- promocja
- W empik go
Sąsiadka - ebook
Sąsiadka - ebook
Życie Anny Jankowskiej wywraca się do góry nogami. Jej związek kończy się z wielkim hukiem, jedyny członek rodziny umiera, a jakby tego było mało, dziewczyna musi opuścić mieszkanie, w którym obecnie przebywa, bo jest ono własnością jej byłego narzeczonego. Kobieta chce jak najszybciej znaleźć własny kąt i tak trafia do malowniczej, lecz nieco tajemniczej Trzebieży, gdzie mieszkańcy usilnie starają się przed nią coś ukryć. Tajemnicze wiadomości, makabryczne zdjęcia i ukryty dziennik – czy Anna zdoła to wszystko udźwignąć? Czy grozi jej niebezpieczeństwo? Do czego będzie zdolny człowiek, by dokonać makabrycznego planu zemsty? Wciągająca historia, która nawet na moment nie zwolni i trzyma w napięciu do ostatniej strony.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8343-135-2 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Projekt okładki: Olga Bołdok
Redaktor prowadząca dział fiction: Małgorzata Hlal; mhlal@grupazpr.pl
Redaktor nadzorująca: Anna Sperling
Redakcja: Anna Brzezińska
Korekta: Małgorzata Ablewska, Joanna Misztal
Ilustracje: Shutterstock
Copyright © for the Polish edition by TIME SA, 2023
Wydawca:
TIME SA, ul. Jubilerska 10, 04-190 Warszawa
facebook.com/hardewydawnictwo
instagram.com/hardewydawnictwo
tiktok.com/@harde.wydawnictwo
Dział sprzedaży i kontakt z czytelnikami: harde@grupazpr.pl
Wersję elektroniczną przygotowano w systemie _Zecer_PLAYLISTA
Brodka _– Żoną miałam być_
The Moody Blues _– Nights in White Satin_
Katie Melua _– Wonderful Life_
The Cure _– Friday I’m in Love_
Sia _– My love_
Mark Knopfler _– So Far From the Clyde_
Nightwish _– Bye Bye Beautiful_
Joan Osborne _– One of us_
Paul Young _– Come Back and Stay_
The Verve _– Bitter Sweet Symphony_
Kiss _– I Was Made for Lovin’ You_
Budka Suflera _– Jolka, Jolka, pamiętasz_
Czerwone Gitary _– Płoną góry, płoną lasy_
Maryla Rodowicz _– Łatwopalni_WPROWADZENIE
Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi. Biło szybko i tak donośnie, że na pewno to słyszał. Musiał słyszeć, była tego więcej niż pewna. Krew buzowała i dudniła w uszach. Próbowała bezskutecznie uspokoić oddech. Klatka piersiowa unosiła się raz za razem, jakby właśnie swoim ciałem rozerwała wstęgę na mecie, kończąc morderczy bieg. Najtrudniejszy maraton w życiu. Bała się. Wiedziała, że jej koniec jest nieuchronny. Minuty były policzone, miała tego świadomość, lecz mimo to modliła się w duchu, błagając o cud. Tak bardzo nie chciała być tą następną.
Ktoś ciężkim krokiem zbliżał się do jej kryjówki. Ubrania w szafie nieprzyjemnie drażniły skórę ciała i twarzy. Drobiny kurzu wierciły w nosie. _Wytrzymaj!_ – pomyślała, próbując dodać sobie otuchy.
Drzwi do schronienia otworzyły się z impetem. Stał przed nią, człowiek odziany w czerń. Zwężone i ziejące nienawiścią zmrużone oczy przewiercały ją na wskroś. W ręku dzierżył błyszczący długi nóż. Już wiedziała, że szanse na przetrwanie spadły niemal do zera.
– Nie! – krzyknęła, gdy wyciągał ją za czarne jak heban włosy. Na bladych policzkach pojawiły się łzy, które – zmieszane z rozmazanym tuszem do rzęs – tworzyły brudne i ciemne smugi na twarzy przerażonej dziewczyny.
Tajemniczy człowiek milczał i ciągnął ją do miejsca przeznaczenia, ku podłodze wyłożonej półprzeźroczystą folią. Próbowała się wyrywać, lecz bezskutecznie. Oprawca był silniejszy i wyższy. Ona była przy nim jak krucha, młoda i wątła gałązka, którą miał lada moment złamać z nieprzyjemnym trzaskiem.
Poczuła nagłą falę bólu i ciepło wylewające się z jej brzucha. Zapłakana spojrzała na okolicę pępka. Krew szybko barwiła luźną bluzkę, którą tego dnia miała na sobie. Nóż mordercy tonął w szkarłacie krwi. Jej krwi.
– Dlaczego mi to robisz?! – sapała z trudem. Zamaskowany człowiek nie powiedział ani słowa. Wziął zamach i ponownie ugodził ją w brzuch, wciskając ostrze aż po rękojeść. Wyciągnął go tak samo sprawnie, jak ulokował kilka sekund wcześniej w brzuchu czarnowłosej dziewczyny.
Złapała się oburącz za miejsca, z których wypływała ciepła i lepka bordowa ciecz. Chwiała się na wątłych, szczupłych nogach. Oprawca odrzucił zakrwawiony sztylet na ubrudzoną krwią podłogę, którą wcześniej wyłożył folią. Złapał ją mocno za rękę. Szczupłe dłonie zamaskowanego człowieka były odziane w skórzane rękawiczki. Ból, który promieniował z brzucha, sprawiał, że nie poczuła kolejnego ciosu. Widok odpadającej kończyny przywrócił jej trzeźwość myślenia. To była jej ręka. Ucięta w łokciu wyglądała makabrycznie. Stercząca kość, krwawa mieszanina mięśni, skóry i tłuszczu wywołała falę mdłości. Zwymiotowała prosto na oprawcę, który nie spodziewał się takiej reakcji. Odskoczył od dziewczyny, klnąc pod nosem. Zbiło ją to z pantałyku… Znała ten głos. Kojarzyła go, lecz umysł nie skupiał się teraz na zabawie w dopasowywanie barwy do odpowiedniej twarzy i sylwetki. Mózg krzyczał, że to jej szansa. Łapiąc się nieodciętą ręką za brzuch, puściła się koślawym biegiem w kierunku drzwi, których zamaskowany człowiek nie zdążył zamknąć. Wyskoczyła na zarośniętą polanę.
– POMOCY! BŁAGAM, NIECH MI KTOŚ POMOŻE!
Nie chciała się odwracać. Bała się, że przez to straci swoją jedyną szansę. Zahaczyła nogą o kępę trawy, tracąc równowagę. Fala bólu i zawroty głowy sprawiły, że z trudem dźwigała się z powrotem na nogi.
Drzwi domku sąsiada otworzyły się. Starzec stanął w nich i, widząc makabryczny obraz, zakrył usta trzęsącymi się dłońmi. Widział, z jaką udręką kierowała się w jego stronę, ledwo powłócząc nogami.
– Dziecko drogie… – szepnął, gdy stanęła w jego drzwiach.
– Pomocy… – stęknęła, upadając w progu jego domu.Rozdział pierwszy
Donośny sygnał pędzącej karetki pogotowia i ryk klaksonów na moment oderwał ją od jasno świecącego monitora. Pokój zaczynał z lekka tonąć w szarościach. Dni pod koniec sierpnia były coraz krótsze. Jeszcze kilka tygodni wcześniej o tej porze Anka siedziała na balkonie, przyglądając się magii złotej godziny. Lubiła tę porę dnia, gdy wszystko kąpało się w ciepłym złocistym blasku. Nawet zapyziałe, stare blokowiska z odpadającym tynkiem i zabitymi deskami oknami wyglądały wtedy jakoś przyjemniej i znośniej. Można było pokusić się o stwierdzenie, że miały nawet swój urok i niepowtarzalny klimat. Zawsze fascynowało ją to, co z otoczeniem potrafi zrobić miłe dla oka światło. To samo dotyczyło zdjęć. Płaskie fotografie wyostrzały parametry, takie jak jasność, kontrast.
Teraz magię tej chwili, gdy światło ubierało świat w inne odcienie, miała głęboko w nosie. Przez wiele zawirowań i trudów, jakie napotkała w życiu prywatnym, nawet złota godzina nie sprawiała jej radości. Zatraciła w tym wszystkim to, co tak bardzo kiedyś uwielbiała. Radość z drobnostek odeszła do lamusa.
Mieszkanie wydawało się ponure i przytłaczające. Do niedawna lubiła ten kąt w starej kamieniczce na warszawskiej Pradze. Razem z Kostkiem stworzyli tu miejsce, w którym każdy chciał wypoczywać i spędzać wolny czas. Z trudem przyznawała, że kiedyś było to idealne schronienie, które teraz uwierało ją jak zbyt obcisłe ubranie. Obecnie miała ochotę wynieść się z tych czterech ścian choćby zaraz, pakując swój dobytek w kilka kartonów i walizek. Byle jak najdalej i jak najszybciej. Daleko stąd. Z dala od Kostka i wspomnień, które kryły się w każdym zakamarku mieszkania.
Jeden dzień, a dokładnie rzecz ujmując, jeden wieczór, przekreślił wszystko, co miała skrzętnie zaplanowane. A jedno trzeba było przyznać – kochała planować! Ceniła sobie ład i porządek, również w codziennym funkcjonowaniu. Notesy, kalendarze, planery to coś, bez czego nie wyobrażała sobie życia. Spontaniczność nie była jej bliska, wręcz irytowała ją i wprawiała w niemały dyskomfort. Niespodzianki przyprawiały ją o ból brzucha. Rzadko więc wychodziła ze swojej strefy komfortu, jakim było układanie sobie życia. Spontan zostawiała tym, którzy lubili taki styl egzystowania. Nie zamierzała też planować życia innym. Twierdziła, że każdy jest panem własnego czasu i losu. Szanowała odmienność i to, że niektórzy nie lubili życiowego porządku, a ich domeną było _carpe diem_ i chwytanie chwili, niekoniecznie zaplanowanej i zapisanej skrzętnie kilka dni lub tygodni wcześniej w podręcznym kalendarzu lub notatniku.
Miał być ślub… Za każdym razem, gdy powtarzała to zdanie, przypominała się jej piosenka Brodki, która śpiewała:
_Żoną miałam być,_
_miał być ślub i wesele też._
Miał być ślub. Miał… To pierwsze słowo było słowem kluczem. Miała stać się żoną Konstantego Rakowicza, a tymczasem została bez narzeczonego, ze złamanym sercem, bez najbliższej rodziny i z jednym celem – znalezieniem szybko miejsca, w którym mogłaby się zaszyć i rozpocząć życie na nowo. Zamykając raz na zawsze bolesną przeszłość, która przecież nie tak miała wyglądać. Życie bywało przewrotne i zaskakujące. Ktoś po tym wszystkim powiedziałby jej: „nic więcej nie planuj, bo to może nie wyjść”. Ale ona nie potrafiła żyć inaczej. Planowała wciąż i wciąż, chociaż przecież najważniejszy z konceptów runął z hukiem, pozostawiając stertę gruzu, którego nie chciała i nie miała zamiaru sprzątać. _Niech robią to ci, którzy to zniszczyli_ – myślała i mimo wszystko ogarniała bajzel, który zostawił Kostek.
Brakowało jej powietrza. Mimo wysokich sufitów odnosiła wrażenie, że pokój próbuje ścisnąć ją w środku, odbierając życiodajny tlen. Nerwica dawała o sobie znać. Traciła stabilny grunt pod nogami. Musiała szybko wynieść się z mieszkania, a jak na złość na popularnych portalach aukcyjnych ani jedno ogłoszenie nie przykuwało jej uwagi. Wydawać by się mogło, że jest w czym wybierać i przebierać, lecz niestety większość przedstawianych ofert nie spełniała jej wymagań lub była poza jej zasięgiem. Mieszkania odpadały – nie chciała żyć w Warszawie. Bała się, że przypadkiem wpadnie na Kostka, który, zaślepiony nową miłością, postanowił porzucić swoją przyszłą żonę w wieczór kawalerski. Tydzień przed ślubem, zalewając się łzami, pełna wstydu odwoływała wszystko, bo mężczyzna jej życia okazał się nieodpowiedzialnym i niedojrzałym dupkiem. I chociaż wiedziała, że to nie ona powinna się wstydzić, ta emocja była silniejsza. Tak, mieszkania zdecydowanie odpadały. Za duże ryzyko ewentualnych i przypadkowych spotkań z eks. Nie zniosłaby oglądania jego uśmiechniętej gęby. A domy? Te były albo kosmicznie drogie, albo okazywały się ruderami, których odremontowanie kosztowałoby krocie. Na to nie miała funduszy. Podupadała więc na zdrowiu psychicznym. Gasła z dnia na dzień, tonąc w beznadziejnej sytuacji.
Wstała od mahoniowego biurka, które było jedyną namacalną pamiątką po rodzicach. Bo, rzecz jasna, pozostały też wspomnienia, lecz te zacierały się w pamięci z każdym przeżytym rokiem. Tylko tyle i aż tyle zostało po Stefanie i Jaśminie Jankowskich. Ciężki mebel, przy którym Stefan pracował długimi godzinami, redagując książki zarówno popularnych, jak i debiutujących autorów. Smykałkę do pisania i miłość do literatury odziedziczyła właśnie po ojcu. Zarabiała na życie jako copywriterka. Dzięki lekkości pióra miała wiele zleceń, w których mogła swobodnie przebierać. Ogromnym plusem była możliwość zdalnej pracy z każdego miejsca na ziemi. Pod warunkiem że miała dostęp do sieci, a z tym w obecnych czasach nie było dużego problemu. Internet był właściwie wszędzie. Znaleźć bez niego miejsce było nie lada wyzwaniem! Dzięki temu, że mogła żyć i pracować dosłownie w każdym zakątku, nie czuła wypalenia zawodowego, tak jak chociażby Kostek, który od dwóch lat pracował w korpo. Długo, jak na rotację, która tam panowała. Zresztą… _Kostek, Kostek… Chrzanić Konstantego!_ – pomyślała, lecz ten potrafił wracać do jej myśli niczym rzucony w powietrze bumerang. Broniła się, a on uderzał w najmniej dogodnym momencie.
Otworzyła skrzydło drzwi balkonowych i bosymi stopami stanęła na wyłożonym płytkami niewielkim tarasie. Kochała chodzenie na bosaka. Z uśmiechem na ustach wspominała chwile, gdy mama ganiała ją za to, że nie dopierze jej brudnych skarpetek, a w głowie dudniły słowa babci, że chodząc bez butów, przeziębi pęcherz i nerki, co będzie skutkowało nieprzyjemnościami w starczym wieku. Kiedyś denerwowała się na to gderanie. Teraz dałaby się pociąć za to, by móc usłyszeć jeszcze raz któreś ze zdań wypowiedzianych przez matkę lub babkę. Gęsia skórka pojawiła się na jej ciele, a na delikatnych przedramionach cieniutkie włoski stanęły dęba. Wieczór był dość chłodny, słońce skrywało się za blokami, a zapach spalin nieprzyjemnie wiercił ją w nosie. Chciała odpocząć od miasta. Wyrwać się od smrodu, smogu, hałasu, ciągłego biegu i wyścigu szczurów. Zastanawiała się, czy będzie jej to dane.
W mieszkaniu obok ktoś głośno słuchał muzyki. _Nights in White Satin_. Znała ten kawałek. Poznałaby go wszędzie. Przy tej piosence jej ojciec lubił siadać w skórzanym fotelu z drewnianą fajeczką, która specyficznie pykała w rytm melodii. Słyszała ją teraz bardzo wyraźnie. Na to wspomnienie uśmiechnęła się do siebie. Przymknęła oczy, chłonąc muzykę i słowa płynącego utworu. Lekki wiatr przeczesywał jej równo ścięte do wysokości brody czarne włosy. Gdy kawałek cichł i dobiegał końca, Anna uchyliła powieki i wróciła do ciemnego pokoju, który rozświetlała jedynie blada poświata z ekranu laptopa.
– Przejrzę te cholerne strony ostatni raz i na dziś dam już sobie spokój… – rzekła do siebie nieco zrezygnowana. Anka nie należała do osób, które przeklinają. Nie znosiła wulgaryzmów! „Cholera” czy „kurde” były jedynymi słowami, które przechodziły jej przez gardło. Innych nie była w stanie wypowiedzieć. Gdy ktokolwiek bluzgał w jej towarzystwie, krzywiła się zabawnie, jak gdyby ktoś włożył jej do ust duży kawałek kwaśnej cytryny. Być może było to kwestią wychowania i tego, z czym miała styczność na co dzień w domu; jej rodzice i dziadkowie należeli do osób, które nie przeklinają. Nie miała skąd czerpać takich wzorców, więc nie powielała tego typu zachowań. Starała się dbać o język i z uwagą dobierała słowa. Nie po to, by brzmieć lepiej od innych. Chciała żyć w zgodzie z własnymi przekonaniami i tym, co pozostało jej z nauk wyniesionych z rodzinnego domu.
Ujęła w dłoń niewielką czerwoną bezprzewodową myszkę i trzymając palec na rolce, zaczęła przewijać jeden z portali aukcyjnych. Wszystkie ogłoszenia znała na pamięć. Oglądała je już od jakiegoś czasu, a rotacja wstawianych ofert była niewielka. Wciąż te same nagłówki, powtarzające się zdjęcia i zawrotne kwoty, od których aż bolała głowa. Kliknęła na kolejną zakładkę w przeglądarce. Nie zamykała ich w obawie, że ktoś sprzątnie jej świetną ofertę sprzed nosa. O ile takowa kiedykolwiek miałaby się pojawić. Nie mogła pozwolić, by ktoś był od niej szybszy. Nie w obecnej, trudnej i niekomfortowej sytuacji, w jakiej się znalazła. Przecież tego nie planowała… Tym bardziej wyprowadzało ją to z równowagi, którą starała się za wszelką cenę utrzymać.
Odświeżyła okno i biorąc głęboki oddech, zabrała się do studiowania strony. Tuż pod wyróżnionymi ogłoszeniami widniała nowa oferta, której tytuł aż krzyczał z jasnego monitora: _UROKLIWY DREWNIANY DOMEK W ATRAKCYJNEJ CENIE!_ Wyprostowała się i drżącymi dłońmi kliknęła w krzykliwy napis. Internet przez dłuższą chwilę ładował stronę, co nadszarpnęło cierpliwość dziewczyny.
– No dalej, ruszaj się! – bębniła palcami o blat biurka w nadziei, że dzięki temu oferta szybciej pojawi się na ekranie. Niestety, na nic się to zdało.
Po chwili stronę wypełniły liczne zdjęcia przeplatane tekstem. Z zaciekawieniem przybliżyła twarz do monitora. Na jej bladej skórze pojawiły się rumieńce. Czytała z uwagą treść ogłoszenia, które było przygotowane z niezwykłą precyzją i skrupulatnością.
Drewniany dom na skraju lasu w malowniczej podwarszawskiej wsi Trzebież kusił wyglądem i swoją ceną. Trzysta tysięcy za dom, budynek gospodarczy, który był prawdopodobnie niewielką szopką i garażem, a także działkę, to okazja, obok której nie sposób przejść obojętnie. Zwłaszcza że chałupka była zadbana. W aukcji wyraźnie zaznaczono, iż dom nie wymaga remontu i dodatkowego wkładu własnego. Dostępny od zaraz. Anka czuła, że to jej ogromna szansa. Za trzysta tysięcy mogła uwolnić się od emocji, które w obecnym miejscu zamieszkania zaciskały się na niej jak pętla na szyi wisielca, uniemożliwiając normalne funkcjonowanie. Mogła wreszcie uciec i zacząć oddychać pełną piersią! Jeśli tylko uda się jej kupić ten dom, zyska to, czego tak bardzo pragnie. Tylko tyle dzieliło ją od wolności i nowego życia, które już planowała sobie starannie, punkt po punkcie, w swojej głowie. I tym razem nie pozwoli, by ktokolwiek te plany zepsuł. Bo nie planuje w swoim świecie nikogo więcej. Będzie ona, drewniany dom i wieś. Taki obraz pojawił się przed jej rozmarzonymi oczami.
Szybko zeszła na ziemię, pozostawiając na moment piękną sferę fantazji. Nie zastanawiając się ani minuty dłużej, chwyciła za telefon, strącając na podłogę ulubiony notes, który pękał w szwach od zapisków, poprzyklejanych kartek i znaczników. Upadając, uderzył głucho o dywan, którego Kostek nie znosił z całego serca. Nieraz odgrażał się, że wypierdoli go na śmietnik. Anka zamierzała zabrać kobierczyk do nowego lokum, bo ten stary poplamiony dywan był jej oczkiem w głowie. Może nie czuła się fantastycznie, otoczona wszelkiej maści starociami, ale ten dodatek w pomieszczeniu dawał poczucie przytulności i na moment przenosił ją w słodkie i beztroskie czasy dzieciństwa. Nadgryziona zębem czasu czerwona wzorzysta płachta na podłodze, która, gdyby tylko mogła, opowiedziałaby niejedną historię o tym, kto stąpał po jej wiekowych włóknach, musiała wyprowadzić się razem z nią. Ten dywan miał duszę. I tego się trzymała.
Trzęsącymi się dłońmi wystukała szybko numer, sprawdzając dwa razy, czy poprawnie wpisała cyfry. Gdy była pewna, że nie pomyliła żadnej z nich, nacisnęła zieloną słuchawkę. Dokładność i sumienność były jej mocnymi stronami, które chętnie wpisałaby w CV, gdyby tylko pomyślała o zmianie pracy. Sygnał płynął za sygnałem. Jeden, drugi, trzeci. Anka zaczynała nerwowo poklepywać dłonią o udo, tracąc nadzieję na połączenie. Oferta była zbyt rewelacyjna. Domyślała się więc, że zainteresowanie ewentualnych kupujących jest przeogromne. Dom, garaż, działka… I to wszystko za jedyne trzysta tysięcy! W czasach galopującej inflacji było to niczym najlepsza promocja na Black Friday! Kolejne sygnały płynęły z wolna ze smartfona. Zrezygnowana odsuwała aparat od ucha, gdy po drugiej stronie usłyszała charakterystyczny dźwięk odebranego połączenia, a potem kobiecy głos.
– Olga Mielcarz, agencja nieruchomości, w czym mogę pomóc?
– Dzień dobry, z tej strony Anna Jankowska. Trafiłam w internecie na państwa ogłoszenie, które zostało dodane kilka minut wcześniej. Mam na myśli…
– Chodzi o domek w Trzebieży? – agentka przerwała Ance, nie dając jej dojść do słowa. Głos kobiety był pewny i niski. Olga Mielcarz mówiła szybko, jak gdyby chciała zakończyć rozmowę w jak najkrótszym czasie. Słowa wystrzeliwała z siebie z prędkością karabinu maszynowego. To zbiło z tropu Jankowską, która przez moment nie mogła sklecić w głowie poprawnego zdania.
– T…ak… D…dokładnie o to ogłoszenie mi chodziło. Czy jest aktualne? Cena jest atrakcyjna, więc…
– Tak, oczywiście. Możemy spotkać się jutro o dziesiątej? Obejrzy pani dom i obejście, podejmie decyzję. Nie ukrywam, ogłoszenie ma wzięcie. Zapisać panią na jutro?
– Poproszę. Czy mogłaby mi pani podać dokładny adres? Nie chciałabym się…
– Wyślę esemesa. Do zobaczenia! – agentka po raz kolejny przerwała Ani w połowie zdania, po czym w ekspresowym tempie zakończyła rozmowę.
_Dziwna kobieta…_ – pomyślała, wzruszając ramionami. Jednak nie to było teraz istotne. Najważniejsza była wizja rychłej wyprowadzki, bo liczyła na to, że jutro obejrzy swoje nowe miejsce na ziemi. Postanowiła, że zrobi wszystko, by jak najszybciej sfinalizować ofertę. Podpisze umowę i zapłaci te trzysta tysięcy choćby zaraz, byleby tylko dostać klucze do swojego domu. Z dala od Kostka. Siadając w wygodnym fotelu, dała się ponieść fantazji i przez długi czas marzyła o nowym lokum.
***
Tej nocy prawie nie spała. Podekscytowanie i stres spowodowały, że nie była w stanie zmrużyć oka. To wszystko odbiło się na jej fizjonomii. Nie wyglądała zdrowo, promiennie i dobrze. Sińce i worki pod oczami zdradzały brak snu i ogromne zdenerwowanie. Blada cera stała się jeszcze bledsza, chociaż Anka myślała, że to niewykonalne. A jednak… Jedna nieprzespana noc przed ważnym dniem sprawiła, że Jankowska nie przypominała młodej i pełnej życia dziewczyny, a raczej chodzącego zombie, wyjętego z taniego horroru klasy B.
Dziś nie chciała tracić czasu na swoje poranne rytuały. Każdy dzień rozpoczynała krótką przebieżką, która pobudzała ją do życia lepiej niż poranna aromatyczna kawa. Dziś postawiła na chłodny i orzeźwiający prysznic, a także dużą, mocną i czarną jak smoła kawę, którą pospiesznie wlewała do termosu, roniąc kilka kropel na blat kuchenny. Nie zawracała sobie głowy sprzątaniem. Ile razy Konstanty zostawiał bałagan! Tym razem on mógł ogarnąć wciąż wspólną przestrzeń. Chciała dotrzeć na miejsce przed czasem. Nie lubiła się spóźniać. Była bardzo punktualna, a spóźnianie się traktowała jako brak szacunku do drugiej osoby. Irytowało ją, gdy musiała na kogoś czekać, i nie chciała, by ktoś musiał czekać na nią. Ceniła czas – swój, jak również innych osób.
Nigdy wcześniej nie miała okazji jechać do Trzebieży. Właściwie to gdyby nie ogłoszenie, które rzuciło się jej w oczy, nie miałaby pojęcia o istnieniu tej podwarszawskiej miejscowości. Trzęsącymi się dłońmi wstukała adres w nawigacji: „Trzebież, ul. Jaśminowców 13”, po czym zgrabnie włączyła się do ruchu.
Droga z Warszawy do zjazdu na wieś o dziwnej nazwie zajęła jej około pół godziny. Ulica w tym kierunku była stosunkowo pusta. To była dla niej swego rodzaju nowość i wytchnienie od warszawskich korków. Gdy skręciła zgodnie ze znakiem „Trzebież 1,5”, w jednej chwili nawigacja wyłączyła się, odmawiając posłuszeństwa.
– Cholera, no! Teraz? Serio? – przejechała kilka metrów i zaparkowała przy wjeździe na czyjąś łąkę. Asfaltówka przecinała pastwiska i ciągnęła się niczym wstęga makaronu. Jak okiem sięgnąć, nie widać było żywej duszy i ani jednego zabudowania.
Raz za razem próbowała włączyć aplikację. Gdy się udawało, ta nie pokazywała ulicy Jaśminowców trzynaście. Trzebież owszem, znajdowała się na mapie. Jednak program nie widział żadnej nazwy ulicy.
– No to pięknie… Wpadłam…
Uderzyła ze złością w kierownicę, przypadkowo uruchamiając pięścią zabawnie brzmiący klakson. Ukrywający się za krzakiem bażant uleciał spłoszony nagłym dźwiękiem. Jankowska podskoczyła na siedzeniu kierowcy, chwytając odruchowo oburącz kierownicę.
– Ale mnie nastraszyłeś, kolego! Tak szybko uciekłeś, że nawet nie zapytałam, gdzie jest ulica Jaśminowców! – zaśmiała się nerwowo, rzucając słowa w kierunku odlatującego barwnego ptaka. Radio złapało popularną rockową stację. Audycję prowadzili Amelia Szkatuła i Jeremi Ambrożek. Po ciekawej wymianie zdań zapowiedzieli kawałek, który rozbrzmiał w niewielkim aucie Anki.
– Dobra, jakoś to będzie. Gdzieś wreszcie dojadę…
Popłynął refren grupy Kiss. Dziewczyna śpiewała na całe gardło tekst piosenki.
_I was made for lovin’ you, baby_
_You were made for lovin’ me_
_And I can’t get enough of you, baby_
_Can you get enough of me?_
Droga ciągnęła się niczym długa rzeka, a po jej obydwu stronach pyszniły się skoszone łąki, na których dumnie spacerowały bociany i żurawie. Widok tych drugich nieco ją zdziwił. Była przekonana, że trzeba się nieźle natrudzić, by je zobaczyć, podczas gdy tutaj kroczyły z wolna niedaleko asfaltowej nawierzchni. Zatrzymała auto, by zrobić im kilka zdjęć. Ogromne ptaki, biorąc rozbieg, wzbiły się w powietrze, by uniknąć potencjalnego zagrożenia. Pozostały niczym niewzruszone bociany, które wręcz zalały swoimi czarno-białymi ciałami całe łąki. Ojciec powiedziałby, że niebawem będą szykowały się do odlotu. Nazywał to bocianimi sejmikami, które świadczyły o rychłym końcu kanikuły. Zawsze żałowała odchodzącego lata, mimo że kochała każdą porę roku. I tak jak niektórzy kręcili nosem na jesienną aurę, ona starała się dostrzegać ten pozytywny aspekt: deszcz sprzyjający lekturze, palenie świec zapachowych, wieczory z ulubionymi serialami, grzybobrania i pachnące liście, które szeleszczą w parkach pod stopami. I jej zdarzało się mieć wtedy gorszy nastrój – była przecież tylko człowiekiem, który reaguje na niekorzystny biometr. Jednak gdy chciała negować jakąś porę roku, słyszała w głowie głos dziadka, który mówił poważnym tonem: „Ciesz się z tego, że żyjesz w kraju z czterema porami roku. Są tacy, którzy nie mają tego szczęścia i żyją tylko w spiekocie i suszy albo w mrozie i zaspach!”. Miał rację, musiała mu to przyznać.
Nawigacja wciąż nie chciała pokazać trasy do ulicy, której poszukiwała.
– Złośliwość rzeczy martwych… W nosie z taką elektroniką! – nerwowo ściskała coraz mocniej kierownicę.
Minęła znak informujący o granicy miejscowości. Wydawało jej się, że tablica z napisem „Trzebież” była przestrzelona kilkoma kulami. Musiała to sprawdzić. Zwolniła. Zerknęła w lusterko, upewniając się, że nikt za nią nie jedzie, by mogła swobodnie wrzucić wsteczny bieg i podjechać kawałek przed zielony kawałek blachy. Na drodze nie było ani jednego auta.
– O cholera… Ciekawe, kto to zrobił… – cztery czarne dziury wyróżniały się na zielonym tle. Jedna z kul przebiła literę „e”w nazwie miejscowości, tworząc zupełnie nową „Trzcbież”.
Z bocznej uliczki wyjechała rowerzystka. Anna wrzuciła pierwszy bieg. Musiała dogonić kobietę, to była jej jedyna szansa na dotarcie do drewnianego domu. Po chwili zrównała się z jadącą na jednośladzie kobietą. Zwolniła i otworzyła okno.
– Przepraszam bardzo! Nie mogę znaleźć pewnego adresu!
Tęga starsza kobieta z trudem zatrzymała rower, omal nie tracąc przy tym równowagi.
– O Maryjko, ale mnie pani przestraszyła!
– Najmocniej panią przepraszam, nie miałam tego w planach! – Ance w jednej chwili zrobiło się niezwykle głupio.
– Nie szkodzi, nie szkodzi! To o jaki adres pani chodzi?
Nieznajoma pochylała się tak mocno, że prawie wsadzała głowę do auta Jankowskiej. Świdrowała ją wzrokiem i przypatrywała się wnętrzu pojazdu na tyle, na ile pozwalało jej bezpieczne wychylanie się podczas trzymania kierownicy roweru.
Anka czuła, że trafiła na wiejską plotkarę. Starsza i przysadzista kobieta aż oblizywała wargi, czekając w napięciu na to, do kogo zmierza nieznajoma. Nie lubiła być obiektem zainteresowania i plotek. Miasto wygrywało tym, że była tam anonimowa.
– A tak, już, momencik. Ulica, ulica… – Anka raz jeszcze zerknęła na dokładny adres zapisany w telefonie. – Mam! Jaśminowców trzynaście.
Kobieta straciła równowagę i z krzykiem runęła razem z rowerem do pobliskiego rowu. Ten nakrył ją swoim ciężarem. Anka, sprawdzając, czy nic nie jedzie, wyskoczyła z samochodu, by podnieść rowerzystkę.
– O rany, nic pani nie jest? Proszę się nie ruszać, zaraz pani pomogę! – rzuciła się do pomocy, unosząc czerwony rower.
– Nie, nie! Zostaw mnie! Nie chcę mieć z tym nic wspólnego! Nie! – kobieta na czworakach pięła się po nierówności rowu melioracyjnego. Dźwignęła swoje ciało i ruszyła koślawym pędem przez nieużytek. Potykała się co rusz, upadając na kolana. Wiek i waga utrudniały ucieczkę nieznajomej.
– Halo, proszę pani! A rower?! Zostawiła pani rower!
Plecy kobiety z sekundy na sekundę coraz bardziej się oddalały.
***
Jankowska jechała główną drogą w narastającym stresie. Po tabliczkach na bramach i domach zorientowała się, że porusza się ulicą Urokliwą. Nazwa była dziwna, zwłaszcza że widoki wcale nie były urokliwe. Zwykła polska wieś, domy stojące po obu stronach asfaltowej drogi. Niektóre oddalone tak bardzo, że do pasa jezdni prowadziła długa piaszczysta lub szutrowa uliczka dojazdowa.
Rozglądała się, chociaż nie dawało to żadnych rezultatów. Po przejechaniu kolejnego kilometra zobaczyła skrzyżowanie. Niestety, nie była to ulica Jaśminowców. Czas kurczył się, mimo zapasu, jaki Anna dała sobie na dojazd do parceli. Powoli jechała przed siebie, mijając skrzyżowanie.
Nieco dalej po prawej stronie zobaczyła małe poruszenie przy niskim, żółtawo-zielonym budynku. Szyld nad drzwiami dumnie głosił „U MIECI. Sklep spożywczo-przemysłowy”. Piersiasta blondynka z wysoko upiętym końskim ogonem dość ekspresyjnie tłumaczyła coś siedzącym na prowizorycznej ławeczce koneserom napojów wyskokowych. Przy każdym ruchu włosy podskakiwały, odbijając się od głowy. Panowie w zabrudzonych spodniach kiwali się to w przód, to w tył, a szeroka drewniana decha na dwóch niewysokich pieńkach chybotała się niebezpiecznie, jakby zaraz miała runąć razem z siedzącymi nań mężczyznami, którzy ewidentnie byli pod wpływem alkoholu. Zdradzały ich ruchy, mętny wzrok oraz napoczęte flaszki taniego wina z wisienkami na etykiecie, które dzierżyli w brudnych rękach. Ci mężczyźni nie brali do siebie powiedzonka, że prawdziwi dżentelmeni zaczynają pić po godzinie dwunastej. Anka była pewna, że nie będą w stanie dotrwać do tej godziny, bo zasną na ławce za kilka kwadransów.
Jankowska zaparkowała samochód i otworzyła drzwi na oścież.
– I jeszcze jedno! Jak kasa nie będzie uregulowana do jutra do dwunastej, to wy dwaj umoczycie swoje mordy co najwyżej w kałuży, o ile się wam z deszczem poszczęści! Zrozumiano?! Więcej na krechę nie będzie! Skończyła się dobra ciocia, cholera jasna! Jak jesteście tacy spragnieni, to za to zapłaćcie! Dotarło?! – krzyczała kobieta, celując w nich palcem.
Zanim Anka wysiadła, blondynka odwróciła się na pięcie i zniknęła za kierownicą białego vana, którym ruszyła tak szybko, że spod kół auta wyprysnęło kilka kamieni, odbijając się od siatki ogradzającej przylegający do sklepu budynek.
Anka ruszyła ku drzwiom wejściowym sklepu. Te otwarte na oścież zapraszały nie tylko kupujących, ale również osy i muchy z radością obsiadające oblane lukrem słodkości na ladzie. Bała się os. Miała uczulenie na jad owadów, więc starała się unikać starć z gryzącymi, latającymi stworzeniami.
– Co podać? – spytał niezbyt uprzejmym tonem wysoki mężczyzna o szczupłej budowie ciała. Nie wyróżniał się kompletnie niczym. Chociaż gdy przyjrzała mu się przez moment, zauważyła, że jego rysy twarzy były ostre, a wąskie usta nawet przez moment nie próbowały wykrzywić się w życzliwym uśmiechu.
– Przepraszam, że przeszkadzam… – starała się dać mu do zrozumienia, że jego ton nie jest w żadnym stopniu zachęcający do robienia zakupów w tym przybytku. – Szukam ulicy Jaśminowców. Dokładnie domu numer trzynaście. Nawigacja mi zwariowała i zawzięcie twierdzi, że taka ulica nie istnieje.
Oczy mężczyzny nieznacznie się rozszerzyły. Twarz spoważniała, a sam sprzedający przez moment wyglądał tak, jakby połknął kij lub żabę. Jabłko Adama poruszało się pod skórą w górę i w dół.
– Może pani powtórzyć tę nazwę?
– Tak, pewnie! Jaśminowców trzynaście.
Mężczyzna zaśmiał się ponuro pod nosem, po czym podrapał się po głowie.
– Cholera, czyli znowu wszystko zacznie się od początku…
Anna spojrzała badawczo na zdenerwowanego faceta.
– Słucham? Co niby ma się zacząć? Może pan mówić nieco jaśniej? – jego zachowanie nieco ją zestresowało.
– Nic, nic… To nie było do pani. Miałem na myśli tych dwóch – kiwnął głową na wchodzących pijanych mężczyzn, których chwilę wcześniej widziała na ławce pod sklepem. Spojrzał na nich złowrogo i krzyknął: – Mieczysława wyraziła się jasno! Nic wam nie sprzedam, fora ze dwora, ale już! Nie widzita, że klienta mam?!
– Ale kerowniiikuuuuu – wyjęczał jeden z nich – no poratuuuuj odrobyyynkeee, nooo…
– Janusz, no… Nie bądź ten, jak to się nazywa… ło, już wiiim! Sandał! Jutro przynieeesiem te piniooondze – wystękał drugi, ledwie trzymając się na nogach.
– Wiesiuuu, sam jesteś jak ten sandał. Przeca to, kurwa, pantofel! Sandale ty… – Pierwszy zaczął się śmiać, chwiejąc się na nogach. Porównanie do pantofla okropnie rozzłościło sprzedawcę.
– Wynocha, ale już! Bo po Wagnera zadzwonię i raz-dwa się z wami rozprawi, chlejusy! Wytrzeźwieć i do roboty! A nie żebrać mi tu i klientów straszyć!
Dwóch wielbicieli napojów wyskokowych opuszczało sklep spożywczo-przemysłowy u Mieci. Sklepowy był wciąż spięty. Łypał złowrogo na wychodzącą pijaną klientelę. Panowie wytaczali się powoli ze sklepu na parking. Anka była pewna, że zajmą zaraz stojącą pod fasadą budynku ławeczkę. Słychać było jeszcze przez chwilę okraszone przekleństwami dywagacje na temat niesprawiedliwości życia na wsi, po czym rozmowa przed budynkiem ucichła.
Facet stojący za ladą wyciągnął kartkę i długopis, po czym nakreślił na niej prowizoryczną mapkę. Kilka kresek, dwa punkty, kilka choinek imitujących las. Nie był to obraz, który można by powiesić w galerii, ale ułatwiał tłumaczenie i tak prostej drogi.
– Tu jest sklep – postukał w pierwszą kropkę na kartce. – Wyjedzie pani w lewą stronę.
Przejeżdżał dokładnie palcem po małej mapce.
– Dojeżdża pani tu, do tego jedynego skrzyżowania. I tak: tu trzeba odbić w lewo, później druga w prawo, kawałek prosto i za ostrym zakrętem będzie taka mało widoczna uliczka, która znika w lesie – wskazał na zabawnie narysowane iglaki. – Tamtędy pani pojedzie do końca i za ścianą lasu pojawi się dom. Tylko ważne, by tej niewidocznej uliczki nie przeoczyć. Bo inaczej trzeba będzie zawracać, a tam krzaki spore i wąsko trochę. Auta szkoda! Czym pani przyjechała? Pewnie czymś sporym, co? Bo paniusia to chyba miastowa!
– Micrą. Dziękuję za mapę.
– O, tą nową?
– Nie… K11.
– Eee, to spokojnie, można się mylić i zawracać! Akurat takiego rzęcha nie będzie szkoda! – sprzedawca zaśmiał się donośnie, co zdenerwowało Jankowską. Lubiła swój samochód i irytowało ją, gdy ktoś drwił z jej wysłużonej Ciuchci.
– A właśnie, że byłoby szkoda. Bo to auto z duszą. Żaden rzęch, proszę pana!
– Taaa… Niech i tak będzie. Chociaż ja tam swoje wiem, na autach się znam.
– Polemizowałabym… – odchrząknęła. – Do widzenia panu! Raz jeszcze dziękuję za pomoc.
Sprzedawca machnął ręką, jakby odganiał natrętną muchę.
– Do widzenia, do widzenia… – i dodał pod nosem, ledwo słyszalnym szeptem: – Choć mam nadzieję, że jednak nie.
Usłyszała, ale puściła tę uwagę mimo uszu.
***
Chociaż Janusz narysował jej w miarę dokładną mapę, zabłądziła. Przegapiła zjazd, o którym mówił jej ten opryskliwy facet. Domek na sprzedaż był dobrze zakamuflowany, zaś droga wiodąca na podwórze wyglądała na kompletnie nieuczęszczaną. Wysokie trawy szorowały głośno o podwozie leciwej bordowej micry, którą Jankowska pieszczotliwie nazywała Ciuchcią. Szurające źdźbła wydawały specyficzny i zarazem na swój sposób kojący dźwięk, który Anka kojarzyła z dzieciństwa. Często wyruszała z rodzicami na wakacje pod namiot. Pamiętała, jak niejednokrotnie gubili się podczas złego odczytywania papierowej mapy. Na samo wspomnienie uśmiechała się do siebie. Teraz każdy miał nawigację, można było dojechać z nią w najbardziej zapomniany kawałek świata. Może poza Trzebieżą, bo tu elektronika zawiodła. Ale kiedyś… Kiedyś było inaczej. Jedna pomyłka i tracili godziny, jadąc intuicyjnie przez mniej lub bardziej zapomniane szlaki. Czasem kłócąc się przy wyborze złej drogi. Ale to nieistotne… O kłótniach się zapomina, a w pamięci zostają piękne wspomnienia ze wspólnych wojaży.
Anka, trzymając kurczowo kierownicę, wychyliła się do przodu, prawie dotykając nosem przybrudzonej przedniej szyby. W drodze do Trzebieży miała zatrzymać się na stacji i przemyć ją mieszanką wody i płynu przy dystrybutorze, jednak strach przed spóźnieniem i straceniem swojej wielkiej okazji okazywał się silniejszy, przez co parła Ciuchcią do swojego celu. Nie była typem kierowcy rajdowego, jednak tym razem niejednokrotnie nagięła przepisy ruchu drogowego. Wszystko po to, by przypadkiem nie przyjechać o kilka minut za późno.
Dziewczyna z zapartym tchem chłonęła krajobraz zza szyby. Pasy starej micry nadal mocno ją trzymały, uniemożliwiając mocniejsze przechylenie. Uśmiechała się do siebie, bo to, co zobaczyła, nie odbiegało od zdjęć przedstawionych w internecie. Właściwie to wyglądało nawet lepiej niż na fotografiach. Cieszyła się jak małe dziecko z nowej zabawki. Nikt jej nie oszukał! Cóż za szczęście!
Niewielka chałupka wyglądała na zadbaną i odremontowaną. Ciemne deski w połączeniu z białymi oknami ze szprosami dawały poczucie przytulności. Widziała, jak rośliny na parapecie dyskretnie wyglądały zza półprzezroczystych firanek. Jedynie pokrycie dachu nie wyglądało zachęcająco. I chociaż widziała wszystko na zdjęciach w ofercie, a także sporo wiedziała na temat szkodliwości eternitu, nie czuła się zniechęcona. Wręcz przeciwnie! Chciała jak najszybciej kupić dom, zanim ktoś inny sprzątnie jej go sprzed nosa. Okolica była malownicza, cicha i spokojna. Tak wyglądało miejsce, w którym chciałaby zacząć wszystko od nowa. Jej wyobraźnia zaczęła pracować na wysokich obrotach. Widziała w myślach, jak siada pod drzewami z kawą i książką. Znalazła się w raju. Z dala od gwaru, smrodu spalin. Kilkadziesiąt kilometrów od Kostka.
Anka wysiadła z auta, zamykając za sobą drzwiczki micry. Odgłos klaśnięcia drzwi poniósł się po okolicy, odbijając się donośnym echem. Nie była przyzwyczajona do takiej ciszy, którą przerywał jedynie szelest drobnych brzozowych liści i ptasie trele.
Rozejrzała się dookoła. Po wczorajszej rozmowie telefonicznej spodziewała się tu tłumów. Zdziwił ją fakt, że wokół posiadłości nie było żywej duszy. Czy była pierwszą osobą, której dane będzie obejrzeć ten dom? Miała taką nadzieję. Przeszła obok samochodu. Nikt wcześniej tu nie wjeżdżał. Trawy ugięły się pod kołami Ciuchci, tworząc świeży ślad. Niektóre źdźbła zaczynały nieznacznie i dość niezgrabnie unosić się ku górze, starając się wrócić do poprzedniej pozycji, jednak przygniecione i połamane nie potrafiły się wyprostować. A jeśli ogłoszenie było ponurym żartem? Może ktoś sobie z niej zakpił?
– Jest tu ktoś?! – przykładając dłonie do ust, krzyknęła najgłośniej, jak mogła. Echo docierało do jej uszu. Czarny kos poderwał się z drzewa i sfrunął na pobliską łąkę. Trawy zaszeleściły pod niewielkim ciężarem ptaka. Lekki wiatr przeczesał krótkie włosy dziewczyny, które przykleiły się do jej ust.
Czuła zdenerwowanie. Zerknęła na zegarek, który wskazywał dziewiątą pięćdziesiąt pięć. Olga Mielcarz miała jeszcze czas, chociaż Anna zupełnie tego nie rozumiała. Będąc na miejscu agentki, chciałaby zjawić się tu wcześniej, by wszystkiego dopilnować. Zwłaszcza że, jak twierdziła, zainteresowanie domem było bardzo duże. Oprócz zdenerwowania czuła coś jeszcze… Miała nieodparte wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Czuła czyjś wzrok na swoich plecach. Przełknęła głośno ślinę i po krótkiej walce z własnymi słabościami odwróciła się za siebie. Ciekawość zwyciężyła.
Stała tam. Starsza kobieta z wiklinowym koszem wypełnionym po brzegi ziołami i kwiatami, których Anna kompletnie nie znała. Długa suknia w kolorze zgniłej zieleni wyglądała jak wyjęta z innej epoki. Uwagę przykuwał beżowy fartuszek zawiązany w pasie. Bordowobrązowe plamy przypominające krew wyraźnie odznaczały się na jasnym tle. Staruszka ze spiętymi w kok śnieżnobiałymi włosami przewiercała na wylot wzrokiem przyjezdną. Anka czuła, że mimo ciepłej aury zaczyna dygotać, a po plecach spływa jej strużka zimnego potu.
– Długo pani na mnie czeka? – Jankowska podskoczyła i wydała z siebie zduszony okrzyk. Zobaczyła szczupłą wysoką kobietę. Olga Mielcarz stała za Anną ze splecionymi na piersiach rękoma. Jej wygląd był nienaganny. Czerwień ust współgrała z czarną i wywiniętą ku górze kreską na powiekach. Idealnie skrojony kostium podkreślał kobiece kształty czterdziestoletniej agentki nieruchomości. Wcięcie marynarki zaznaczało talię osy, a głęboki dekolt uwydatniał pełny biust. Okulary z dużymi kocimi oprawkami zasłaniającymi połowę twarzy nadawały jej poważny i z lekka srogi wygląd. Jej postawa i mowa ciała wyraźnie wskazywały na to, że Olga doskonale znała poczucie własnej wartości. Silna i twardo stąpająca po ziemi kobieta: to można było wyczytać z jej twarzy i sposobu poruszania się.
– Zaledwie kilka minut – Anna próbowała dyskretnie spojrzeć za siebie.
– Czekamy jeszcze na kogoś? – Mielcarz uniosła pytająco brew.
– Nie, skąd to pytanie? – Jankowska była zbita z tropu.
– Rozgląda się pani. Sądziłam, że na kogoś czekamy – agentka wyrzucała słowa z prędkością karabinu maszynowego. Wypowiadając ostatnie zdanie, poprawiła okulary, chwytając oprawkę kciukiem i palcem wskazującym.
– Właściwie to nie, ale… – Anka odwróciła się, by wskazać starszą kobietę, po czym urwała w połowie zdania. Z trudem powstrzymała się, by znów nie krzyknąć. Staruszka zniknęła. Jakby rozpłynęła się w powietrzu… Pojawiła się znikąd i ulotniła jak kamfora.
– To niemożliwe… – szepnęła do siebie.
– Przepraszam, ale co jest takie niemożliwe? – Olga Mielcarz nerwowo zerkała na zegarek i poprawiała swoje rude loki.
– Niemożliwe, by to miejsce było tak malownicze! – wypaliła Anka, modląc się w duchu, by to wytłumaczenie wystarczyło niecierpliwej i dociekliwej agentce. Nie chciała, by ta kobieta uznała ją za kogoś, kto ma jakiś problem o podłożu psychicznym. Zależało jej na tym domu jak na niczym innym.
– A jednak! Jest niezwykle urokliwe! – przez twarz rudej piękności przebiegł szelmowski uśmiech emanujący pewnością siebie. – Proszę zatem za mną. Gwarantuję, że zakocha się pani w tym domu z duszą!Rozdział drugi
W domku panował zaduch. Mielcarz zamaszystym ruchem odsłoniła firanki, prawie strącając jedną z doniczek. Uchyliła okna, które przeraźliwie zaskrzypiały.
– Zapiszę, że trzeba naoliwić zawiasy. Śmiało! Proszę się rozejrzeć! – machnęła zapraszająco ręką, po czym wyciągnęła cienki tablet z torebki. Szczupłymi palcami stukała w ekran, zapisując jakieś informacje. Anka zgadywała, że chodziło o skrzypiące okna. Gdy skończyła, wsadziła sprzęt pod pachę.
Jankowska stanęła w progu pomieszczenia, które pełniło rolę kuchni i jadalni. Zauważyła, że zdjęto tu drzwi, pozostawiając samą ościeżnicę, przez co kuchnia w pewien sposób została otwarta na część domu. Wszędzie dominowały jasne barwy. Beż i naturalne drewno współgrały z bielą, szarością i czernią. Szafki kuchenne musiały pamiętać czasy wcześniejszych mieszkańców, jednak jakaś wprawna ręka zadbała o to, by należycie je odnowić. Fronty zyskały świeży wygląd, który komponował się z dużą białą biblioteczką. Dziewczyna była pod wrażeniem, gdyż było to raczej nietypowe miejsce na taki mebel. Pod oknem stał duży stół z ciemnoszarym blatem. Właściciele zadali sobie sporo trudu, by dom wyglądał jak wyjęty z katalogu. Na blacie stały cztery nakrycia. Biała zastawa dawała poczucie przytulności, jakby Anka została zaproszona tu na przyjęcie, a nie w celu ewentualnego zakupu domu.
– Budynek przeszedł gruntowny remont w tym roku. W środku znajdują się kuchnia z jadalnią, niewielki korytarz i przytulny salon z kominkiem, który ogrzeje cały dom. Dodatkowo są jeszcze łazienka z wanną i prysznicem oraz sypialnia. Strych został przerobiony na pokój gościnny i składzik. Poprzedni właściciel miał tam swój gabinet, ale trochę narzekał na wysokie temperatury w okresie letnim. Sama pani widzi, można śmiało wprowadzać się bez żadnego dodatkowego wkładu własnego, a to niewątpliwie ogromny atut! Podłogi wymieniono, poprzednie niestety nadgryzł ząb czasu. Ściany odmalowano, a drewno, które w wielu miejscach jest wyeksponowane, zostało zaimpregnowane i odpowiednio zabezpieczone. Dzięki temu można cieszyć się widokiem naturalnego drewna w środku, co dodatkowo zwiększa poczucie przytulności i komfortu. I rzecz jasna przypomina o tym, że ten dom ma wspaniałą i jedyną w swoim rodzaju duszę! – agentka klasnęła w dłonie. Tablet niebezpiecznie zaczął wysuwać się spod jej pachy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki