Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sceny z życia cyganerii - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sceny z życia cyganerii - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 469 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA AU­TO­RA

Cy­ga­nie, o któ­rych mowa w tej książ­ce, nie mają nic wspól­ne­go z Cy­ga­na­mi, z któ­rych dra­ma­to­pi­sa­rze uczy­ni­li sy­no­nim oprysz­ków i mor­der­ców. Nie re­kru­tu­ją się rów­nież z niedź­wied­ni­ków, li­no­skocz­ków, do­mo­krąż­ców, pro­fe­so­rów sztu­ki kar­cia­nej, po­kąt­nych gieł­dzia­rzy oraz ty­sią­ca ry­ce­rzy prze­my­słu, któ­rych głów­nym za­ję­ciem jest… brak za­ję­cia i któ­rzy za­wsze go­to­wi są do wszyst­kie­go prócz uczci­wej pra­cy.

Cy­ga­ne­ria, o któ­rą cho­dzi w tej książ­ce, nie zro­dzi­ła się dziś: ist­nia­ła za­wsze i wszę­dzie, może się po­wo­łać na do­stoj­ne po­cząt­ki. W sta­ro­żyt­nej Gre­cji – aby nie się­gać da­lej – ist­niał sław­ny cy­gan, któ­ry, ży­jąc z dnia na dzień, prze­bie­gał o pro­szo­nym chle­bie kwit­ną­cą Jo­nię i za­trzy­my­wał się wie­czo­rem, wie­sza­jąc u go­ścin­ne­go ogni­ska har­mo­nij­ną lut­nię, któ­ra wy­śpie­wa­ła Mi­łost­ki He­le­ny i Upa­dek Troi . Zstę­pu­jąc po dra­bi­nie wie­ków, no­wo­cze­sna Cy­ga­ne­ria od­naj­du­je przod­ków we wszyst­kich epo­kach. W śred­nich wie­kach, od­na­wia ona ho­me­ryc­ką tra­dy­cję w me­ne­stre­lach i im­pro­wi­za­to­rach, dzie­ciach we­so­łej wie­dzy , w śpiew­nych włó­czę­gach wsi tu­reń­skich, we wszyst­kich wę­drow­nych mu­zach, któ­re, dźwi­ga­jąc na grzbie­cie tor­bę że­bra­czą i lut­nię ry­bał­to­wą, mi­ja­ły, nu­cąc, rów­ni­ny pięk­ne­go kra­ju, gdzie mia­ła za­kwit­nąć dzi­ka róża Clémen­ce Isau­re.

Mię­dzy dobą ry­cer­stwa a ju­trzen­ką Od­ro­dze­nia, cy­ga­ne­ria prze­bie­ga da­lej go­ściń­ce Fran­cji, a tak­że już uli­ce Pa­ry­ża. Oto mistrz Piotr Grin­go­ire, przy­ja­ciel włó­czę­gów a wróg po­stu; chu­dy i wy­gło­dzo­ny jak czło­wiek któ­re­go ist­nie­nie było pa­smem su­chych dni, zbi­ja bruk w mie­ście, wę­sząc niby pies my­śliw­ski za­pach kuch­ni i ja­dło­daj­ni; oczy jego, peł­ne ła­ko­mych po­żą­dań, wy­sy­sa­ją, siłą sa­me­go pa­trze­nia, szyn­ki u rzeź­ni­ków, gdy w wy­obraź­ni jego – nie w kie­sze­niach, nie­ste­ty! – po­brzę­ku­je dzie­sięć ta­la­rów, któ­re mu obie­ca­li pa­no­wie ław­ni­cy za bar­dzo na­boż­ną y mo­ral­ną ko­me­dią, na­pi­sa­ną dla te­atru try­bu­nal­skie­go.

Obok tego bo­le­sne­go i me­lan­cho­lij­ne­go pro­fi­lu mi­ło­śni­ka Esme­ral­dy, kro­ni­ki Cy­ga­ne­rii mogą wskrze­sić kom­pa­na o mniej asce­tycz­nym hu­mo­rze i we­sel­szej twa­rzy: to mistrz Fran­ci­szek Vil­lon, ko­cha­nek pięk­nej płat­ner­ki. Oto mi uro­dzo­ny po­eta i włó­czę­ga! po­ezję jego o sze­ro­kim tchu, nie­wąt­pli­wie pod wpły­wem owych prze­czuć, któ­re sta­ro­żyt­ni przy­pi­su­ją swo­im wiesz­czom, ści­ga­ły bez ustan­ku wi­zje szu­bie­ni­cy, na któ­rej ten­że Vil­lon omal nie za­wisł na ko­nop­nym kra­wa­cie, za to iż z bli­ska chciał się przyj­rzeć bar­wie kró­lew­skich du­ka­tów. Ten­że Vil­lon, za któ­rym go­niąc do­brze się nie­raz zdy­sze­li żan­dar­mi kró­lew­scy, ten ha­ła­śli­wy gość ja­skiń przy uli­cy Pier­re Le­scot, pie­cze­niarz cy­gań­skie­go księ­cia, Sa­iva­tor Rosa po­ezji, ry­mo­wał ele­gie, któ­rych bo­le­sne i szcze­re ak­cen­ty wzru­sza­ją naj­tward­szych i, wo­bec tej Muzy ocie­ka­ją­cej łza­mi, każą w nim za­po­mnieć o oprysz­ku, włó­czę­dze i roz­pust­ni­ku.

Zresz­tą, wśród wszyst­kich, któ­rych mało zna­ne utwo­ry zgłę­bia­li je­dy­nie lu­dzie nie li­czą­cy li­te­ra­tu­ry fran­cu­skiej do­pie­ro od dnia kie­dy „przy­szedł Mal­her­be” , Vil­lon do­stą­pił tego za­szczy­tu, że go naj­bar­dziej łu­pią, na­wet gru­be ryby dzi­siej­sze­go Par­na­su.

Rzu­co­no się na pu­ści­zną bie­da­ka; jęto wy­bi­jać mo­ne­tę sła­wy z jego skrom­ne­go skar­bu. Nie­jed­na bal­la­da, któ­rą po­eta-cy­gan kre­ślił na słu­pie ulicz­nym, pod ryn­ną, w mroź­ny dzień; nie­jed­ne stan­ce za­im­pro­wi­zo­wa­ne w no­rze, gdzie pięk­na płat­ner­ka roz­wią­zy­wa­ła dla każ­de­go przy­chod­nia zło­co­ny pa­sek, dziś, prze­obra­żo­ne w świa­to­we ma­dry­ga­ły, pach­ną­ce piż­mem i am­brą, ja­śnie­ją w bo­ga­tym al­bu­mie ja­kiejś ary­sto­kra­tycz­nej Chlo­ris.

Ale oto wiel­ki wiek Od­ro­dze­nia! Mi­chał Anioł wspi­na się na rusz­to­wa­nie ka­pli­cy Syk­styń­skiej i spo­glą­da chmur­nie na mło­de­go Ra­fa­ela, któ­ry, nio­sąc pod pa­chą kar­to­ny Log­gii, wstę­pu­je na scho­dy Wa­ty­ka­nu. Ben­we­nu­to ob­my­śla swe­go Per­se­usza, Grhi­ber­thi cy­ze­lu­je wro­ta Bap­ty­ste­rium, a Do­na­tel­lo wzno­si swe mar­mu­ry na mo­stach Arno. Gdy gród Me­dy­ce­uszów mie­rzy się na ar­cy­dzie­ła z mia­stem Le­ona X i Ju­liu­sza II, Ty­cjan i Ve­ro­ne­se uświet­nia­ją sto­li­cę Do­żów; – św. Ma­rek wal­czy ze św. Pio­trem.

Ta go­rącz­ka ge­niu­szu, któ­ra wy­bu­cha na­gle na pół­wy­spie ital­skim z siłą epi­de­mii, roz­le­wa swą szczyt­ną za­ra­zę po ca­łej Eu­ro­pie. Sztu­ka, ry­wal­ka Boga, stą­pa rów­no z kró­la­mi. Ka­rol V schy­la się by pod­nieść pę­dzel Ty­cja­na; Fran­ci­szek I wy­sta­je w przed­sion­ku dru­kar­ni, gdzie Etien­ne Do­let prze­glą­da może ko­rek­ty Pan­tą­gru­ela.

Po­śród tego zmar­twych­wsta­nia in­te­lek­tu, Cy­ga­ne­ria błą­ka się jak i daw­niej, szu­ka­jąc łyż­ki stra­wy i da­chu nad gło­wą. Cle­ment Ma­rot, zy­skaw­szy wstęp na przed­po­ko­je dwo­ru, sta­je się – nim jesz­cze ona sama bę­dzie fa­wo­ry­tą kró­la – ulu­bień­cem pięk­nej Dia­ny, któ­rej uśmiech opro­mie­niał trzy pa­no­wa­nia. Z al­ko­wy Dia­ny de Po­itiers, nie­sta­ła muza po­ety prze­cho­dzi do Mał­go­rza­ty Wa­le­zjan­ki: nie­bez­piecz­ny za­iste fa­wor, któ­ry Ma­rot przy­pła­ca wię­zie­niem!

Pra­wie rów­no­cze­śnie, inny cy­gan, któ­re­go dzie­cięc­two pie­ści­ły na wy­brze­żu Sor­ren­to po­ca­łun­ki epic­kiej muzy, Tas­so, wcho­dzi na dwór księ­cia Fer­ra­ry, jak Ma­rot na dwór Fran­cisz­ka I; ale, mniej szczę­śli­wy od ko­chan­ka Dia­ny i Mał­go­rza­ty, au­tor Je­ro­zo­li­my przy­pła­ca utra­tą ro­zu­mu i ru­iną swe­go ge­niu­szu zu­chwa­łą mi­łość do córy domu d'Este.

Woj­ny re­li­gij­ne i bu­rze po­li­tycz­ne, któ­re zna­mio­nu­ją we Fran­cji Me­dy­ce­uszów, nie ha­mu­ją wzlo­tu sztu­ki. W chwi­li, gdy kula do­się­gła, na rusz­to­wa­niach Nie­wi­nią­tek, Jana Gou­jon, któ­ry od­na­lazł po­gań­skie dłu­to Fi­dia­sza, Ron­sard wziął lut­nię Pin­da­ra i, wspie­ra­ny przez swą ple­ja­dę, stwo­rzył wiel­ką szko­łę fran­cu­ską. Po tej szko­le od­no­wy, na­stą­pi­ła re­ak­cja Mal­her­be'a i jego wy­znaw­ców; wy­gna­li z ję­zy­ka eg­zo­tycz­ne gra­cje, któ­re po­przed­ni­cy ich pró­bo­wa­li una­ro­do­wić na Par­na­sie. Cy­gan, Ma­thu­rin Régnier, bro­nił, je­den z ostat­nich, szań­ców po­ezji ob­le­ga­ny przez fa­lan­gę re­to­rów i gra­ma­ty­ków, mie­nią­cych Ra­be­la­is'go bar­ba­rzyń­cą a Mon­ta­igne'a ob­sku­ran­tem. Ten­że cy­nik, Ma­thu­rin Re­gnier, za­pla­ta­jąc nowe wę­zły na sa­ty­rycz­nym bi­czu Ho­ra­ce­go, wy­krzyk­nął obu­rzo­ny, pa­trząc na oby­cza­je epo­ki:

Ho­nor, to sta­ry świę­ty, w za­po­mnie­niu dzi­siaj!

W XVII wie­ku, po­czet Cy­ga­ne­rii obej­mu­je spo­ro na­zwisk li­te­rac­kich z cza­su Lu­dwi­ka XIII i XIV; li­czy ona człon­ków mię­dzy pięk­no­du­cha­mi pa­ła­cu Ram­bo­uil­let, skła­da­ją­cy­mi Wią­zan­ką Ju­lii; ma wstęp do pa­ła­cu kar­dy­na­ła, gdzie współ­pra­cu­je w tra­ge­dii Ma­rian­na z po­etą mi­ni­strem, owym Ro­be­spier­rem mo­nar­chii. Ona wy­ście­la ma­dry­ga­ła­mi al­ko­wę Ma­rion De­lor­me i stroi ko­per­cza­ki do Ni­non pod drze­wa­mi Pla­cu Kró­lew­skie­go; śnia­da w Go­spo­dzie Żar­ło­ków albo Pod kró­lew­ską Szpa­dą, a wie­cze­rza o zmro­ku przy sto­le księ­cia de Joy­eu­se; bije się w po­je­dyn­ku pod la­tar­nią za so­net Ura­nii prze­ciw so­ne­to­wi Joba.

Cy­ga­ne­ria upra­wia mi­łość, woj­nę, na­wet dy­plo­ma­cję; na sta­re zaś lata, zmę­czo­na przy­go­da­mi, ukła­da w wier­sze Sta­ry i Nowy Te­sta­ment, wci­ska się na li­sty be­ne­fi­cjów i, od­ka­ri­nio­na na tłu­stych pre­ben­dach, za­sia­da na stol­cu bi­sku­pim, albo na fo­te­lu Aka­de­mii, za­ło­żo­nej przez jed­ne­go ze swo­ich.

Na prze­ło­mie XVI i XVII wie­ku, zja­wia­ją się owe dwa wspa­nia­łe ge­niu­sze, wy­su­wa­ne prze­ciw so­bie wza­jem przez dwa na­ro­dy: Mo­lier i Szek­spir, do­stoj­ni cy­ga­nie, któ­rych losy są tak po­krew­ne.

Naj­zna­ko­mit­sze imio­na w li­te­ra­tu­rze XVIII w. od­naj­dzie­my rów­nież w ar­chi­wach Cy­ga­ne­rii, któ­ra, ze sław tej epo­ki, może przy­to­czyć Jana Ja­ku­ba Ro­us­se­au i d'Alem­ber­ta, pod­rzut­ka spod ko­ścio­ła No­tre Dame; z mniej gło­śnych Mal­fi­làtre i Gil­bert, Te dwie re­pu­ta­cje są prze­ce­nio­ne: na­tchnie­nie jed­ne­go było tyl­ko bla­dym od­bi­ciem bla­de­go li­ry­zmu Jana Bap­ty­sty Ro­us­se­au, na­tchnie­nie zaś dru­gie­go – mie­sza­ni­ną am­bit­nej nie­mo­cy, sko­ja­rzo­nej z nie­na­wi­ścią, któ­ra nie ma na­wet uspra­wie­dli­wie­nia w. szcze­ro­ści, po­nie­waż była płat­nym na­rzę­dziem uraz i nie­na­wi­ści stron­nic­twa.

Za­mknę­li­śmy na tej epo­ce po­bież­ny prze­gląd Cy­ga­ne­rii w roz­ma­itych wie­kach; pro­le­go­me­na, usia­ne zna­mie­ni­ty­mi na­zwi­ska­mi, któ­re po­mie­ści­li­śmy z umy­słu na cze­le tej książ­ki; a to, aby ubez­pie­czyć czy­tel­ni­ka przed fał­szy­wym ro­zu­mie­niem mia­na Cy­ga­nów, da­wa­ne­go dłu­go kla­som tak od­le­głym od tej, któ­rej ję­zyk i oby­cza­je spró­bo­wa­li­śmy tu od­ma­lo­wać.

Dziś jak i nie­gdyś, każ­dy kto wkra­cza w dzie­dzi­nę Sztu­ki, bez in­nych środ­ków do ży­cia prócz sa­mej Sztu­ki, musi prze­być ścież­ki Cy­ga­ne­rii.

Licz­ni współ­cze­śni pi­sa­rze, chlu­bią­cy się naj­pięk­niej­szy­mi her­ba­mi Sztu­ki, byli cy­ga­na­mi; w swo­jej spo­koj­nej i do­stat­niej sła­wie, przy­po­mi­na­ją so­bie czę­sto, z ża­lem może, czas, kie­dy, wspi­na­jąc się na zie­lo­ny wzgó­rek mło­do­ści, mie­li za całą for­tu­nę, w słoń­cu swo­ich dwu­dzie­stu lat, je­dy­nie od­wa­gę, któ­ra jest cno­tą mło­dych, i na­dzie­ję, któ­ra jest mi­lio­nem ubo­gich.

Dla za­nie­po­ko­jo­ne­go czy­tel­ni­ka, dla trwoż­li­we­go miesz­czu­cha, dla wszyst­kich tych, któ­rym nig­dy dość kro­pek nad i, po­wtó­rzy­my jako pew­nik:

„Cy­ga­ne­ria, to no­wi­cjat ar­ty­stycz­ny; to przed­sio­nek do Aka­de­mii, szpi­ta­la lub dołu sa­mo­bój­ców”.

Do­daj­my, że Cy­ga­ne­ria ist­nie­je i mo­żeb­na jest je­dy­nie w Pa­ry­żu.

Jak każ­dy stan, Cy­ga­ne­ria ma róż­ne od­cie­nie, ro­dza­je, roz­pa­da­ją­ce się zno­wuż na pod­dzia­ły, któ­rych kla­sy­fi­ka­cję nie bez po­żyt­ku bę­dzie usta­lić.

Za­cznie­my od Cy­ga­ne­rii nie­zna­nej, naj­licz­niej­szej. Skła­da się ona z wiel­kiej ro­dzi­ny ar­ty­stów bied­nych, bez­li­to­śnie ska­za­nych na in­co­gni­to, po­nie­waż nie umie­ją lub nie mogą zna­leźć ką­ci­ka re­kla­my aby za­świad­czyć o swym ist­nie­niu i przez to czym już są, do­wieść czym mo­gli­by stać się kie­dyś. Ci, to ple­mię upar­tych ma­rzy­cie­li, dla któ­rych sztu­ka zo­sta­ła wia­rą a nie rze­mio­słem; za­pa­leń­cy, któ­rych wi­dok ar­cy­dzie­ła przy­pra­wia o go­rącz­kę i któ­rych pra­we ser­ce bije gło­śno wo­bec wszyst­kie­go co pięk­ne, bez wzglę­du na na­zwi­sko mi­strza i szko­ły.

Ta Cy­ga­ne­ria re­kru­tu­je się z mło­dych lu­dzi „ro­ku­ją­cych na­dzie­je” i z tych, któ­rzy urze­czy­wist­nia­ją owe na­dzie­je, ale któ­rzy, przez nie­dbal­stwo, nie­śmia­łość lub nie­zna­jo­mość ży­cia, wy­obra­ża­ją so­bie, że, ukoń­czyw­szy dzie­ło, zro­bi­li wszyst­ko co do nich na­le­ży i cze­ka­ją aż po­dziw ogó­łu i for­tu­na wej­dą do nich po dra­bi­nie z wła­ma­niem.

Żyją, oni, moż­na rzec, na mar­gi­ne­sie spo­łe­czeń­stwa, w sa­mot­no­ści i mar­two­cie. Bio­rą do­słow­nie sym­bo­le aka­de­mic­kie­go dy­ty­ram­bu, stro­ją­ce w au­re­olę czo­ła po­etów; prze­ko­nam, że ja­śnie­ją bla­skiem w swo­im cie­niu, cze­ka­ją aby świat do nich przy­szedł. Zna­li­śmy nie­gdyś szkół­kę tych po­sta­ci, tak oso­bli­wych, że trud­no uwie­rzyć w ich ist­nie­nie; mie­ni­li się ka­pła­na­mi sztu­ki dla sztu­ki. We­dle tych pro­stacz­ków, sztu­ka dla sztu­ki po­le­ga na tym, aby się uwiel­biać wza­jem, nie po­ma­gać przy­pad­ko­wi, któ­ry nie zna na­wet ich ad­re­su i cze­kać aż pie­de­sta­ły wy­ro­sną im pod no­ga­mi.

Jest to, jak wi­dzi­my, sto­icyzm śmiesz­no­ści. Otóż, stwier­dza­my jesz­cze raz; ist­nie­ją, na ło­nie za­po­zna­nej Cy­ga­ne­rii, po­dob­ne isto­ty. Nę­dza ich bu­dzi sym­pa­tycz­ną li­tość, ale zdro­wy roz­są­dek ocu­ci nas szyb­ko z tej li­to­ści, sko­ro bo­wiem zwró­ci­cie im spo­koj­nie uwa­gę, że ży­je­my w XIX wie­ku, że pię­cio­fran­ków­ka jest kró­lo­wą świa­ta i że la­kie­ro­wa­ne trze­wi­ki nie spa­da­ją z nie­ba, od­wró­cą się ple­ca­mi i na­zwą cię my­dla­rzem.

Zresz­tą, są oni lo­gicz­ni w swym obłęd­nym he­ro­izmie; nie krzy­czą, nie skar­żą się, zno­szą bier­nie los, jaki so­bie sami zgo­to­wa­li. Umie­ra­ją, prze­waż­nie, dzie­siąt­ko­wa­ni cho­ro­bą, któ­rej na­uka nie śmie nadać praw­dzi­we­go mia­na: nę­dza. Gdy­by chcie­li, wie­lu z nich mo­gło­by unik­nąć tego opła­ka­ne­go fi­na­łu, za­my­ka­ją­ce­go bru­tal­nie ich ży­cie w wie­ku, w któ­rym za­zwy­czaj ży­cie do­pie­ro się za­czy­na. Wy­star­czy­ło­by na to paru ustępstw wo­bec ko­niecz­no­ści; wy­star­czy­ło­by umieć roz­dwa­jać swą na­tu­rę, mieć w so­bie dwie isto­ty: po­etę ma­rzą­ce­go na szczy­tach, gdzie śpie­wa chór na­tchnio­nych gło­sów, i czło­wie­ka, wy­rob­ni­ka swe­go ży­cia, umie­ją­ce­go mie­sić chleb po­wsze­dni. Ale ten dar, któ­ry mają pra­wie za­wsze na­tu­ry z tę­gie­go krusz­cu, obcy jest więk­szo­ści tych mło­dych, któ­rych duma – duma fał­szy­wa – uczy­ni­ła głu­chy­mi na głos roz­sąd­ku.

To­też umie­ra­ją mło­do, zo­sta­wia­jąc nie­kie­dy dzie­ło, któ­re świat po­dzi­wia póź­niej i któ­re­mu przy­kla­snął­by wcze­śniej, gdy­by nie tkwi­ło w ukry­ciu.

W wal­kach Sztu­ki jest mniej wię­cej tak, jak na woj­nie: chwa­ła spa­da na wo­dzów; ar­mia dzie­li mię­dzy sie­bie, jako na­gro­dę, kil­ka wier­szy roz­ka­zu dzien­ne­go. Co do żoł­nie­rzy, któ­rzy le­gną w bi­twie, grze­bie się ich gdzie pa­dli; je­den, na­gro­bek star­czy dla dwu­dzie­stu ty­się­cy.

Tak samo tłum, któ­ry ma za­wsze oczy ob­ró­co­ne ku temu co się wzno­si, nie zni­ża nig­dy spoj­rzeń do pod­ziem­ne­go świa­ta, gdzie wal­czą po­kąt­ni szer­mie­rze; byt ich mija nie­zna­ny, scho­dzą z ży­cia, spo­wi­ci w ca­łun obo­jęt­no­ści, nie ma­jąc nie­kie­dy na­wet tej po­cie­chy, aby się uśmiech­nąć do ukoń­czo­ne­go dzie­ła.

Ist­nie­je, wśród Cy­ga­ne­rii nie­zna­nej, dru­gi odłam: mło­dzi lu­dzie, któ­rych oszu­ka­no albo któ­rzy oszu­ka­li sami sie­bie. Bio­rą ka­prys za po­wo­ła­nie i, pcha­ni mor­der­czą fa­tal­no­ścią, giną, jed­ni jako ofia­ry upar­tej dumy, dru­dzy jako bał­wo­chwal­cy chi­me­ry.

Tu, niech nam bę­dzie wol­no dać słów­ko ob­ja­śnie­nia.

Dro­gi Sztu­ki, tak cia­sne i nie­bez­piecz­ne, sta­ją się, mimo na­tło­ku i prze­szkód, z każ­dym dniem bar­dziej na­tło­czo­ne; tym sa­mym nig­dy Cy­ga­ne­ria nie była licz­niej­szą.

Gdy­by po­szu­kać przy­czy­ny tego na­pły­wu, zna­la­zło­by się na­stę­pu­ją­cą:

Wie­lu mło­dych lu­dzi wzię­ło do­słow­nie, de­kla­ma­cje na te­mat nie­szczę­śli­wych ar­ty­stów i po­etów.

Zbyt czę­sto, zbyt nie­roz­waż­nie, a zwłasz­cza bez­ce­lo­wo, rzu­ca­no na­zwi­ska: Gil­bert, Mal­fi­la­tre, Chat­ter­ton, Mo­re­au. Uczy­nio­no z gro­bu tych nie­szczę­śni­ków ka­zal­ni­cę, aby gło­sić mę­czeń­stwo sztu­ki i po­ezji.

Że­gnaj mi, ty słoń­ce mroź­ne,

Że­gnaj­cie, ja­ło­we łany!

Jak wid­mo sa­mot­ne, groź­ne,

Przej­dę przez zie­mię nie­zna­ny.

Ten roz­pacz­li­wy śpiew Wik­to­ra Esco­us­se, zdła­wio­ne­go przez py­chą zro­dzo­ną ze sztucz­ne­go trium­fu, stał się na pe­wien czas Mar­sy­lian­ką ochot­ni­ków sztu­ki, ma­ją­cych się za­pi­sać w mar­ty­ro­lo­gii mier­no­ty.

Wszyst­kie te ża­łob­ne apo­te­ozy, te re­qu­iem po­chwal­ne, mają, dla sła­bych i am­bit­nych, draż­nią­cy po­wab ot­chła­ni. Wie­lu, ule­ga­jąc temu urze­cze­niu, mnie­ma, że nie­szczę­ście jest po­ło­wą ge­niu­szu, wie­lu ma­rzy o szpi­tal­nym łóż­ku na któ­rym umarł Gil­bert, spo­dzie­wa­jąc się iż sta­ną się tam po­eta­mi – jak on się stał po­etą na kwa­drans przed śmier­cią – i wie­rząc, że to jest ko­niecz­ny etap na dro­dze do sła­wy.

Nie moż­na zbyt ostro po­tę­pić tych kłamstw, tych mor­der­czych pa­ra­dok­sów. Iluż lu­dzi od­wra­ca­ją one z dro­gi, na któ­rej mo­gli­by dojść do cze­goś; iluż z nich koń­czy nędz­nie, ta­mu­jąc przej­ście tym, któ­rym rze­tel­ne po­wo­ła­nie daje pra­wo wstę­pu w szran­ki sztu­ki.

Te nie­bez­piecz­ne ka­za­nia, te czcze po­śmiert­ne hym­ny stwo­rzy­ły po­ciesz­ną rasę nie­zro­zu­mia­nych, płacz­li­wych po­etów, któ­rych muza ma za­wsze czer­wo­ne oczy i roz­czo­chra­ne wło­sy; one to zro­dzi­ły wszyst­kie te bez­sil­ne mier­no­ty, któ­re, ska­za­ne na wiecz­ny mrok, na­zy­wa­ją muzę ma­co­chą a sztu­kę ka­tem.

Wszyst­kie na­praw­dę tę­gie du­sze mają coś do po­wie­dze­nia i mó­wią w isto­cie, wcze­śniej lub póź­niej. Ge­niusz lub ta­lent, to nie są nie­prze­wi­dzia­ne wy­pad­ki; mają swo­ją ra­cję bytu i przez to samo nie mogą na za­wsze po­zo­stać w ukry­ciu; je­że­li tłum nie przy­cho­dzi do nich, umie­ją iść na­prze­ciw nie­go. Ge­niusz, to słoń­ce: cały świat go wi­dzi.

Ta­lent, to dia­ment, któ­ry może dłu­go zo­stać w mro­ku, ale któ­ry za­wsze ktoś spo­strze­że. Nie ma co za­tem li­to­wać się nad la­men­ta­mi i skar­ga­mi in­tru­zów i nie­użyt­ków, któ­rzy we­szli w dom Sztu­ki wbrew sa­mej Sztu­ce, aby two­rzyć ka­te­go­rio Cy­ga­ne­rii, gdzie le­ni­stwo, roz­pu­sta i pa­so­żyt­nic­two sta­no­wią pod­ło­że.

Pew­nik: Cy­ga­ne­ria nie­zna­na, to nie dro­ga, to śle­py za­ułek.

W isto­cie, owo ży­cie, to coś, co do ni­cze­go nie pro­wa­dzi. To ostat­nia nę­dza, w któ­rej in­te­li­gen­cja ga­śnie niby lam­pa bez po­wie­trza; gdzie ser­ce ka­mie­nie­je w dzi­kiej mi­zan­tro­pii i gdzie naj­lep­sze na­tu­ry zmie­nia­ją się w naj­gor­sze. O ile ktoś ma nie­szczę­ście zo­stać tam zbyt dłu­go i za­pu­ścić się zbyt głę­bo­ko w ten za­ułek, nie wyj­dzie już zeń, lub też wy­cho­dzi przez nie­bez­piecz­ne wy­ło­my, po to aby wpaść w są­sied­nią Cy­ga­ne­rię, któ­rej oby­cza­ja­mi zaj­mu­je się inna ju­rys­dyk­cja niż fi­lo­zo­fia li­te­ra­tu­ry.

Po­zo­sta­je jesz­cze inna od­mia­na cy­ga­nów, któ­rych moż­na by na­zwać ama­to­ra­mi. Odłam wca­le cie­ka­wy. Ży­cie cy­gań­skie przed­sta­wia się im jako by­to­wa­nie peł­ne uro­ku; nie co dzień ja­dać obiad, sy­piać pod go­łym nie­bem w dżdży­stą noc i ubie­rać się w nan­ki­ny w grud­niu, wy­da­je się im ra­jem; aby się do­stać do tego raju, rzu­ca­ją, je­den ogni­sko ro­dzin­ne, dru­gi na­ukę wio­dą­cą do pew­ne­go celu. Ob­ra­ca­ją się na­gle ty­łem do uczci­wej przy­szło­ści, aby uga­niać za przy­go­da­mi. Ale, po­nie­waż naj­wy­tr­wal­si nie wy­trzy­ma­li­by dłu­go na tej die­cie, zdol­nej przy­pra­wić o su­cho­ty sa­me­go Her­ku­le­sa, ry­chło wy­co­fu­ją się i, ste­ru­jąc żywo ku oj­cow­skiej pie­cze­ni, wra­ca­ją, aby za­ślu­bić ja­kąś ku­zy­necz­kę i zo­stać re­jen­tem w trzy­dzie­sto­ty­sięcz­nym mia­stecz­ku; wie­czo­rem zaś, przy ko­min­ku, lu­bu­ją się w opo­wia­da­niach o nę­dzy ar­ty­stów, z em­fa­zą, po­dróż­ni­ka, któ­ry opo­wia­da po­lo­wa­nia na ty­gry­sy.

Inni za­ci­na­ją się i trzy­ma­ją się przez punkt ho­no­ru! ale, sko­ro raz wy­czer­pią kre­dyt, jaki ma za­wsze chło­piec z za­moż­ne­go domu, po­pa­da­ją w gor­szą nę­dzę niż praw­dzi­wi cy­ga­nie, któ­rzy – jako że nig­dy nie mie­li in­nych środ­ków – mają bo­daj te, któ­re im daje in­te­li­gen­cja. Zna­li­śmy jed­ne­go z tych cy­ga­nów-ama­to­rów, któ­ry, wy­trwaw­szy trzy lata w Cy­ga­ne­rii i po­róż­niw­szy się z ro­dzi­ną, umarł pew­ne­go rana i do­stał się do wspól­ne­go dołu: – miał dzie­sięć ty­się­cy ren­ty!

Nie ma po­trze­by do­da­wać, że tego ro­dza­ju cy­ga­nie nie mają ab­so­lut­nie nic wspól­ne­go ze sztu­ką i że są to naj­ciem­niej­si z ciem­nych wśród Cy­ga­ne­rii nie­zna­nej.

Prze­cho­dzi­my obec­nie do praw­dzi­wej Cy­ga­ne­rii; do tej, któ­ra sta­no­wi po czę­ści przed­miot na­szej książ­ki. Ci, któ­rzy two­rzą, są na­praw­dę po­wo­ła­ni przez Sztu­kę i mają wi­do­ki stać się jej wy­brań­ca­mi. Ta Cy­ga­ne­ria jest, jak inne, na­je­żo­na nie­bez­pie­czeń­stwa­mi; czy­ha­ją na nią dwie cze­lu­ści: nę­dza i zwąt­pie­nie. Ale, mię­dzy tymi cze­lu­ścia­mi, jest przy­najm­niej dro­ga do celu, któ­ry cy­ga­nie mogą do­się­gnąć oczy­ma, za­nim go do­się­gną ręką.

Jest to Cy­ga­ne­ria ofi­cjal­na: tak na­zwa­na, gdyż ci, któ­rzy ją two­rzą, stwier­dzi­li pu­blicz­nie swo­je ist­nie­nie, za­zna­czy­li swą obec­ność; i po­nie­waż wresz­cie – aby użyć ich ję­zy­ka – na­zwi­ska ich znaj­du­ją się na gieł­dzie; są zna­ne na ryn­ku li­te­rac­kim i ar­ty­stycz­nym i po­nie­waż pło­dy opa­trzo­ne ich go­dłem mają tam kurs – co praw­da po umiar­ko­wa­nej ce­nie.

Aby dojść do celu, któ­ry jest zu­peł­nie ja­sny, wszyst­kie dro­gi są im do­bre, cy­ga­nie zaś umie­ją, wy­zy­skać na­wet wy­pad­ki. Deszcz czy kurz, cień czy słoń­ce, nic nie za­trzy­ma tych awan­tur­ni­ków, któ­rych każ­da przy­wa­ra pod­szy­ta jest ja­kąś cno­tą.

Am­bi­cja, któ­ra gra im po­bud­kę i pę­dzi ich do ata­ku, utrzy­mu­je myśl w cią­głym na­pię­ciu; po­my­sło­wość, wciąż w wal­ce z nie­do­stat­kiem, wciąż z za­pa­lo­nym lon­tem, wy­sa­dza w po­wie­trze każ­dą prze­szko­dą, któ­ra ta­mu­je im dro­gę. By­to­wa­nie ich to cud ge­niu­szu, co­dzien­ny pro­blem, któ­ry umie­ją za­wsze roz­wią­zać przy po­mo­cy śmia­łej ma­te­ma­ty­ki. Ci zdo­ła­li­by wy­ci­snąć zło­to z Har­pa­go­na i wy­grze­ba­li­by tru­fle na tra­twie Me­du­zy. W po­trze­bie, zdol­ni są do wy­rze­czeń pu­stel­ni­ka; ale niech im wpad­nie w ręce tro­chę, gro­sza, a już ga­lo­pu­ją oklep na nie­na­sy­co­nej fan­ta­zji, ści­ska­jąc co naj­młod­sze i naj­pięk­niej­sze, spi­ja­jąc co naj­lep­sze i naj­słod­sze, wy­rzu­ca­jąc pie­nią­dze wszyst­ki­mi okna­mi. Na­stęp­nie, sko­ro ostat­ni ta­lar sko­na i jest po­grze­bion, za­czy­na­ją znów ja­dać obiad przy sto­le Tra­fu, gdzie na­kry­cie za­wsze na nich cze­ka; roz­wi­ja­ją bez­lik sztu­czek, prze­my­słów, sty­ka­ją­cych się ze sztu­ką, po­lu­jąc od rana do nocy na dzi­kie zwie­rzę zwa­ne pię­cio­fran­ków­ką.

Cy­ga­nie wszyst­ko wie­dzą i by­wa­ją wszę­dzie, za­leż­nie od tego czy mają la­kier­ki czy dziu­ra­we buty. Spo­ty­ka się ich raz przy ko­min­ku wy­kwint­ne­go sa­lo­nu, to znów przy be­czuł­ce w pod­miej­skim szyn­ku. Nie­spo­sób im uczy­nić dzie­sięć kro­ków, aby nie spo­tkać przy­ja­cie­la, a trzy­dzie­ści aby nie spo­tkać wie­rzy­cie­la.

Cy­ga­ne­ria mówi mię­dzy sobą wła­snym ję­zy­kiem, ule­pio­nym z po­gwa­rek pra­cow­ni, z żar­go­nu ku­lis i dzien­ni­ków. Wszyst­kie prób­ki sty­lów dają so­bie schadz­kę w tym dzi­kim na­rze­czu, gdzie apo­ka­lip­tycz­ne zwro­ty ocie­ra­ją się o tani ka­lam­bur, gdzie ru­basz­ność gmin­ne­go po­rze­ka­dła ko­ja­rzy się z szum­ny­mi okre­sa­mi, od­la­ny­mi w tej sa­mej for­mie, z któ­rej Cy­ra­no czer­pał swo­je ty­ra­dy; gdzie pa­ra­doks, be­nia­mi­nek no­wo­cze­snej li­te­ra­tu­ry, ob­cho­dzi się z roz­sąd­kiem niby z Kas­san­drem w pan­to­mi­nie; gdzie iro­nia po­sia­da ostrość żrą­ce­go kwa­su i cel­ność strzel­ców tra­fia­ją­cych w cen­trum z za­wią­za­ny­mi ocza­mi; gwa­ra głę­bo­ko ro­zum­na, mimo że nie­zro­zu­mia­ła dla tych, któ­rzy nie mają do niej klu­cza, od­wa­gą zaś swo­ją prze­wyż­sza­ją­ca śmia­łość naj­swo­bod­niej­szych ję­zy­ków.

Ten słow­nik Cy­ga­ne­rii jest pie­kłem re­to­ry­ki a ra­jem neo­lo­gi­zmu.

Ta­kie jest, w stresz­cze­niu, owo ży­cie cy­gań­skie, mało zna­ne pu­ry­ta­nom świa­ta, okrzy­cza­ne przez pu­ry­ta­nów sztu­ki, znie­wa­ża­ne przez wszyst­kie mier­no­ty. Tym nig­dy dość wrza­sków, kłamstw i po­twa­rzy, aby zdła­wić gło­sy i na­zwi­ska śmiał­ków, któ­rzy do­cho­dzą do celu tym przed­sion­kiem sła­wy, za­przę­ga­jąc zu­chwal­stwo do swe­go ta­len­tu.

Ży­cie har­tu i od­wa­gi, gdzie, aby wal­czyć, trze­ba się uzbro­ić w pan­cerz obo­jęt­no­ści, nie do prze­bi­cia dla za­wist­nych i głup­ców; gdzie, o ile się ktoś nie chce po­tknąć w dro­dze, nie po­wi­nien opusz­czać ani na chwi­lę god­no­ści, bę­dą­cej mu pod­po­rą; ży­cie uro­cze i strasz­li­we, któ­re ma swo­ich zwy­cięz­ców i mę­czen­ni­ków i w któ­rym każ­dy, kto w nie wcho­dzi, wi­nien się pod­dać nie­ubła­ga­ne­mu pra­wu: Vae vic­tis!

Maj, 1850.

Mur­ger
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: