Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Saragossa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Saragossa - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 377 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Mury Sa­ra­gos­sy – je­śli mnie pa­mięć nie zwo­dzi – uj­rze­li­śmy 18 grud­nia wie­czo­rem. Wcho­dząc przez bra­mę San­cho sły­sze­li­śmy, jak ze­gar na Tor­re Nu­eva wy­dzwa­nia go­dzi­nę dzie­sią­tą. Po­ło­że­nie na­sze, za­rów­no pod wzglę­dem ubra­nia jak i wy­ży­wie­nia, przed­sta­wia­ło się na­der ża­ło­śnie. Dłu­gie, ca­ło­dzien­ne mar­sze, tru­dy da­le­kiej dro­gi z Ler­ma przez Sa­las de los In­fan­tes, Ce­rve­ra, Agre­da, Ta­ra­zo­na i Bor­ja, któ­rą prze­by­li­śmy wspi­na­jąc się na góry, prze­cho­dząc w bród rze­ki, prze­dzie­ra­jąc się na prze­łaj ścież­ka­mi, po ka­mie­ni­stych dróż­kach gór­skich i wy­bo­jach, osła­bi­ły i wy­czer­pa­ły nas do cna. Mimo to jed­nak ra­dość, jaką daje po­czu­cie wol­no­ści, osła­dza­ła nam znu­że­nie i wszyst­kie nie­wy­go­dy. Czte­rem spo­śród nas uda­ło się prze­mknąć po­mię­dzy Ler­ma i Co­gol­los i zrzu­cić wię­zy, któ­re krę­po­wa­ły tylu pa­trio­tów. Wspól­ny nasz ka­pi­tał w chwi­li uciecz­ki wy­no­sił je­de­na­ście re­alów, lecz po trzech dniach mar­szu, kie­dy we­szli­śmy do ara­goń­skiej sto­li­cy, re­zul­ta­tem bi­lan­su i re­ma­nen­tu kasy ogól­nej były ak­ty­wa w su­mie za­le­d­wie trzy­dzie­stu je­den cu­ar­tos. Ku­pi­li­śmy chle­ba koło Escu­ela Pia i po­dzie­li­li­śmy go skru­pu­lat­nie na czte­ry czę­ści.

Je­den z uczest­ni­ków na­szej wy­pra­wy, don Ro­que, miał w Sa­ra­gos­sie roz­le­głe zna­jo­mo­ści i sto­sun­ki, lecz nie była to pora od­po­wied­nia do skła­da­nia wi­zyt. Odło­ży­li­śmy więc szu­ka­nie przy­ja­ciół na dzień na­stęp­ny, a po­nie­waż nie mo­gli­śmy ulo­ko­wać się w za­jeź­dzie, wy­ru­szy­li­śmy do mia­sta w po­szu­ki­wa­niu ja­kie­goś schro­nie­nia. Obej­rze­li­śmy po­chy­łą wie­żę Tor­re Nu­eva, i cho­ciaż któ­ryś z to­wa­rzy­szy pro­po­no­wał, że­by­śmy so­bie urzą­dzi­li kwa­te­rę u jej pod­nó­ża, ja wy­ra­zi­łem zda­nie, że tam by­li­by­śmy zu­peł­nie jak na otwar­tej prze­strze­ni. Nie­mniej po­słu­ży­ło nam to miej­sce do chwi­lo­we­go wy­po­czyn­ku, a tak­że jako ja­dal­nia, w któ­rej spo­ży­li­śmy na­szą z su­che­go chle­ba zło­żo­ną wie­cze­rzę. Je­dli­śmy z wiel­kim ape­ty­tem i w we­so­łym na­stro­ju spo­glą­da­jąc od cza­su do cza­su na groź­ną masę ka­mie­nia pię­trzą­cą się nad nami, z przy­czy­ny swej krzy­wi­zny po­dob­ną gi­gan­to­wi, któ­ry na­chy­la się, by spoj­rzeć, kto też kro­czy u jego stóp. W świe­tle księ­ży­ca ka­mien­ny ten straż­nik rzu­ca na nie­bo cień swej dłu­giej i chu­dej po­sta­ci, któ­ra nie może trzy­mać się pro­sto. Chmu­ry bie­gną po­nad szczy­tem wie­ży, a prze­cho­dzień, pa­trzą­cy z dołu, wzdry­ga się z prze­ra­że­nia, ule­ga­jąc złu­dze­niu, że chmu­ry są nie­ru­cho­me, a wie­ża chwie­je się i za­raz przy­gnie­cie go swym ciel­skiem. Ta dzi­wacz­na bu­dow­la, pod któ­rej sto­pa­mi ugi­na się zie­mia znu­żo­na dźwi­ga­niem cię­ża­ru, ta­kie robi wra­że­nie, jak­by nie­ustan­nie pa­da­ła i nig­dy nie mo­gła upaść osta­tecz­nie.

Wy­po­cząw­szy chwi­lę, prze­bie­gli­śmy Coso od domu Pod Gi­gan­ta­mi aż do gma­chu Se­mi­na­rium, po­tem uli­cę Qu­ema­da i Rin­con, oby­dwie za­sy­pa­ne gru­zem, aż do pla­cu Św. Mi­cha­ła i stam­tąd idąc na prze­łaj wą­ski­mi, nie­rów­ny­mi ulicz­ka­mi do­tar­li­śmy do ruin klasz­to­ru San­ta En­gra­cia, wy­sa­dzo­ne­go w po­wie­trze przez Fran­cu­zów w cza­sie pierw­sze­go ob­lę­że­nia. Na ten wi­dok z czte­rech pier­si wy­darł się je­den okrzyk, któ­ry wska­zy­wał na zgod­ność na­szych my­śli. W ru­inach klasz­to­ru zna­leź­li­śmy schro­nie­nie i do­sko­na­łe miej­sce do prze­spa­nia się.

Ścia­na fron­to­wa wzno­si­ła się do­tąd nie uszko­dzo­na, ze swym wspa­nia­łym por­ty­kiem, zdob­nym w nie­zli­czo­ne mnó­stwo fi­gur świę­tych, któ­rzy sta­li spo­koj­ni i nie­po­ru­sze­ni, jak­by nie chcie­li nic wie­dzieć o ka­ta­stro­fie. We­wnątrz uj­rze­li­śmy zbu­rzo­ne czę­ścio­wo ar­ka­dy dzie­dziń­ca, ol­brzy­mie blo­ki mu­rów ster­czą­ce nad ru­mo­wi­skiem. Czar­ne bez­kształt­ne bry­ły od­ci­na­ły się od ja­śniej­sze­go tła, niby dzi­wacz­ne po­two­ry zro­dzo­ne w roz­go­rącz­ko­wa­nej wy­obraź­ni. Uj­rze­li­śmy pu­ste wnę­ki, la­bi­ryn­ty pod­ziem­ne, głę­bo­kie wy­rwy, pie­cza­ry i inne przy­pad­ko­we ar­cy­dzie­ła tej ar­chi­tek­tu­ry mimo woli. Były na­wet małe al­ko­wy, wy­żło­bio­ne w reszt­kach ścian na po­do­bień­stwo grot na­tu­ral­nych. Szcząt­ki oł­ta­rza, zbu­twia­łe od wil­go­ci, ster­cza­ły mię­dzy gru­za­mi zwa­lo­ne­go skle­pie­nia, z któ­re­go zwi­sał jesz­cze po­kry­ty ple­śnią krą­żek na sznu­rze, słu­żą­cy do za­wie­sza­nia lamp. W szpa­rach mię­dzy de­ska­mi i ce­głą wy­ra­sta­ła tra­wa i chwa­sty. Wśród tego ogól­ne­go znisz­cze­nia gdzie­nieg­dzie wi­dać było przed­mio­ty w sta­nie nie­tknię­tym: kil­ka rur od or­ga­nów, kra­ta kon­fe­sjo­na­łu. Zbu­rzo­ny dach łą­czył się z pod­ło­gą, szcząt­ki wie­życz­ki z ru­ina­mi pod­zie­mi. Pa­trząc na całe to na­gro­ma­dze­nie gru­zu, odłam­ków ko­lumn, któ­re pa­da­jąc nie za­tra­ci­ły swe­go daw­ne­go kształ­tu, na masę otyn­ko­wa­nych ce­gieł, kru­szą­cych się niby ka­wał­ki cu­kru, do­zna­wa­ło się wra­że­nia, że ob­ró­co­ny w ru­inę klasz­tor nie przy­brał do­tych­czas swej osta­tecz­nej po­sta­wy. Bez­kształt­ny szkie­let zda­wał się drgać jesz­cze od huku min roz­sa­dza­ją­cych ka­mie­nie.

Don Ro­que po­wie­dział nam, że w pod­zie­miach ko­ścio­ła są kryp­ty, gdzie spo­czy­wa­ją cia­ła świę­tych mę­czen­ni­ków; wej­ście do tych pod­zie­mi było jed­nak za­wa­lo­ne gru­za­mi. Ci­sza zda­wa­ła się tam pa­no­wać głę­bo­ka, lecz pod­szedł­szy bli­żej usły­sze­li­śmy ludz­kie gło­sy do­by­wa­ją­ce się z tych ta­jem­ni­czych ja­skiń. My­śle­li­śmy zra­zu, że to cie­nie sław­nych kro­ni­ka­rzy, chrze­ści­jań­skich mę­czen­ni­ków i pa­trio­tów, po­grze­ba­nych w tych lo­chach, po­wsta­ły i gnie­wa­ją się na nas za to, że­śmy za­kłó­ci­li ich sen. Po chwi­li jed­nak w bla­sku pło­mie­nia, któ­ry oświe­tlił frag­ment ota­cza­ją­cej nas sce­ny, spo­strze­gli­śmy gru­pę lu­dzi. Zwar­ci w cia­snym krę­gu do­ko­ła ognia sie­dzie­li w za­głę­bie­niu po­mię­dzy dwo­ma po­wa­lo­ny­mi zrę­ba­mi. Byli to że­bra­cy z Sa­ra­gos­sy, któ­rzy tu so­bie urzą­dzi­li re­zy­den­cję, zmaj­stro­waw­szy ro­dzaj chro­nią­ce­go przed desz­czem stro­pu z be­lek i fa­szy­ny. Dla nas tak­że po­zo­sta­ło jesz­cze dość miej­sca w dru­gim koń­cu ni­szy, więc owi­nąw­szy się jak naj­szczel­niej w płasz­cze, uło­ży­li­śmy się do snu. Don Ro­que mó­wił do mnie:

– Znam don Jo­se­go de Mon­to­ria, jed­ne­go z naj­bo­gat­szych lu­dzi w tej oko­li­cy. Oby­dwaj po­cho­dzi­my z Me­qu­inen­za, ra­zem by­li­śmy w szko­łach, ra­zem gry­wa­li­śmy w tru­co na wzgó­rzu del Cor­re­gi­dor. Pe­wien je­stem, że przyj­mie nas go­ścin­nie, choć nie wi­dzia­łem go od łat trzy­dzie­stu. To zło­te ser­ce, praw­dzi­wy Ara­goń­czyk. Pój­dzie­my do nie­go, chłop­cy, po­szu­ka­my don Jo­se­go de Mon­to­ria. We mnie tak­że pły­nie krew Mon­to­riów, to moi po­wi­no­wa­ci po ką­dzie­li. Pój­dzie­my do nie­go, po­wie­my…

Tu usnął don Ro­que. Usną­łem i ja.ROZ­DZIAŁ II

Łoże, na któ­rym od­po­czy­wa­li­śmy, nie ku­si­ło pu­cha­mi swej po­ście­li i nie za­chę­ca­ło do póź­ne­go wsta­wa­nia. Dla tego, kto chce bu­dzić się do dnia – nic lep­sze­go nad ma­te­rac z ka­mie­ni. To­też zbu­dzi­li­śmy się ra­zem ze słoń­cem, a że za­bie­gi to­a­le­to­we nie­wie­le za­ję­ły nam cza­su, wkrót­ce by­li­śmy go­to­wi do dal­szej wę­drów­ki po mie­ście. Wszy­scy czte­rej jed­no­myśl­nie stwier­dzi­li­śmy, że do­brą rze­czą by­ło­by śnia­da­nie, lecz ta sama jed­no­myśl­ność ka­za­ła nam orzec za­ra­zem, iż nie jest to moż­li­we ze wzglę­du na brak fun­du­szów, ja­kich wy­ma­ga­ło zre­ali­zo­wa­nie tak śmia­łe­go po­my­słu.

– Gło­wa do góry, chłop­cy – rzekł don Ro­que. – Za­raz was wszyst­kich za­pro­wa­dzę do domu mego przy­ja­cie­la, któ­ry nam udzie­li go­ści­ny.

Kie­dy to mó­wił, uj­rze­li­śmy wy­cho­dzą­cych spo­śród gru­zów dwóch męż­czyzn i ko­bie­tę. Byli to nasi wczo­raj­si to­wa­rzy­sze noc­le­gu i wy­glą­da­li na sta­łych lo­ka­to­rów tej nie­zwy­kłej go­spo­dy. Je­den z nich, w po­de­szłym wie­ku, o twa­rzy po­god­nej i spa­lo­nej od słoń­ca, był nie­szczę­śli­wym ka­le­ką z ucię­ty­mi do ko­lan no­ga­mi i cho­dził o ku­lach lub zgo­ła na czwo­ra­kach. Po­zdro­wił nas uprzej­mie, ży­cząc do­bre­go dnia, więc don Ro­que za­py­tał go, w któ­rej czę­ści mia­sta znaj­du­je się dom jego przy­ja­cie­la, na co ka­le­ka od­po­wie­dział:

– Don José de Mon­to­ria? Znam go jak źre­ni­ce wła­snych oczu. Dwa­dzie­ścia lat temu miesz­kał na uli­cy Al­bar­de­ria, po­tem prze­niósł się na uli­cę Par­ra, po­tem… ale pa­no­wie nie­tu­tej­si, jak wi­dzę?

– Tak, przy­ja­cie­lu, je­ste­śmy z in­nych stron i przy­by­wa­my, żeby za­cią­gnąć się do woj­ska w tym wa­lecz­nym mie­ście.

– A więc nie by­li­ście pa­no­wie tu­taj 4 sierp­nia?

– Nie, mój przy­ja­cie­lu – od­po­wie­dzia­łem – nie bra­li­śmy udzia­łu w tej chlub­nej wal­ce.

– I nie by­li­ście w bi­twie na po­lach Eras? – py­tał że­brak sia­da­jąc na­prze­ciw nas.

– Nie mie­li­śmy tego za­szczy­tu.

– Tam wła­śnie wal­czył don José de Mon­to­ria. Jak­że! Był jed­nym z tych, któ­rzy prze­to­czy­li dzia­ło. Wi­dzę, że wy, pa­no­wie, o ni­czym nie sły­sze­li­ście. Skąd­że przy­by­wa­cie?

– Z Ma­dry­tu – od­rzekł don Ro­que. – A więc bę­dzie nas pan mógł ob­ja­śnić, gdzie miesz­ka mój przy­ja­ciel, don José?

– Dla­cze­góż­bym nie mógł? – od­po­wie­dział ka­le­ka wy­cią­ga­jąc z kie­sze­ni skór­kę chle­ba i za­bie­ra­jąc się do śnia­da­nia. – Z uli­cy Par­ra prze­pro­wa­dził się na uli­cę En­me­dio.. Wie­cie już za­pew­ne, że tam wszyst­kie domy wy­le­cia­ły w po­wie­trze. Tak, tak. Był tam don Es­te­ban Lo­pez, z dzie­sią­tej kom­pa­nii pierw­sze­go re­gi­men­tu ochot­ni­ków ara­goń­skich, i sam je­den z czter­dzie­stu ludź­mi zmu­sił Fran­cu­zów do od­wro­tu.

– To praw­dzi­wie za­dzi­wia­ją­ce – rzekł don Ro­que.

– Ale je­śli nie wi­dzie­li­ście pa­no­wie bi­twy z 4 sierp­nia, nie wi­dzie­li­ście nic – cią­gnął da­lej że­brak… – ja by­łem tak­że świad­kiem bi­twy z 4 czerw­ca. Sze­dłem wła­śnie uli­cą Caja i wi­dzia­łem Ar­ty­le­rzyst­kę, jak strze­la­ła z dwu­dzie­stocz­te­ro­fun­to­we­go dzia­ła.

– Tak, tak. Sły­sze­li­śmy o bo­ha­ter­stwie tej sław­nej nie­wia­sty – oświad­czył don Ro­que. – Gdy­by jed­nak chciał pan nam po­wie­dzieć…

– Prze­cież mó­wię. Don José de Mon­to­ria jest za­przy­jaź­nio­ny z kup­cem An­dre­sem Gu­spi­de, któ­ry 4 sierp­nia wal­czył ukry­ty za wę­głem domu w ulicz­ce de la Tor­re del Pino. Tu się sy­pią kule, gra­na­ty, po­ci­ski ar­mat­nie, ka­wał­ki oło­wiu, szrap­ne­le, a mój don An­dres ani drgnie! Prze­szło stu za­bi­tych koło nie­go, a on nic! Sam je­den po­ło­żył tru­pem pięć­dzie­się­ciu Fran­cu­zów.

– Dziel­ny to czło­wiek. Czy jest przy­ja­cie­lem mego przy­ja­cie­la?

– Tak, pa­nie – od­po­wie­dział ka­le­ka. – Oby­dwaj są naj­wa­lecz­niej­szy­mi mę­ża­mi w ca­łej Sa­ra­gos­sie i dają mi jał­muż­nę w każ­dą so­bo­tę. Bo trze­ba pa­nom wie­dzieć, że je­stem Pepe Cal­le­jas, a na­zy­wa­ją mnie Sur­sum Cor­da. Przed dwu­dzie­stu pię­ciu laty by­łem za­kry­stia­nem w ko­ście­le Ser­ca Je­zu­so­we­go i śpie­wa­łem… Lecz to do rze­czy nie na­le­ży. Mó­wię tyl­ko, że je­stem Sur­sum Cor­da, i być może sły­sze­li­ście pa­no­wie o mnie w Ma­dry­cie.

– W sa­mej rze­czy – od­parł don Ro­que w po­ry­wie wspa­nia­ło­myśl n ości – zda­je mi się, że sły­sza­łem, jak wy­mie­nia­no to imię. Praw­da, chłop­cy?

– A więc to ja we wła­snej oso­bie – da­lej mó­wił że­brak – i trze­ba wam tak­że wie­dzieć, że przed ob­lę­że­niem że­bra­łem przy bra­mie te­goż wła­śnie klasz­to­ru, w San­ta En­gra­cia, któ­ry te rze­zi­miesz­ki wy­sa­dzi­ły w po­wie­trze 13 sierp­nia. Te­raz prze­nio­słem się w po­bli­że klasz­to­ru Pa­nien Je­ro­zo­lim­skich, gdzie mo­że­cie mnie zna­leźć za­wsze, kie­dy tyl­ko ze­chce­cie. A więc, jak już po­wie­dzia­łem, by­łem tam 4 sierp­nia. Wtem wi­dzę, że z ko­ścio­ła wy­cho­dzi Fran­ci­sco Qu­ilez, pierw­szy sier­żant pierw­szej kom­pa­nii pierw­sze­go ba­ta­lio­nu fi­zy­lie­riów, któ­ry, jak pa­nom za­pew­ne wia­do­mo, wy­pę­dził tych ło­trów z klasz­to­ru En­car­na­cion. Wi­dzę, że was to zdu­mie­wa. Ha! A w ogro­dach San­ta En­gra­cia, tu, za mu­rem, zgi­nął pod­po­rucz­nik don Mi­gu­el Gila. Naj­mniej dwie­ście tru­pów le­ża­ło w tym ogro­dzie. Tu­taj zo­stał ran­ny don Fe­li­pe San Cle­men­te y Ro­meu, ku­piec z Sa­ra­gos­sy. Obie nogi mu ob­cię­ło. I gdy­by nie don Mi­gu­el Sa­la­me­ro… nie wie­cie nic o tym, pa­no­wie?

– Nie, przy­ja­cie­lu – od­po­wie­dział don Ro­que – nic nam o tym nie­wia­do­mo i choć pa­ła­my chę­cią za­zna­jo­mie­nia się z tymi wszyst­ki­mi cu­da­mi od­wa­gi, w tej chwi­li naj­waż­niej­szą dla nas jest rze­czą do­wie­dzieć się, gdzie mo­że­my spo­tkać don Jo­se­go, mego daw­ne­go przy­ja­cie­la, gdyż wszyst­kich czte­rech nas tra­pi cho­ro­ba zwa­na gło­dem, któ­rej prze­cie nie le­czy słu­cha­nie o zna­ko­mi­tych czy­nach.

– Za­raz was za­pro­wa­dzę tam, do­kąd chce­cie iść – za­pew­niał Sur­sum Cor­da po­dzie­liw­szy z nami swe skór­ki chle­ba. – Przed­tem jed­nak mu­szę wam coś po­wie­dzieć, a mia­no­wi­cie, że gdy­by don Ma­ria­no Ce­re­so nie był obro­nił zam­ku Al­ja­fe­ria, nic nie wskó­ra­no by koło Por­til­lo. Męż­ny to czło­wiek, don Ma­ria­no Ce­re­so – niech Bóg ma go w swo­jej opie­ce. 4 sierp­nia krą­żył tu po uli­cach ze szpa­dą i sta­ro­daw­ną okrą­głą tar­czą i tak groź­nie wy­glą­dał, że krew się w ży­łach ści­na­ła na sam wi­dok. Tu, w San­ta En­gra­cia, wrza­ło jak w ko­tle, pa­no­wie. Bom­by i gra­na­ty pa­da­ły jak deszcz, lecz wa­lecz­ni obroń­cy Sa­ra­gos­sy zgo­ła nie wię­cej na nie zwa­ża­li niż na kro­ple desz­czu. Nie­zła por­cja tego bu­dyn­ku wy­le­cia­ła w po­wie­trze. Wszyst­kie domy chwia­ły się na­oko­ło, rzec by moż­na, że to dom­ki z kart, tak szyb­ko pa­li­ły się i kru­szy­ły. Strza­ły z okien, ogień z góry i z dołu. Fran­cu­zi pa­da­li jak mu­chy, a i nasi gę­sto za­ście­la­li zie­mię. Don An­to­nio Qu­adros pra­żył bez li­to­ści ich ba­te­rie. Tam­te łaj­da­ki mia­ły sześć­dzie­siąt dział i z nich wa­li­li w na­sze mury. Nie wi­dzie­li­ście tego?

Ba, ale ja wi­dzia­łem i po­wia­dam, że było na co pa­trzyć. Odłam­ki mu­rów i zie­mia z oko­pów pry­ska­ły na­oko­ło jak okru­chy cia­sta. Lecz zwa­ły tru­pów za­stę­po­wa­ły szań­ce, a nie­bosz­czy­ków tu, na gó­rze i na dole, cały ogrom­ny stos! Don An­to­nio Qu­adros skry ci­skał z oczu. Chłop­cy strze­la­li, nie mie­rząc wca­le: wszyst­ka ich du­sza sto­pi­ła się w jed­no z oło­wiem kul. Nie wi­dzie­li­ście, pa­no­wie? Za to ja wi­dzia­łem. Na ba­te­riach fran­cu­skich pręd­ko za­bra­kło ka­no­nie­rów. Spo­strze­gł­szy, że jed­no fran­cu­skie dzia­ło stoi opusz­czo­ne, ko­men­dant krzy­czy: „Szli­fy ofi­cer­skie temu, kto za­gwoź­dzi tego smo­ka!” A Pe­pil­lo Ruiz rzu­ca się na­przód i bie­gnie, jak­by so­bie biegł przez ogród, po­śród mo­ty­li i kwia­tów wio­sen­nych, tyl­ko że za­miast mo­ty­li były tam kule, a za­miast kwia­tów miny pro­cho­we. Pe­pil­lo Ruiz za­gwoź­dził dzia­ło i wra­ca uśmiech­nię­ty. Ale oto i dru­ga ścia­na klasz­to­ru wali się na zie­mię. Kogo przy­wa­li­ło, ten już tam zo­stał pod gru­za­mi, zgnie­cio­ny na pla­cek. Don An­to­nio Qu­adros mówi, że to nic, a wi­dząc, że ar­ty­le­ria tam­tych zro­bi­ła wiel­ki wy­łom w mu­rze, bie­gnie sam go za­ło­żyć wor­kiem, z weł­ną. Wte­dy kula tra­fi­ła go w gło­wę. Wy­cią­gnę­li go tu­taj. Po­wie­dział, że to też nic, i sko­nał.

– Och – rzekł nie­cier­pli­wie don Ro­que – za­chwy­ce­ni je­ste­śmy, pa­nie Sur­sum Cor­da, i naj­czyst­sze uczu­cia pa­trio­tycz­ne pło­ną w na­szych ser­cach, kie­dy sły­szy­my o tak wiel­kim bo­ha­ter­stwie, lecz gdy­byś chciał nam pan wska­zać, gdzie…

– Da­li­bóg! – wy­krzyk­nął że­brak. – Je­śli znam do­brze rzecz ja­kąś na tym świe­cie, to jest nią dom don Jo­se­go de Mon­to­ria! Stoi bli­sko Św. Paw­ła. Och, nie wi­dzie­li­ście, pa­no­wie, co się dzia­ło w szpi­ta­lu? Za to ja i owszem. Po­ci­ski sy­pa­ły się gra­dem. Cho­rzy wi­dząc, że dach im się wali na gło­wę, wy­ska­ki­wa­li przez okna na uli­cę. Inni czoł­ga­li się na czwo­ra­kach albo to­czy­li w dół po scho­dach. Ścia­ny się palą, na­oko­ło la­men­ty i jęki, a obłą­ka­ni ry­czą w swo­ich ce­lach jak wście­kłe be­stie. Wie­lu ucie­kło, krę­ci­li się po dzie­dziń­cu, śmie­jąc się i stro­jąc gry­ma­sy, aż mro­wie prze­cho­dzi­ło po ko­ściach. Na uli­cy też ich nie bra­kło, rzekł­byś – uciesz­ne ma­ski w kar­na­wa­le. Je­den wdra­pał się na krzyż, co stoi na Coso, i za­czął pra­wić ka­za­nie. Mó­wił, że jest rze­ką Ebro, że za­le­je całe mia­sto i uga­si ogień. Nie­wia­sty śpie­szy­ły na po­moc cho­rym i ran­nym. Zno­szo­no ich do ko­ścio­łów Naj­święt­szej Pan­ny del Pi­lar i la Seo. Uli­ca­mi prze­ci­snąć się nie­spo­sób. Z Tor­re Nu­eva da­wa­no sy­gna­ły, żeby ostrzec lu­dzi, kie­dy spad­nie bom­ba, ale bi­cie dzwo­nów za­głu­sza­ło krzy­ki. Fran­cu­zi wcho­dzą w uli­cę San­ta En­gra­cia, zaj­mu­ją szpi­tal i klasz­tor Fran­cisz­ka­nów. Za­czy­na się wal­ka na Coso i w są­sied­nich uli­cach. Don San­tia­go Sas, don Ma­ria­no Ce­re­so, don Lo­ren­zo Ca­lvo, don Mar­cos Si­mo­no, Re­no­va­les, we­te­ry­narz Mar­tin Al­ban­tos, Vi­cen­te Code, don Vi­cen­te Mar­ra­co i inni ata­ku­ją Fran­cu­zów, ni­czym nie osło­nię­ci. A na ba­ry­ka­dzie, wła­sno­ręcz­nie wznie­sio­nej, z fu­zją w dło­ni, z pło­mien­nym okiem cze­ka ich hra­bi­na de Bu­re­ta.

– Jak to? Ko­bie­ta, hra­bi­na – spy­tał za­cie­ka­wio­ny don Ro­que – wzno­si­ła ba­ry­ka­dy i mie­rzy­ła z fu­zji?

– Nie wi­dzie­li­ście tego? – rze­cze Sur­sum. – Na ja­kim­że świe­cie ży­je­cie? Se­ño­ra Ma­ria Con­so­la­cion Al­zor y Vil­la­vi­cen­cio, któ­ra miesz­ka tam przy uli­cy Ecce Homo, krą­ży­ła po ca­łej dziel­ni­cy, pod­no­sząc ran­nych, do­da­jąc otu­chy sła­bym i zgnę­bio­nym. Po­tem sta­nę­ła na cze­le gru­py cy­wi­lów, któ­rzy za­mknę­li wej­ście uli­cy i krzy­cza­ła: „Po na­szych tru­pach tu przej­dą!”

– Och, co za duch wznio­sły i bo­ha­ter­ski – wy­krzyk­nął don Ro­que, któ­re­mu kisz­ki gra­ły mar­sza z gło­du. – Jak­że chęt­nie słu­chał­bym o tych przy­kła­dach mę­stwa, gdy­bym miał peł­ny żo­łą­dek! A więc mó­wi­łeś pan, że don José miesz­ka…

– W tej wła­śnie stro­nie – od­parł ka­le­ka. – A wie­cie pa­no­wie, jak to nie­przy­ja­ciel ukrył się i za­cza­ił w ulicz­ce Arco de Ci­ne­ja? Pan­no Świę­ta del Pi­lar! Tam do­pie­ro do­sta­li łup­nia! Wszyst­ko inne to głup­stwo przy tym, co się tam dzia­ło. Na uli­cy Par­ra, na pla­cu Es­tre­ve­des, w uli­cach Ur­re­as, San­ta Fé i Azo­que nasi gar­bo­wa­li skó­rę Fran­cu­zom. Jesz­cze do dziś mam w uszach huk dział, zgiełk i wrza­wę tam­te­go dnia! Te ża­bo­ja­dy pa­li­ły domy, je­śli ich nie mo­gli obro­nić, nasi ro­bi­li to samo. Ogień ze wszyst­kich stron! Męż­czyź­ni, ko­bie­ty, dzie­ci – kto tyl­ko miał dwie ręce, chwy­tał za broń. Nie wi­dzie­li­ście tego pa­no­wie? A więc nie wi­dzie­li­ście nic!… Jak już za­mie­rza­łem po­wie­dzieć, tego dnia Pa­la­fox wy­szedł z mia­sta, żeby…

– Do­syć, przy­ja­cie­lu – prze­rwał mu don Ro­que wy­pro­wa­dzo­ny z cier­pli­wo­ści. – Za­chwy­ca nas two­je opo­wia­da­nie, ale je­śli nas pan nie za­pro­wa­dzisz na­tych­miast do mego przy­ja­cie­la albo nie wska­żesz, gdzie jest jego dom – pój­dzie­my sami.

– Chwi­lecz­kę, pa­no­wie, nie tak ostro – po­wie­dział Sur­sum Cor­do wy­su­wa­jąc się na­przód i roz­wi­ja­jąc całą szyb­kość, na jaką po­zwa­la­ły mu kule u nóg. – Chodź­my tam, chodź­my. Ja idę z całą przy­jem­no­ścią. Wi­dzi­cie ten dom? Tam oto miesz­ka An­to­nio La­ste, pierw­szy sier­żant kom­pa­nii czwar­te­go re­gi­men­tu. Wie­cie za­pew­ne, że to on ura­to­wał ze skar­bu szes­na­ście ty­się­cy czte­ry­sta pe­sos i ode­brał Fran­cu­zom zra­bo­wa­ny wosk?

– Da­lej, da­lej, przy­ja­cie­lu – rze­kłem wi­dząc, że nie­stru­dzo­ny ga­du­ła za­trzy­mu­je się, żeby nam opo­wie­dzieć ze wszyst­ki­mi szcze­gó­ła­mi o wy­czy­nach An­to­nia La­ste.

– Za­raz bę­dzie­my na miej­scu – od­parł Sur­sum. – Tędy sze­dłem rano 1 lip­ca, kie­dy spo­tka­łem Hi­la­ria La­fu­en­te, pierw­sze­go ka­pra­la strzel­ców ojca San­tia­go Sasa. „Dzi­siaj ude­rzą na Por­til­lo” – mówi do mnie Hi­la­rio. Więc po­sze­dłem zo­ba­czyć, co się świę­ci, i…

– Wie­my już i sły­sze­li­śmy o tym – przy­na­glał don Ro­que. – Idź­my pręd­ko, a po­tem bę­dzie­my roz­ma­wiać.

– A ten dom, któ­ry tu pa­no­wie wi­dzi­cie, spa­lo­ny i cały w gru­zach – mó­wił da­lej ka­le­ka wska­zu­jąc na róg uli­cy – spło­nął czwar­te­go, kie­dy don Fran­ci­sco Ipas, pod­po­rucz­nik dru­giej kom­pa­nii fi­zy­lie­rów z pa­ra­fii Św. Mag­da­le­ny, usta­wił tu ar­ma­tę, a po­tem…

– Już wie­my resz­tę, czło­wie­ku – po­wie­dział don Ro­que. – Idź­my da­lej, a żywo!

– Ale wszyst­ko to nic w po­rów­na­niu z tym, cze­go do­ko­nał Codé z pa­ra­fii Św. Mag­da­le­ny na uli­cy Par­ra – cią­gnął da­lej że­brak, zno­wu przy­sta­jąc. – Było tam jed­no dzia­ło. Już miał strze­lić, kie­dy Fran­cu­zi ude­rzy­li całą chma­rą. Wszy­scy w nogi, ale Codé scho­wał się pod ar­ma­tę. Fran­cu­zi prze­bie­gli, nie za­uwa­żyw­szy go, i don Codé z po­mo­cą ja­kiejś sta­rusz­ki, któ­ra mu dała linę, prze­to­czył dzia­ło aż do wy­lo­tu uli­cy. Chodź­cie, a po­ka­żę wam.

– Nie, nie chce­my nic wi­dzieć. Da­lej, da­lej w dro­gę.

Ta­ke­śmy go przy­na­gla­li i z ta­kim upo­rem od­ma­wia­li­śmy słu­cha­nia jego opo­wie­ści, że w koń­cu, choć bar­dzo dłu­go to trwa­ło, za­pro­wa­dził nas przez Coso i Ry­nek na uli­cę Hi­la­rza, gdzie stał dom oso­by, któ­rą wi­dzieć pra­gnę­li­śmy.ROZ­DZIAŁ III

Nie­ste­ty! Don José de Mon­to­ria był nie­obec­ny i znaj­do­wał się w swo­im let­nim dom­ku za mia­stem. Dwaj nasi to­wa­rzy­sze odłą­czy­li się od nas, ma­jąc już dość tych mar­szów tam i z po­wro­tem i za­mie­rza­jąc na wła­sną rękę szu­kać ja­kie­goś opar­cia czy to w woj­sku, czy wśród lud­no­ści cy­wil­nej. Zo­sta­li­śmy tyl­ko we dwóch, don Ro­que i wasz uni­żo­ny słu­ga, i z tym więk­szą swo­bo­dą, nie oglą­da­jąc się już na ni­ko­go, ru­szy­li­śmy w dro­gę do po­sia­dło­ści pod­miej­skiej na­sze­go przy­ja­cie­la, po­ło­żo­nej na za­chód od mia­sta, tuż przy dro­dze do Mu­ela, nie­opo­dal Ber­na­do­ny. Spa­cer tak dłu­gi i z pu­stym żo­łąd­kiem nie był rze­czą, któ­rej naj­bar­dziej łak­nę­ły na­sze stru­dzo­ne cia­ła, lecz ko­niecz­ność zmu­sza­ła nas do tej nie­po­żą­da­nej musz­try. Tym więk­sza była na­sza ra­dość, gdy­śmy wresz­cie od­na­leź­li upra­gnio­ne­go Ara­goń­czy­ka i spo­tka­li się z jego ser­decz­ną go­ścin­no­ścią.

W chwi­li gdy przy­by­li­śmy, za­ję­ty był don José ści­na­niem krza­ków oliw­nych w swo­im ogro­dzie; ope­ra­cji tej wy­ma­ga­ły pla­ny obro­ny, któ­re opra­co­wa­li przy­pad­ko­wi do­wód­cy w prze­wi­dy­wa­niu dru­gie­go ob­lę­że­nia. Przy­ja­ciel nasz nie był je­dy­nym w Sa­ra­gos­sie czło­wie­kiem, któ­ry wła­sny­mi rę­ka­mi bez­li­to­śnie pu­sto­szył odzie­dzi­czo­ną po przod­kach zie­mię. Wszy­scy jego są­sie­dzi temu sa­me­mu za­ję­ciu byli w tej chwi­li od­da­ni i kie­ro­wa­li tą nisz­czy­ciel­ską ro­bo­tą z ta­kim spo­ko­jem, jak­by cho­dzi­ło o pod­le­wa­nie ogro­du, prze­sa­dza­nie wa­rzyw czy też wi­no­bra­nie. Don José de Mon­to­ria po­wie­dział nam:

– W cza­sie pierw­sze­go ob­lę­że­nia wy­cią­łem mój gaj po­ło­żo­ny tro­chę da­lej na ubo­czu, nad samą Hu­ervą. Po­wia­da­ją jed­nak, że to dru­gie bę­dzie o wie­le sil­niej­sze od pierw­sze­go, je­śli są­dzić po ilo­ści woj­ska, ja­kie gro­ma­dzą Fran­cu­zi,

Opo­wie­dzie­li­śmy mu o ka­pi­tu­la­cji Ma­dry­tu, czym wiel­ce się prze­jął, a kie­dy z prze­sad­nym po­dzi­wem mó­wi­li­śmy o wszyst­kim, co się wy­da­rzy­ło w Sa­ra­gos­sie od 15 czerw­ca do 14 sierp­nia, don José wzru­szył tyl­ko ra­mio­na­mi i od­parł:

– Zro­bi­ło się, co było moż­na.

Na­stęp­nie don Ro­que za­czął się roz­pły­wać w po­chwa­łach na te­mat mo­jej oso­by, pod nie­bio­sa wy­no­sząc moje za­słu­gi za­rów­no na polu woj­sko­wym, jak i cy­wil­nym, przy czym prze­sa­dzał i ko­lo­ry­zo­wał tak bar­dzo, że nie mo­głem po­wstrzy­mać uśmie­chu, zda­jąc so­bie spra­wę, iż nie­któ­re jego opo­wia­da­nia były czy­stym wy­my­słem. Don Ro­que po­wie­dział przede wszyst­kim, że po­cho­dzę z jed­nej z naj­star­szych ro­dzin w An­da­lu­zji, z pro­win­cji Do­na­na, i że bi­łem się w sze­re­gach gwar­dii mor­skiej w bi­twie pod Tra­fal­ga­rem. Po­wie­dział rów­nież, że Naj­wyż­sza Jun­ta wy­zna­czy­ła mi urząd w Peru i że w cza­sie ob­lę­że­nia Ma­dry­tu do­ka­za­łem cu­dów wa­lecz­no­ści koło bra­my de los Po­zos. Mój za­pał bo­jo­wy był, jego zda­niem, tak wiel­ki, iż po ka­pi­tu­la­cji Fran­cu­zi uzna­li, że ostroż­niej bę­dzie uwol­nić się od rów­nie nie­bez­piecz­ne­go wro­ga, wy­sy­ła­jąc mnie do Fran­cji. Don Ro­que do­dał jesz­cze, że to moja ob­rot­ność po­zwo­li­ła uciec czte­rem wzię­tym do nie­wo­li to­wa­rzy­szom, któ­rzy zna­leź­li schro­nie­nie w Sa­ra­gos­sie, i za­koń­czył swój pa­ne­gi­ryk za­pew­nie­niem, iż dzię­ki mym oso­bi­stym za­le­tom go­dzien je­stem naj­wyż­szych od­zna­czeń.

Słu­cha­jąc go don José de Mon­to­ria oglą­dał mnie od stóp do głów i je­śli zwró­cił jego uwa­gę ża­ło­sny stan ogól­ny i szpet­ne dziu­ry mego ubra­nia, to mu­siał tak­że do­strzec, iż krój, ma­te­riał i pew­na wy­twor­ność, wi­docz­na mimo wszyst­kich nie­do­stat­ków stro­ju, wska­zy­wa­ły na przy­na­leż­ność jego wła­ści­cie­la do ka­te­go­rii osób dys­tyn­go­wa­nych i w świe­cie otar­tych.

Przy­pa­trzyw­szy mi się do­kład­nie, don José oświad­czył:

– Do dia­ska! Nie mogę przy­jąć pana do trze­ciej kom­pa­nii strzel­ców don San­tia­go Sasa, któ­rej je­stem ka­pi­ta­nem. Mo­żesz pan jed­nak zo­stać wcią­gnię­ty do kor­pu­su ra­zem z moim sy­nem, a je­śli nie chcesz, to precz z Sa­ra­gos­sy, bo tu nie ma miej­sca dla le­niu­chów i ma­zga­jów. A pana, don Ro­que, przy­ja­cie­lu mój, po­nie­waż nie mo­żesz jesz­cze dźwi­gać ka­ra­bi­nu, umie­ści­my jako sa­ni­ta­riu­sza w szpi­ta­lu woj­sko­wym.

Wów­czas don Ro­que po­słu­gu­jąc się naj­bar­dziej kwie­ci­sty­mi zwro­ta­mi re­to­ry­ki, ja­kie tyl­ko były mu zna­ne, za­czął tłu­ma­czyć, w jak wiel­kiej znaj­du­je­my się po­trze­bie i jak do­brze zro­bił­by każ­de­mu z nas ka­wa­łek chle­ba i wę­dzon­ki. Na to zmarsz­czył czo­ło do­stoj­ny mąż i spoj­rzał na nas tak su­ro­wo, że za­drże­li­śmy, ocze­ku­jąc, iż lada chwi­la wy­rzu­ci nas za drzwi. Nie­śmia­ło bą­ka­li­śmy ja­kieś sło­wa prze­pro­sze­nia, aż wresz­cie opie­kun nasz z twa­rzą za­czer­wie­nio­ną od gnie­wu oświad­czył:

– Więc je­ste­ście głod­ni? Do dia­ska! Sto ty­się­cy pio­ru­nów! I dla­cze­go­że­ście od razu nie po­wie­dzie­li? Czy wy­glą­dam na ta­kie­go, co w swo­im wła­snym domu po­zwa­la go­ściom gło­do­wać? Do dia­ska! Wiedz­cie, że w mo­jej spi­żar­ni dzie­sięć tu­zi­nów szy­nek wisi u su­fi­tu, a w piw­ni­cy stoi dwa­dzie­ścia be­czek sta­re­go wina. Tak, moi pa­no­wie! A być głod­nym i nie po­wie­dzieć mi tego pro­sto w oczy bez owi­ja­nia w ba­weł­nę, to zna­czy ob­ra­żać mnie i mieć za nic. Hej, chłop­cy! Skocz­cie do kuch­ni i każ­cie, żeby na­tych­miast upie­czo­no ze czte­ry fun­ty po­lę­dwi­cy i roz­bi­to dwa tu­zi­ny jaj. I niech za­rżną sześć kur, a z piw­ni­cy przy­nio­są sie­dem dzba­nów wina, bo i ja chcę się po­si­lić. Niech wszy­scy za­raz przyj­dą, ogrod­ni­cy i moi sy­no­wie tak­że, je­śli się tu gdzie krę­cą. A wy, pa­no­wie, przy­go­tuj­cie się na to, że przy sto­le bę­dzie­cie mu­sie­li od­po­ku­to­wać za swo­ją winę. Żad­nych tłu­ma­czeń! Żad­nych wy­krę­tów! Zje­cie wszyst­ko, co po­da­dzą, bez gry­ma­sów i chiń­skich ce­re­gie­li. Tu­taj ta­kich oby­cza­jów nie ma! Pan, ka­wa­le­rze don Ro­que, i pan, pa­nie Ara­ce­li, je­ste­ście tu u sie­bie w domu, dziś i ju­tro, i za­wsze. Do dia­ska! José de Mon­to­ria umie do­cho­wy­wać przy­jaź­ni. Wszyst­ko, co po­sia­da, na­le­ży do jego przy­ja­ciół.

Szorst­ka go­ścin­ność do­stoj­ne­go męża roz­bro­iła nas i zdu­mia­ła. Czu­jąc, że po­dzię­ko­wa­nia by­ły­by mu nie w smak, po­sta­no­wi­li­śmy na bok odło­żyć prze­pi­sy dwor­skiej ety­kie­ty, i trze­ba było wi­dzieć ten pro­sty i ser­decz­ny na­strój, jaki pa­no­wał przy sto­le w cza­sie po­sił­ku!

– Co to, już pan nie je? – zwró­cił się do mnie don José. – Zda­je się, że z pana ce­re­mo­niant i de­li­ka­cik. To mi się nie po­do­ba, ka­wa­le­rze. Wi­dzę, że się po­gnie­wa­ni i ki­jem będę mu­siał za­chę­cać was obu do je­dze­nia. Hola, wy­susz pan na­tych­miast ten kie­lich wina! Pi­łeś może lep­sze na dwo­rze? Ani mowy! Do dia­ska! Pij­że, u li­cha, bo za­raz in­a­czej tu z tobą po­ga­da­my!

To­też pi­łem i ja­dłem znacz­nie wię­cej, niż mój żo­łą­dek mógł po­mie­ścić. Na­le­ża­ło jed­nak za­dość uczy­nić go­ścin­no­ści don Jo­se­go i dla unik­nię­cia ma­łej nie­straw­no­ści nie war­to było tra­cić tak cen­nej przy­jaź­ni.

Po obie­dzie po­wró­co­no znów do prze­rwa­nej pra­cy przy wy­ci­na­niu oli­wek, a bo­ga­ty Ara­goń­czyk kie­ro­wał nią z ta­kim za­pa­łem, jak­by to była świą­tecz­na za­ba­wa.

– Zo­ba­czy­my – mó­wił – czy tym ra­zem ośmie­lą się przy­pu­ścić szturm do zam­ku. Wi­dzie­li­ście na­sze szań­ce i ba­te­rie? Nie­źle so­bie na nich zęby po­ła­mią. Sam da­łem dwie­ście wor­ków weł­ny, lecz to dro­biazg, i chęt­nie od­dał­bym ostat­ni kęs chle­ba.

W dro­dze po­wrot­nej do mia­sta po­ka­zał nam Mon­to­ria for­ty­fi­ka­cje, któ­re w tym cza­sie wzno­szo­no od stro­ny za­chod­niej. Koło bra­my Por­til­lo sta­ła pół­ko­li­sta ba­te­ria łą­czą­ca mury klasz­to­ru Fe­ce­tas z ogro­dze­niem klasz­to­ru Au­gu­stia­nów Bo­sych. Od tego gma­chu do klasz­to­ru Try­ni­ta­riu­szy cią­gnął się w li­nii pro­stej inny mur, na ca­łej prze­strze­ni po­dziu­ra­wio­ny wy­ku­ty­mi w ka­mie­niu strzel­ni­ca­mi. Po­środ­ku wzno­sił się po­tęż­ny sza­niec, a wszyst­ko ota­cza­ła głę­bo­ka fosa bie­gną­ca aż do słyn­ne­go pola Eras, gdzie ro­ze­gra­ła się wiel­ka bi­twa w dniu

15 sierp­nia. Da­lej na pół­noc, w kie­run­ku bra­my San­cho, wy­cho­dzą­cej pro­sto na most na rze­ce Ebro, wzno­si­ły się for­ty­fi­ka­cje za­koń­czo­ne po­tęż­ną be­lu­ar­dą. Wszyst­kie te umoc­nie­nia, do­ko­ny­wa­ne ze zna­jo­mo­ścią rze­czy, lecz w zbyt­nim po­śpie­chu, nie od­zna­cza­ły się wiel­ką so­lid­no­ścią. Byle ge­ne­rał z obo­zu nie­przy­ja­ciel­skie­go, nie zna­ją­cy prze­bie­gu pierw­sze­go ob­lę­że­nia i nie­złom­ne­go du­cha tych, co mie­li sta­nąć na szań­cach, był­by wy­śmiał te for­ty­fi­ka­cje nie­zdol­ne sta­wić czo­ła ener­gicz­ne­mu ob­lę­że­niu. Bóg zrzą­dził jed­nak, że od cza­su do cza­su coś wy­ła­mu­je się spod praw fi­zycz­nych woj­ny. Sa­ra­gos­sa w po­rów­na­niu z Am­be­res, Gdań­skiem, Met­zem, Se­wa­sto­po­lem, Kar­ta­gi­ną czy in­ny­mi for­te­ca­mi, któ­re kie­dy­kol­wiek zdo­by­to lub nie, była wów­czas twier­dzą z kar­to­nu. A prze­cież…ROZ­DZIAŁ IV

Po po­wro­cie do swe­go domu w mie­ście Mon­to­ria po­now­nie roz­gnie­wał się na mnie i mego to­wa­rzy­sza, po­nie­waż wzbra­nia­li­śmy się przy­jąć pie­nię­dzy, ja­kie ofia­ro­wał nam na pierw­sze po­trze­by. Po­wtó­rzy­ły się ude­rze­nia pię­ścią w stół i cała se­ria wy­krzyk­ni­ków „do dia­ska” z do­dat­kiem in­nych nie­zbyt sa­lo­no­wych wy­ra­żeń, któ­rych już tu nie za­cy­tu­ję. W koń­cu do­szli­śmy do po­ro­zu­mie­nia za­do­wa­la­ją­ce­go oby­dwie stro­ny i nie na­ra­ża­ją­ce­go na szwank ho­no­ru żad­nej. A te­raz trze­ba mi za­jąć się bli­żej nie­zwy­kłym czło­wie­kiem, o któ­rym tyle już na­pi­sa­łem, nie za­no­to­waw­szy uprzed­nio kil­ku nie­zbęd­nych ob­ser­wa­cji do­ty­czą­cych jego oso­by. Don José li­czył lat sześć­dzie­siąt, był bar­czy­sty, ru­mia­ny, try­ska­ją­cy zdro­wiem, wy­glą­dał jak uoso­bie­nie do­bro­by­tu, czy­ste­go su­mie­nia, za­do­wo­le­nia z sie­bie sa­me­go i losu. Nad­miar jego cnót, jako przy­kład­ne­go ojca ro­dzi­ny i mi­łu­ją­ce­go po­kój czło­wie­ka (je­śli w ogó­le moż­na mó­wić w ta­kim wy­pad­ku o nad­mia­rze), wy­rów­ny­wał wszyst­kie nie­do­stat­ki edu­ka­cji. My­ślę tu o tej kon­wen­cjo­nal­nej edu­ka­cji, któ­rą w owym cza­sie za­czy­na­no da­wać sy­nom bo­ga­tych ro­dzin. Don José nie znał sztucz­nej ety­kie­ty i za­rów­no jego cha­rak­ter jak i oby­cza­je nie zno­si­ły dys­kret­ne­go kłam­stwa i grzecz­nej ob­łu­dy, bę­dą­cych dziś pod­sta­wą ogła­dy to­wa­rzy­skiej. Ser­ce miał za­wsze na dło­ni i tego sa­me­go ocze­ki­wał od in­nych. Jego szorst­ka do­broć nie zno­si­ła tej nad­ska­ku­ją­cej – jak­że czę­sto fał­szy­wej – uprzej­mo­ści, cha­rak­te­ry­zu­ją­cej dziś roz­mo­wę lu­dzi w sa­lo­nie.

Ła­two wy­bu­chał gnie­wem i sko­ry był do gwał­tow­nych czy­nów i słów, któ­rych po­tem naj­czę­ściej ża­ło­wał.

Były w nim cno­ty chrze­ści­jań­skie, su­ro­we i nie­ogła­dzo­ne jak bry­ła naj­szla­chet­niej­sze­go mar­mu­ru, nie tknię­ta jesz­cze dłu­tem rzeź­bia­rza. Trze­ba było umieć do nie­go po­dejść przy­my­ka­jąc oczy na dzi­wac­twa, je­śli dzi­wac­twem moż­na na­zwać wszyst­ko to, czym od­zna­cza się więk­szość jego ro­da­ków.

Nie ukry­wać nig­dy swych uczuć – było jego za­sa­dą, i choć szcze­rość ta po­cią­ga­ła za sobą pew­ne przy­kro­ści w ży­ciu co­dzien­nym i w spra­wach mniej­szej wagi, to jed­nak była nie­oce­nio­nym skar­bem, ile­kroć mia­ło się z nim do czy­nie­nia w kwe­stii waż­nej, bo w du­szy don Jo­se­go czy­ta­ło się jak w otwar­tej księ­dze i moż­na było z jego stro­ny nie oba­wiać się żad­nej zło­śli­wo­ści czy pod­stę­pu. Da­ro­wy­wał ura­zy, speł­niał do­bre uczyn­ki, po­ma­gał lu­dziom, w czym mógł, i znacz­ną część swych wiel­kich bo­gactw roz­da­wał bied­nym i po­trze­bu­ją­cym.

Ubie­rał się sta­ran­nie, ja­dał ob­fi­cie, po­szcząc i su­sząc skru­pu­lat­nie w okre­sie Wiel­kie­go Po­stu. Ko­chał Naj­święt­szą Pan­nę del Pi­lar fa­na­tycz­ną mi­ło­ścią, któ­ra była tra­dy­cją w tej ro­dzi­nie. Ję­zyk jego, jak mie­li­śmy spo­sob­ność się prze­ko­nać, nie był wzo­rem sa­lo­no­wej kon­wer­sa­cji, i sam don José za naj­więk­szą swo­ją wadę uwa­żał zwy­czaj od­sy­ła­nia roz­mów­ców „do dia­ska” znacz­nie czę­ściej, niż wy­ma­ga tego po­trze­ba. Nie­jed­no­krot­nie jed­nak sły­sza­łem, jak za­pew­niał, że choć zna tę swo­ją przy­wa­rę, to nie może się z niej ule­czyć, gdyż sło­wo to wy­cho­dzi z jego ust bez­wied­nie i sam nie zda­je so­bie z tego spra­wy.

Oże­nio­ny z do­nią Le­oka­dią Sar­rie­ra, ro­dem z Na­var­ry, był don José oj­cem troj­ga dzie­ci. Star­szy syn i cór­ka po­za­wie­ra­li już związ­ki mał­żeń­skie i ob­da­rzy­li go kil­ko­ma wnu­ka­mi. Syn naj­młod­szy, imie­niem Au­gu­styn, był prze­zna­czo­ny do sta­nu du­chow­ne­go, po­dob­nie jak jego stryj no­szą­cy to samo imię, ar­chi­dia­kon ka­te­dry la Seo. Po­zna­łem ich wszyst­kich w jed­nym dniu i stwier­dzi­łem od razu, że to naj­lep­si lu­dzie na świe­cie. Zdu­mie­wa­ła mnie ser­decz­ność i de­li­kat­ność, z jaką się do nas od­no­si­li, i my­ślę, że gdy­by zna­li mnie od sa­me­go uro­dze­nia, nie po­tra­fi­li­by być lep­si. Ta tro­skli­wość, pły­ną­ca pro­sto z ser­ca, wzru­sza­ła mnie do głę­bi, a że za­wsze ła­two ule­ga­łem po­ry­wom uczu­cia, na­tych­miast od­po­wie­dzia­łem naj­szczer­szym afek­tem.

– Don Ro­que – rze­kłem te­goż wie­czo­ra do swe­go to­wa­rzy­sza, gdy ukła­da­li­śmy się do snu w prze­zna­czo­nej dla nas kom­na­cie – nig­dy nie wi­dzia­łem ta­kich lu­dzi, jak ci. Czy wszy­scy Ara­goń­czy­cy są tacy?

– Róż­nie bywa – od­po­wie­dział – lecz lu­dzi skro­jo­nych z tej ma­te­rii, co don José, i ro­dzin ta­kich, jak ta, wie­le znaj­dziesz tu­taj, na ara­goń­skiej zie­mi.

Na­za­jutrz za­ję­li­śmy się spra­wą mego za­cią­gu do woj­ska. Per­spek­ty­wa wal­ki u boku sa­ra­gos­san na­peł­nia­ła mnie en­tu­zja­zmem i wiel­kim za­szczy­tem było w mych oczach iść szla­kiem ich chwa­ły, choć­by tyl­ko z da­le­ka. Wia­do­mo wam wszyst­kim, o czy­tel­ni­cy, że w tym cza­sie Sa­ra­gos­sa i jej miesz­kań­cy zy­ska­li sła­wę wprost ba­jecz­ną, że ich zna­ko­mi­te czy­ny roz­pło­mie­nia­ły ludz­ką wy­obraź­nię i wszyst­ko, co do­ty­czy­ło słyn­ne­go ob­lę­że­nia nie­śmier­tel­ne­go mia­sta, w ustach nar­ra­to­rów przy­bie­ra­ło bar­wy le­gen­dy. Wi­dzia­ne po­przez pry­zmat cza­su i prze­strze­ni bo­ha­ter­stwo sa­ra­gos­san wzra­sta­ło w dwój­na­sób, a w An­glii i Niem­czech uwa­ża­no ich za Nu­man­tyj­czy­ków na­szej epo­ki. Ci pro­ści lu­dzie, pół­na­dzy, w al­par­ga­tach na no­gach, w chust­kach okrę­co­nych do­ko­ła gło­wy, wy­da­wa­li się współ­cze­snym po­sta­cia­mi z kla­sycz­nej tra­ge­dii. „Ka­pi­tu­luj­cie, a damy wam odzież” – mó­wi­li Fran­cu­zi pod­czas pierw­sze­go ob­lę­że­nia, po­dzi­wia­jąc nie­złom­ne mę­stwo łach­ma­na­mi okry­tych prze­ciw­ni­ków. „Nie umie­my się pod­da­wać – od­po­wia­da­no – i wo­li­my okryć się chwa­łą niż wa­szą odzie­żą”.

Te i jesz­cze inne sław­ne po­wie­dze­nia obie­gły cały świat.

Po­wróć­my jed­nak do spra­wy mego za­cią­gu. Prze­szko­dą był tu ma­ni­fest Pa­la­fo­xa z 13 grud­nia, na­ka­zu­ją­cy wszyst­kim przy­by­szom opusz­cze­nie mia­sta w prze­cią­gu dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin. Zo­stał on wy­da­ny w oba­wie za­mie­szek i fer­men­tu, jaki mógł wy­wo­łać licz­nie zgro­ma­dzo­ny ele­ment na­pły­wo­wy. Na szczę­ście jed­nak, wła­śnie w dniu mego przy­by­cia do mia­sta, wy­szła pro­kla­ma­cja wzy­wa­ją­ca do Sa­ra­gos­sy wszyst­kich żoł­nie­rzy fron­tu cen­tral­ne­go z od­dzia­łów roz­bi­tych pod Tu­de­lą. Był to dla mnie szczę­śli­wy zbieg wy­da­rzeń, bo choć nie na­le­ża­łem do wspo­mnia­nej ar­mii, uczest­ni­czy­łem jed­nak w obro­nie Ma­dry­tu i w bi­twie pod Ba­ile­nem. Te oko­licz­no­ści, jak rów­nież po­par­cie mego pro­tek­to­ra, Mon­to­rii, spra­wi­ły, że przy­ję­to mnie do woj­ska ma­ją­ce­go bro­nić Sa­ra­gos­sy. Otrzy­maw­szy mun­dur i ka­ra­bin, przy­dzie­lo­ny zo­sta­łem do ba­ta­lio­nu ochot­ni­ków Las Pe­ñas de San Pe­dro, któ­re­go sze­re­gi moc­no się prze­rze­dzi­ły po pierw­szym ob­lę­że­niu. Nie moż­na było, jak mi to póź­niej po­wie­dział mój opie­kun, za­pi­sać mnie do strzel­ców don San­tia­go Sasa, po­nie­waż wa­lecz­ny ten ba­ta­lion skła­dał się wy­łącz­nie z miesz­kań­ców pa­ra­fii Św. Paw­ła. Poza tym, nie chcia­no tam lu­dzi zbyt mło­dych i z tej to przy­czy­ny nie mógł tak­że słu­żyć pod ko­men­dą Sasa syn don Jo­se­go, Au­gu­styn; wraz ze mną za­pi­sał się więc do ba­ta­lio­nu Las Pe­ñas de San Pe­dro. Los zsy­łał mi za­tem do­bre­go to­wa­rzy­sza i od­da­ne­go przy­ja­cie­la.

Od dnia mego przy­by­cia nie­ustan­nie mó­wio­no o zbli­ża­niu się woj­ska fran­cu­skie­go, lecz fak­tem rze­czy­wi­stym sta­ło się to do­pie­ro 20 grud­nia. Te­goż dnia po po­łu­dniu jed­na z dy­wi­zji we­szła do Zu­era, na le­wym brze­gu Ebro, za­gra­ża­jąc przed­mie­ściu zwa­ne­mu po pro­stu Ar­ra­bal. Dru­ga – pod do­wódz­twem Su­che­ta – usta­wi­ła się na pra­wym brze­gu, koło San Lam­ber­to. Mon­cey, któ­ry był na­czel­nym do­wód­cą, prze­rzu­cił trzy swo­je dy­wi­zje w po­bli­że ka­na­łu i Hu­ervy. Mia­sto ota­cza­ło czter­dzie­ści ty­się­cy żoł­nie­rzy fran­cu­skich.

Jak po­wszech­nie wia­do­mo, nie­cier­pli­wi i pa­ła­ją­cy żą­dzą zwy­cię­stwa Fran­cu­zi roz­po­czę­li swe ope­ra­cje 21 grud­nia wcze­snym ran­kiem, przy­pusz­cza­jąc za­cie­kły atak jed­no­cze­śnie na przed­mie­ście Mon­te Tor­re­ro i przed­mie­ście Ar­ra­bal na le­wym brze­gu Ebro; bez za­ję­cia tych dwóch punk­tów nie po­dob­na było my­śleć o opa­no­wa­niu wa­lecz­ne­go mia­sta. Na­le­ża­ło od­dać Tor­re­ro, po­nie­waż zbyt wiel­kie ry­zy­ko dla ca­łe­go mia­sta po­cią­gnę­ła­by za sobą jego obro­na; na Ar­ra­bal na­to­miast atak od­par­to z taką siłą i mę­stwem, że dzień ten stał się jed­nym z naj­chlub­niej­szych w hi­sto­rii tej woj­ny.

Od go­dzi­ny czwar­tej rano ba­ta­lion Las Pe­ñas de San Pe­dro – zgod­nie z roz­ka­zem – ob­sa­dzał li­nię cią­gną­cą się od San­ta En­gra­cia do Try­ni­ta­riu­szy, czy­li tę, któ­ra wy­da­ła mi się naj­moc­niej­sza w ca­łym ob­wo­dzie for­ty­fi­ka­cyj­nym. Z tyłu za San­ta En­gra­cia wzno­si­ła się ba­te­ria imie­nia Św. Mę­czen­ni­ków, a wzdłuż niej aż do mo­stu na rze­ce Hu­erva biegł mur, któ­re­go bro­nić mia­ła re­du­ta. Da­lej mur skrę­cał na za­chód two­rząc kąt roz­war­ty, po czym, obej­mu­jąc dru­gą re­du­tę koło wie­ży Pino, biegł da­lej nie­mal w li­nii pro­stej do klasz­to­ru Try­ni­ta­riu­szy i ury­wał się przy bra­mie del Car­men. Kto zna Sa­ra­gos­sę, zro­zu­mie do­sko­na­le mój krót­ki i nie­do­kład­ny opis, bo do­tych­czas jesz­cze ist­nie­ją ru­iny San­ta En­gra­cia, a nie­da­le­ko Glo­rie­ty oglą­dać dziś moż­na reszt­ki skle­pie­nia bra­my del Car­men.

Mie­li­śmy więc bro­nić, jak już wspo­mi­na­łem, opi­sa­ne­go przed chwi­lą te­re­nu i część z nas bi­wa­ko­wa­ła w ogro­dzie przy Ko­le­gium Kar­me­li­tów. Au­gu­styn de Mon­to­ria i ja by­li­śmy nie­roz­łącz­ni. Jego spo­koj­ny, zrów­no­wa­żo­ny cha­rak­ter, przy­jaźń, jaką oka­zy­wał mi od pierw­szej chwi­li, a tak­że pew­na god­ność, pew­na nie­wy­tłu­ma­czal­na har­mo­nia w spo­so­bie my­śle­nia nas obu, czy­ni­ła jego to­wa­rzy­stwo bar­dzo dla mnie mi­łym i po­żą­da­nym. Był to mło­dy czło­wiek nie­zwy­kle pięk­ny, o wiel­kich, ży­wych oczach, my­ślą­cym czo­le i twa­rzy, na któ­rej ma­lo­wa­ła się po­wa­ga i pe­wien cień smut­ku. Ser­ce jego, po­dob­nie jak ojca, peł­ne było tej szla­chet­no­ści prze­ja­wia­ją­cej się na każ­dym kro­ku; prze­wyż­szał jed­nak ojca de­li­kat­no­ścią obej­ścia, gdyż wy­cho­wa­nie w znacz­nym stop­niu zła­go­dzi­ło w nim wła­ści­wą Ara­goń­czy­kom szorst­kość. Au­gu­styn wcho­dził w wiek mę­ski z mocą i spo­ko­jem, ja­kie dają go­rą­ce ser­ca, ta­len­ty bo­ga­te i wła­ści­wie wy­ko­rzy­sty­wa­ne, zdro­wa i sil­na du­sza, po­trze­bu­ją­ca tyl­ko sze­ro­kie­go świa­ta, sze­ro­kiej prze­strze­ni, by roz­sie­wać wo­kół sie­bie do­bro. Za­let tych do­peł­niał umysł żywy, o lo­cie pew­nym i pro­stym – w ni­czym nie po­dob­ny do struk­tu­ry du­cho­wej wie­lu zja­da­czy chle­ba z na­szych cza­sów, któ­rzy naj­czę­ściej nie wie­dzą, do­kąd zdą­ża­ją – lecz spo­koj­ny i ma­je­sta­tycz­ny, kształ­co­ny w wiel­kiej szko­le La­ty­nów.

Mimo wiel­kie­go za­mi­ło­wa­nia do po­ezji (był bo­wiem w sa­mej rze­czy po­etą) Au­gu­styn stu­dio­wał teo­lo­gię, ce­lu­jąc w tej na­uce tak, jak ce­lo­wał we wszyst­kich in­nych. Oj­co­wie prze­ło­że­ni w se­mi­na­rium, lu­dzie wiel­kiej wie­dzy i szcze­rze ko­cha­ją­cy mło­dzież, uwa­ża­li go za wy­jąt­ko­wo zdol­ne­go w dzie­dzi­nie nauk świec­kich i ko­ściel­nych i cie­szy­li się wi­dząc już w nim przy­szłe­go dok­to­ra Ko­ścio­ła. Ro­dzi­na Mon­to­riów rów­nież nie po­sia­da­ła się z ra­do­ści i jak naj­więk­sze­go świę­ta ocze­ki­wa­ła dnia, w któ­rym naj­młod­szy syn od­pra­wi pierw­szą mszę.

Przy tym wszyst­kim (czu­ję się w obo­wiąz­ku za­zna­czyć to na sa­mym po­cząt­ku) Au­gu­styn nie miał po­wo­ła­nia do sta­nu du­chow­ne­go. Ro­dzi­ce wszak­że, po­dob­nie jak za­cni oj­co­wie prze­ło­że­ni, nie uwie­rzy­li­by w to nig­dy, choć­by sam Duch Świę­ty zstą­pił z nie­ba, żeby ich o tym upew­nić. Ten wy­bit­ny teo­log i hu­ma­ni­sta, nie ma­ją­cy, rów­ne­go so­bie znaw­ca. Ho­ra­ce­go, dia­lek­tyk, któ­ry w cza­sie co­ty­go­dnio­wych ćwi­czeń zdu­mie­wał wy­kła­dow­ców bie­gło­ścią i ła­two­ścią poj­mo­wa­nia wszyst­kich akro­ba­cji wie­dzy ko­ściel­nej – do sta­nu ka­płań­skie­go nada­wał się nie le­piej niż Mo­zart do szer­mier­ki, Ra­fa­el do ma­te­ma­ty­ki, a Na­po­le­on do tań­ca.ROZ­DZIAŁ V

– Ga­brie­lu – rzekł do mnie Au­gu­styn pew­ne­go ran­ka – czy masz ocho­tę bić się?

– A ty, Au­gu­sty­nie, chęt­nie się bi­jesz? – od­po­wie­dzia­łem py­ta­niem na py­ta­nie. (Jak wi­dzi­cie, po kil­ku dniach mó­wi­li­śmy już so­bie po imie­niu).

– Nie bar­dzo – od­rzekł. – Co bę­dzie, je­śli pierw­sza kula nas uśmier­ci?

– Umrze­my za oj­czy­znę, za Sa­ra­gos­sę, a choć po­tom­ność o nas nie usły­szy, za­wsze wy­so­ki to ho­nor zgi­nąć na polu wal­ki w obro­nie ta­kiej spra­wy.

– Słusz­nie mó­wisz – od­po­wie­dział ze smut­kiem. – Ale żal by­ło­by umie­rać już te­raz. Jesz­cze je­ste­śmy mło­dzi. Kto wie, co nam w ży­ciu prze­zna­czo­ne.

– Ży­cie jest wy­na­laz­kiem tak mar­nym, że nie­wie­le z nim ra­zem stra­ci­my.

– Tak po­win­ni mó­wić sta­rzy, lecz nie my, któ­rzy do­pie­ro za­czy­na­my żyć. Szcze­rze mó­wiąc, nie chciał­bym zgi­nąć w tym strasz­li­wym pier­ście­niu, jaki do­ko­ła nas za­ci­snę­li Fran­cu­zi. W pierw­szym ob­lę­że­niu my wszy­scy z se­mi­na­rium tak­że chwy­ci­li­śmy za broń, i przy­znam ci się, że wów­czas mia­łem wię­cej od­wa­gi niż dzi­siaj. Ja­kiś dziw­ny ogień pło­nął we mnie i w naj­więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo sze­dłem nie my­śląc o śmier­ci. Dzi­siaj – zu­peł­nie in­a­czej. Sta­łem się bo­jaź­li­wy i drżę na od­głos strza­łu.

– Nic w tym dziw­ne­go – od­par­łem. – Czło­wiek nie boi się, póki nie zna nie­bez­pie­czeń­stwa. To­też po­wia­da­ją, że naj­męż­niej­szy­mi żoł­nie­rza­mi są ci, któ­rzy po raz pierw­szy sta­ją do bi­twy.

– Nie o to cho­dzi. Szcze­rze ci wy­znam, Ga­brie­lu, że wca­le mi się nie chce umie­rać nie wia­do­mo dla­cze­go i po co. Je­śli zgi­nę, chciał­bym po­wie­rzyć ci pew­ne zle­ce­nie, któ­re, mam na­dzie­ję, wy­peł­nisz skru­pu­lat­nie, jak przy­sta­ło na praw­dzi­we­go przy­ja­cie­la. Uwa­żaj do­brze, co ci po­wiem. Wi­dzisz tę wie­żę po­chy­lo­ną na je­den bok, któ­ra zda­je się skła­niać w na­szą stro­nę, żeby zo­ba­czyć, co się tu dzie­je, i usły­szeć, co mó­wi­my?

– Tor­re Nu­eva? Wi­dzę, oczy­wi­ście. Cóż mam po­wtó­rzyć od cie­bie tej da­mie?

Świ­ta­ło i nad nie­rów­ny­mi da­cha­mi mia­sta po­śród dzwon­nic, mi­na­re­tów, wie­ży­czek i ko­puł ko­ścio­łów ster­cza­ła syl­wet­ka Tor­re Nu­eva, od daw­na już nie no­wej, a za­wsze po­chy­łej.

– Słu­chaj mnie do­brze – cią­gnął da­lej Au­gu­styn – je­śli pad­nę od pierw­szych strza­łów dziś, w cią­gu tego dnia, któ­ry się wła­śnie za­czy­na, sko­ro tyl­ko usta­nie ogień i bę­dzie moż­na opu­ścić sze­re­gi, pój­dziesz tam…

– Na Tor­re Nu­eva? Pój­dę, wdra­pię się na górę.

– Nie, nie. Nie po­trze­bu­jesz się wdra­py­wać. Słu­chaj­że: pój­dziesz na plac Św. Fi­li­pa, gdzie stoi wie­ża. Spójrz w tę stro­nę. Wi­dzisz obok Tor­re Nu­eva inną wie­życz­kę, ma­leń­ką dzwon­ni­cę? Przy tej wiel­kiej wie­ży wy­glą­da ni­czym mi­ni­strant przy gru­bym ka­no­ni­ku.

– Aha! Wi­dzę tego mi­ni­stran­ta i je­śli się nie mylę, to jest nim dzwon­ni­ca ko­ścio­ła Św. Fi­li­pa. W tej chwi­li twój mi­ni­strant dzwo­ni wła­śnie jak opę­ta­ny.

– To na mszę dzwo­nią – rzekł Au­gu­styn z głę­bo­kim wzru­sze­niem. – Sły­szysz pęk­nię­ty dzwon?

– Sły­szę. Ale chciał­bym się wresz­cie do­wie­dzieć, co mam po­wtó­rzyć two­je­mu mi­ni­stran­to­wi z roz­bi­tym dzwo­nem?

– Nic, nie o nie­go cho­dzi. Je­steś więc na pla­cu Św. Fi­li­pa. Dzwon­ni­ca stoi w rogu pla­cu, a tuż przy niej bie­gnie w bok mała ulicz­ka. Wcho­dzisz w nią i za­raz na lewo skrę­casz w inną ulicz­kę, wą­ską i pu­stą, któ­ra się na­zy­wa An­ton Tril­lo. Idziesz nią aż do ko­ścio­ła; obok zo­ba­czysz nie­wiel­ki do­mek. Tu­taj się za­trzy­mu­jesz.

– Tak. I za­wra­cam.

– Nie. Przed do­mem, o któ­rym ci mó­wię, jest wiel­ki ogród i furt­ka po­ma­lo­wa­na na ko­lor cze­ko­la­do­wy. Przy­sta­jesz tu­taj…

– Przy­sta­ję tu­taj i cze­kam. – Nie, nie! Tu zo­ba­czysz…

– Je­steś biel­szy niż płót­no two­jej wła­snej ko­szu­li, Au­gu­sti­nil­lo. Cóż to zna­czy, te wszyst­kie wie­że i przy­stan­ki?

– To zna­czy – cią­gnął mój przy­ja­ciel co­raz bar­dziej zmie­sza­ny – że kie­dy już tam bę­dziesz… Uprze­dzam cię, że mu­sisz iść nocą. No więc do­brze: sta­jesz tam, roz­glą­dasz się i cze­kasz chwi­lecz­kę. Pod­cho­dzisz do pło­tu, wspi­nasz się na pal­ce i wi­dzisz okno. Pod­no­sisz z zie­mi ka­my­czek i rzu­casz nim w szy­bę, ale tak, żeby nie wy­wo­łać ha­ła­su.

– Wte­dy wy­cho­dzi ona.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: