- W empik go
Sceny z życia cyganerii - ebook
Sceny z życia cyganerii - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 469 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cyganie, o których mowa w tej książce, nie mają nic wspólnego z Cyganami, z których dramatopisarze uczynili synonim opryszków i morderców. Nie rekrutują się również z niedźwiedników, linoskoczków, domokrążców, profesorów sztuki karcianej, pokątnych giełdziarzy oraz tysiąca rycerzy przemysłu, których głównym zajęciem jest… brak zajęcia i którzy zawsze gotowi są do wszystkiego prócz uczciwej pracy.
Cyganeria, o którą chodzi w tej książce, nie zrodziła się dziś: istniała zawsze i wszędzie, może się powołać na dostojne początki. W starożytnej Grecji – aby nie sięgać dalej – istniał sławny cygan, który, żyjąc z dnia na dzień, przebiegał o proszonym chlebie kwitnącą Jonię i zatrzymywał się wieczorem, wieszając u gościnnego ogniska harmonijną lutnię, która wyśpiewała Miłostki Heleny i Upadek Troi . Zstępując po drabinie wieków, nowoczesna Cyganeria odnajduje przodków we wszystkich epokach. W średnich wiekach, odnawia ona homerycką tradycję w menestrelach i improwizatorach, dzieciach wesołej wiedzy , w śpiewnych włóczęgach wsi tureńskich, we wszystkich wędrownych muzach, które, dźwigając na grzbiecie torbę żebraczą i lutnię rybałtową, mijały, nucąc, równiny pięknego kraju, gdzie miała zakwitnąć dzika róża Clémence Isaure.
Między dobą rycerstwa a jutrzenką Odrodzenia, cyganeria przebiega dalej gościńce Francji, a także już ulice Paryża. Oto mistrz Piotr Gringoire, przyjaciel włóczęgów a wróg postu; chudy i wygłodzony jak człowiek którego istnienie było pasmem suchych dni, zbija bruk w mieście, węsząc niby pies myśliwski zapach kuchni i jadłodajni; oczy jego, pełne łakomych pożądań, wysysają, siłą samego patrzenia, szynki u rzeźników, gdy w wyobraźni jego – nie w kieszeniach, niestety! – pobrzękuje dziesięć talarów, które mu obiecali panowie ławnicy za bardzo nabożną y moralną komedią, napisaną dla teatru trybunalskiego.
Obok tego bolesnego i melancholijnego profilu miłośnika Esmeraldy, kroniki Cyganerii mogą wskrzesić kompana o mniej ascetycznym humorze i weselszej twarzy: to mistrz Franciszek Villon, kochanek pięknej płatnerki. Oto mi urodzony poeta i włóczęga! poezję jego o szerokim tchu, niewątpliwie pod wpływem owych przeczuć, które starożytni przypisują swoim wieszczom, ścigały bez ustanku wizje szubienicy, na której tenże Villon omal nie zawisł na konopnym krawacie, za to iż z bliska chciał się przyjrzeć barwie królewskich dukatów. Tenże Villon, za którym goniąc dobrze się nieraz zdyszeli żandarmi królewscy, ten hałaśliwy gość jaskiń przy ulicy Pierre Lescot, pieczeniarz cygańskiego księcia, Saivator Rosa poezji, rymował elegie, których bolesne i szczere akcenty wzruszają najtwardszych i, wobec tej Muzy ociekającej łzami, każą w nim zapomnieć o opryszku, włóczędze i rozpustniku.
Zresztą, wśród wszystkich, których mało znane utwory zgłębiali jedynie ludzie nie liczący literatury francuskiej dopiero od dnia kiedy „przyszedł Malherbe” , Villon dostąpił tego zaszczytu, że go najbardziej łupią, nawet grube ryby dzisiejszego Parnasu.
Rzucono się na puścizną biedaka; jęto wybijać monetę sławy z jego skromnego skarbu. Niejedna ballada, którą poeta-cygan kreślił na słupie ulicznym, pod rynną, w mroźny dzień; niejedne stance zaimprowizowane w norze, gdzie piękna płatnerka rozwiązywała dla każdego przychodnia złocony pasek, dziś, przeobrażone w światowe madrygały, pachnące piżmem i ambrą, jaśnieją w bogatym albumie jakiejś arystokratycznej Chloris.
Ale oto wielki wiek Odrodzenia! Michał Anioł wspina się na rusztowanie kaplicy Sykstyńskiej i spogląda chmurnie na młodego Rafaela, który, niosąc pod pachą kartony Loggii, wstępuje na schody Watykanu. Benwenuto obmyśla swego Perseusza, Grhiberthi cyzeluje wrota Baptysterium, a Donatello wznosi swe marmury na mostach Arno. Gdy gród Medyceuszów mierzy się na arcydzieła z miastem Leona X i Juliusza II, Tycjan i Veronese uświetniają stolicę Dożów; – św. Marek walczy ze św. Piotrem.
Ta gorączka geniuszu, która wybucha nagle na półwyspie italskim z siłą epidemii, rozlewa swą szczytną zarazę po całej Europie. Sztuka, rywalka Boga, stąpa równo z królami. Karol V schyla się by podnieść pędzel Tycjana; Franciszek I wystaje w przedsionku drukarni, gdzie Etienne Dolet przegląda może korekty Pantągruela.
Pośród tego zmartwychwstania intelektu, Cyganeria błąka się jak i dawniej, szukając łyżki strawy i dachu nad głową. Clement Marot, zyskawszy wstęp na przedpokoje dworu, staje się – nim jeszcze ona sama będzie faworytą króla – ulubieńcem pięknej Diany, której uśmiech opromieniał trzy panowania. Z alkowy Diany de Poitiers, niestała muza poety przechodzi do Małgorzaty Walezjanki: niebezpieczny zaiste fawor, który Marot przypłaca więzieniem!
Prawie równocześnie, inny cygan, którego dziecięctwo pieściły na wybrzeżu Sorrento pocałunki epickiej muzy, Tasso, wchodzi na dwór księcia Ferrary, jak Marot na dwór Franciszka I; ale, mniej szczęśliwy od kochanka Diany i Małgorzaty, autor Jerozolimy przypłaca utratą rozumu i ruiną swego geniuszu zuchwałą miłość do córy domu d'Este.
Wojny religijne i burze polityczne, które znamionują we Francji Medyceuszów, nie hamują wzlotu sztuki. W chwili, gdy kula dosięgła, na rusztowaniach Niewiniątek, Jana Goujon, który odnalazł pogańskie dłuto Fidiasza, Ronsard wziął lutnię Pindara i, wspierany przez swą plejadę, stworzył wielką szkołę francuską. Po tej szkole odnowy, nastąpiła reakcja Malherbe'a i jego wyznawców; wygnali z języka egzotyczne gracje, które poprzednicy ich próbowali unarodowić na Parnasie. Cygan, Mathurin Régnier, bronił, jeden z ostatnich, szańców poezji oblegany przez falangę retorów i gramatyków, mieniących Rabelais'go barbarzyńcą a Montaigne'a obskurantem. Tenże cynik, Mathurin Regnier, zaplatając nowe węzły na satyrycznym biczu Horacego, wykrzyknął oburzony, patrząc na obyczaje epoki:
Honor, to stary święty, w zapomnieniu dzisiaj!
W XVII wieku, poczet Cyganerii obejmuje sporo nazwisk literackich z czasu Ludwika XIII i XIV; liczy ona członków między pięknoduchami pałacu Rambouillet, składającymi Wiązanką Julii; ma wstęp do pałacu kardynała, gdzie współpracuje w tragedii Marianna z poetą ministrem, owym Robespierrem monarchii. Ona wyściela madrygałami alkowę Marion Delorme i stroi koperczaki do Ninon pod drzewami Placu Królewskiego; śniada w Gospodzie Żarłoków albo Pod królewską Szpadą, a wieczerza o zmroku przy stole księcia de Joyeuse; bije się w pojedynku pod latarnią za sonet Uranii przeciw sonetowi Joba.
Cyganeria uprawia miłość, wojnę, nawet dyplomację; na stare zaś lata, zmęczona przygodami, układa w wiersze Stary i Nowy Testament, wciska się na listy beneficjów i, odkariniona na tłustych prebendach, zasiada na stolcu biskupim, albo na fotelu Akademii, założonej przez jednego ze swoich.
Na przełomie XVI i XVII wieku, zjawiają się owe dwa wspaniałe geniusze, wysuwane przeciw sobie wzajem przez dwa narody: Molier i Szekspir, dostojni cyganie, których losy są tak pokrewne.
Najznakomitsze imiona w literaturze XVIII w. odnajdziemy również w archiwach Cyganerii, która, ze sław tej epoki, może przytoczyć Jana Jakuba Rousseau i d'Alemberta, podrzutka spod kościoła Notre Dame; z mniej głośnych Malfilàtre i Gilbert, Te dwie reputacje są przecenione: natchnienie jednego było tylko bladym odbiciem bladego liryzmu Jana Baptysty Rousseau, natchnienie zaś drugiego – mieszaniną ambitnej niemocy, skojarzonej z nienawiścią, która nie ma nawet usprawiedliwienia w. szczerości, ponieważ była płatnym narzędziem uraz i nienawiści stronnictwa.
Zamknęliśmy na tej epoce pobieżny przegląd Cyganerii w rozmaitych wiekach; prolegomena, usiane znamienitymi nazwiskami, które pomieściliśmy z umysłu na czele tej książki; a to, aby ubezpieczyć czytelnika przed fałszywym rozumieniem miana Cyganów, dawanego długo klasom tak odległym od tej, której język i obyczaje spróbowaliśmy tu odmalować.
Dziś jak i niegdyś, każdy kto wkracza w dziedzinę Sztuki, bez innych środków do życia prócz samej Sztuki, musi przebyć ścieżki Cyganerii.
Liczni współcześni pisarze, chlubiący się najpiękniejszymi herbami Sztuki, byli cyganami; w swojej spokojnej i dostatniej sławie, przypominają sobie często, z żalem może, czas, kiedy, wspinając się na zielony wzgórek młodości, mieli za całą fortunę, w słońcu swoich dwudziestu lat, jedynie odwagę, która jest cnotą młodych, i nadzieję, która jest milionem ubogich.
Dla zaniepokojonego czytelnika, dla trwożliwego mieszczucha, dla wszystkich tych, którym nigdy dość kropek nad i, powtórzymy jako pewnik:
„Cyganeria, to nowicjat artystyczny; to przedsionek do Akademii, szpitala lub dołu samobójców”.
Dodajmy, że Cyganeria istnieje i możebna jest jedynie w Paryżu.
Jak każdy stan, Cyganeria ma różne odcienie, rodzaje, rozpadające się znowuż na poddziały, których klasyfikację nie bez pożytku będzie ustalić.
Zaczniemy od Cyganerii nieznanej, najliczniejszej. Składa się ona z wielkiej rodziny artystów biednych, bezlitośnie skazanych na incognito, ponieważ nie umieją lub nie mogą znaleźć kącika reklamy aby zaświadczyć o swym istnieniu i przez to czym już są, dowieść czym mogliby stać się kiedyś. Ci, to plemię upartych marzycieli, dla których sztuka została wiarą a nie rzemiosłem; zapaleńcy, których widok arcydzieła przyprawia o gorączkę i których prawe serce bije głośno wobec wszystkiego co piękne, bez względu na nazwisko mistrza i szkoły.
Ta Cyganeria rekrutuje się z młodych ludzi „rokujących nadzieje” i z tych, którzy urzeczywistniają owe nadzieje, ale którzy, przez niedbalstwo, nieśmiałość lub nieznajomość życia, wyobrażają sobie, że, ukończywszy dzieło, zrobili wszystko co do nich należy i czekają aż podziw ogółu i fortuna wejdą do nich po drabinie z włamaniem.
Żyją, oni, można rzec, na marginesie społeczeństwa, w samotności i martwocie. Biorą dosłownie symbole akademickiego dytyrambu, strojące w aureolę czoła poetów; przekonam, że jaśnieją blaskiem w swoim cieniu, czekają aby świat do nich przyszedł. Znaliśmy niegdyś szkółkę tych postaci, tak osobliwych, że trudno uwierzyć w ich istnienie; mienili się kapłanami sztuki dla sztuki. Wedle tych prostaczków, sztuka dla sztuki polega na tym, aby się uwielbiać wzajem, nie pomagać przypadkowi, który nie zna nawet ich adresu i czekać aż piedestały wyrosną im pod nogami.
Jest to, jak widzimy, stoicyzm śmieszności. Otóż, stwierdzamy jeszcze raz; istnieją, na łonie zapoznanej Cyganerii, podobne istoty. Nędza ich budzi sympatyczną litość, ale zdrowy rozsądek ocuci nas szybko z tej litości, skoro bowiem zwrócicie im spokojnie uwagę, że żyjemy w XIX wieku, że pięciofrankówka jest królową świata i że lakierowane trzewiki nie spadają z nieba, odwrócą się plecami i nazwą cię mydlarzem.
Zresztą, są oni logiczni w swym obłędnym heroizmie; nie krzyczą, nie skarżą się, znoszą biernie los, jaki sobie sami zgotowali. Umierają, przeważnie, dziesiątkowani chorobą, której nauka nie śmie nadać prawdziwego miana: nędza. Gdyby chcieli, wielu z nich mogłoby uniknąć tego opłakanego finału, zamykającego brutalnie ich życie w wieku, w którym zazwyczaj życie dopiero się zaczyna. Wystarczyłoby na to paru ustępstw wobec konieczności; wystarczyłoby umieć rozdwajać swą naturę, mieć w sobie dwie istoty: poetę marzącego na szczytach, gdzie śpiewa chór natchnionych głosów, i człowieka, wyrobnika swego życia, umiejącego miesić chleb powszedni. Ale ten dar, który mają prawie zawsze natury z tęgiego kruszcu, obcy jest większości tych młodych, których duma – duma fałszywa – uczyniła głuchymi na głos rozsądku.
Toteż umierają młodo, zostawiając niekiedy dzieło, które świat podziwia później i któremu przyklasnąłby wcześniej, gdyby nie tkwiło w ukryciu.
W walkach Sztuki jest mniej więcej tak, jak na wojnie: chwała spada na wodzów; armia dzieli między siebie, jako nagrodę, kilka wierszy rozkazu dziennego. Co do żołnierzy, którzy legną w bitwie, grzebie się ich gdzie padli; jeden, nagrobek starczy dla dwudziestu tysięcy.
Tak samo tłum, który ma zawsze oczy obrócone ku temu co się wznosi, nie zniża nigdy spojrzeń do podziemnego świata, gdzie walczą pokątni szermierze; byt ich mija nieznany, schodzą z życia, spowici w całun obojętności, nie mając niekiedy nawet tej pociechy, aby się uśmiechnąć do ukończonego dzieła.
Istnieje, wśród Cyganerii nieznanej, drugi odłam: młodzi ludzie, których oszukano albo którzy oszukali sami siebie. Biorą kaprys za powołanie i, pchani morderczą fatalnością, giną, jedni jako ofiary upartej dumy, drudzy jako bałwochwalcy chimery.
Tu, niech nam będzie wolno dać słówko objaśnienia.
Drogi Sztuki, tak ciasne i niebezpieczne, stają się, mimo natłoku i przeszkód, z każdym dniem bardziej natłoczone; tym samym nigdy Cyganeria nie była liczniejszą.
Gdyby poszukać przyczyny tego napływu, znalazłoby się następującą:
Wielu młodych ludzi wzięło dosłownie, deklamacje na temat nieszczęśliwych artystów i poetów.
Zbyt często, zbyt nierozważnie, a zwłaszcza bezcelowo, rzucano nazwiska: Gilbert, Malfilatre, Chatterton, Moreau. Uczyniono z grobu tych nieszczęśników kazalnicę, aby głosić męczeństwo sztuki i poezji.
Żegnaj mi, ty słońce mroźne,
Żegnajcie, jałowe łany!
Jak widmo samotne, groźne,
Przejdę przez ziemię nieznany.
Ten rozpaczliwy śpiew Wiktora Escousse, zdławionego przez pychą zrodzoną ze sztucznego triumfu, stał się na pewien czas Marsylianką ochotników sztuki, mających się zapisać w martyrologii miernoty.
Wszystkie te żałobne apoteozy, te requiem pochwalne, mają, dla słabych i ambitnych, drażniący powab otchłani. Wielu, ulegając temu urzeczeniu, mniema, że nieszczęście jest połową geniuszu, wielu marzy o szpitalnym łóżku na którym umarł Gilbert, spodziewając się iż staną się tam poetami – jak on się stał poetą na kwadrans przed śmiercią – i wierząc, że to jest konieczny etap na drodze do sławy.
Nie można zbyt ostro potępić tych kłamstw, tych morderczych paradoksów. Iluż ludzi odwracają one z drogi, na której mogliby dojść do czegoś; iluż z nich kończy nędznie, tamując przejście tym, którym rzetelne powołanie daje prawo wstępu w szranki sztuki.
Te niebezpieczne kazania, te czcze pośmiertne hymny stworzyły pocieszną rasę niezrozumianych, płaczliwych poetów, których muza ma zawsze czerwone oczy i rozczochrane włosy; one to zrodziły wszystkie te bezsilne miernoty, które, skazane na wieczny mrok, nazywają muzę macochą a sztukę katem.
Wszystkie naprawdę tęgie dusze mają coś do powiedzenia i mówią w istocie, wcześniej lub później. Geniusz lub talent, to nie są nieprzewidziane wypadki; mają swoją rację bytu i przez to samo nie mogą na zawsze pozostać w ukryciu; jeżeli tłum nie przychodzi do nich, umieją iść naprzeciw niego. Geniusz, to słońce: cały świat go widzi.
Talent, to diament, który może długo zostać w mroku, ale który zawsze ktoś spostrzeże. Nie ma co zatem litować się nad lamentami i skargami intruzów i nieużytków, którzy weszli w dom Sztuki wbrew samej Sztuce, aby tworzyć kategorio Cyganerii, gdzie lenistwo, rozpusta i pasożytnictwo stanowią podłoże.
Pewnik: Cyganeria nieznana, to nie droga, to ślepy zaułek.
W istocie, owo życie, to coś, co do niczego nie prowadzi. To ostatnia nędza, w której inteligencja gaśnie niby lampa bez powietrza; gdzie serce kamienieje w dzikiej mizantropii i gdzie najlepsze natury zmieniają się w najgorsze. O ile ktoś ma nieszczęście zostać tam zbyt długo i zapuścić się zbyt głęboko w ten zaułek, nie wyjdzie już zeń, lub też wychodzi przez niebezpieczne wyłomy, po to aby wpaść w sąsiednią Cyganerię, której obyczajami zajmuje się inna jurysdykcja niż filozofia literatury.
Pozostaje jeszcze inna odmiana cyganów, których można by nazwać amatorami. Odłam wcale ciekawy. Życie cygańskie przedstawia się im jako bytowanie pełne uroku; nie co dzień jadać obiad, sypiać pod gołym niebem w dżdżystą noc i ubierać się w nankiny w grudniu, wydaje się im rajem; aby się dostać do tego raju, rzucają, jeden ognisko rodzinne, drugi naukę wiodącą do pewnego celu. Obracają się nagle tyłem do uczciwej przyszłości, aby uganiać za przygodami. Ale, ponieważ najwytrwalsi nie wytrzymaliby długo na tej diecie, zdolnej przyprawić o suchoty samego Herkulesa, rychło wycofują się i, sterując żywo ku ojcowskiej pieczeni, wracają, aby zaślubić jakąś kuzyneczkę i zostać rejentem w trzydziestotysięcznym miasteczku; wieczorem zaś, przy kominku, lubują się w opowiadaniach o nędzy artystów, z emfazą, podróżnika, który opowiada polowania na tygrysy.
Inni zacinają się i trzymają się przez punkt honoru! ale, skoro raz wyczerpią kredyt, jaki ma zawsze chłopiec z zamożnego domu, popadają w gorszą nędzę niż prawdziwi cyganie, którzy – jako że nigdy nie mieli innych środków – mają bodaj te, które im daje inteligencja. Znaliśmy jednego z tych cyganów-amatorów, który, wytrwawszy trzy lata w Cyganerii i poróżniwszy się z rodziną, umarł pewnego rana i dostał się do wspólnego dołu: – miał dziesięć tysięcy renty!
Nie ma potrzeby dodawać, że tego rodzaju cyganie nie mają absolutnie nic wspólnego ze sztuką i że są to najciemniejsi z ciemnych wśród Cyganerii nieznanej.
Przechodzimy obecnie do prawdziwej Cyganerii; do tej, która stanowi po części przedmiot naszej książki. Ci, którzy tworzą, są naprawdę powołani przez Sztukę i mają widoki stać się jej wybrańcami. Ta Cyganeria jest, jak inne, najeżona niebezpieczeństwami; czyhają na nią dwie czeluści: nędza i zwątpienie. Ale, między tymi czeluściami, jest przynajmniej droga do celu, który cyganie mogą dosięgnąć oczyma, zanim go dosięgną ręką.
Jest to Cyganeria oficjalna: tak nazwana, gdyż ci, którzy ją tworzą, stwierdzili publicznie swoje istnienie, zaznaczyli swą obecność; i ponieważ wreszcie – aby użyć ich języka – nazwiska ich znajdują się na giełdzie; są znane na rynku literackim i artystycznym i ponieważ płody opatrzone ich godłem mają tam kurs – co prawda po umiarkowanej cenie.
Aby dojść do celu, który jest zupełnie jasny, wszystkie drogi są im dobre, cyganie zaś umieją, wyzyskać nawet wypadki. Deszcz czy kurz, cień czy słońce, nic nie zatrzyma tych awanturników, których każda przywara podszyta jest jakąś cnotą.
Ambicja, która gra im pobudkę i pędzi ich do ataku, utrzymuje myśl w ciągłym napięciu; pomysłowość, wciąż w walce z niedostatkiem, wciąż z zapalonym lontem, wysadza w powietrze każdą przeszkodą, która tamuje im drogę. Bytowanie ich to cud geniuszu, codzienny problem, który umieją zawsze rozwiązać przy pomocy śmiałej matematyki. Ci zdołaliby wycisnąć złoto z Harpagona i wygrzebaliby trufle na tratwie Meduzy. W potrzebie, zdolni są do wyrzeczeń pustelnika; ale niech im wpadnie w ręce trochę, grosza, a już galopują oklep na nienasyconej fantazji, ściskając co najmłodsze i najpiękniejsze, spijając co najlepsze i najsłodsze, wyrzucając pieniądze wszystkimi oknami. Następnie, skoro ostatni talar skona i jest pogrzebion, zaczynają znów jadać obiad przy stole Trafu, gdzie nakrycie zawsze na nich czeka; rozwijają bezlik sztuczek, przemysłów, stykających się ze sztuką, polując od rana do nocy na dzikie zwierzę zwane pięciofrankówką.
Cyganie wszystko wiedzą i bywają wszędzie, zależnie od tego czy mają lakierki czy dziurawe buty. Spotyka się ich raz przy kominku wykwintnego salonu, to znów przy beczułce w podmiejskim szynku. Niesposób im uczynić dziesięć kroków, aby nie spotkać przyjaciela, a trzydzieści aby nie spotkać wierzyciela.
Cyganeria mówi między sobą własnym językiem, ulepionym z pogwarek pracowni, z żargonu kulis i dzienników. Wszystkie próbki stylów dają sobie schadzkę w tym dzikim narzeczu, gdzie apokaliptyczne zwroty ocierają się o tani kalambur, gdzie rubaszność gminnego porzekadła kojarzy się z szumnymi okresami, odlanymi w tej samej formie, z której Cyrano czerpał swoje tyrady; gdzie paradoks, beniaminek nowoczesnej literatury, obchodzi się z rozsądkiem niby z Kassandrem w pantominie; gdzie ironia posiada ostrość żrącego kwasu i celność strzelców trafiających w centrum z zawiązanymi oczami; gwara głęboko rozumna, mimo że niezrozumiała dla tych, którzy nie mają do niej klucza, odwagą zaś swoją przewyższająca śmiałość najswobodniejszych języków.
Ten słownik Cyganerii jest piekłem retoryki a rajem neologizmu.
Takie jest, w streszczeniu, owo życie cygańskie, mało znane purytanom świata, okrzyczane przez purytanów sztuki, znieważane przez wszystkie miernoty. Tym nigdy dość wrzasków, kłamstw i potwarzy, aby zdławić głosy i nazwiska śmiałków, którzy dochodzą do celu tym przedsionkiem sławy, zaprzęgając zuchwalstwo do swego talentu.
Życie hartu i odwagi, gdzie, aby walczyć, trzeba się uzbroić w pancerz obojętności, nie do przebicia dla zawistnych i głupców; gdzie, o ile się ktoś nie chce potknąć w drodze, nie powinien opuszczać ani na chwilę godności, będącej mu podporą; życie urocze i straszliwe, które ma swoich zwycięzców i męczenników i w którym każdy, kto w nie wchodzi, winien się poddać nieubłaganemu prawu: Vae victis!
Maj, 1850.
Murger