- W empik go
Satysfakcya honorowa - ebook
Satysfakcya honorowa - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 302 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poznań 1918
Czcionkami Drukarni i Księgarni Św. Wojciecha. Składy główne: Księgarnia Szczepkowskiego w Warszawie. Spółka wydawnicza w Krakowie
Pamiętna jesień 1914 roku, jesień, która miała zająć osobną kartę w dziejach narodu polskiego, roztoczyła całe bogactwo słońca i blasków nad szarymi murami Warszawy.
Cudny dzień październikowy, strojny jeszcze w całą gloryę lata, w cały przepych barw jego i woni, niósł jednak nieuchwytny refleks jesieni, z jej majestatyczną powagą i królewskiem dostojeństwem matki-karmicielki.
Słońce, jakby dalsze i bledsze, mniej grzało; ziemia, wyczerpana intensywną pracą trzech bujnych, twórczych faz swej niewyczerpanej działalności, zdawała się skłaniać znużone czoło ku dobie ciszy i spoczynku. Cień nieuchwytnej melancholii drgał w rozsłonecznionem powietrzu.
Leciuchne obłoczki mgły porannej, wzbiwszy się w górę, opadały w strzępach opalowych na rdzawe gałęzie kasztanów i złote liście blednących lip, zdobiąc je w drobne kropelki rosy, w których słońce zapalało brylantowe iskry, o tęczowych, ułudnych błyskach.
Godzina wczesna była jeszcze.
Tłumne zazwyczaj Aleje Ujazdowskie, wolne w porze tej od natłoku przechodniów, otwierały piękną perspektywę na ogrody i parki, hen ku Belwederowi. Wysokie szczyty lip zdawała się łączyć przeczysta kopuła z bladego szafiru, słońcem wyzłocona, a tak promienna, iż w oświetleniu jej wszystko jaśniało świeżością, urokiem spokoju i siły, promienną nieledwie radością życia, które nie chce nic jeszcze wiedzieć o zbliżających się zwiastunach jesieni.
Taką cechę nosiła przyroda i takie wrażenie czynił idący przez Aleje, wysmukły, starannie ubrany, o wykwintnych ruchach mężczyzna. Doszedłszy do rogu ulicy Wilczej, zatrzymał się i odwrócił w stronę Łazienek, by raz jeszcze objąć wzrokiem drogę już przebieżoną, by utrwalić w pamięci ten śliczny, promienny poranek, o bladych refleksach nieboskłonu, a gorącym kolorycie słońca i kwiatów.
Zwrócony ku światłu, uwydatnia} przekroczoną już trzydziestkę, która jednak nie odebrała mu dotąd ani gibkości młodzieńczej, ani jasnej cery, odbijającej od ciemnych wąsów. Wysokie, prawidłowo sklepione czoło cechowało inteligencyę. Duże szafirowe oczy patrzyły na świat ze szlachetną prostotą i dobrocią. Raz jeszcze pobiegł marzycielskiem spoj – rżeniem ku błękitnemu niebu i drzewom, w blaskach skąpanym, poczem wyszeptał mimowoli:
– Nie znam nic piękniejszego nad polską jesień. Ciało się krzepi i dusza odradza.
– No, z tą duszą, to rozmaicie bywa, – żartował sam ze siebie i, pożegnawszy ostatniem spojrzeniem rozległy horyzont, zawrócił ku miastu.
Równocześnie wzrok jego zatrzymał się na wiązance przepysznych róż purpurowych, jakie trzymał w ręku. Pachnące, świeżo skropione, zdawały się rozwijać od ciepła jego dłoni.
Zmysłowe nieco usta mężczyzny rozchyliły się mimowoli.
– Warte mojej czarodziejki, – myślał z zadowoleniem. – Jakby je posłać Juli na "dzień dobry", bez zwrócenia w jej otoczeniu niczyjej uwagi?
– Jakoś się to zrobi – zdecydował z wrodzonymi mu widać optymizmem. – Przecież wyłącznie dla niej, a umyślnie, po te róże chodziłem. Należy mi się obiecana podzięka czy nagroda.
Raz ieszcze spojrzał z podziwem i wyrazem zadowolenia na pyszne okazy róż, dobranych umiejętnie, od krwawej purpury aż do ciemnego, czarnego nieomal aksamitu.
– Istny cud natury. Jula powinna być zadowolona.Świst ostry, przeciągły, a wzmocniony chrapliwym rykiem syreny, rozdarł w tej chwili powietrze, zakłócając kojącą, poważną jego ciszę.
Mężczyzna drgnął i zwrócił się ruchem nerwowym w tę stronę.
Zaturkotały chorągiewki, szum zapełnił ulicę, równocześnie zaś z błyskawiczną nieledwie szybkością przebiegły dwa wielkie samochody i zniknęły w oddali. Chorągiewki jedynie zdawały się jeszcze trzepotać w powietrzu, błyskając czerwonymi krzyżami. Analogia barwy tej z kolorem trzymanych w ręku kwiatów dotknęła niemiło mężczyznę. Przyspieszył kroku.
Za chwilę plac św. Aleksandra, potokami słońca zalany, skąpany w porannych jego promieniach, jasnością swą rozpogodził mu znów rysy.
Na drzewach skweru, zbudzone może z kajdan pierwszego szronu, lśniły jeszcze krople rosy, błyszczące dyamentowymi blaskami.
Ta gra barw, wytworzona przez załamanie promieni słonecznych w kroplach wody, uderzyła siłą swą i wdziękiem wytwornego mężczyznę.
Zatrzymał się ponownie, a patrząc na parę czerwonych kropel, staczających się z liści, pomyślał mimowoli:
– Jak łzy krwawe, jak symbol samoofiary i niedoli, spadają na ziemię tę, w krwi skąpaną.
Podniósł głowę, pochyloną przy smutnej tej refleksyi, a wzrok jego pobiegł bezwiednie ku frontonowi i kopułom panującego nad placem kościoła.
Na atyce jego widniał znany mu werset z ewangelii:
"Przyjdźcie do mnie wy wszyscy, którzy pracujecie i jesteście obciążeni, a ja was ochłodzę". (Mat. XI, 28.)
"Przyjdźcie do mnie!"
Tak! Zgromadzili się tu, bezwiednie nawet, wszyscy najnieszczęśliwsi, dokoła owego wezwania, które im ukojenie i ochłodę obiecywało.
Tuż około skweru, lśniącego krwawemi i ognistemii łzami, na rogu Alei, znak czerwonego krzyża, przybity na gmachu gimnazyum, stwierdzał, iż przybytek nauki i wychowania zamieniono na szpital dla rannych. Obok, instytut głuchoniemych i ociemniałych, naznaczony znów czerwonym krzyżem, wskazywał, że i tu ofiary wojny znalazły w krwawej, śmiertelnej swej niedoli ratunek, chwilę ulgi, spokoju i wytchnienia. Dalej, olbrzymia kamienica na rogu ulicy Książęcej powiewała także chorągwią czerwonego krzyża.
– Wszędzie krew, krew i krew, lub śmierć i niedola – wyszeptał mimowoli. – Wszędzie nad ziemią tą krzyż, symbol najwyższej ofiary, lecz… i odkupienia zarazem – wyszeptał z niezwykłą mocą.
Poblizki zegar wydzwonił dziewiątą. Mężczyzna słuchał dźwięków jego w skupieniu, snadź chciał zachować godzinę tę w pamięci.
– Odkupienie – powtórzył wolno z dziwną powagą, jakby zasłuchany czy zapatrzony w głąb własnej duszy.
– Odkupienie narodu i ojczyzny, a nawet jednostek. Odkupienie dusz, do cna jeszcze nie zepsutych i nie zmurszałych. Dusz, w których dźwięczy choć jedna uczciwa struna…
Podniósł głowę z wyrazem dumy i otuchy. Równocześnie zaś oczy jego rozbłysły radośnie.
Na zalanych słońcem schodach kościoła, u samego ich szczytu, spostrzegł nagle wysmukłą postać dziewczęcą, która, stojąc na progu świątyni, obejmowała wzrokiem ten sam obraz, jaki przed chwilą przykuwa} jego uwagę.
Na razie nie wierzył własnym oczom.
W miarę jednak, jak postać ta, w gloryi słonecznej skąpana, schodziła ku niemu, rysy mężczyzny rozjaśniały się niekłamaną radością.
Stanął u stóp schodów i zdjąwszy kapelusz, czekał na nią z odkrytą głową.
Spojrzenie jej, spocząwszy w tej chwili na nim, rozbłysło przedziwnym blaskiem. Wyraz ujmującej słodyczy, uwieńczony promieniem cichego szczęścia i onieśmielenia, rzucił czar subtelny na delikatne jej rysy.
On w tej chwili dopiero uprzytomnił sobie, iż trzyma w ręku pęk róż purpurowych.
– Róże dla Juli!… – przebiegło mu przez myśl błyskawicą, i mimowolnym odruchem pragnął je precz odrzucić, a szkarłat zakłopotania wybiegł mu na lica.
Ale na ruch ten, choćby pospieszony, za późno było. Stała od niego o dwa stopnie już tylko, wysmukła jak topolka, gibka jak trzcina, a na wskroś dziewicza, w skromnej, jasnopopielatej podróżnej sukience. Stała, wyciągając obie dłonie z rozkosznym uśmiechem na ustach, a głębokiem spojrzeniem w poważnych, przepysznych oczach.
– Cóż za cudne kwiaty – rzuciła pierwsze słowa.
– Róże Juli… odbiło się echem w jego
Pomimo tego bezwiednie prawie złożył tę więź żywej, odurzającej purpury w jej ręce, a równocześnie dłoń jej wolną do ust podniósł.
– Czy niosłeś ten cud natury na ofiarę do kościoła – pytała, chcąc żartem tym pokryć własne pomieszanie.
– Nie! Kupiłem je w Łazienkach, może w przeczuciu, że ciebie tu spotkam.
Roześmiali się oboje, uważając widocznie słowa te za wykręt niewinny.
Ujął ją pod ramię jak niezaprzeczoną swą własność i, odsuwając się od natłoku ludzkiego, pytał:
– Stanęłaś u ciotki, w Alejach? Tak, a więc odprowadzę cię tam. Ale powiedz wpierw, Inko, co cię skłoniło w tych czasach burzliwych do porzucenia jedynego, bezpiecznego w kraju zakątka? Co kazało ci opuścić cichy dwór wiejski i to serdeczne ognisko, które było ci najlepszą opieką? Dla krótkiego pobytu w Warszawie, dla błahych sprawunków lub rozrywki nie warto narażać się na jakie niemiłe może przygody, o które teraz nietrudno.
W glosie jego była tylko serdeczna troskliwość, a jednak dziewczę odniosło wrażenie, iż tai się w nim nieuchwytny odcień nagany.
– Czy gniewasz się, że przyjechałam, Heniu? Może ci przeszkadzam w czemkolwiek?
– Ale cóż znowu, dzieciaku. Do gniewów nie mam żadnego prawa.
Podniosła ku niemu zdumione oczy.
– A czy wogóle między nami może być mowa o prawach? – podjęła łagodnie.
– Nie, nie i stokroć nie! – zaprzeczył zawstydzony. – Źle się wyraziłem. Chciałem tylko powiedzieć, że spokojniejszym byłbym, wiedząc, że przebywasz w miejscu bezpiecznem, zdala od szalejącej dokoła zawieruchy.
– Och, to już nie zawierucha – zaprzeczyła. – To raczej burza dziejowa, której pamięć przejdzie w dalekie pokolenia. To grom Boży, który ogniem i mieczem dokonuje ostat-' niej próby nad naszą ziemią i naszym' narodem. Próby srogiej, śmiertelnej nieledwie.
– A więc widzisz, Inko, iż miałem racyę, żałując, żeś w chwili takiej opuściła swe pewne i ciche a bezpieczne gniazdko.
Przystanęła i spojrzała mu prosto w oczy.
– Więc ty sądzisz, Heniu, że bezpieczeństwo własne dostatecznie mnie zadowalało, że mi zupełnie wystarczało do szczęścia? Więc nie pojmujesz, że w każdej godzinie i o każdej porze drżałam o to, co się tu dzieje; że niepokój wprost mnie zabijał. Jeżeli opuściłam ustronie nasze i przybyłam na dłużej do Warszawy, to po to jedynie, aby być bliżej wojny, by wziąć udział w niedoli, która, jak lawina, na kraj spadla. Czy mogłabym tam żyć spokojnie, z utajoną na dnie duszy a zabójczą świadomością, że tu wam, co chwila, jakieś nieokreślone niebezpieczeństwo grozić może…
Głos jej zadrżał i załama się. Wymowne oczy, zawisłe na dorodnych rysach mężczyzny, cofnęły się przed jego wzrokiem; delikatne zaś lica dziewczęce opromieniła zorza rumieńca, przechodząca stopniowo w falę szkarłatu.
Ta nagła metamorfoza zaskoczyła go znienacka. Spłonione lica i opuszczone rzęsy, od których cień długi padał na drobne rysy, nadawały jej dziwny urok dziewiczości i czyniły mu droższą jeszcze tę towarzyszkę lat dziecięcych i siostrę nieledwie, która umiała jednak być zarazem natchnieniem i muzą pierwszych lat jego młodości.
Patrzył na blednącą zwolna i pomieszaną nie z uczuciem zadowolonej próżności męskiej, lecz jakby z wdzięcznością, ze wzruszeniem, które mu serce żywiej poruszało.
Przeciągłe, głębokie jej spojrzenie powiedziało mu wszystko; było istnem objawieniem. Zrozumiał, że przybyła do Warszawy, nie dla klęski ogólnej, lecz aby być blizko niego w chwili możliwego niebezpieczeństwa. Wszak prócz niej, nie miał nikogo na świecie.
I znów fala rozrzewnienia, słodka, a kusząca, serce mu zalała.
Podświadomość jednak, tająca się w głębi mózgu, podszepnęła zaraz:
– A Jula?
Wstrząsnął się i, odruchem zupełnie nie umotywowanym, o mało nie wyrwał z rąk Inki całej więzi owych przecudnych róż purpurowych, z takim trudem dla tamtej zdobytych, by je precz odrzucić. Doznawał wrażenia, że muszą one plamić lub palić palce, tej drogiej, a blizkiej mu istoty.
Wszystko to trwało chwilę zaledwo.
Równocześnie zaś głośny, natrętny dzwonek tramwajowy przywołał ich do rzeczywistości, rozpraszając nastrój uczuciowy, któremu tak silnie oboje ulegli.
Wóz elektryczny, zbliżający się szybko, niezwykły dla Inki przedstawiał widok. Miast strojnych pań i panów, na poprzecznych ławeczkach jego leżały ciche, szarymi szynelami okryte postacie, bielejące zdala gazą i watą szpitalnych opatrunków.
Dziewczę stanęło jak wryte.
– Boże! Ranni! – wyszeptała drżącemi usty. – Bili się za nas może…
I, korzystając, iż wagon zatrzymał się tu właśnie, u przystanku, cały snop róż purpurowych rozrzuciła na ziemistej szarzyźnie szyneli.
– Widziałam krew przy pierwszym wstępie do Warszawy – mówiła z cicha. – To zły znak. Zły omen. Nieszczęśliwi biedacy…
– A jeżeli walczą za przyszłość własnej ojczyzny?
– To bohaterzy, którym się cześć należy! – rzuciła z zapałem.
– W jednym, czy drugim razie, dobrze żeś ich kwieciem uwieńczyła.
– A Jula? Wszak to były jej róże, – szepnęła przekornie podświadomość.
Henryk strzepnął ręką, jak gdyby pamięć jak osę odpędzić można było. Poczem ujął dziewczę napowrót pod ramię, z tem samem, co wpierw poczuciem własności. Na niej wszakże gest ów serdeczny a poufny wręcz przeciwne wywarł wrażenie. Zbladła i, ruchem' mimowolnym, spróbowała cofnąć rękę.
– Cóż to, moja mała żonka tak się odsuwa etykietalnie? – spróbował żartować. – A ja sądziłem – dodał poważniej, – że pobyt twój tutaj zbliży nas poniekąd, przywróci te dawne dobre czasy, w których ci to słodkie miano nadawałem.
"Moja mała żonka"…
Pochylił się, by spojrzeć jej w oczy i teraz dopiero spostrzegł, że silniej jeszcze pobladła na dźwięk słów tych pieszczotliwych, jak gdyby jej one przykrość sprawiały.
Wyprostował się i, zmieszany, poczuł jakieś szarpnięcie serca, coś, jakby wyrzut dotkliwy, jakby poczucie wyrządzonej jej krzywdy, jak świadomość winy własnej, względem tej towarzyszki zabaw dziecięcych i górnych marzeń pierwszej, szlachetnej, pełnej zapału młodości.
Cicha, blada dziewczyna, opanowała się tymczasem. Rysy jej delikatne, przedziwnie sharmonizowane, a marzycielstwem opromienione, nacechował wyraz ujmującej prostoty i serdeczności.
Tak, byli towarzyszami igraszek dziecięcych. Skuzynowani przytem, mieli prawo, jako powinowaci, do pewnej swobody i zażyłości w obejściu, którą wieloletnia przyjaźń tem więcej usprawiedliwiała. Nie należało więc stawiać mu jakichś rygorów, lub żądać zachowania form etykietalnych.
Po refleksyi tej Inka podniosła śmiało głowę.
Gawędka toczyła się raźno.
Gdy przyszło jednak do szczegółów kawalerskiego jego życia, Henryk, jakby na razie zmieszany i zbity z tropu, co nie uszło uwagi jego towarzyszki, opanował się stopniowo, a werwa, z jaką mówił o pracach swych i planach, o życiu miejskiem, jego rozrywkach i przyjemnościach, wskazywała na bujność i pełnię życia, jakiej Inka nigdy przedtem u niego nie znała.
Mądre, siwe jej oczy spoczęły badawczo na dorodnych rysach przyjaciela lat dziecięcych.
Tak; piętnował je i rozjaśniał inny zupełnie wyraz, niż ten, jaki znała przedtem. Nie myśl poważna i marzycielstwo, lecz cechowała je dzisiaj beztroska człowieka sytego, zadowolonego, któremu życie dało zakosztować najsłodszych swych darów. Biła od niego iakaś luna, jakaś radość istnienia, które śmiało się widocznie do niego przemożnym, a nieznanym jej czarem.
Jadwinka posmutniała.
Zrozumiała bowiem, iż staje wobec nieznanej sobie dziedziny jego ducha, która pozostanie na zawsze dla niej zamkniętą. Odczuwała intuicyjnie, iż w samej głębi istoty tej czają się myśli i uczucia obce jej i nieznane, w których nigdy nie będzie brała udziału.
Jedno wszakże spojrzenie głębokie w jej oczy, jeden uśmiech Henryka przysłonił czarem swym tę marę nieuchwytną; kazał jej zapomnieć o złych przeczuciach. Za chwilę zaś rozstali się u progu jej krewnych, u których zatrzymała się tymczasowo.II.
Gdy dnia tego Henryk Iwicki wychodził z biura, w którem jako radca prawny poważnej instytucyi dość wybitne zajmował stanowisko, dzwonek stoiącego na jego biurku telefonu rozległ się gwałtownie.
– Jula! – przebiegło mu przez myśl błyskawicą i skwapliwie podniósł słuchawkę.
Przeczucie zawiodło go jednak. Z przewodu telefonicznego dal się słyszeć poważny głos męski.
– Czy to ty, Henryku? Wychodzisz już z biura? Tak? To dobrze się składa. I ja wcześniej niż zwykle, zamykam robotę. Jak wiesz, na dziś o 5-ej, zwołane zostało inauguracyjne zebranie naszego związku.
– Którego zostaniesz piastunem czyli prezesem – wtrącił Henryk żartobliwie.
– A niechże Bóg broni! Nie chodzi mi o czcze tytuły i godności, lecz wyłącznie o dobro społeczne. W chwili tak ważnej dla ziemi naszej, w chwili doniosłej dla narodu całego niepodobna oglądać się jedynie na instytucye oficyalne. Każdy z nas, każdy, w kim polska krew płynie, powinien czynić wszystko, co iest w jego mocy, gwoli zmniejszenia niedoli i ulżenia klęsce, jaką wojna, a szczególniej tak krwawa, za sobą prowadzi. Zjednoczyć te wszystkie prywatne wysiłki i usiłowania, współdziałać z tymi, którzy rozwijając akcyę ratunkową na wielką skalę, mogą w zamęcie ogromnej pracy nie dojrzeć niejednej krzywdy i niejednej niedoli, to nasze zadanie, to obowiązek starań i sił prywatnych. Nasze "Koło doraźnej pomocy dla ofiar wojny i niedoli" może stać się doniosłym a zbawczym czynnikiem w tej dobie zamętu idei i zawieruchy wojennej. Trzeba jednak, aby wszyscy dobrze myślący ludzie do niego należeli, aby nas była nie garść znikoma, lecz tłum, lecz setki tysięcy, milion nawet.
Na pełnych, zmysłowych nieco ustach Iwickiego błąkał się przez cały czas tej przemowy sceptyczny, lekko drwiący uśmiech. Przy ostatnich słowach niewidzialnego ofiarodawcy prawa ręka Iwickiego podniosła się, a wskazujący jej palec zakreślił parę kółek na gładkiem jego czole.
– Bzik! Istny bzik – mruknął sam do siebie. Poczem doda} żartobliwie:
– Wiesz, Karolu, nie trudź się dłużej!… Wszak masz mało czasu, a ja i tak wiem, o co chodzi. Chcesz, abym się zapisał do waszego "Kola".
– Ależ broń Boże! Bez jednego żołnierza wojna się obędzie. Pamiętam przytem, że traktujesz zawsze z ironią moje altruistyczne i społeczne dążenia. Chciałem tylko zaproponować, czybyś nie poszedł ze mną na organizacyjne zebranie. Do niczego cię to nie obowiązuje, a może ty, tak dobry mowca, weźmiesz udział w dyskusyi. Wszechstronne oświetlenie sprawy bywa bardzo pożądane w tych wypadkach. Jeżeli się zdecydujesz, przyjdź przed 5-tą do nas, a pojedziemy razem. Czy zgoda?
– Dobrze. Jeżeli tylko zdążę, stawię się o oznaczonej godzinie. Gdyby mi co przeszkodziło, przyjdę później wprost na salę.
– A zatem do widzenia.
– Do widzenia!
Iwicki zawiesił słuchawkę i równocześnie parsknął mimowolnym śmiechem.
– Jula jest nieporównana. Zawiadamia mnie przez własnego męża, o jakiej porze nie zastanę go w domu. Nakręciła go jak katarynę na temat praw społecznych i namówiła pewno, aby do mnie sam telefonował. Spryt niesłychany; a zdolność chodzenia koło swoich interesów wprost zdumiewająca. Gdyby wszystkie tak postępowały, mielibyśmy tylko kobiety "irreprochables", anioły o śnieżnych skrzydłach.
Roześmiał się znów, lecz tym razem z nieukrywaną goryczą.
Równocześnie poczuł pewien niesmak do samego siebie, coś jakby wyrzut sumienia.
Krytykowanie Juli, przez niego właśnie, wydało mu się nie tylko niewdzięcznością, lecz wprost brzydkim rysem charakteru.
Wśród rozmyślań tych zamknął biurko, nałożył szybko palto i z kapeluszem w ręku opuścił pospiesznie biuro.
– Doskonale się składa – kombinował w myśli – zjem spokojnie obiad, a po piątej pójdę do Karolów. On, rzecz prosta, będzie już na zebraniu inauguracyjnem swego "Koła", dzieci ich na spacerze, a pani sama w domu, co nam zapewnia pełną swobodę i poufne sarn na sam.
Nagle fala purpury przebiegła przez jego lica. Przystanął na sekundę. Równocześnie przed oczyma jego roztoczyła się wizya zalanego słońcem placu. Na tle jego zieleni dźwigała się ku górze świątynia Pańska, a ze schodów jej, w świetle skąpanych, szła ku niemu wysmukła postać dziewczęca, ze wzrokiem promiennym i jakiemś nieuchwytnem piętnem dziewiczości, w szlachetnych, szczupłych rysach.
– Jadwinka! – wybiegło na usta. – Inka!… – Dziwne uczucie, zbliżone do rozrzewnienia, poruszyło mu sercem. Machnął ręką, jakby dla odpędzenia go i jął się tłumaczyć sam przed sobą:
– Inka? Ależ to dziecko.. No, Coprawda ma już dwadzieścia lat… Inny to wszakże świat. Inne środowisko i inne dusze. W wielkiem mieście nie ma miejsca dla czystych, niewinnych aniołów.
Gdy w półtorej godziny później Henryk Iwicki wypoczęty, przebrany, wyświeżony zbliżał się do domu starszego swego kolegi, Karola Czerskiego, wszelkie wizye i poważne refleksye dalekie były od niego. Smaczny, obfity obiad, poruszywszy krew, wybiegł mu lekkim rumieńcem na policzki, usta czerwone rozchylały się i poruszały pod ciemnym wąsem, jak gdyby przypominając sobie i lubując się smakiem spożytych potraw. Uśmiech zadowolenia, nie wolny od sybarytyzmu, obniżał męską jego urodę, nadając jej cechę pospolitszą.
Nacisnął dwa razy, w sposób umówiony widocznie, sprężynę dzwonka. Na dźwięk jego szarpnięto drzwiami. W obramowaniu ich, na tle ciemno-ponsowej portyery, stała kobieta niepospolitej urody, istne upostaciowanie pełni życia i jego pokusy; typ hurysy, godnej honorowego miejsca w raju Mahometa.
Biała, różowa, o pełnym biuście i czarnych, przepaścistych oczach, z wysoko śpię – trzoną koroną hebanowych włosów, których cień padał na regularne rysy, czyniąc je drobniejszymi jeszcze, miała w sobie przedziwny czar zmysłowy, piętno krwi gorącej, dość rzadko spotykanej w naszym klimacie.
Spowita w jakąś bajeczną szatę domową, skomfoinowaną z białych, pajęczych koronek i szarf o złotawym połysku, patrzyła palącemi źrenicami na stojącego przed nią mężczyznę, z tak doskonałą obojętnością, jakby miała przed sobą próżnię lub słup powietrza jedynie.