- W empik go
Saragossa - ebook
Saragossa - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 377 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mury Saragossy – jeśli mnie pamięć nie zwodzi – ujrzeliśmy 18 grudnia wieczorem. Wchodząc przez bramę Sancho słyszeliśmy, jak zegar na Torre Nueva wydzwania godzinę dziesiątą. Położenie nasze, zarówno pod względem ubrania jak i wyżywienia, przedstawiało się nader żałośnie. Długie, całodzienne marsze, trudy dalekiej drogi z Lerma przez Salas de los Infantes, Cervera, Agreda, Tarazona i Borja, którą przebyliśmy wspinając się na góry, przechodząc w bród rzeki, przedzierając się na przełaj ścieżkami, po kamienistych dróżkach górskich i wybojach, osłabiły i wyczerpały nas do cna. Mimo to jednak radość, jaką daje poczucie wolności, osładzała nam znużenie i wszystkie niewygody. Czterem spośród nas udało się przemknąć pomiędzy Lerma i Cogollos i zrzucić więzy, które krępowały tylu patriotów. Wspólny nasz kapitał w chwili ucieczki wynosił jedenaście realów, lecz po trzech dniach marszu, kiedy weszliśmy do aragońskiej stolicy, rezultatem bilansu i remanentu kasy ogólnej były aktywa w sumie zaledwie trzydziestu jeden cuartos. Kupiliśmy chleba koło Escuela Pia i podzieliliśmy go skrupulatnie na cztery części.
Jeden z uczestników naszej wyprawy, don Roque, miał w Saragossie rozległe znajomości i stosunki, lecz nie była to pora odpowiednia do składania wizyt. Odłożyliśmy więc szukanie przyjaciół na dzień następny, a ponieważ nie mogliśmy ulokować się w zajeździe, wyruszyliśmy do miasta w poszukiwaniu jakiegoś schronienia. Obejrzeliśmy pochyłą wieżę Torre Nueva, i chociaż któryś z towarzyszy proponował, żebyśmy sobie urządzili kwaterę u jej podnóża, ja wyraziłem zdanie, że tam bylibyśmy zupełnie jak na otwartej przestrzeni. Niemniej posłużyło nam to miejsce do chwilowego wypoczynku, a także jako jadalnia, w której spożyliśmy naszą z suchego chleba złożoną wieczerzę. Jedliśmy z wielkim apetytem i w wesołym nastroju spoglądając od czasu do czasu na groźną masę kamienia piętrzącą się nad nami, z przyczyny swej krzywizny podobną gigantowi, który nachyla się, by spojrzeć, kto też kroczy u jego stóp. W świetle księżyca kamienny ten strażnik rzuca na niebo cień swej długiej i chudej postaci, która nie może trzymać się prosto. Chmury biegną ponad szczytem wieży, a przechodzień, patrzący z dołu, wzdryga się z przerażenia, ulegając złudzeniu, że chmury są nieruchome, a wieża chwieje się i zaraz przygniecie go swym cielskiem. Ta dziwaczna budowla, pod której stopami ugina się ziemia znużona dźwiganiem ciężaru, takie robi wrażenie, jakby nieustannie padała i nigdy nie mogła upaść ostatecznie.
Wypocząwszy chwilę, przebiegliśmy Coso od domu Pod Gigantami aż do gmachu Seminarium, potem ulicę Quemada i Rincon, obydwie zasypane gruzem, aż do placu Św. Michała i stamtąd idąc na przełaj wąskimi, nierównymi uliczkami dotarliśmy do ruin klasztoru Santa Engracia, wysadzonego w powietrze przez Francuzów w czasie pierwszego oblężenia. Na ten widok z czterech piersi wydarł się jeden okrzyk, który wskazywał na zgodność naszych myśli. W ruinach klasztoru znaleźliśmy schronienie i doskonałe miejsce do przespania się.
Ściana frontowa wznosiła się dotąd nie uszkodzona, ze swym wspaniałym portykiem, zdobnym w niezliczone mnóstwo figur świętych, którzy stali spokojni i nieporuszeni, jakby nie chcieli nic wiedzieć o katastrofie. Wewnątrz ujrzeliśmy zburzone częściowo arkady dziedzińca, olbrzymie bloki murów sterczące nad rumowiskiem. Czarne bezkształtne bryły odcinały się od jaśniejszego tła, niby dziwaczne potwory zrodzone w rozgorączkowanej wyobraźni. Ujrzeliśmy puste wnęki, labirynty podziemne, głębokie wyrwy, pieczary i inne przypadkowe arcydzieła tej architektury mimo woli. Były nawet małe alkowy, wyżłobione w resztkach ścian na podobieństwo grot naturalnych. Szczątki ołtarza, zbutwiałe od wilgoci, sterczały między gruzami zwalonego sklepienia, z którego zwisał jeszcze pokryty pleśnią krążek na sznurze, służący do zawieszania lamp. W szparach między deskami i cegłą wyrastała trawa i chwasty. Wśród tego ogólnego zniszczenia gdzieniegdzie widać było przedmioty w stanie nietkniętym: kilka rur od organów, krata konfesjonału. Zburzony dach łączył się z podłogą, szczątki wieżyczki z ruinami podziemi. Patrząc na całe to nagromadzenie gruzu, odłamków kolumn, które padając nie zatraciły swego dawnego kształtu, na masę otynkowanych cegieł, kruszących się niby kawałki cukru, doznawało się wrażenia, że obrócony w ruinę klasztor nie przybrał dotychczas swej ostatecznej postawy. Bezkształtny szkielet zdawał się drgać jeszcze od huku min rozsadzających kamienie.
Don Roque powiedział nam, że w podziemiach kościoła są krypty, gdzie spoczywają ciała świętych męczenników; wejście do tych podziemi było jednak zawalone gruzami. Cisza zdawała się tam panować głęboka, lecz podszedłszy bliżej usłyszeliśmy ludzkie głosy dobywające się z tych tajemniczych jaskiń. Myśleliśmy zrazu, że to cienie sławnych kronikarzy, chrześcijańskich męczenników i patriotów, pogrzebanych w tych lochach, powstały i gniewają się na nas za to, żeśmy zakłócili ich sen. Po chwili jednak w blasku płomienia, który oświetlił fragment otaczającej nas sceny, spostrzegliśmy grupę ludzi. Zwarci w ciasnym kręgu dokoła ognia siedzieli w zagłębieniu pomiędzy dwoma powalonymi zrębami. Byli to żebracy z Saragossy, którzy tu sobie urządzili rezydencję, zmajstrowawszy rodzaj chroniącego przed deszczem stropu z belek i faszyny. Dla nas także pozostało jeszcze dość miejsca w drugim końcu niszy, więc owinąwszy się jak najszczelniej w płaszcze, ułożyliśmy się do snu. Don Roque mówił do mnie:
– Znam don Josego de Montoria, jednego z najbogatszych ludzi w tej okolicy. Obydwaj pochodzimy z Mequinenza, razem byliśmy w szkołach, razem grywaliśmy w truco na wzgórzu del Corregidor. Pewien jestem, że przyjmie nas gościnnie, choć nie widziałem go od łat trzydziestu. To złote serce, prawdziwy Aragończyk. Pójdziemy do niego, chłopcy, poszukamy don Josego de Montoria. We mnie także płynie krew Montoriów, to moi powinowaci po kądzieli. Pójdziemy do niego, powiemy…
Tu usnął don Roque. Usnąłem i ja.ROZDZIAŁ II
Łoże, na którym odpoczywaliśmy, nie kusiło puchami swej pościeli i nie zachęcało do późnego wstawania. Dla tego, kto chce budzić się do dnia – nic lepszego nad materac z kamieni. Toteż zbudziliśmy się razem ze słońcem, a że zabiegi toaletowe niewiele zajęły nam czasu, wkrótce byliśmy gotowi do dalszej wędrówki po mieście. Wszyscy czterej jednomyślnie stwierdziliśmy, że dobrą rzeczą byłoby śniadanie, lecz ta sama jednomyślność kazała nam orzec zarazem, iż nie jest to możliwe ze względu na brak funduszów, jakich wymagało zrealizowanie tak śmiałego pomysłu.
– Głowa do góry, chłopcy – rzekł don Roque. – Zaraz was wszystkich zaprowadzę do domu mego przyjaciela, który nam udzieli gościny.
Kiedy to mówił, ujrzeliśmy wychodzących spośród gruzów dwóch mężczyzn i kobietę. Byli to nasi wczorajsi towarzysze noclegu i wyglądali na stałych lokatorów tej niezwykłej gospody. Jeden z nich, w podeszłym wieku, o twarzy pogodnej i spalonej od słońca, był nieszczęśliwym kaleką z uciętymi do kolan nogami i chodził o kulach lub zgoła na czworakach. Pozdrowił nas uprzejmie, życząc dobrego dnia, więc don Roque zapytał go, w której części miasta znajduje się dom jego przyjaciela, na co kaleka odpowiedział:
– Don José de Montoria? Znam go jak źrenice własnych oczu. Dwadzieścia lat temu mieszkał na ulicy Albarderia, potem przeniósł się na ulicę Parra, potem… ale panowie nietutejsi, jak widzę?
– Tak, przyjacielu, jesteśmy z innych stron i przybywamy, żeby zaciągnąć się do wojska w tym walecznym mieście.
– A więc nie byliście panowie tutaj 4 sierpnia?
– Nie, mój przyjacielu – odpowiedziałem – nie braliśmy udziału w tej chlubnej walce.
– I nie byliście w bitwie na polach Eras? – pytał żebrak siadając naprzeciw nas.
– Nie mieliśmy tego zaszczytu.
– Tam właśnie walczył don José de Montoria. Jakże! Był jednym z tych, którzy przetoczyli działo. Widzę, że wy, panowie, o niczym nie słyszeliście. Skądże przybywacie?
– Z Madrytu – odrzekł don Roque. – A więc będzie nas pan mógł objaśnić, gdzie mieszka mój przyjaciel, don José?
– Dlaczegóżbym nie mógł? – odpowiedział kaleka wyciągając z kieszeni skórkę chleba i zabierając się do śniadania. – Z ulicy Parra przeprowadził się na ulicę Enmedio.. Wiecie już zapewne, że tam wszystkie domy wyleciały w powietrze. Tak, tak. Był tam don Esteban Lopez, z dziesiątej kompanii pierwszego regimentu ochotników aragońskich, i sam jeden z czterdziestu ludźmi zmusił Francuzów do odwrotu.
– To prawdziwie zadziwiające – rzekł don Roque.
– Ale jeśli nie widzieliście panowie bitwy z 4 sierpnia, nie widzieliście nic – ciągnął dalej żebrak… – ja byłem także świadkiem bitwy z 4 czerwca. Szedłem właśnie ulicą Caja i widziałem Artylerzystkę, jak strzelała z dwudziestoczterofuntowego działa.
– Tak, tak. Słyszeliśmy o bohaterstwie tej sławnej niewiasty – oświadczył don Roque. – Gdyby jednak chciał pan nam powiedzieć…
– Przecież mówię. Don José de Montoria jest zaprzyjaźniony z kupcem Andresem Guspide, który 4 sierpnia walczył ukryty za węgłem domu w uliczce de la Torre del Pino. Tu się sypią kule, granaty, pociski armatnie, kawałki ołowiu, szrapnele, a mój don Andres ani drgnie! Przeszło stu zabitych koło niego, a on nic! Sam jeden położył trupem pięćdziesięciu Francuzów.
– Dzielny to człowiek. Czy jest przyjacielem mego przyjaciela?
– Tak, panie – odpowiedział kaleka. – Obydwaj są najwaleczniejszymi mężami w całej Saragossie i dają mi jałmużnę w każdą sobotę. Bo trzeba panom wiedzieć, że jestem Pepe Callejas, a nazywają mnie Sursum Corda. Przed dwudziestu pięciu laty byłem zakrystianem w kościele Serca Jezusowego i śpiewałem… Lecz to do rzeczy nie należy. Mówię tylko, że jestem Sursum Corda, i być może słyszeliście panowie o mnie w Madrycie.
– W samej rzeczy – odparł don Roque w porywie wspaniałomyśl n ości – zdaje mi się, że słyszałem, jak wymieniano to imię. Prawda, chłopcy?
– A więc to ja we własnej osobie – dalej mówił żebrak – i trzeba wam także wiedzieć, że przed oblężeniem żebrałem przy bramie tegoż właśnie klasztoru, w Santa Engracia, który te rzezimieszki wysadziły w powietrze 13 sierpnia. Teraz przeniosłem się w pobliże klasztoru Panien Jerozolimskich, gdzie możecie mnie znaleźć zawsze, kiedy tylko zechcecie. A więc, jak już powiedziałem, byłem tam 4 sierpnia. Wtem widzę, że z kościoła wychodzi Francisco Quilez, pierwszy sierżant pierwszej kompanii pierwszego batalionu fizylieriów, który, jak panom zapewne wiadomo, wypędził tych łotrów z klasztoru Encarnacion. Widzę, że was to zdumiewa. Ha! A w ogrodach Santa Engracia, tu, za murem, zginął podporucznik don Miguel Gila. Najmniej dwieście trupów leżało w tym ogrodzie. Tutaj został ranny don Felipe San Clemente y Romeu, kupiec z Saragossy. Obie nogi mu obcięło. I gdyby nie don Miguel Salamero… nie wiecie nic o tym, panowie?
– Nie, przyjacielu – odpowiedział don Roque – nic nam o tym niewiadomo i choć pałamy chęcią zaznajomienia się z tymi wszystkimi cudami odwagi, w tej chwili najważniejszą dla nas jest rzeczą dowiedzieć się, gdzie możemy spotkać don Josego, mego dawnego przyjaciela, gdyż wszystkich czterech nas trapi choroba zwana głodem, której przecie nie leczy słuchanie o znakomitych czynach.
– Zaraz was zaprowadzę tam, dokąd chcecie iść – zapewniał Sursum Corda podzieliwszy z nami swe skórki chleba. – Przedtem jednak muszę wam coś powiedzieć, a mianowicie, że gdyby don Mariano Cereso nie był obronił zamku Aljaferia, nic nie wskórano by koło Portillo. Mężny to człowiek, don Mariano Cereso – niech Bóg ma go w swojej opiece. 4 sierpnia krążył tu po ulicach ze szpadą i starodawną okrągłą tarczą i tak groźnie wyglądał, że krew się w żyłach ścinała na sam widok. Tu, w Santa Engracia, wrzało jak w kotle, panowie. Bomby i granaty padały jak deszcz, lecz waleczni obrońcy Saragossy zgoła nie więcej na nie zważali niż na krople deszczu. Niezła porcja tego budynku wyleciała w powietrze. Wszystkie domy chwiały się naokoło, rzec by można, że to domki z kart, tak szybko paliły się i kruszyły. Strzały z okien, ogień z góry i z dołu. Francuzi padali jak muchy, a i nasi gęsto zaścielali ziemię. Don Antonio Quadros prażył bez litości ich baterie. Tamte łajdaki miały sześćdziesiąt dział i z nich walili w nasze mury. Nie widzieliście tego?
Ba, ale ja widziałem i powiadam, że było na co patrzyć. Odłamki murów i ziemia z okopów pryskały naokoło jak okruchy ciasta. Lecz zwały trupów zastępowały szańce, a nieboszczyków tu, na górze i na dole, cały ogromny stos! Don Antonio Quadros skry ciskał z oczu. Chłopcy strzelali, nie mierząc wcale: wszystka ich dusza stopiła się w jedno z ołowiem kul. Nie widzieliście, panowie? Za to ja widziałem. Na bateriach francuskich prędko zabrakło kanonierów. Spostrzegłszy, że jedno francuskie działo stoi opuszczone, komendant krzyczy: „Szlify oficerskie temu, kto zagwoździ tego smoka!” A Pepillo Ruiz rzuca się naprzód i biegnie, jakby sobie biegł przez ogród, pośród motyli i kwiatów wiosennych, tylko że zamiast motyli były tam kule, a zamiast kwiatów miny prochowe. Pepillo Ruiz zagwoździł działo i wraca uśmiechnięty. Ale oto i druga ściana klasztoru wali się na ziemię. Kogo przywaliło, ten już tam został pod gruzami, zgnieciony na placek. Don Antonio Quadros mówi, że to nic, a widząc, że artyleria tamtych zrobiła wielki wyłom w murze, biegnie sam go założyć workiem, z wełną. Wtedy kula trafiła go w głowę. Wyciągnęli go tutaj. Powiedział, że to też nic, i skonał.
– Och – rzekł niecierpliwie don Roque – zachwyceni jesteśmy, panie Sursum Corda, i najczystsze uczucia patriotyczne płoną w naszych sercach, kiedy słyszymy o tak wielkim bohaterstwie, lecz gdybyś chciał nam pan wskazać, gdzie…
– Dalibóg! – wykrzyknął żebrak. – Jeśli znam dobrze rzecz jakąś na tym świecie, to jest nią dom don Josego de Montoria! Stoi blisko Św. Pawła. Och, nie widzieliście, panowie, co się działo w szpitalu? Za to ja i owszem. Pociski sypały się gradem. Chorzy widząc, że dach im się wali na głowę, wyskakiwali przez okna na ulicę. Inni czołgali się na czworakach albo toczyli w dół po schodach. Ściany się palą, naokoło lamenty i jęki, a obłąkani ryczą w swoich celach jak wściekłe bestie. Wielu uciekło, kręcili się po dziedzińcu, śmiejąc się i strojąc grymasy, aż mrowie przechodziło po kościach. Na ulicy też ich nie brakło, rzekłbyś – ucieszne maski w karnawale. Jeden wdrapał się na krzyż, co stoi na Coso, i zaczął prawić kazanie. Mówił, że jest rzeką Ebro, że zaleje całe miasto i ugasi ogień. Niewiasty śpieszyły na pomoc chorym i rannym. Znoszono ich do kościołów Najświętszej Panny del Pilar i la Seo. Ulicami przecisnąć się niesposób. Z Torre Nueva dawano sygnały, żeby ostrzec ludzi, kiedy spadnie bomba, ale bicie dzwonów zagłuszało krzyki. Francuzi wchodzą w ulicę Santa Engracia, zajmują szpital i klasztor Franciszkanów. Zaczyna się walka na Coso i w sąsiednich ulicach. Don Santiago Sas, don Mariano Cereso, don Lorenzo Calvo, don Marcos Simono, Renovales, weterynarz Martin Albantos, Vicente Code, don Vicente Marraco i inni atakują Francuzów, niczym nie osłonięci. A na barykadzie, własnoręcznie wzniesionej, z fuzją w dłoni, z płomiennym okiem czeka ich hrabina de Bureta.
– Jak to? Kobieta, hrabina – spytał zaciekawiony don Roque – wznosiła barykady i mierzyła z fuzji?
– Nie widzieliście tego? – rzecze Sursum. – Na jakimże świecie żyjecie? Señora Maria Consolacion Alzor y Villavicencio, która mieszka tam przy ulicy Ecce Homo, krążyła po całej dzielnicy, podnosząc rannych, dodając otuchy słabym i zgnębionym. Potem stanęła na czele grupy cywilów, którzy zamknęli wejście ulicy i krzyczała: „Po naszych trupach tu przejdą!”
– Och, co za duch wzniosły i bohaterski – wykrzyknął don Roque, któremu kiszki grały marsza z głodu. – Jakże chętnie słuchałbym o tych przykładach męstwa, gdybym miał pełny żołądek! A więc mówiłeś pan, że don José mieszka…
– W tej właśnie stronie – odparł kaleka. – A wiecie panowie, jak to nieprzyjaciel ukrył się i zaczaił w uliczce Arco de Cineja? Panno Święta del Pilar! Tam dopiero dostali łupnia! Wszystko inne to głupstwo przy tym, co się tam działo. Na ulicy Parra, na placu Estrevedes, w ulicach Urreas, Santa Fé i Azoque nasi garbowali skórę Francuzom. Jeszcze do dziś mam w uszach huk dział, zgiełk i wrzawę tamtego dnia! Te żabojady paliły domy, jeśli ich nie mogli obronić, nasi robili to samo. Ogień ze wszystkich stron! Mężczyźni, kobiety, dzieci – kto tylko miał dwie ręce, chwytał za broń. Nie widzieliście tego panowie? A więc nie widzieliście nic!… Jak już zamierzałem powiedzieć, tego dnia Palafox wyszedł z miasta, żeby…
– Dosyć, przyjacielu – przerwał mu don Roque wyprowadzony z cierpliwości. – Zachwyca nas twoje opowiadanie, ale jeśli nas pan nie zaprowadzisz natychmiast do mego przyjaciela albo nie wskażesz, gdzie jest jego dom – pójdziemy sami.
– Chwileczkę, panowie, nie tak ostro – powiedział Sursum Cordo wysuwając się naprzód i rozwijając całą szybkość, na jaką pozwalały mu kule u nóg. – Chodźmy tam, chodźmy. Ja idę z całą przyjemnością. Widzicie ten dom? Tam oto mieszka Antonio Laste, pierwszy sierżant kompanii czwartego regimentu. Wiecie zapewne, że to on uratował ze skarbu szesnaście tysięcy czterysta pesos i odebrał Francuzom zrabowany wosk?
– Dalej, dalej, przyjacielu – rzekłem widząc, że niestrudzony gaduła zatrzymuje się, żeby nam opowiedzieć ze wszystkimi szczegółami o wyczynach Antonia Laste.
– Zaraz będziemy na miejscu – odparł Sursum. – Tędy szedłem rano 1 lipca, kiedy spotkałem Hilaria Lafuente, pierwszego kaprala strzelców ojca Santiago Sasa. „Dzisiaj uderzą na Portillo” – mówi do mnie Hilario. Więc poszedłem zobaczyć, co się święci, i…
– Wiemy już i słyszeliśmy o tym – przynaglał don Roque. – Idźmy prędko, a potem będziemy rozmawiać.
– A ten dom, który tu panowie widzicie, spalony i cały w gruzach – mówił dalej kaleka wskazując na róg ulicy – spłonął czwartego, kiedy don Francisco Ipas, podporucznik drugiej kompanii fizylierów z parafii Św. Magdaleny, ustawił tu armatę, a potem…
– Już wiemy resztę, człowieku – powiedział don Roque. – Idźmy dalej, a żywo!
– Ale wszystko to nic w porównaniu z tym, czego dokonał Codé z parafii Św. Magdaleny na ulicy Parra – ciągnął dalej żebrak, znowu przystając. – Było tam jedno działo. Już miał strzelić, kiedy Francuzi uderzyli całą chmarą. Wszyscy w nogi, ale Codé schował się pod armatę. Francuzi przebiegli, nie zauważywszy go, i don Codé z pomocą jakiejś staruszki, która mu dała linę, przetoczył działo aż do wylotu ulicy. Chodźcie, a pokażę wam.
– Nie, nie chcemy nic widzieć. Dalej, dalej w drogę.
Takeśmy go przynaglali i z takim uporem odmawialiśmy słuchania jego opowieści, że w końcu, choć bardzo długo to trwało, zaprowadził nas przez Coso i Rynek na ulicę Hilarza, gdzie stał dom osoby, którą widzieć pragnęliśmy.ROZDZIAŁ III
Niestety! Don José de Montoria był nieobecny i znajdował się w swoim letnim domku za miastem. Dwaj nasi towarzysze odłączyli się od nas, mając już dość tych marszów tam i z powrotem i zamierzając na własną rękę szukać jakiegoś oparcia czy to w wojsku, czy wśród ludności cywilnej. Zostaliśmy tylko we dwóch, don Roque i wasz uniżony sługa, i z tym większą swobodą, nie oglądając się już na nikogo, ruszyliśmy w drogę do posiadłości podmiejskiej naszego przyjaciela, położonej na zachód od miasta, tuż przy drodze do Muela, nieopodal Bernadony. Spacer tak długi i z pustym żołądkiem nie był rzeczą, której najbardziej łaknęły nasze strudzone ciała, lecz konieczność zmuszała nas do tej niepożądanej musztry. Tym większa była nasza radość, gdyśmy wreszcie odnaleźli upragnionego Aragończyka i spotkali się z jego serdeczną gościnnością.
W chwili gdy przybyliśmy, zajęty był don José ścinaniem krzaków oliwnych w swoim ogrodzie; operacji tej wymagały plany obrony, które opracowali przypadkowi dowódcy w przewidywaniu drugiego oblężenia. Przyjaciel nasz nie był jedynym w Saragossie człowiekiem, który własnymi rękami bezlitośnie pustoszył odziedziczoną po przodkach ziemię. Wszyscy jego sąsiedzi temu samemu zajęciu byli w tej chwili oddani i kierowali tą niszczycielską robotą z takim spokojem, jakby chodziło o podlewanie ogrodu, przesadzanie warzyw czy też winobranie. Don José de Montoria powiedział nam:
– W czasie pierwszego oblężenia wyciąłem mój gaj położony trochę dalej na uboczu, nad samą Huervą. Powiadają jednak, że to drugie będzie o wiele silniejsze od pierwszego, jeśli sądzić po ilości wojska, jakie gromadzą Francuzi,
Opowiedzieliśmy mu o kapitulacji Madrytu, czym wielce się przejął, a kiedy z przesadnym podziwem mówiliśmy o wszystkim, co się wydarzyło w Saragossie od 15 czerwca do 14 sierpnia, don José wzruszył tylko ramionami i odparł:
– Zrobiło się, co było można.
Następnie don Roque zaczął się rozpływać w pochwałach na temat mojej osoby, pod niebiosa wynosząc moje zasługi zarówno na polu wojskowym, jak i cywilnym, przy czym przesadzał i koloryzował tak bardzo, że nie mogłem powstrzymać uśmiechu, zdając sobie sprawę, iż niektóre jego opowiadania były czystym wymysłem. Don Roque powiedział przede wszystkim, że pochodzę z jednej z najstarszych rodzin w Andaluzji, z prowincji Donana, i że biłem się w szeregach gwardii morskiej w bitwie pod Trafalgarem. Powiedział również, że Najwyższa Junta wyznaczyła mi urząd w Peru i że w czasie oblężenia Madrytu dokazałem cudów waleczności koło bramy de los Pozos. Mój zapał bojowy był, jego zdaniem, tak wielki, iż po kapitulacji Francuzi uznali, że ostrożniej będzie uwolnić się od równie niebezpiecznego wroga, wysyłając mnie do Francji. Don Roque dodał jeszcze, że to moja obrotność pozwoliła uciec czterem wziętym do niewoli towarzyszom, którzy znaleźli schronienie w Saragossie, i zakończył swój panegiryk zapewnieniem, iż dzięki mym osobistym zaletom godzien jestem najwyższych odznaczeń.
Słuchając go don José de Montoria oglądał mnie od stóp do głów i jeśli zwrócił jego uwagę żałosny stan ogólny i szpetne dziury mego ubrania, to musiał także dostrzec, iż krój, materiał i pewna wytworność, widoczna mimo wszystkich niedostatków stroju, wskazywały na przynależność jego właściciela do kategorii osób dystyngowanych i w świecie otartych.
Przypatrzywszy mi się dokładnie, don José oświadczył:
– Do diaska! Nie mogę przyjąć pana do trzeciej kompanii strzelców don Santiago Sasa, której jestem kapitanem. Możesz pan jednak zostać wciągnięty do korpusu razem z moim synem, a jeśli nie chcesz, to precz z Saragossy, bo tu nie ma miejsca dla leniuchów i mazgajów. A pana, don Roque, przyjacielu mój, ponieważ nie możesz jeszcze dźwigać karabinu, umieścimy jako sanitariusza w szpitalu wojskowym.
Wówczas don Roque posługując się najbardziej kwiecistymi zwrotami retoryki, jakie tylko były mu znane, zaczął tłumaczyć, w jak wielkiej znajdujemy się potrzebie i jak dobrze zrobiłby każdemu z nas kawałek chleba i wędzonki. Na to zmarszczył czoło dostojny mąż i spojrzał na nas tak surowo, że zadrżeliśmy, oczekując, iż lada chwila wyrzuci nas za drzwi. Nieśmiało bąkaliśmy jakieś słowa przeproszenia, aż wreszcie opiekun nasz z twarzą zaczerwienioną od gniewu oświadczył:
– Więc jesteście głodni? Do diaska! Sto tysięcy piorunów! I dlaczegożeście od razu nie powiedzieli? Czy wyglądam na takiego, co w swoim własnym domu pozwala gościom głodować? Do diaska! Wiedzcie, że w mojej spiżarni dziesięć tuzinów szynek wisi u sufitu, a w piwnicy stoi dwadzieścia beczek starego wina. Tak, moi panowie! A być głodnym i nie powiedzieć mi tego prosto w oczy bez owijania w bawełnę, to znaczy obrażać mnie i mieć za nic. Hej, chłopcy! Skoczcie do kuchni i każcie, żeby natychmiast upieczono ze cztery funty polędwicy i rozbito dwa tuziny jaj. I niech zarżną sześć kur, a z piwnicy przyniosą siedem dzbanów wina, bo i ja chcę się posilić. Niech wszyscy zaraz przyjdą, ogrodnicy i moi synowie także, jeśli się tu gdzie kręcą. A wy, panowie, przygotujcie się na to, że przy stole będziecie musieli odpokutować za swoją winę. Żadnych tłumaczeń! Żadnych wykrętów! Zjecie wszystko, co podadzą, bez grymasów i chińskich ceregieli. Tutaj takich obyczajów nie ma! Pan, kawalerze don Roque, i pan, panie Araceli, jesteście tu u siebie w domu, dziś i jutro, i zawsze. Do diaska! José de Montoria umie dochowywać przyjaźni. Wszystko, co posiada, należy do jego przyjaciół.
Szorstka gościnność dostojnego męża rozbroiła nas i zdumiała. Czując, że podziękowania byłyby mu nie w smak, postanowiliśmy na bok odłożyć przepisy dworskiej etykiety, i trzeba było widzieć ten prosty i serdeczny nastrój, jaki panował przy stole w czasie posiłku!
– Co to, już pan nie je? – zwrócił się do mnie don José. – Zdaje się, że z pana ceremoniant i delikacik. To mi się nie podoba, kawalerze. Widzę, że się pogniewani i kijem będę musiał zachęcać was obu do jedzenia. Hola, wysusz pan natychmiast ten kielich wina! Piłeś może lepsze na dworze? Ani mowy! Do diaska! Pijże, u licha, bo zaraz inaczej tu z tobą pogadamy!
Toteż piłem i jadłem znacznie więcej, niż mój żołądek mógł pomieścić. Należało jednak zadość uczynić gościnności don Josego i dla uniknięcia małej niestrawności nie warto było tracić tak cennej przyjaźni.
Po obiedzie powrócono znów do przerwanej pracy przy wycinaniu oliwek, a bogaty Aragończyk kierował nią z takim zapałem, jakby to była świąteczna zabawa.
– Zobaczymy – mówił – czy tym razem ośmielą się przypuścić szturm do zamku. Widzieliście nasze szańce i baterie? Nieźle sobie na nich zęby połamią. Sam dałem dwieście worków wełny, lecz to drobiazg, i chętnie oddałbym ostatni kęs chleba.
W drodze powrotnej do miasta pokazał nam Montoria fortyfikacje, które w tym czasie wznoszono od strony zachodniej. Koło bramy Portillo stała półkolista bateria łącząca mury klasztoru Fecetas z ogrodzeniem klasztoru Augustianów Bosych. Od tego gmachu do klasztoru Trynitariuszy ciągnął się w linii prostej inny mur, na całej przestrzeni podziurawiony wykutymi w kamieniu strzelnicami. Pośrodku wznosił się potężny szaniec, a wszystko otaczała głęboka fosa biegnąca aż do słynnego pola Eras, gdzie rozegrała się wielka bitwa w dniu
15 sierpnia. Dalej na północ, w kierunku bramy Sancho, wychodzącej prosto na most na rzece Ebro, wznosiły się fortyfikacje zakończone potężną beluardą. Wszystkie te umocnienia, dokonywane ze znajomością rzeczy, lecz w zbytnim pośpiechu, nie odznaczały się wielką solidnością. Byle generał z obozu nieprzyjacielskiego, nie znający przebiegu pierwszego oblężenia i niezłomnego ducha tych, co mieli stanąć na szańcach, byłby wyśmiał te fortyfikacje niezdolne stawić czoła energicznemu oblężeniu. Bóg zrządził jednak, że od czasu do czasu coś wyłamuje się spod praw fizycznych wojny. Saragossa w porównaniu z Amberes, Gdańskiem, Metzem, Sewastopolem, Kartaginą czy innymi fortecami, które kiedykolwiek zdobyto lub nie, była wówczas twierdzą z kartonu. A przecież…ROZDZIAŁ IV
Po powrocie do swego domu w mieście Montoria ponownie rozgniewał się na mnie i mego towarzysza, ponieważ wzbranialiśmy się przyjąć pieniędzy, jakie ofiarował nam na pierwsze potrzeby. Powtórzyły się uderzenia pięścią w stół i cała seria wykrzykników „do diaska” z dodatkiem innych niezbyt salonowych wyrażeń, których już tu nie zacytuję. W końcu doszliśmy do porozumienia zadowalającego obydwie strony i nie narażającego na szwank honoru żadnej. A teraz trzeba mi zająć się bliżej niezwykłym człowiekiem, o którym tyle już napisałem, nie zanotowawszy uprzednio kilku niezbędnych obserwacji dotyczących jego osoby. Don José liczył lat sześćdziesiąt, był barczysty, rumiany, tryskający zdrowiem, wyglądał jak uosobienie dobrobytu, czystego sumienia, zadowolenia z siebie samego i losu. Nadmiar jego cnót, jako przykładnego ojca rodziny i miłującego pokój człowieka (jeśli w ogóle można mówić w takim wypadku o nadmiarze), wyrównywał wszystkie niedostatki edukacji. Myślę tu o tej konwencjonalnej edukacji, którą w owym czasie zaczynano dawać synom bogatych rodzin. Don José nie znał sztucznej etykiety i zarówno jego charakter jak i obyczaje nie znosiły dyskretnego kłamstwa i grzecznej obłudy, będących dziś podstawą ogłady towarzyskiej. Serce miał zawsze na dłoni i tego samego oczekiwał od innych. Jego szorstka dobroć nie znosiła tej nadskakującej – jakże często fałszywej – uprzejmości, charakteryzującej dziś rozmowę ludzi w salonie.
Łatwo wybuchał gniewem i skory był do gwałtownych czynów i słów, których potem najczęściej żałował.
Były w nim cnoty chrześcijańskie, surowe i nieogładzone jak bryła najszlachetniejszego marmuru, nie tknięta jeszcze dłutem rzeźbiarza. Trzeba było umieć do niego podejść przymykając oczy na dziwactwa, jeśli dziwactwem można nazwać wszystko to, czym odznacza się większość jego rodaków.
Nie ukrywać nigdy swych uczuć – było jego zasadą, i choć szczerość ta pociągała za sobą pewne przykrości w życiu codziennym i w sprawach mniejszej wagi, to jednak była nieocenionym skarbem, ilekroć miało się z nim do czynienia w kwestii ważnej, bo w duszy don Josego czytało się jak w otwartej księdze i można było z jego strony nie obawiać się żadnej złośliwości czy podstępu. Darowywał urazy, spełniał dobre uczynki, pomagał ludziom, w czym mógł, i znaczną część swych wielkich bogactw rozdawał biednym i potrzebującym.
Ubierał się starannie, jadał obficie, poszcząc i susząc skrupulatnie w okresie Wielkiego Postu. Kochał Najświętszą Pannę del Pilar fanatyczną miłością, która była tradycją w tej rodzinie. Język jego, jak mieliśmy sposobność się przekonać, nie był wzorem salonowej konwersacji, i sam don José za największą swoją wadę uważał zwyczaj odsyłania rozmówców „do diaska” znacznie częściej, niż wymaga tego potrzeba. Niejednokrotnie jednak słyszałem, jak zapewniał, że choć zna tę swoją przywarę, to nie może się z niej uleczyć, gdyż słowo to wychodzi z jego ust bezwiednie i sam nie zdaje sobie z tego sprawy.
Ożeniony z donią Leokadią Sarriera, rodem z Navarry, był don José ojcem trojga dzieci. Starszy syn i córka pozawierali już związki małżeńskie i obdarzyli go kilkoma wnukami. Syn najmłodszy, imieniem Augustyn, był przeznaczony do stanu duchownego, podobnie jak jego stryj noszący to samo imię, archidiakon katedry la Seo. Poznałem ich wszystkich w jednym dniu i stwierdziłem od razu, że to najlepsi ludzie na świecie. Zdumiewała mnie serdeczność i delikatność, z jaką się do nas odnosili, i myślę, że gdyby znali mnie od samego urodzenia, nie potrafiliby być lepsi. Ta troskliwość, płynąca prosto z serca, wzruszała mnie do głębi, a że zawsze łatwo ulegałem porywom uczucia, natychmiast odpowiedziałem najszczerszym afektem.
– Don Roque – rzekłem tegoż wieczora do swego towarzysza, gdy układaliśmy się do snu w przeznaczonej dla nas komnacie – nigdy nie widziałem takich ludzi, jak ci. Czy wszyscy Aragończycy są tacy?
– Różnie bywa – odpowiedział – lecz ludzi skrojonych z tej materii, co don José, i rodzin takich, jak ta, wiele znajdziesz tutaj, na aragońskiej ziemi.
Nazajutrz zajęliśmy się sprawą mego zaciągu do wojska. Perspektywa walki u boku saragossan napełniała mnie entuzjazmem i wielkim zaszczytem było w mych oczach iść szlakiem ich chwały, choćby tylko z daleka. Wiadomo wam wszystkim, o czytelnicy, że w tym czasie Saragossa i jej mieszkańcy zyskali sławę wprost bajeczną, że ich znakomite czyny rozpłomieniały ludzką wyobraźnię i wszystko, co dotyczyło słynnego oblężenia nieśmiertelnego miasta, w ustach narratorów przybierało barwy legendy. Widziane poprzez pryzmat czasu i przestrzeni bohaterstwo saragossan wzrastało w dwójnasób, a w Anglii i Niemczech uważano ich za Numantyjczyków naszej epoki. Ci prości ludzie, półnadzy, w alpargatach na nogach, w chustkach okręconych dokoła głowy, wydawali się współczesnym postaciami z klasycznej tragedii. „Kapitulujcie, a damy wam odzież” – mówili Francuzi podczas pierwszego oblężenia, podziwiając niezłomne męstwo łachmanami okrytych przeciwników. „Nie umiemy się poddawać – odpowiadano – i wolimy okryć się chwałą niż waszą odzieżą”.
Te i jeszcze inne sławne powiedzenia obiegły cały świat.
Powróćmy jednak do sprawy mego zaciągu. Przeszkodą był tu manifest Palafoxa z 13 grudnia, nakazujący wszystkim przybyszom opuszczenie miasta w przeciągu dwudziestu czterech godzin. Został on wydany w obawie zamieszek i fermentu, jaki mógł wywołać licznie zgromadzony element napływowy. Na szczęście jednak, właśnie w dniu mego przybycia do miasta, wyszła proklamacja wzywająca do Saragossy wszystkich żołnierzy frontu centralnego z oddziałów rozbitych pod Tudelą. Był to dla mnie szczęśliwy zbieg wydarzeń, bo choć nie należałem do wspomnianej armii, uczestniczyłem jednak w obronie Madrytu i w bitwie pod Bailenem. Te okoliczności, jak również poparcie mego protektora, Montorii, sprawiły, że przyjęto mnie do wojska mającego bronić Saragossy. Otrzymawszy mundur i karabin, przydzielony zostałem do batalionu ochotników Las Peñas de San Pedro, którego szeregi mocno się przerzedziły po pierwszym oblężeniu. Nie można było, jak mi to później powiedział mój opiekun, zapisać mnie do strzelców don Santiago Sasa, ponieważ waleczny ten batalion składał się wyłącznie z mieszkańców parafii Św. Pawła. Poza tym, nie chciano tam ludzi zbyt młodych i z tej to przyczyny nie mógł także służyć pod komendą Sasa syn don Josego, Augustyn; wraz ze mną zapisał się więc do batalionu Las Peñas de San Pedro. Los zsyłał mi zatem dobrego towarzysza i oddanego przyjaciela.
Od dnia mego przybycia nieustannie mówiono o zbliżaniu się wojska francuskiego, lecz faktem rzeczywistym stało się to dopiero 20 grudnia. Tegoż dnia po południu jedna z dywizji weszła do Zuera, na lewym brzegu Ebro, zagrażając przedmieściu zwanemu po prostu Arrabal. Druga – pod dowództwem Sucheta – ustawiła się na prawym brzegu, koło San Lamberto. Moncey, który był naczelnym dowódcą, przerzucił trzy swoje dywizje w pobliże kanału i Huervy. Miasto otaczało czterdzieści tysięcy żołnierzy francuskich.
Jak powszechnie wiadomo, niecierpliwi i pałający żądzą zwycięstwa Francuzi rozpoczęli swe operacje 21 grudnia wczesnym rankiem, przypuszczając zaciekły atak jednocześnie na przedmieście Monte Torrero i przedmieście Arrabal na lewym brzegu Ebro; bez zajęcia tych dwóch punktów nie podobna było myśleć o opanowaniu walecznego miasta. Należało oddać Torrero, ponieważ zbyt wielkie ryzyko dla całego miasta pociągnęłaby za sobą jego obrona; na Arrabal natomiast atak odparto z taką siłą i męstwem, że dzień ten stał się jednym z najchlubniejszych w historii tej wojny.
Od godziny czwartej rano batalion Las Peñas de San Pedro – zgodnie z rozkazem – obsadzał linię ciągnącą się od Santa Engracia do Trynitariuszy, czyli tę, która wydała mi się najmocniejsza w całym obwodzie fortyfikacyjnym. Z tyłu za Santa Engracia wznosiła się bateria imienia Św. Męczenników, a wzdłuż niej aż do mostu na rzece Huerva biegł mur, którego bronić miała reduta. Dalej mur skręcał na zachód tworząc kąt rozwarty, po czym, obejmując drugą redutę koło wieży Pino, biegł dalej niemal w linii prostej do klasztoru Trynitariuszy i urywał się przy bramie del Carmen. Kto zna Saragossę, zrozumie doskonale mój krótki i niedokładny opis, bo dotychczas jeszcze istnieją ruiny Santa Engracia, a niedaleko Gloriety oglądać dziś można resztki sklepienia bramy del Carmen.
Mieliśmy więc bronić, jak już wspominałem, opisanego przed chwilą terenu i część z nas biwakowała w ogrodzie przy Kolegium Karmelitów. Augustyn de Montoria i ja byliśmy nierozłączni. Jego spokojny, zrównoważony charakter, przyjaźń, jaką okazywał mi od pierwszej chwili, a także pewna godność, pewna niewytłumaczalna harmonia w sposobie myślenia nas obu, czyniła jego towarzystwo bardzo dla mnie miłym i pożądanym. Był to młody człowiek niezwykle piękny, o wielkich, żywych oczach, myślącym czole i twarzy, na której malowała się powaga i pewien cień smutku. Serce jego, podobnie jak ojca, pełne było tej szlachetności przejawiającej się na każdym kroku; przewyższał jednak ojca delikatnością obejścia, gdyż wychowanie w znacznym stopniu złagodziło w nim właściwą Aragończykom szorstkość. Augustyn wchodził w wiek męski z mocą i spokojem, jakie dają gorące serca, talenty bogate i właściwie wykorzystywane, zdrowa i silna dusza, potrzebująca tylko szerokiego świata, szerokiej przestrzeni, by rozsiewać wokół siebie dobro. Zalet tych dopełniał umysł żywy, o locie pewnym i prostym – w niczym nie podobny do struktury duchowej wielu zjadaczy chleba z naszych czasów, którzy najczęściej nie wiedzą, dokąd zdążają – lecz spokojny i majestatyczny, kształcony w wielkiej szkole Latynów.
Mimo wielkiego zamiłowania do poezji (był bowiem w samej rzeczy poetą) Augustyn studiował teologię, celując w tej nauce tak, jak celował we wszystkich innych. Ojcowie przełożeni w seminarium, ludzie wielkiej wiedzy i szczerze kochający młodzież, uważali go za wyjątkowo zdolnego w dziedzinie nauk świeckich i kościelnych i cieszyli się widząc już w nim przyszłego doktora Kościoła. Rodzina Montoriów również nie posiadała się z radości i jak największego święta oczekiwała dnia, w którym najmłodszy syn odprawi pierwszą mszę.
Przy tym wszystkim (czuję się w obowiązku zaznaczyć to na samym początku) Augustyn nie miał powołania do stanu duchownego. Rodzice wszakże, podobnie jak zacni ojcowie przełożeni, nie uwierzyliby w to nigdy, choćby sam Duch Święty zstąpił z nieba, żeby ich o tym upewnić. Ten wybitny teolog i humanista, nie mający, równego sobie znawca. Horacego, dialektyk, który w czasie cotygodniowych ćwiczeń zdumiewał wykładowców biegłością i łatwością pojmowania wszystkich akrobacji wiedzy kościelnej – do stanu kapłańskiego nadawał się nie lepiej niż Mozart do szermierki, Rafael do matematyki, a Napoleon do tańca.ROZDZIAŁ V
– Gabrielu – rzekł do mnie Augustyn pewnego ranka – czy masz ochotę bić się?
– A ty, Augustynie, chętnie się bijesz? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. (Jak widzicie, po kilku dniach mówiliśmy już sobie po imieniu).
– Nie bardzo – odrzekł. – Co będzie, jeśli pierwsza kula nas uśmierci?
– Umrzemy za ojczyznę, za Saragossę, a choć potomność o nas nie usłyszy, zawsze wysoki to honor zginąć na polu walki w obronie takiej sprawy.
– Słusznie mówisz – odpowiedział ze smutkiem. – Ale żal byłoby umierać już teraz. Jeszcze jesteśmy młodzi. Kto wie, co nam w życiu przeznaczone.
– Życie jest wynalazkiem tak marnym, że niewiele z nim razem stracimy.
– Tak powinni mówić starzy, lecz nie my, którzy dopiero zaczynamy żyć. Szczerze mówiąc, nie chciałbym zginąć w tym straszliwym pierścieniu, jaki dokoła nas zacisnęli Francuzi. W pierwszym oblężeniu my wszyscy z seminarium także chwyciliśmy za broń, i przyznam ci się, że wówczas miałem więcej odwagi niż dzisiaj. Jakiś dziwny ogień płonął we mnie i w największe niebezpieczeństwo szedłem nie myśląc o śmierci. Dzisiaj – zupełnie inaczej. Stałem się bojaźliwy i drżę na odgłos strzału.
– Nic w tym dziwnego – odparłem. – Człowiek nie boi się, póki nie zna niebezpieczeństwa. Toteż powiadają, że najmężniejszymi żołnierzami są ci, którzy po raz pierwszy stają do bitwy.
– Nie o to chodzi. Szczerze ci wyznam, Gabrielu, że wcale mi się nie chce umierać nie wiadomo dlaczego i po co. Jeśli zginę, chciałbym powierzyć ci pewne zlecenie, które, mam nadzieję, wypełnisz skrupulatnie, jak przystało na prawdziwego przyjaciela. Uważaj dobrze, co ci powiem. Widzisz tę wieżę pochyloną na jeden bok, która zdaje się skłaniać w naszą stronę, żeby zobaczyć, co się tu dzieje, i usłyszeć, co mówimy?
– Torre Nueva? Widzę, oczywiście. Cóż mam powtórzyć od ciebie tej damie?
Świtało i nad nierównymi dachami miasta pośród dzwonnic, minaretów, wieżyczek i kopuł kościołów sterczała sylwetka Torre Nueva, od dawna już nie nowej, a zawsze pochyłej.
– Słuchaj mnie dobrze – ciągnął dalej Augustyn – jeśli padnę od pierwszych strzałów dziś, w ciągu tego dnia, który się właśnie zaczyna, skoro tylko ustanie ogień i będzie można opuścić szeregi, pójdziesz tam…
– Na Torre Nueva? Pójdę, wdrapię się na górę.
– Nie, nie. Nie potrzebujesz się wdrapywać. Słuchajże: pójdziesz na plac Św. Filipa, gdzie stoi wieża. Spójrz w tę stronę. Widzisz obok Torre Nueva inną wieżyczkę, maleńką dzwonnicę? Przy tej wielkiej wieży wygląda niczym ministrant przy grubym kanoniku.
– Aha! Widzę tego ministranta i jeśli się nie mylę, to jest nim dzwonnica kościoła Św. Filipa. W tej chwili twój ministrant dzwoni właśnie jak opętany.
– To na mszę dzwonią – rzekł Augustyn z głębokim wzruszeniem. – Słyszysz pęknięty dzwon?
– Słyszę. Ale chciałbym się wreszcie dowiedzieć, co mam powtórzyć twojemu ministrantowi z rozbitym dzwonem?
– Nic, nie o niego chodzi. Jesteś więc na placu Św. Filipa. Dzwonnica stoi w rogu placu, a tuż przy niej biegnie w bok mała uliczka. Wchodzisz w nią i zaraz na lewo skręcasz w inną uliczkę, wąską i pustą, która się nazywa Anton Trillo. Idziesz nią aż do kościoła; obok zobaczysz niewielki domek. Tutaj się zatrzymujesz.
– Tak. I zawracam.
– Nie. Przed domem, o którym ci mówię, jest wielki ogród i furtka pomalowana na kolor czekoladowy. Przystajesz tutaj…
– Przystaję tutaj i czekam. – Nie, nie! Tu zobaczysz…
– Jesteś bielszy niż płótno twojej własnej koszuli, Augustinillo. Cóż to znaczy, te wszystkie wieże i przystanki?
– To znaczy – ciągnął mój przyjaciel coraz bardziej zmieszany – że kiedy już tam będziesz… Uprzedzam cię, że musisz iść nocą. No więc dobrze: stajesz tam, rozglądasz się i czekasz chwileczkę. Podchodzisz do płotu, wspinasz się na palce i widzisz okno. Podnosisz z ziemi kamyczek i rzucasz nim w szybę, ale tak, żeby nie wywołać hałasu.
– Wtedy wychodzi ona.