Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sąsiadka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 lipca 2023
Ebook
36,99 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sąsiadka - ebook

Życie Anny Jankowskiej wywraca się do góry nogami. Jej związek kończy się z wielkim hukiem, jedyny członek rodziny umiera, a jakby tego było mało, dziewczyna musi opuścić mieszkanie, w którym obecnie przebywa, bo jest ono własnością jej byłego narzeczonego. Kobieta chce jak najszybciej znaleźć własny kąt i tak trafia do malowniczej, lecz nieco tajemniczej Trzebieży, gdzie mieszkańcy usilnie starają się przed nią coś ukryć. Tajemnicze wiadomości, makabryczne zdjęcia i ukryty dziennik – czy Anna zdoła to wszystko udźwignąć? Czy grozi jej niebezpieczeństwo? Do czego będzie zdolny człowiek, by dokonać makabrycznego planu zemsty? Wciągająca historia, która nawet na moment nie zwolni i trzyma w napięciu do ostatniej strony.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-135-2
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Copy­ri­ght © by Justyna Jeliń­ska 2023

Pro­jekt okładki: Olga Boł­dok

Redak­tor pro­wa­dząca dział fic­tion: Mał­go­rzata Hlal; mhlal@gru­pazpr.pl
Redak­tor nad­zo­ru­jąca: Anna Sper­ling
Redak­cja: Anna Brze­ziń­ska
Korekta: Mał­go­rzata Ablew­ska, Joanna Misz­tal

Ilu­stra­cje: Shut­ter­stock

Copy­ri­ght © for the Polish edi­tion by TIME SA, 2023

Wydawca:
TIME SA, ul. Jubi­ler­ska 10, 04-190 War­szawa
face­book.com/har­de­wy­daw­nic­two
insta­gram.com/har­de­wy­daw­nic­two
tik­tok.com/@harde.wydaw­nic­two

Dział sprze­daży i kon­takt z czy­tel­ni­kami: harde@gru­pazpr.pl

Wer­sję elek­tro­niczną przy­go­to­wano w sys­te­mie _Zecer_PLAYLISTA

Brodka _– Żoną mia­łam być_

The Moody Blues _– Nights in White Satin_

Katie Melua _– Won­der­ful Life_

The Cure _– Fri­day I’m in Love_

Sia _– My love_

Mark Knop­fler _– So Far From the Clyde_

Nigh­twish _– Bye Bye Beau­ti­ful_

Joan Osborne _– One of us_

Paul Young _– Come Back and Stay_

The Verve _– Bit­ter Sweet Sym­phony_

Kiss _– I Was Made for Lovin’ You_

Budka Suflera _– Jolka, Jolka, pamię­tasz_

Czer­wone Gitary _– Płoną góry, płoną lasy_

Maryla Rodo­wicz _– Łatwo­palni_WPROWADZENIE

Serce omal nie wysko­czyło jej z piersi. Biło szybko i tak dono­śnie, że na pewno to sły­szał. Musiał sły­szeć, była tego wię­cej niż pewna. Krew buzo­wała i dud­niła w uszach. Pró­bo­wała bez­sku­tecz­nie uspo­koić oddech. Klatka pier­siowa uno­siła się raz za razem, jakby wła­śnie swoim cia­łem roze­rwała wstęgę na mecie, koń­cząc mor­der­czy bieg. Naj­trud­niej­szy mara­ton w życiu. Bała się. Wie­działa, że jej koniec jest nie­uchronny. Minuty były poli­czone, miała tego świa­do­mość, lecz mimo to modliła się w duchu, bła­ga­jąc o cud. Tak bar­dzo nie chciała być tą następną.

Ktoś cięż­kim kro­kiem zbli­żał się do jej kry­jówki. Ubra­nia w sza­fie nie­przy­jem­nie draż­niły skórę ciała i twa­rzy. Dro­biny kurzu wier­ciły w nosie. _Wytrzy­maj!_ – pomy­ślała, pró­bu­jąc dodać sobie otu­chy.

Drzwi do schro­nie­nia otwo­rzyły się z impe­tem. Stał przed nią, czło­wiek odziany w czerń. Zwę­żone i zie­jące nie­na­wi­ścią zmru­żone oczy prze­wier­cały ją na wskroś. W ręku dzier­żył błysz­czący długi nóż. Już wie­działa, że szanse na prze­trwa­nie spa­dły nie­mal do zera.

– Nie! – krzyk­nęła, gdy wycią­gał ją za czarne jak heban włosy. Na bla­dych policz­kach poja­wiły się łzy, które – zmie­szane z roz­ma­za­nym tuszem do rzęs – two­rzyły brudne i ciemne smugi na twa­rzy prze­ra­żo­nej dziew­czyny.

Tajem­ni­czy czło­wiek mil­czał i cią­gnął ją do miej­sca prze­zna­cze­nia, ku pod­ło­dze wyło­żo­nej pół­prze­źro­czy­stą folią. Pró­bo­wała się wyry­wać, lecz bez­sku­tecz­nie. Oprawca był sil­niej­szy i wyż­szy. Ona była przy nim jak kru­cha, młoda i wątła gałązka, którą miał lada moment zła­mać z nie­przy­jem­nym trza­skiem.

Poczuła nagłą falę bólu i cie­pło wyle­wa­jące się z jej brzu­cha. Zapła­kana spoj­rzała na oko­licę pępka. Krew szybko bar­wiła luźną bluzkę, którą tego dnia miała na sobie. Nóż mor­dercy tonął w szkar­ła­cie krwi. Jej krwi.

– Dla­czego mi to robisz?! – sapała z tru­dem. Zama­sko­wany czło­wiek nie powie­dział ani słowa. Wziął zamach i ponow­nie ugo­dził ją w brzuch, wci­ska­jąc ostrze aż po ręko­jeść. Wycią­gnął go tak samo spraw­nie, jak ulo­ko­wał kilka sekund wcze­śniej w brzu­chu czar­no­wło­sej dziew­czyny.

Zła­pała się obu­rącz za miej­sca, z któ­rych wypły­wała cie­pła i lepka bor­dowa ciecz. Chwiała się na wątłych, szczu­płych nogach. Oprawca odrzu­cił zakrwa­wiony szty­let na ubru­dzoną krwią pod­łogę, którą wcze­śniej wyło­żył folią. Zła­pał ją mocno za rękę. Szczu­płe dło­nie zama­sko­wa­nego czło­wieka były odziane w skó­rzane ręka­wiczki. Ból, który pro­mie­nio­wał z brzu­cha, spra­wiał, że nie poczuła kolej­nego ciosu. Widok odpa­da­ją­cej koń­czyny przy­wró­cił jej trzeź­wość myśle­nia. To była jej ręka. Ucięta w łok­ciu wyglą­dała maka­brycz­nie. Ster­cząca kość, krwawa mie­sza­nina mię­śni, skóry i tłusz­czu wywo­łała falę mdło­ści. Zwy­mio­to­wała pro­sto na oprawcę, który nie spo­dzie­wał się takiej reak­cji. Odsko­czył od dziew­czyny, klnąc pod nosem. Zbiło ją to z pan­ta­łyku… Znała ten głos. Koja­rzyła go, lecz umysł nie sku­piał się teraz na zaba­wie w dopa­so­wy­wa­nie barwy do odpo­wied­niej twa­rzy i syl­wetki. Mózg krzy­czał, że to jej szansa. Łapiąc się nie­od­ciętą ręką za brzuch, puściła się kośla­wym bie­giem w kie­runku drzwi, któ­rych zama­sko­wany czło­wiek nie zdą­żył zamknąć. Wysko­czyła na zaro­śniętą polanę.

– POMOCY! BŁA­GAM, NIECH MI KTOŚ POMOŻE!

Nie chciała się odwra­cać. Bała się, że przez to straci swoją jedyną szansę. Zaha­czyła nogą o kępę trawy, tra­cąc rów­no­wagę. Fala bólu i zawroty głowy spra­wiły, że z tru­dem dźwi­gała się z powro­tem na nogi.

Drzwi domku sąsiada otwo­rzyły się. Sta­rzec sta­nął w nich i, widząc maka­bryczny obraz, zakrył usta trzę­są­cymi się dłońmi. Widział, z jaką udręką kie­ro­wała się w jego stronę, ledwo powłó­cząc nogami.

– Dziecko dro­gie… – szep­nął, gdy sta­nęła w jego drzwiach.

