- W empik go
Scena na balu - ebook
Scena na balu - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 184 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Już była godzina jedenasta i stopniami napełniała się wielka sala, jaśniejąca od świateł, ozdobiona po rogach najrzadszymi krzewami, odbijająca w mnogich i ogromnych zwierciadłach piękne twarze tancerek, ich główki ozdobne wieńcami róż i kamelii, ich szyje i obnażone ramiona, na których świeciło złoto, perły i brylanty. Muzyka grzmiała na podniesionej galerii i ochocze pary przebiegały krętego wężyka polki, obracały się kołem szybkiego walca lub w świetne uformowawszy się szeregi migały się z gracją i lekkością w poważnym kadrylu. Atmosfera zaczęła się napełniać balowym ciepłem. Krew żywszym biegnąca pędem, podżegnione pulsacje serca, rozkołysane myśli i magnetyczne prądy ciągnące oko ku oku, rękę ku ręce, pierś ku piersi podnosiły ją do coraz wyższego stopnia, tak że gdy tańczący zanurzali się, że tak powiem, w tej organicznej kąpieli, gorąco życia zlewało się także i na poważne matrony, które garnirowały ściany, i na podżyłych adonisów, co podpierając odźwierki przygarbionymi ramionami, cisnąc się ku ochoczemu kołu młodzieży chciwym okiem pełzali jak ślimaki po śnieżnych i młodych plecach, które już nie dla nich, i żałowali w duchu, że trzydzieści lat za wcześnie na ten świat Boży przyszli.
W kącie z prawej strony sali pod pięknym oleandrem, którego bujne kwiaty w różowy i ogromny zbiegały się bukiet, bliżej drzwi wiodących do bufetu, pełnego starożytnych naczyń i orzeźwiającego chłodnym winem zmęczonych tancerzów, siedział przystojny mężczyzna, wodził machinalnie ręką po nowym kapeluszu i patrzał tęsknym i jakby żałującym wzrokiem na tłumny kadryl, którego pary szły i wracały mieniając się regularnie i wyszukując się niejako w ścieśnionym kole, co im do ich ruchów i taktownych manewrów mało zostawiało pola. Mógł on mieć lat trzydzieści kilka; rysy miał piękne i pełne szlachetności, ale czoło jego wysokie zdradzało ciężkie myśli, jakiś gorzki zawód w życiu, a może i wyrzut sumienia, że toż życie, które mogło było być tak pełnym i użytecznym, z własnej jego winy straciło już ten powab, który przywiązuje do ziemi i równie ciału, jak i myśli daje ruch i działalność świadczącą, że cel jego nie był chybiony. Ten wyraz, który łatwo było wyczytać w całym obliczu owego mężczyzny, czynił go tak dalece interesującym, że wszystkie kobiety, mające chwilę odpoczynku lub nieroztargnione rozmową ze swymi tancerzami, i wszyscy mężczyźni, którzy go dojrzeć mogli, zwracali na niego uwagę i każdy ciekawie zapytywał, kto to taki, dlaczego tak dziwnie pogląda i skąd przybywa; z całego bowiem ułożenia jego i stroju, choć był pełen elegancji i nic mu nie można było zarzucić, widać było wyraźnie, że to człowiek przyjezdny, nie warszawianin, że mało kogo znał i nikt go nie interesował.
– Czy widzi pani tego pana, co tam siedzi samotnie pod oleandrem i więcej zdaje się być zajęty swoim kapeluszem jak całą świetnością tego balu? – rzekł młodzieniec niski, krępy, ze sterczącymi wąsikami do swojej tancerki, gdy na chwilę stanęli i potrzeba było przez tę chwilę pannę swą obowiązkową jakąś rozmową zabawić.
Panna spojrzała na prawo, potarła palcem czoło, jakby chciała jakąś marę od siebie odpędzić, potem spojrzawszy jeszcze raz nieznacznie i widząc, że to nie widziadło, ale prawdziwy człowiek w czarnym fraku, w białych rękawiczkach, z kapeluszem w ręku, odwróciła się i zamiast odpowiedzi na zapytanie młodzieńca zapytała go nawzajem:
– Który to kadryl, proszę pana?
– Następuje szósty – odpowiedział cokolwiek zdziwiony.
– Jakże to dobrze! – rzekła panna.
– Panią zapewne ten taniec formalny nudzi. Pani woli mazura – mówił dalej młodzieniec dla utrzymania rozmowy, do której czuł się obowiązanym.
– Dawniej rzeczywiście lubiłam mazura więcej niż inne tańce – odpowiedziała panna poglądając znowu nie – znacznie ku miejscu, gdzie kwitł oleander i jaśniało pod nim wysokie czoło zamyślonego mężczyzny.
– A teraz przestała już pani lubić mazura? – dodał młody człowiek, jakby okazując patriotyczne zadziwienie, że można przestać lubić mazura.
– Teraz w ogólności bardziej lubię patrzeć na tańczących niż tańczyć – odpowiedziała spokojnie i podnosząc piękne oczy, którymi jakąś dawno zniknioną przeszłość ścigać zdawała się.
– Jednakże ja ośmielę się zamówić panią do pierwszego mazurka, którego nam Chojnacki zagra – rzekł czupurny warszawianin z młodzieńczą pewnością, że swym hołubcem i swą rozmową wróci jej dawny gust i dawniejsze zamiłowanie w nieocenionym tańcu naszym ożywi.
Panna spojrzała na niego z uśmiechem, którym zdała się wyraźnie mówić, że odgadła jego myśl i oceniła zarozumiałość, i podając mu rękę, gdyż na nich przypadała kolej, odpowiedziała dość niedbale:
– Dobrze, ale żal mi pana. Mógłbyś znaleźć bardziej ochoczą tancerkę.
Panna ta była to osoba już nie pierwszej młodości. Miała zapewne lat dwadzieścia kilka, a może i krytyczna trzydziestka była już niedaleko. Słuszny wzrost, wysmukła i dziwnie kształtna kibić, ruchy pełne godności i wdzięku, bujne ciemne włosy, ubrane w pąsowe kwiaty, rysy nadzwyczaj piękne, oczy ciemne, lśniące jak aksamit, zęby cudnej białości – słowem, wszystko okazywało, że w swoim czasie, to jest wtedy, gdy była młodsza i szczęśliwsza, należeć musiała do piękności pierwszego rzędu i poglądała śmiało w przyszłość, z pewnością zwycięstwa i nadzieją szczęścia, do którego wszystkie prawa dała jej natura i wy – chowanie. Dziś w oczach jej cokolwiek wgłębionych, w zapadłych policzkach, na których stał nieruchomie jakiś chorowity rumieniec, w wychudłej szyi i rękach widać było, że ją wszystkie te nadzieje zawiodły i że równie z jej marzonego szczęścia, jak i z jej piękności została tylko ruina, jeszcze dziwnie interesująca, pełna myśli, pełna powabu, ale ruina, która wzrok i duszę widza odciąga tylko w przeszłość, gdzie było jej życie i gdzie kwitły jego kwiaty, z których nagie tylko zostały łodygi.
Skończył się kadryl. Mężczyzna, o którym mówiliśmy wyżej, siedział na miejscu i patrzał jeszcze na tłum gwarzącej i przechadzającej się strojnej młodzieży, ale owej panny już nie było. Chociaż z twarzy jego nie można było wyczytać, żeby za nią lub za kim innym wyłącznie patrzył albo kogoś wyglądał, zdawało się jednak, że mu się to miejsce sprzykrzyło, że go niecierpliwiły rozmowy przechodzących mimo niego par i gniewały lornetki starszych cokolwiek dam, które mu się ciekawiej przypatrywały, jakby dziwiąc się, że nie znają mężczyzny, który tak przyzwoicie wyglądał, który nie miał miny bankiera ani na literata nie zakrawał. Powstał więc, przeszedł salę balową, rzucił okiem po drugiej sali, która za tamtą następowała i także była pełna, potem przeszedłszy przez pokój, który do obszernego gabinetu gospodyni domu prowadził, zajrzał tam i oparłszy się o marmurowy odźwierek stanął spokojnie i wzrok swój w jeden punkt pokoju wytężył. W pokoju tym na kanapce obróconej ku kominkowi siedziała sama jedna ta sama osoba, którą widzieliśmy w kadrylu. Piękna jej talia, ujęta w jasnopaliowej sukni, rysowała się wdzięcznie na ciemnym aksamicie kanapki; głową, po – chylona i ciężka zapewne nie od kwiatów, które ją zdobiły, wspierała się na ręce wychudzonej, z której spadały koronki angażantów i obnażały ją do łokcia; drugą ręką wyciągniętą trzymała lśniące z angielskiej stali obcężki, którymi grzebała w przygasłym ogniu, jakby wyszukując iskier, które niegdyś tak jasno świeciły i tak ożywiające rzucały ciepło. W całej tej postaci było coś dziwnie melancholicznego, a układ jej był tak wdzięczny, tak pełen gracji, że nikt z ludzi tkliwszych i mających cokolwiek przenikliwości nie śmiałby przerwać tej medytacji, która zdawała się być całym jej szczęściem, całą pozostałością z chwil lepszych i pełniejszych, z którymi dusza jej pieścić się lubiła.
Ale dla młodego warszawianina, który nie pojmuje zamyślenia na balu i nie widzi żadnej dobrej racji, aby tracić obecną chwilę i ścigać za jakimi bądź wspomnieniami wtedy, gdy grają mazura, nie ma medytacji dość poważnej, dość głębokiej, której by obcesowie nie przerwał, zwłaszcza gdy mu to zagraża utratą jednej figury lub zabraniem widniejszego miejsca, które z tancerką swą chciał zająć, aby się zdawał rej prowadzić. Takim był ów młodzieniec, który medytującą w tej chwili pannę do mazura zamówił, a usłyszawszy ochocze brzmienia rozchodzące się po sali i widząc tancerzów stojących już w koło, szukał jej z takim zakłopotaniem, z jakim podróżny szuka swojej kompanii, gdy już lokomotywa świszcze i dzwonek banhofu po raz trzeci się odzywa.
– Nie widziałeś panny Brygidy M…? – zapytał jednego.
– Siedzi w gabinecie hrabiny i rozmyśla o upłynionych latach, których już podobno niemało widziała – odpowiedział drugi uśmiechając się złośliwie.
– Zamówiłem ją do mazurka. Wszyscy już stoją, a ja znaleźć jej nie mogę – rzekł pierwszy ze zmartwieniem.