– Pomocy… – stęk­nęła, upa­da­jąc w progu jego domu.Rozdział pierwszy

Dono­śny sygnał pędzą­cej karetki pogo­to­wia i ryk klak­so­nów na moment ode­rwał ją od jasno świe­cą­cego moni­tora. Pokój zaczy­nał z lekka tonąć w sza­ro­ściach. Dni pod koniec sierp­nia były coraz krót­sze. Jesz­cze kilka tygo­dni wcze­śniej o tej porze Anka sie­działa na bal­ko­nie, przy­glą­da­jąc się magii zło­tej godziny. Lubiła tę porę dnia, gdy wszystko kąpało się w cie­płym zło­ci­stym bla­sku. Nawet zapy­ziałe, stare blo­ko­wi­ska z odpa­da­ją­cym tyn­kiem i zabi­tymi deskami oknami wyglą­dały wtedy jakoś przy­jem­niej i zno­śniej. Można było poku­sić się o stwier­dze­nie, że miały nawet swój urok i nie­po­wta­rzalny kli­mat. Zawsze fascy­no­wało ją to, co z oto­cze­niem potrafi zro­bić miłe dla oka świa­tło. To samo doty­czyło zdjęć. Pła­skie foto­gra­fie wyostrzały para­me­try, takie jak jasność, kon­trast.

Teraz magię tej chwili, gdy świa­tło ubie­rało świat w inne odcie­nie, miała głę­boko w nosie. Przez wiele zawi­ro­wań i tru­dów, jakie napo­tkała w życiu pry­wat­nym, nawet złota godzina nie spra­wiała jej rado­ści. Zatra­ciła w tym wszyst­kim to, co tak bar­dzo kie­dyś uwiel­biała. Radość z drob­no­stek ode­szła do lamusa.

Miesz­ka­nie wyda­wało się ponure i przy­tła­cza­jące. Do nie­dawna lubiła ten kąt w sta­rej kamie­niczce na war­szaw­skiej Pra­dze. Razem z Kost­kiem stwo­rzyli tu miej­sce, w któ­rym każdy chciał wypo­czy­wać i spę­dzać wolny czas. Z tru­dem przy­zna­wała, że kie­dyś było to ide­alne schro­nie­nie, które teraz uwie­rało ją jak zbyt obci­słe ubra­nie. Obec­nie miała ochotę wynieść się z tych czte­rech ścian choćby zaraz, paku­jąc swój doby­tek w kilka kar­to­nów i wali­zek. Byle jak naj­da­lej i jak naj­szyb­ciej. Daleko stąd. Z dala od Kostka i wspo­mnień, które kryły się w każ­dym zaka­marku miesz­ka­nia.

Jeden dzień, a dokład­nie rzecz ujmu­jąc, jeden wie­czór, prze­kre­ślił wszystko, co miała skrzęt­nie zapla­no­wane. A jedno trzeba było przy­znać – kochała pla­no­wać! Ceniła sobie ład i porzą­dek, rów­nież w codzien­nym funk­cjo­no­wa­niu. Notesy, kalen­da­rze, pla­nery to coś, bez czego nie wyobra­żała sobie życia. Spon­ta­nicz­ność nie była jej bli­ska, wręcz iry­to­wała ją i wpra­wiała w nie­mały dys­kom­fort. Nie­spo­dzianki przy­pra­wiały ją o ból brzu­cha. Rzadko więc wycho­dziła ze swo­jej strefy kom­fortu, jakim było ukła­da­nie sobie życia. Spon­tan zosta­wiała tym, któ­rzy lubili taki styl egzy­sto­wa­nia. Nie zamie­rzała też pla­no­wać życia innym. Twier­dziła, że każdy jest panem wła­snego czasu i losu. Sza­no­wała odmien­ność i to, że niektó­rzy nie lubili życio­wego porządku, a ich domeną było _carpe diem_ i chwy­ta­nie chwili, nie­ko­niecz­nie zapla­no­wa­nej i zapi­sa­nej skrzęt­nie kilka dni lub tygo­dni wcze­śniej w pod­ręcz­nym kalen­da­rzu lub notat­niku.

Miał być ślub… Za każ­dym razem, gdy powta­rzała to zda­nie, przy­po­mi­nała się jej pio­senka Brodki, która śpie­wała:

_Żoną mia­łam być,_
_miał być ślub i wesele też._

Miał być ślub. Miał… To pierw­sze słowo było sło­wem klu­czem. Miała stać się żoną Kon­stan­tego Rako­wi­cza, a tym­cza­sem została bez narze­czo­nego, ze zła­ma­nym ser­cem, bez naj­bliż­szej rodziny i z jed­nym celem – zna­le­zie­niem szybko miej­sca, w któ­rym mogłaby się zaszyć i roz­po­cząć życie na nowo. Zamy­ka­jąc raz na zawsze bole­sną prze­szłość, która prze­cież nie tak miała wyglą­dać. Życie bywało prze­wrotne i zaska­ku­jące. Ktoś po tym wszyst­kim powie­działby jej: „nic wię­cej nie pla­nuj, bo to może nie wyjść”. Ale ona nie potra­fiła żyć ina­czej. Pla­no­wała wciąż i wciąż, cho­ciaż prze­cież naj­waż­niej­szy z kon­cep­tów runął z hukiem, pozo­sta­wia­jąc stertę gruzu, któ­rego nie chciała i nie miała zamiaru sprzą­tać. _Niech robią to ci, któ­rzy to znisz­czyli_ – myślała i mimo wszystko ogar­niała baj­zel, który zosta­wił Kostek.

Bra­ko­wało jej powie­trza. Mimo wyso­kich sufi­tów odno­siła wra­że­nie, że pokój pró­buje ści­snąć ją w środku, odbie­ra­jąc życio­dajny tlen. Ner­wica dawała o sobie znać. Tra­ciła sta­bilny grunt pod nogami. Musiała szybko wynieść się z miesz­ka­nia, a jak na złość na popu­lar­nych por­ta­lach aukcyj­nych ani jedno ogło­sze­nie nie przy­ku­wało jej uwagi. Wyda­wać by się mogło, że jest w czym wybie­rać i prze­bie­rać, lecz nie­stety więk­szość przed­sta­wia­nych ofert nie speł­niała jej wyma­gań lub była poza jej zasię­giem. Miesz­ka­nia odpa­dały – nie chciała żyć w War­sza­wie. Bała się, że przy­pad­kiem wpad­nie na Kostka, który, zaśle­piony nową miło­ścią, posta­no­wił porzu­cić swoją przy­szłą żonę w wie­czór kawa­ler­ski. Tydzień przed ślu­bem, zale­wa­jąc się łzami, pełna wstydu odwo­ły­wała wszystko, bo męż­czy­zna jej życia oka­zał się nie­od­po­wie­dzial­nym i nie­doj­rza­łym dup­kiem. I cho­ciaż wie­działa, że to nie ona powinna się wsty­dzić, ta emo­cja była sil­niej­sza. Tak, miesz­ka­nia zde­cy­do­wa­nie odpa­dały. Za duże ryzyko ewen­tu­al­nych i przy­pad­ko­wych spo­tkań z eks. Nie znio­słaby oglą­da­nia jego uśmiech­nię­tej gęby. A domy? Te były albo kosmicz­nie dro­gie, albo oka­zy­wały się rude­rami, któ­rych odre­mon­to­wa­nie kosz­to­wa­łoby kro­cie. Na to nie miała fun­du­szy. Pod­upa­dała więc na zdro­wiu psy­chicz­nym. Gasła z dnia na dzień, tonąc w bez­na­dziej­nej sytu­acji.

Wstała od maho­nio­wego biurka, które było jedyną nama­calną pamiątką po rodzi­cach. Bo, rzecz jasna, pozo­stały też wspo­mnie­nia, lecz te zacie­rały się w pamięci z każ­dym prze­ży­tym rokiem. Tylko tyle i aż tyle zostało po Ste­fa­nie i Jaśmi­nie Jan­kow­skich. Ciężki mebel, przy któ­rym Ste­fan pra­co­wał dłu­gimi godzi­nami, reda­gu­jąc książki zarówno popu­lar­nych, jak i debiu­tu­ją­cych auto­rów. Smy­kałkę do pisa­nia i miłość do lite­ra­tury odzie­dzi­czyła wła­śnie po ojcu. Zara­biała na życie jako copyw­ri­terka. Dzięki lek­ko­ści pióra miała wiele zle­ceń, w któ­rych mogła swo­bod­nie prze­bie­rać. Ogrom­nym plu­sem była moż­li­wość zdal­nej pracy z każ­dego miej­sca na ziemi. Pod warun­kiem że miała dostęp do sieci, a z tym w obec­nych cza­sach nie było dużego pro­blemu. Inter­net był wła­ści­wie wszę­dzie. Zna­leźć bez niego miej­sce było nie lada wyzwa­niem! Dzięki temu, że mogła żyć i pra­co­wać dosłow­nie w każ­dym zakątku, nie czuła wypa­le­nia zawo­do­wego, tak jak cho­ciażby Kostek, który od dwóch lat pra­co­wał w korpo. Długo, jak na rota­cję, która tam pano­wała. Zresztą… _Kostek, Kostek… Chrza­nić Kon­stan­tego!_ – pomy­ślała, lecz ten potra­fił wra­cać do jej myśli niczym rzu­cony w powie­trze bume­rang. Bro­niła się, a on ude­rzał w naj­mniej dogod­nym momen­cie.

Otwo­rzyła skrzy­dło drzwi bal­ko­no­wych i bosymi sto­pami sta­nęła na wyło­żo­nym płyt­kami nie­wiel­kim tara­sie. Kochała cho­dze­nie na bosaka. Z uśmie­chem na ustach wspo­mi­nała chwile, gdy mama ganiała ją za to, że nie dopie­rze jej brud­nych skar­pe­tek, a w gło­wie dud­niły słowa babci, że cho­dząc bez butów, prze­ziębi pęcherz i nerki, co będzie skut­ko­wało nie­przy­jem­no­ściami w star­czym wieku. Kie­dyś dener­wo­wała się na to gde­ra­nie. Teraz dałaby się pociąć za to, by móc usły­szeć jesz­cze raz któ­reś ze zdań wypo­wie­dzia­nych przez matkę lub babkę. Gęsia skórka poja­wiła się na jej ciele, a na deli­kat­nych przed­ra­mio­nach cie­niut­kie wło­ski sta­nęły dęba. Wie­czór był dość chłodny, słońce skry­wało się za blo­kami, a zapach spa­lin nie­przy­jem­nie wier­cił ją w nosie. Chciała odpo­cząć od mia­sta. Wyrwać się od smrodu, smogu, hałasu, cią­głego biegu i wyścigu szczu­rów. Zasta­na­wiała się, czy będzie jej to dane.

W miesz­ka­niu obok ktoś gło­śno słu­chał muzyki. _Nights in White Satin_. Znała ten kawa­łek. Pozna­łaby go wszę­dzie. Przy tej pio­sence jej ojciec lubił sia­dać w skó­rza­nym fotelu z drew­nianą fajeczką, która spe­cy­ficz­nie pykała w rytm melo­dii. Sły­szała ją teraz bar­dzo wyraź­nie. Na to wspo­mnie­nie uśmiech­nęła się do sie­bie. Przy­mknęła oczy, chło­nąc muzykę i słowa pły­ną­cego utworu. Lekki wiatr prze­cze­sy­wał jej równo ścięte do wyso­ko­ści brody czarne włosy. Gdy kawa­łek cichł i dobie­gał końca, Anna uchy­liła powieki i wró­ciła do ciem­nego pokoju, który roz­świe­tlała jedy­nie blada poświata z ekranu lap­topa.

– Przej­rzę te cho­lerne strony ostatni raz i na dziś dam już sobie spo­kój… – rze­kła do sie­bie nieco zre­zy­gno­wana. Anka nie nale­żała do osób, które prze­kli­nają. Nie zno­siła wul­ga­ry­zmów! „Cho­lera” czy „kurde” były jedy­nymi sło­wami, które prze­cho­dziły jej przez gar­dło. Innych nie była w sta­nie wypo­wie­dzieć. Gdy kto­kol­wiek blu­zgał w jej towa­rzy­stwie, krzy­wiła się zabaw­nie, jak gdyby ktoś wło­żył jej do ust duży kawa­łek kwa­śnej cytryny. Być może było to kwe­stią wycho­wa­nia i tego, z czym miała stycz­ność na co dzień w domu; jej rodzice i dziad­ko­wie nale­żeli do osób, które nie prze­kli­nają. Nie miała skąd czer­pać takich wzor­ców, więc nie powie­lała tego typu zacho­wań. Sta­rała się dbać o język i z uwagą dobie­rała słowa. Nie po to, by brzmieć lepiej od innych. Chciała żyć w zgo­dzie z wła­snymi prze­ko­na­niami i tym, co pozo­stało jej z nauk wynie­sio­nych z rodzin­nego domu.

Ujęła w dłoń nie­wielką czer­woną bez­prze­wo­dową myszkę i trzy­ma­jąc palec na rolce, zaczęła prze­wi­jać jeden z por­tali aukcyj­nych. Wszyst­kie ogło­sze­nia znała na pamięć. Oglą­dała je już od jakie­goś czasu, a rota­cja wsta­wia­nych ofert była nie­wielka. Wciąż te same nagłówki, powta­rza­jące się zdję­cia i zawrotne kwoty, od któ­rych aż bolała głowa. Klik­nęła na kolejną zakładkę w prze­glą­darce. Nie zamy­kała ich w oba­wie, że ktoś sprząt­nie jej świetną ofertę sprzed nosa. O ile takowa kie­dy­kol­wiek mia­łaby się poja­wić. Nie mogła pozwo­lić, by ktoś był od niej szyb­szy. Nie w obec­nej, trud­nej i nie­kom­for­to­wej sytu­acji, w jakiej się zna­la­zła. Prze­cież tego nie pla­no­wała… Tym bar­dziej wypro­wa­dzało ją to z rów­no­wagi, którą sta­rała się za wszelką cenę utrzy­mać.

Odświe­żyła okno i bio­rąc głę­boki oddech, zabrała się do stu­dio­wa­nia strony. Tuż pod wyróż­nio­nymi ogło­sze­niami wid­niała nowa oferta, któ­rej tytuł aż krzy­czał z jasnego moni­tora: _URO­KLIWY DREW­NIANY DOMEK W ATRAK­CYJ­NEJ CENIE!_ Wypro­sto­wała się i drżą­cymi dłońmi klik­nęła w krzy­kliwy napis. Inter­net przez dłuż­szą chwilę łado­wał stronę, co nad­szarp­nęło cier­pli­wość dziew­czyny.

– No dalej, ruszaj się! – bęb­niła pal­cami o blat biurka w nadziei, że dzięki temu oferta szyb­ciej pojawi się na ekra­nie. Nie­stety, na nic się to zdało.

Po chwili stronę wypeł­niły liczne zdję­cia prze­pla­tane tek­stem. Z zacie­ka­wie­niem przy­bli­żyła twarz do moni­tora. Na jej bla­dej skó­rze poja­wiły się rumieńce. Czy­tała z uwagą treść ogło­sze­nia, które było przy­go­to­wane z nie­zwy­kłą pre­cy­zją i skru­pu­lat­no­ścią.

Drew­niany dom na skraju lasu w malow­ni­czej pod­war­szaw­skiej wsi Trze­bież kusił wyglą­dem i swoją ceną. Trzy­sta tysięcy za dom, budy­nek gospo­dar­czy, który był praw­do­po­dob­nie nie­wielką szopką i gara­żem, a także działkę, to oka­zja, obok któ­rej nie spo­sób przejść obo­jęt­nie. Zwłasz­cza że cha­łupka była zadbana. W aukcji wyraź­nie zazna­czono, iż dom nie wymaga remontu i dodat­ko­wego wkładu wła­snego. Dostępny od zaraz. Anka czuła, że to jej ogromna szansa. Za trzy­sta tysięcy mogła uwol­nić się od emo­cji, które w obec­nym miej­scu zamiesz­ka­nia zaci­skały się na niej jak pętla na szyi wisielca, unie­moż­li­wia­jąc nor­malne funk­cjo­no­wa­nie. Mogła wresz­cie uciec i zacząć oddy­chać pełną pier­sią! Jeśli tylko uda się jej kupić ten dom, zyska to, czego tak bar­dzo pra­gnie. Tylko tyle dzie­liło ją od wol­no­ści i nowego życia, które już pla­no­wała sobie sta­ran­nie, punkt po punk­cie, w swo­jej gło­wie. I tym razem nie pozwoli, by kto­kol­wiek te plany zepsuł. Bo nie pla­nuje w swoim świe­cie nikogo wię­cej. Będzie ona, drew­niany dom i wieś. Taki obraz poja­wił się przed jej roz­ma­rzo­nymi oczami.

Szybko zeszła na zie­mię, pozo­sta­wia­jąc na moment piękną sferę fan­ta­zji. Nie zasta­na­wia­jąc się ani minuty dłu­żej, chwy­ciła za tele­fon, strą­ca­jąc na pod­łogę ulu­biony notes, który pękał w szwach od zapi­sków, poprzy­kle­ja­nych kar­tek i znacz­ni­ków. Upa­da­jąc, ude­rzył głu­cho o dywan, któ­rego Kostek nie zno­sił z całego serca. Nie­raz odgra­żał się, że wypier­doli go na śmiet­nik. Anka zamie­rzała zabrać kobier­czyk do nowego lokum, bo ten stary popla­miony dywan był jej oczkiem w gło­wie. Może nie czuła się fan­ta­stycz­nie, oto­czona wszel­kiej maści sta­ro­ciami, ale ten doda­tek w pomiesz­cze­niu dawał poczu­cie przy­tul­no­ści i na moment prze­no­sił ją w słod­kie i bez­tro­skie czasy dzie­ciń­stwa. Nad­gry­ziona zębem czasu czer­wona wzo­rzy­sta płachta na pod­ło­dze, która, gdyby tylko mogła, opo­wie­dzia­łaby nie­jedną histo­rię o tym, kto stą­pał po jej wie­ko­wych włók­nach, musiała wypro­wa­dzić się razem z nią. Ten dywan miał duszę. I tego się trzy­mała.

Trzę­są­cymi się dłońmi wystu­kała szybko numer, spraw­dza­jąc dwa razy, czy popraw­nie wpi­sała cyfry. Gdy była pewna, że nie pomy­liła żad­nej z nich, naci­snęła zie­loną słu­chawkę. Dokład­ność i sumien­ność były jej moc­nymi stro­nami, które chęt­nie wpi­sałaby w CV, gdyby tylko pomy­ślała o zmia­nie pracy. Sygnał pły­nął za sygna­łem. Jeden, drugi, trzeci. Anka zaczy­nała ner­wowo pokle­py­wać dło­nią o udo, tra­cąc nadzieję na połą­cze­nie. Oferta była zbyt rewe­la­cyjna. Domy­ślała się więc, że zain­te­re­so­wa­nie ewen­tu­al­nych kupu­ją­cych jest prze­ogromne. Dom, garaż, działka… I to wszystko za jedyne trzy­sta tysięcy! W cza­sach galo­pu­ją­cej infla­cji było to niczym naj­lep­sza pro­mo­cja na Black Fri­day! Kolejne sygnały pły­nęły z wolna ze smart­fona. Zre­zy­gno­wana odsu­wała apa­rat od ucha, gdy po dru­giej stro­nie usły­szała cha­rak­te­ry­styczny dźwięk ode­bra­nego połą­cze­nia, a potem kobiecy głos.

– Olga Miel­carz, agen­cja nie­ru­cho­mo­ści, w czym mogę pomóc?

– Dzień dobry, z tej strony Anna Jan­kow­ska. Tra­fi­łam w inter­ne­cie na pań­stwa ogło­sze­nie, które zostało dodane kilka minut wcze­śniej. Mam na myśli…

– Cho­dzi o domek w Trze­bieży? – agentka prze­rwała Ance, nie dając jej dojść do słowa. Głos kobiety był pewny i niski. Olga Miel­carz mówiła szybko, jak gdyby chciała zakoń­czyć roz­mowę w jak naj­krót­szym cza­sie. Słowa wystrze­li­wała z sie­bie z pręd­ko­ścią kara­binu maszy­no­wego. To zbiło z tropu Jan­kow­ską, która przez moment nie mogła skle­cić w gło­wie popraw­nego zda­nia.

– T…ak… D…dokład­nie o to ogło­sze­nie mi cho­dziło. Czy jest aktu­alne? Cena jest atrak­cyjna, więc…

– Tak, oczy­wi­ście. Możemy spo­tkać się jutro o dzie­sią­tej? Obej­rzy pani dom i obej­ście, podej­mie decy­zję. Nie ukry­wam, ogło­sze­nie ma wzię­cie. Zapi­sać panią na jutro?

– Popro­szę. Czy mogłaby mi pani podać dokładny adres? Nie chcia­ła­bym się…

– Wyślę ese­mesa. Do zoba­cze­nia! – agentka po raz kolejny prze­rwała Ani w poło­wie zda­nia, po czym w eks­pre­so­wym tem­pie zakoń­czyła roz­mowę.

_Dziwna kobieta…_ – pomy­ślała, wzru­sza­jąc ramio­nami. Jed­nak nie to było teraz istotne. Naj­waż­niej­sza była wizja rychłej wypro­wadzki, bo liczyła na to, że jutro obej­rzy swoje nowe miej­sce na ziemi. Posta­no­wiła, że zrobi wszystko, by jak naj­szyb­ciej sfi­na­li­zo­wać ofertę. Pod­pi­sze umowę i zapłaci te trzy­sta tysięcy choćby zaraz, byleby tylko dostać klu­cze do swo­jego domu. Z dala od Kostka. Sia­da­jąc w wygod­nym fotelu, dała się ponieść fan­ta­zji i przez długi czas marzyła o nowym lokum.

***

Tej nocy pra­wie nie spała. Pod­eks­cy­to­wa­nie i stres spo­wo­do­wały, że nie była w sta­nie zmru­żyć oka. To wszystko odbiło się na jej fizjo­no­mii. Nie wyglą­dała zdrowo, pro­mien­nie i dobrze. Sińce i worki pod oczami zdra­dzały brak snu i ogromne zde­ner­wo­wa­nie. Blada cera stała się jesz­cze bled­sza, cho­ciaż Anka myślała, że to nie­wy­ko­nalne. A jed­nak… Jedna nie­prze­spana noc przed waż­nym dniem spra­wiła, że Jan­kow­ska nie przy­po­mi­nała mło­dej i peł­nej życia dziew­czyny, a raczej cho­dzą­cego zom­bie, wyję­tego z taniego hor­roru klasy B.

Dziś nie chciała tra­cić czasu na swoje poranne rytu­ały. Każdy dzień roz­po­czy­nała krótką prze­bieżką, która pobu­dzała ją do życia lepiej niż poranna aro­ma­tyczna kawa. Dziś posta­wiła na chłodny i orzeź­wia­jący prysz­nic, a także dużą, mocną i czarną jak smoła kawę, którą pospiesz­nie wle­wała do ter­mosu, roniąc kilka kro­pel na blat kuchenny. Nie zawra­cała sobie głowy sprzą­ta­niem. Ile razy Kon­stanty zosta­wiał bała­gan! Tym razem on mógł ogar­nąć wciąż wspólną prze­strzeń. Chciała dotrzeć na miej­sce przed cza­sem. Nie lubiła się spóź­niać. Była bar­dzo punk­tu­alna, a spóź­nia­nie się trak­to­wała jako brak sza­cunku do dru­giej osoby. Iry­to­wało ją, gdy musiała na kogoś cze­kać, i nie chciała, by ktoś musiał cze­kać na nią. Ceniła czas – swój, jak rów­nież innych osób.

Ni­gdy wcze­śniej nie miała oka­zji jechać do Trze­bieży. Wła­ści­wie to gdyby nie ogło­sze­nie, które rzu­ciło się jej w oczy, nie mia­łaby poję­cia o ist­nie­niu tej pod­war­szaw­skiej miej­sco­wo­ści. Trzę­są­cymi się dłońmi wstu­kała adres w nawi­ga­cji: „Trze­bież, ul. Jaśmi­now­ców 13”, po czym zgrab­nie włą­czyła się do ruchu.

Droga z War­szawy do zjazdu na wieś o dziw­nej nazwie zajęła jej około pół godziny. Ulica w tym kie­runku była sto­sun­kowo pusta. To była dla niej swego rodzaju nowość i wytchnie­nie od war­szaw­skich kor­ków. Gdy skrę­ciła zgod­nie ze zna­kiem „Trze­bież 1,5”, w jed­nej chwili nawi­ga­cja wyłą­czyła się, odma­wia­jąc posłu­szeń­stwa.

– Cho­lera, no! Teraz? Serio? – prze­je­chała kilka metrów i zapar­ko­wała przy wjeź­dzie na czy­jąś łąkę. Asfal­tówka prze­ci­nała pastwi­ska i cią­gnęła się niczym wstęga maka­ronu. Jak okiem się­gnąć, nie widać było żywej duszy i ani jed­nego zabu­do­wa­nia.

Raz za razem pró­bo­wała włą­czyć apli­ka­cję. Gdy się uda­wało, ta nie poka­zy­wała ulicy Jaśmi­now­ców trzy­na­ście. Trze­bież ow­szem, znaj­do­wała się na mapie. Jed­nak pro­gram nie widział żad­nej nazwy ulicy.

– No to pięk­nie… Wpa­dłam…

Ude­rzyła ze zło­ścią w kie­row­nicę, przy­pad­kowo uru­cha­mia­jąc pię­ścią zabaw­nie brzmiący klak­son. Ukry­wa­jący się za krza­kiem bażant ule­ciał spło­szony nagłym dźwię­kiem. Jan­kow­ska pod­sko­czyła na sie­dze­niu kie­rowcy, chwy­ta­jąc odru­chowo obu­rącz kie­row­nicę.

– Ale mnie nastra­szy­łeś, kolego! Tak szybko ucie­kłeś, że nawet nie zapy­ta­łam, gdzie jest ulica Jaśmi­now­ców! – zaśmiała się ner­wowo, rzu­ca­jąc słowa w kie­runku odla­tu­ją­cego barw­nego ptaka. Radio zła­pało popu­larną roc­kową sta­cję. Audy­cję pro­wa­dzili Ame­lia Szka­tuła i Jeremi Ambro­żek. Po cie­ka­wej wymia­nie zdań zapo­wie­dzieli kawa­łek, który roz­brzmiał w nie­wiel­kim aucie Anki.

– Dobra, jakoś to będzie. Gdzieś wresz­cie dojadę…

Popły­nął refren grupy Kiss. Dziew­czyna śpie­wała na całe gar­dło tekst pio­senki.

_I was made for lovin’ you, baby_
_You were made for lovin’ me_
_And I can’t get eno­ugh of you, baby_
_Can you get eno­ugh of me?_

Droga cią­gnęła się niczym długa rzeka, a po jej oby­dwu stro­nach pysz­niły się sko­szone łąki, na któ­rych dum­nie spa­ce­ro­wały bociany i żura­wie. Widok tych dru­gich nieco ją zdzi­wił. Była prze­ko­nana, że trzeba się nie­źle natru­dzić, by je zoba­czyć, pod­czas gdy tutaj kro­czyły z wolna nie­da­leko asfal­to­wej nawierzchni. Zatrzy­mała auto, by zro­bić im kilka zdjęć. Ogromne ptaki, bio­rąc roz­bieg, wzbiły się w powie­trze, by unik­nąć poten­cjal­nego zagro­że­nia. Pozo­stały niczym nie­wzru­szone bociany, które wręcz zalały swo­imi czarno-bia­łymi cia­łami całe łąki. Ojciec powie­działby, że nie­ba­wem będą szy­ko­wały się do odlotu. Nazy­wał to bocia­nimi sej­mi­kami, które świad­czyły o rychłym końcu kani­kuły. Zawsze żało­wała odcho­dzą­cego lata, mimo że kochała każdą porę roku. I tak jak nie­któ­rzy krę­cili nosem na jesienną aurę, ona sta­rała się dostrze­gać ten pozy­tywny aspekt: deszcz sprzy­ja­jący lek­tu­rze, pale­nie świec zapa­cho­wych, wie­czory z ulu­bio­nymi seria­lami, grzy­bo­bra­nia i pach­nące liście, które sze­lesz­czą w par­kach pod sto­pami. I jej zda­rzało się mieć wtedy gor­szy nastrój – była prze­cież tylko czło­wie­kiem, który reaguje na nie­ko­rzystny bio­metr. Jed­nak gdy chciała nego­wać jakąś porę roku, sły­szała w gło­wie głos dziadka, który mówił poważ­nym tonem: „Ciesz się z tego, że żyjesz w kraju z czte­rema porami roku. Są tacy, któ­rzy nie mają tego szczę­ścia i żyją tylko w spie­ko­cie i suszy albo w mro­zie i zaspach!”. Miał rację, musiała mu to przy­znać.

Nawi­ga­cja wciąż nie chciała poka­zać trasy do ulicy, któ­rej poszu­ki­wała.

– Zło­śli­wość rze­czy mar­twych… W nosie z taką elek­tro­niką! – ner­wowo ści­skała coraz moc­niej kie­row­nicę.

Minęła znak infor­mu­jący o gra­nicy miej­sco­wo­ści. Wyda­wało jej się, że tablica z napi­sem „Trze­bież” była prze­strze­lona kil­koma kulami. Musiała to spraw­dzić. Zwol­niła. Zer­k­nęła w lusterko, upew­nia­jąc się, że nikt za nią nie jedzie, by mogła swo­bod­nie wrzu­cić wsteczny bieg i pod­je­chać kawa­łek przed zie­lony kawa­łek bla­chy. Na dro­dze nie było ani jed­nego auta.

– O cho­lera… Cie­kawe, kto to zro­bił… – cztery czarne dziury wyróż­niały się na zie­lo­nym tle. Jedna z kul prze­biła literę „e”w nazwie miej­sco­wo­ści, two­rząc zupeł­nie nową „Trzc­bież”.

Z bocz­nej uliczki wyje­chała rowe­rzystka. Anna wrzu­ciła pierw­szy bieg. Musiała dogo­nić kobietę, to była jej jedyna szansa na dotar­cie do drew­nia­nego domu. Po chwili zrów­nała się z jadącą na jed­no­śla­dzie kobietą. Zwol­niła i otwo­rzyła okno.

– Prze­pra­szam bar­dzo! Nie mogę zna­leźć pew­nego adresu!

Tęga star­sza kobieta z tru­dem zatrzy­mała rower, omal nie tra­cąc przy tym rów­no­wagi.

– O Maryjko, ale mnie pani prze­stra­szyła!

– Naj­moc­niej panią prze­pra­szam, nie mia­łam tego w pla­nach! – Ance w jed­nej chwili zro­biło się nie­zwy­kle głu­pio.

– Nie szko­dzi, nie szko­dzi! To o jaki adres pani cho­dzi?

Nie­zna­joma pochy­lała się tak mocno, że pra­wie wsa­dzała głowę do auta Jan­kow­skiej. Świ­dro­wała ją wzro­kiem i przy­pa­try­wała się wnę­trzu pojazdu na tyle, na ile pozwa­lało jej bez­pieczne wychy­la­nie się pod­czas trzy­ma­nia kie­row­nicy roweru.

Anka czuła, że tra­fiła na wiej­ską plot­karę. Star­sza i przy­sa­dzi­sta kobieta aż obli­zy­wała wargi, cze­ka­jąc w napię­ciu na to, do kogo zmie­rza nie­zna­joma. Nie lubiła być obiek­tem zain­te­re­so­wa­nia i plo­tek. Mia­sto wygry­wało tym, że była tam ano­ni­mowa.

– A tak, już, momen­cik. Ulica, ulica… – Anka raz jesz­cze zer­k­nęła na dokładny adres zapi­sany w tele­fo­nie. – Mam! Jaśmi­now­ców trzy­na­ście.

Kobieta stra­ciła rów­no­wagę i z krzy­kiem runęła razem z rowe­rem do pobli­skiego rowu. Ten nakrył ją swoim cię­ża­rem. Anka, spraw­dza­jąc, czy nic nie jedzie, wysko­czyła z samo­chodu, by pod­nieść rowe­rzystkę.

– O rany, nic pani nie jest? Pro­szę się nie ruszać, zaraz pani pomogę! – rzu­ciła się do pomocy, uno­sząc czer­wony rower.

– Nie, nie! Zostaw mnie! Nie chcę mieć z tym nic wspól­nego! Nie! – kobieta na czwo­ra­kach pięła się po nie­rów­no­ści rowu melio­ra­cyj­nego. Dźwi­gnęła swoje ciało i ruszyła kośla­wym pędem przez nie­uży­tek. Poty­kała się co rusz, upa­da­jąc na kolana. Wiek i waga utrud­niały ucieczkę nie­zna­jo­mej.

– Halo, pro­szę pani! A rower?! Zosta­wiła pani rower!

Plecy kobiety z sekundy na sekundę coraz bar­dziej się odda­lały.

***

Jan­kow­ska jechała główną drogą w nara­sta­ją­cym stre­sie. Po tablicz­kach na bra­mach i domach zorien­to­wała się, że poru­sza się ulicą Uro­kliwą. Nazwa była dziwna, zwłasz­cza że widoki wcale nie były uro­kliwe. Zwy­kła pol­ska wieś, domy sto­jące po obu stro­nach asfal­to­wej drogi. Nie­które odda­lone tak bar­dzo, że do pasa jezdni pro­wa­dziła długa piasz­czy­sta lub szu­trowa uliczka dojaz­dowa.

Roz­glą­dała się, cho­ciaż nie dawało to żad­nych rezul­ta­tów. Po prze­je­cha­niu kolej­nego kilo­me­tra zoba­czyła skrzy­żo­wa­nie. Nie­stety, nie była to ulica Jaśmi­now­ców. Czas kur­czył się, mimo zapasu, jaki Anna dała sobie na dojazd do par­celi. Powoli jechała przed sie­bie, mija­jąc skrzy­żo­wa­nie.

Nieco dalej po pra­wej stro­nie zoba­czyła małe poru­sze­nie przy niskim, żół­tawo-zie­lo­nym budynku. Szyld nad drzwiami dum­nie gło­sił „U MIECI. Sklep spo­żyw­czo-prze­my­słowy”. Pier­sia­sta blon­dynka z wysoko upię­tym koń­skim ogo­nem dość eks­pre­syj­nie tłu­ma­czyła coś sie­dzą­cym na pro­wi­zo­rycz­nej ławeczce kone­se­rom napo­jów wysko­ko­wych. Przy każ­dym ruchu włosy pod­ska­ki­wały, odbi­ja­jąc się od głowy. Pano­wie w zabru­dzo­nych spodniach kiwali się to w przód, to w tył, a sze­roka drew­niana decha na dwóch nie­wy­so­kich pień­kach chy­bo­tała się nie­bez­piecz­nie, jakby zaraz miała runąć razem z sie­dzą­cymi nań męż­czy­znami, któ­rzy ewi­dent­nie byli pod wpły­wem alko­holu. Zdra­dzały ich ruchy, mętny wzrok oraz napo­częte flaszki taniego wina z wisien­kami na ety­kie­cie, które dzier­żyli w brud­nych rękach. Ci męż­czyźni nie brali do sie­bie powie­dzonka, że praw­dziwi dżen­tel­meni zaczy­nają pić po godzi­nie dwu­na­stej. Anka była pewna, że nie będą w sta­nie dotrwać do tej godziny, bo zasną na ławce za kilka kwa­dran­sów.

Jan­kow­ska zapar­ko­wała samo­chód i otwo­rzyła drzwi na oścież.

– I jesz­cze jedno! Jak kasa nie będzie ure­gu­lo­wana do jutra do dwu­na­stej, to wy dwaj umo­czy­cie swoje mordy co naj­wy­żej w kałuży, o ile się wam z desz­czem poszczę­ści! Zro­zu­miano?! Wię­cej na kre­chę nie będzie! Skoń­czyła się dobra cio­cia, cho­lera jasna! Jak jeste­ście tacy spra­gnieni, to za to zapłać­cie! Dotarło?! – krzy­czała kobieta, celu­jąc w nich pal­cem.

Zanim Anka wysia­dła, blon­dynka odwró­ciła się na pię­cie i znik­nęła za kie­row­nicą bia­łego vana, któ­rym ruszyła tak szybko, że spod kół auta wypry­snęło kilka kamieni, odbi­ja­jąc się od siatki ogra­dza­ją­cej przy­le­ga­jący do sklepu budy­nek.

Anka ruszyła ku drzwiom wej­ścio­wym sklepu. Te otwarte na oścież zapra­szały nie tylko kupu­ją­cych, ale rów­nież osy i muchy z rado­ścią obsia­da­jące oblane lukrem słod­ko­ści na ladzie. Bała się os. Miała uczu­le­nie na jad owa­dów, więc sta­rała się uni­kać starć z gry­zą­cymi, lata­ją­cymi stwo­rze­niami.

– Co podać? – spy­tał nie­zbyt uprzej­mym tonem wysoki męż­czy­zna o szczu­płej budo­wie ciała. Nie wyróż­niał się kom­plet­nie niczym. Cho­ciaż gdy przyj­rzała mu się przez moment, zauwa­żyła, że jego rysy twa­rzy były ostre, a wąskie usta nawet przez moment nie pró­bo­wały wykrzy­wić się w życz­li­wym uśmie­chu.

– Prze­pra­szam, że prze­szka­dzam… – sta­rała się dać mu do zro­zu­mie­nia, że jego ton nie jest w żad­nym stop­niu zachę­ca­jący do robie­nia zaku­pów w tym przy­bytku. – Szu­kam ulicy Jaśmi­now­ców. Dokład­nie domu numer trzy­na­ście. Nawi­ga­cja mi zwa­rio­wała i zawzię­cie twier­dzi, że taka ulica nie ist­nieje.

Oczy męż­czy­zny nie­znacz­nie się roz­sze­rzyły. Twarz spo­waż­niała, a sam sprze­da­jący przez moment wyglą­dał tak, jakby połknął kij lub żabę. Jabłko Adama poru­szało się pod skórą w górę i w dół.

– Może pani powtó­rzyć tę nazwę?

– Tak, pew­nie! Jaśmi­now­ców trzy­na­ście.

Męż­czy­zna zaśmiał się ponuro pod nosem, po czym podra­pał się po gło­wie.

– Cho­lera, czyli znowu wszystko zacznie się od początku…

Anna spoj­rzała badaw­czo na zde­ner­wo­wa­nego faceta.

– Słu­cham? Co niby ma się zacząć? Może pan mówić nieco jaśniej? – jego zacho­wa­nie nieco ją zestre­so­wało.

– Nic, nic… To nie było do pani. Mia­łem na myśli tych dwóch – kiw­nął głową na wcho­dzą­cych pija­nych męż­czyzn, któ­rych chwilę wcze­śniej widziała na ławce pod skle­pem. Spoj­rzał na nich zło­wrogo i krzyk­nął: – Mie­czy­sława wyra­ziła się jasno! Nic wam nie sprze­dam, fora ze dwora, ale już! Nie widzita, że klienta mam?!

– Ale kerow­niii­ku­uuuu – wyję­czał jeden z nich – no pora­tu­uuuj odro­by­y­yn­keee, nooo…

– Janusz, no… Nie bądź ten, jak to się nazywa… ło, już wiiim! San­dał! Jutro przy­nie­eesiem te pinio­oon­dze – wystę­kał drugi, led­wie trzy­ma­jąc się na nogach.

– Wie­siuuu, sam jesteś jak ten san­dał. Przeca to, kurwa, pan­to­fel! San­dale ty… – Pierw­szy zaczął się śmiać, chwie­jąc się na nogach. Porów­na­nie do pan­to­fla okrop­nie roz­zło­ściło sprze­dawcę.

– Wyno­cha, ale już! Bo po Wagnera zadzwo­nię i raz-dwa się z wami roz­prawi, chle­jusy! Wytrzeź­wieć i do roboty! A nie żebrać mi tu i klien­tów stra­szyć!

Dwóch wiel­bi­cieli napo­jów wysko­ko­wych opusz­czało sklep spo­żyw­czo-prze­my­słowy u Mieci. Skle­powy był wciąż spięty. Łypał zło­wrogo na wycho­dzącą pijaną klien­telę. Pano­wie wyta­czali się powoli ze sklepu na par­king. Anka była pewna, że zajmą zaraz sto­jącą pod fasadą budynku ławeczkę. Sły­chać było jesz­cze przez chwilę okra­szone prze­kleń­stwami dywa­ga­cje na temat nie­spra­wie­dli­wo­ści życia na wsi, po czym roz­mowa przed budyn­kiem uci­chła.

Facet sto­jący za ladą wycią­gnął kartkę i dłu­go­pis, po czym nakre­ślił na niej pro­wi­zo­ryczną mapkę. Kilka kre­sek, dwa punkty, kilka cho­inek imi­tu­ją­cych las. Nie był to obraz, który można by powie­sić w gale­rii, ale uła­twiał tłu­ma­cze­nie i tak pro­stej drogi.

– Tu jest sklep – postu­kał w pierw­szą kropkę na kartce. – Wyje­dzie pani w lewą stronę.

Prze­jeż­dżał dokład­nie pal­cem po małej mapce.

– Dojeż­dża pani tu, do tego jedy­nego skrzy­żo­wa­nia. I tak: tu trzeba odbić w lewo, póź­niej druga w prawo, kawa­łek pro­sto i za ostrym zakrę­tem będzie taka mało widoczna uliczka, która znika w lesie – wska­zał na zabaw­nie nary­so­wane iglaki. – Tam­tędy pani poje­dzie do końca i za ścianą lasu pojawi się dom. Tylko ważne, by tej nie­wi­docz­nej uliczki nie prze­oczyć. Bo ina­czej trzeba będzie zawra­cać, a tam krzaki spore i wąsko tro­chę. Auta szkoda! Czym pani przy­je­chała? Pew­nie czymś spo­rym, co? Bo paniu­sia to chyba mia­stowa!

– Micrą. Dzię­kuję za mapę.

– O, tą nową?

– Nie… K11.

– Eee, to spo­koj­nie, można się mylić i zawra­cać! Aku­rat takiego rzę­cha nie będzie szkoda! – sprze­dawca zaśmiał się dono­śnie, co zde­ner­wo­wało Jan­kow­ską. Lubiła swój samo­chód i iry­to­wało ją, gdy ktoś drwił z jej wysłu­żo­nej Ciuchci.

– A wła­śnie, że byłoby szkoda. Bo to auto z duszą. Żaden rzęch, pro­szę pana!

– Taaa… Niech i tak będzie. Cho­ciaż ja tam swoje wiem, na autach się znam.

– Pole­mi­zo­wa­ła­bym… – odchrząk­nęła. – Do widze­nia panu! Raz jesz­cze dzię­kuję za pomoc.

Sprze­dawca mach­nął ręką, jakby odga­niał natrętną muchę.

– Do widze­nia, do widze­nia… – i dodał pod nosem, ledwo sły­szal­nym szep­tem: – Choć mam nadzieję, że jed­nak nie.

Usły­szała, ale puściła tę uwagę mimo uszu.

***

Cho­ciaż Janusz nary­so­wał jej w miarę dokładną mapę, zabłą­dziła. Prze­ga­piła zjazd, o któ­rym mówił jej ten opry­skliwy facet. Domek na sprze­daż był dobrze zaka­mu­flo­wany, zaś droga wio­dąca na podwó­rze wyglą­dała na kom­plet­nie nie­uczęsz­czaną. Wyso­kie trawy szo­ro­wały gło­śno o pod­wo­zie leci­wej bor­do­wej micry, którą Jan­kow­ska piesz­czo­tli­wie nazy­wała Ciuch­cią. Szu­ra­jące źdźbła wyda­wały spe­cy­ficzny i zara­zem na swój spo­sób kojący dźwięk, który Anka koja­rzyła z dzie­ciń­stwa. Czę­sto wyru­szała z rodzi­cami na waka­cje pod namiot. Pamię­tała, jak nie­jed­no­krot­nie gubili się pod­czas złego odczy­ty­wa­nia papie­ro­wej mapy. Na samo wspo­mnie­nie uśmie­chała się do sie­bie. Teraz każdy miał nawi­ga­cję, można było doje­chać z nią w naj­bar­dziej zapo­mniany kawa­łek świata. Może poza Trze­bieżą, bo tu elek­tro­nika zawio­dła. Ale kie­dyś… Kie­dyś było ina­czej. Jedna pomyłka i tra­cili godziny, jadąc intu­icyj­nie przez mniej lub bar­dziej zapo­mniane szlaki. Cza­sem kłó­cąc się przy wybo­rze złej drogi. Ale to nie­istotne… O kłót­niach się zapo­mina, a w pamięci zostają piękne wspo­mnie­nia ze wspól­nych wojaży.

Anka, trzy­ma­jąc kur­czowo kie­row­nicę, wychy­liła się do przodu, pra­wie doty­ka­jąc nosem przy­bru­dzo­nej przed­niej szyby. W dro­dze do Trze­bieży miała zatrzy­mać się na sta­cji i prze­myć ją mie­szanką wody i płynu przy dys­try­bu­to­rze, jed­nak strach przed spóź­nie­niem i stra­ce­niem swo­jej wiel­kiej oka­zji oka­zy­wał się sil­niej­szy, przez co parła Ciuch­cią do swo­jego celu. Nie była typem kie­rowcy raj­do­wego, jed­nak tym razem nie­jed­no­krot­nie nagięła prze­pisy ruchu dro­go­wego. Wszystko po to, by przy­pad­kiem nie przy­je­chać o kilka minut za późno.

Dziew­czyna z zapar­tym tchem chło­nęła kra­jo­braz zza szyby. Pasy sta­rej micry na­dal mocno ją trzy­mały, unie­moż­li­wia­jąc moc­niej­sze prze­chy­le­nie. Uśmie­chała się do sie­bie, bo to, co zoba­czyła, nie odbie­gało od zdjęć przed­sta­wio­nych w inter­ne­cie. Wła­ści­wie to wyglą­dało nawet lepiej niż na foto­gra­fiach. Cie­szyła się jak małe dziecko z nowej zabawki. Nikt jej nie oszu­kał! Cóż za szczę­ście!

Nie­wielka cha­łupka wyglą­dała na zadbaną i odre­mon­to­waną. Ciemne deski w połą­cze­niu z bia­łymi oknami ze szpro­sami dawały poczu­cie przy­tul­no­ści. Widziała, jak rośliny na para­pe­cie dys­kret­nie wyglą­dały zza pół­prze­zro­czy­stych fira­nek. Jedy­nie pokry­cie dachu nie wyglą­dało zachę­ca­jąco. I cho­ciaż widziała wszystko na zdję­ciach w ofer­cie, a także sporo wie­działa na temat szko­dli­wo­ści eter­nitu, nie czuła się znie­chę­cona. Wręcz prze­ciw­nie! Chciała jak naj­szyb­ciej kupić dom, zanim ktoś inny sprząt­nie jej go sprzed nosa. Oko­lica była malow­ni­cza, cicha i spo­kojna. Tak wyglą­dało miej­sce, w któ­rym chcia­łaby zacząć wszystko od nowa. Jej wyobraź­nia zaczęła pra­co­wać na wyso­kich obro­tach. Widziała w myślach, jak siada pod drze­wami z kawą i książką. Zna­la­zła się w raju. Z dala od gwaru, smrodu spa­lin. Kil­ka­dzie­siąt kilo­me­trów od Kostka.

Anka wysia­dła z auta, zamy­ka­jąc za sobą drzwiczki micry. Odgłos kla­śnię­cia drzwi poniósł się po oko­licy, odbi­ja­jąc się dono­śnym echem. Nie była przy­zwy­cza­jona do takiej ciszy, którą prze­ry­wał jedy­nie sze­lest drob­nych brzo­zo­wych liści i pta­sie trele.

Rozej­rzała się dookoła. Po wczo­raj­szej roz­mo­wie tele­fo­nicz­nej spo­dzie­wała się tu tłu­mów. Zdzi­wił ją fakt, że wokół posia­dło­ści nie było żywej duszy. Czy była pierw­szą osobą, któ­rej dane będzie obej­rzeć ten dom? Miała taką nadzieję. Prze­szła obok samo­chodu. Nikt wcze­śniej tu nie wjeż­dżał. Trawy ugięły się pod kołami Ciuchci, two­rząc świeży ślad. Nie­które źdźbła zaczy­nały nie­znacz­nie i dość nie­zgrab­nie uno­sić się ku górze, sta­ra­jąc się wró­cić do poprzed­niej pozy­cji, jed­nak przy­gnie­cione i poła­mane nie potra­fiły się wypro­sto­wać. A jeśli ogło­sze­nie było ponu­rym żar­tem? Może ktoś sobie z niej zakpił?

– Jest tu ktoś?! – przy­kła­da­jąc dło­nie do ust, krzyk­nęła naj­gło­śniej, jak mogła. Echo docie­rało do jej uszu. Czarny kos pode­rwał się z drzewa i sfru­nął na pobli­ską łąkę. Trawy zasze­le­ściły pod nie­wiel­kim cię­ża­rem ptaka. Lekki wiatr prze­cze­sał krót­kie włosy dziew­czyny, które przy­kle­iły się do jej ust.

Czuła zde­ner­wo­wa­nie. Zer­k­nęła na zega­rek, który wska­zy­wał dzie­wiątą pięć­dzie­siąt pięć. Olga Miel­carz miała jesz­cze czas, cho­ciaż Anna zupeł­nie tego nie rozu­miała. Będąc na miej­scu agentki, chcia­łaby zja­wić się tu wcze­śniej, by wszyst­kiego dopil­no­wać. Zwłasz­cza że, jak twier­dziła, zain­te­re­so­wa­nie domem było bar­dzo duże. Oprócz zde­ner­wo­wa­nia czuła coś jesz­cze… Miała nie­od­parte wra­że­nie, że ktoś ją obser­wuje. Czuła czyjś wzrok na swo­ich ple­cach. Prze­łknęła gło­śno ślinę i po krót­kiej walce z wła­snymi sła­bo­ściami odwró­ciła się za sie­bie. Cie­ka­wość zwy­cię­żyła.

Stała tam. Star­sza kobieta z wikli­no­wym koszem wypeł­nio­nym po brzegi zio­łami i kwia­tami, któ­rych Anna kom­plet­nie nie znała. Długa suk­nia w kolo­rze zgni­łej zie­leni wyglą­dała jak wyjęta z innej epoki. Uwagę przy­ku­wał beżowy far­tu­szek zawią­zany w pasie. Bor­do­wo­brą­zowe plamy przy­po­mi­na­jące krew wyraź­nie odzna­czały się na jasnym tle. Sta­ruszka ze spię­tymi w kok śnież­no­bia­łymi wło­sami prze­wier­cała na wylot wzro­kiem przy­jezdną. Anka czuła, że mimo cie­płej aury zaczyna dygo­tać, a po ple­cach spływa jej strużka zim­nego potu.

– Długo pani na mnie czeka? – Jan­kow­ska pod­sko­czyła i wydała z sie­bie zdu­szony okrzyk. Zoba­czyła szczu­płą wysoką kobietę. Olga Miel­carz stała za Anną ze sple­cio­nymi na pier­siach rękoma. Jej wygląd był nie­na­ganny. Czer­wień ust współ­grała z czarną i wywi­niętą ku górze kre­ską na powie­kach. Ide­al­nie skro­jony kostium pod­kre­ślał kobiece kształty czter­dzie­sto­let­niej agentki nie­ru­cho­mo­ści. Wcię­cie mary­narki zazna­czało talię osy, a głę­boki dekolt uwy­dat­niał pełny biust. Oku­lary z dużymi kocimi opraw­kami zasła­nia­ją­cymi połowę twa­rzy nada­wały jej poważny i z lekka srogi wygląd. Jej postawa i mowa ciała wyraź­nie wska­zy­wały na to, że Olga dosko­nale znała poczu­cie wła­snej war­to­ści. Silna i twardo stą­pa­jąca po ziemi kobieta: to można było wyczy­tać z jej twa­rzy i spo­sobu poru­sza­nia się.

– Zale­d­wie kilka minut – Anna pró­bo­wała dys­kret­nie spoj­rzeć za sie­bie.

– Cze­kamy jesz­cze na kogoś? – Miel­carz unio­sła pyta­jąco brew.

– Nie, skąd to pyta­nie? – Jan­kow­ska była zbita z tropu.

– Roz­gląda się pani. Sądzi­łam, że na kogoś cze­kamy – agentka wyrzu­cała słowa z pręd­ko­ścią kara­binu maszy­no­wego. Wypo­wia­da­jąc ostat­nie zda­nie, popra­wiła oku­lary, chwy­ta­jąc oprawkę kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym.

– Wła­ści­wie to nie, ale… – Anka odwró­ciła się, by wska­zać star­szą kobietę, po czym urwała w poło­wie zda­nia. Z tru­dem powstrzy­mała się, by znów nie krzyk­nąć. Sta­ruszka znik­nęła. Jakby roz­pły­nęła się w powie­trzu… Poja­wiła się zni­kąd i ulot­niła jak kam­fora.

– To nie­moż­liwe… – szep­nęła do sie­bie.

– Prze­pra­szam, ale co jest takie nie­moż­liwe? – Olga Miel­carz ner­wowo zer­kała na zega­rek i popra­wiała swoje rude loki.

– Nie­moż­liwe, by to miej­sce było tak malow­ni­cze! – wypa­liła Anka, modląc się w duchu, by to wytłu­ma­cze­nie wystar­czyło nie­cier­pli­wej i docie­kli­wej agentce. Nie chciała, by ta kobieta uznała ją za kogoś, kto ma jakiś pro­blem o pod­łożu psy­chicz­nym. Zale­żało jej na tym domu jak na niczym innym.

– A jed­nak! Jest nie­zwy­kle uro­kliwe! – przez twarz rudej pięk­no­ści prze­biegł szel­mow­ski uśmiech ema­nu­jący pew­no­ścią sie­bie. – Pro­szę zatem za mną. Gwa­ran­tuję, że zako­cha się pani w tym domu z duszą!Rozdział drugi

W domku pano­wał zaduch. Miel­carz zama­szy­stym ruchem odsło­niła firanki, pra­wie strą­ca­jąc jedną z doni­czek. Uchy­liła okna, które prze­raź­li­wie zaskrzy­piały.

– Zapi­szę, że trzeba naoli­wić zawiasy. Śmiało! Pro­szę się rozej­rzeć! – mach­nęła zapra­sza­jąco ręką, po czym wycią­gnęła cienki tablet z torebki. Szczu­płymi pal­cami stu­kała w ekran, zapi­su­jąc jakieś infor­ma­cje. Anka zga­dy­wała, że cho­dziło o skrzy­piące okna. Gdy skoń­czyła, wsa­dziła sprzęt pod pachę.

Jan­kow­ska sta­nęła w progu pomiesz­cze­nia, które peł­niło rolę kuchni i jadalni. Zauwa­żyła, że zdjęto tu drzwi, pozo­sta­wia­jąc samą oścież­nicę, przez co kuch­nia w pewien spo­sób została otwarta na część domu. Wszę­dzie domi­no­wały jasne barwy. Beż i natu­ralne drewno współ­grały z bielą, sza­ro­ścią i czer­nią. Szafki kuchenne musiały pamię­tać czasy wcze­śniej­szych miesz­kań­ców, jed­nak jakaś wprawna ręka zadbała o to, by nale­ży­cie je odno­wić. Fronty zyskały świeży wygląd, który kom­po­no­wał się z dużą białą biblio­teczką. Dziew­czyna była pod wra­że­niem, gdyż było to raczej nie­ty­powe miej­sce na taki mebel. Pod oknem stał duży stół z ciem­no­sza­rym bla­tem. Wła­ści­ciele zadali sobie sporo trudu, by dom wyglą­dał jak wyjęty z kata­logu. Na bla­cie stały cztery nakry­cia. Biała zastawa dawała poczu­cie przy­tul­no­ści, jakby Anka została zapro­szona tu na przy­ję­cie, a nie w celu ewen­tu­al­nego zakupu domu.

– Budy­nek prze­szedł grun­towny remont w tym roku. W środku znaj­dują się kuch­nia z jadal­nią, nie­wielki kory­tarz i przy­tulny salon z komin­kiem, który ogrzeje cały dom. Dodat­kowo są jesz­cze łazienka z wanną i prysz­ni­cem oraz sypial­nia. Strych został prze­ro­biony na pokój gościnny i skła­dzik. Poprzedni wła­ści­ciel miał tam swój gabi­net, ale tro­chę narze­kał na wyso­kie tem­pe­ra­tury w okre­sie let­nim. Sama pani widzi, można śmiało wpro­wa­dzać się bez żad­nego dodat­ko­wego wkładu wła­snego, a to nie­wąt­pli­wie ogromny atut! Pod­łogi wymie­niono, poprzed­nie nie­stety nad­gryzł ząb czasu. Ściany odma­lo­wano, a drewno, które w wielu miej­scach jest wyeks­po­no­wane, zostało zaim­pre­gno­wane i odpo­wied­nio zabez­pie­czone. Dzięki temu można cie­szyć się wido­kiem natu­ral­nego drewna w środku, co dodat­kowo zwięk­sza poczu­cie przy­tul­no­ści i kom­fortu. I rzecz jasna przy­po­mina o tym, że ten dom ma wspa­niałą i jedyną w swoim rodzaju duszę! – agentka kla­snęła w dło­nie. Tablet nie­bez­piecz­nie zaczął wysu­wać się spod jej pachy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: