Sceny z życia martwych. Od balsamistów do egzekutorów, czyli o ludziach, którzy zrobili ze śmierci swoją pracę - ebook
Sceny z życia martwych. Od balsamistów do egzekutorów, czyli o ludziach, którzy zrobili ze śmierci swoją pracę - ebook
Co godzinę umiera na świecie średnio 6342 ludzi, co daje około 55,4 miliona zgonów rocznie. Śmierć to naturalne zakończenie życia, tymczasem od dzieciństwa wmawia się nam, że jest ona czymś strasznym. A co, jeśli boimy się jej, ponieważ w gruncie rzeczy nigdy dobrze się jej nie przyjrzeliśmy?
Dziennikarka Hayley Campbell, od dziecka zafascynowana śmiercią, szukała odpowiedzi na to pytanie u tych, dla których jest ona codziennością. Wśród nich są śledczy, balsamiści i były kat, który zakończył życie sześćdziesięciu dwóch osób. Autorka spotkała się też z grabarzem, który osobiście wykopał sobie grób, rozmawiała z rzeźbiarzem masek pośmiertnych, doulą umierania i pracownikiem krematorium.
We wnikliwych i szczerych wywiadach Campbell pyta ludzi, którzy codziennie widzą śmierć, o to, dlaczego wybrali ten rodzaj pracy i czy tego typu doświadczenia zmieniają ich jako osoby. Sceny z życia martwych to doskonałe połączenie reportażu, wspomnień i historii, a jednocześnie fascynujące spojrzenie na psychologię zachodniej śmierci.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67931-12-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– James Baldwin, _Następnym razem pożar_¹WPROWADZENIE
Nie rodzisz się ze świadomością, że umrzesz. Tę nowinę ktoś musi ci przekazać. Zapytałam swojego tatę, czy to on mi ją przekazał, ale niczego takiego sobie nie przypomina.
Niektórzy ludzie zapamiętali, jak im to powiedziano; potrafią dokładnie wskazać moment, kiedy przecięto ich życie na „przedtem” i „potem”. Są w stanie przywołać z pamięci odgłos towarzyszący uderzeniu w okno ptaka, który przed upadkiem na ziemię złamał sobie kark na szybie. Potrafią opisać, jak wyjaśniono im tę sytuację, nim zwiotczałe upierzone ciałko zostało zabrane z tarasu i zakopane w ogrodzie, a odciśnięty ślad skrzydeł pozostał widoczny dłużej, niż trwał pogrzeb. Możliwe też, że śmierć przyszła do ciebie pod postacią utraty któregoś z dziadków albo złotej rybki. Może właśnie w chwili, gdy jej płetwy zniknęły ci z oczu w wirze wypełniającym muszlę klozetową, nabrałeś pojęcia o śmiertelności na tyle, na ile wówczas było to możliwe lub potrzebne.
Ja żadnego takiego momentu nie doświadczyłam. Nie pamiętam czasu, gdy śmierć jeszcze nie istniała. Ona po prostu była wszędzie i od zawsze.
Mogło się to zacząć od pięciu martwych kobiet. Przez pierwsze dziewięć lat mojego życia mój tata – Eddie Campbell, rysownik komiksów – pracował nad powieścią graficzną _Prosto z piekła_, według scenariusza Alana Moore’a². Opowiada ona o Kubie Rozpruwaczu i ukazuje w surowej czerni i bieli całą grozę jego brutalności. „Kubuś Rozpruwaczek” tak bardzo wpisał się w nasze życie, że moja mała siostrzyczka siadała do śniadania w cylindrze, a ja, próbując wyjednać u taty zgodę na coś, czemu przeciwna była mama, wspinałam się na palce, żeby studiować rysunki scen zbrodni przypięte przez niego do rysownicy. Widniały na nich wypatroszone kobiety, ich twarze i uda odarte ze skóry. Obok rysunków znajdowały się nieretuszowane zdjęcia z sekcji zwłok, a na nich zwiotczałe piersi i brzuchy, szwy od szyi po podbrzusze, zaciśnięte jak na piłce do rugby. Pamiętam, jak się im przyglądałam, i nie tyle byłam tym wstrząśnięta, co zafascynowana. Chciałam wiedzieć, co stało się tym kobietom. Chciałam obejrzeć więcej zdjęć. Żałowałam, że nie były wyraźniejsze. I że nie były kolorowe. To, co przedstawiały, odbiegało od wszystkiego, co wiedziałam o życiu, i było nazbyt _inne_, żeby móc przerażać. Historie tych kobiet były mi – przebywającej w tropikalnym Brisbane w Australii – tak samo obce, jak zamglone londyńskie ulice, na których żyły. Oglądanie tych samych fotografii dzisiaj to inna historia – dostrzegam na nich przemoc, walkę i mizoginię, odebrane życie – wtedy jednak jeszcze nie dysponowałam językiem emocjonalnym umożliwiającym ogarnięcie umysłem takich potworności. Dalece przekraczało to mój poziom pojmowania rzeczywistości, ale gdzieś w mojej głowie ptak rozbił się już na szybie. Wtedy zaczęło się zbieranie jego szczątków z ganku i podnoszenie ich ku światłu.
W wieku siedmiu lat miałam już dziennikarską naturę. Wszelkie przemyślenia przelewałam na papier. Siadałam obok taty przy odwróconym kartonowym pudle, które nazywałam swoim biurkiem, i naśladowałam go, tworząc pisakiem kompendium rozmaitych brutalnych sposobów, w jakie może umrzeć istota ludzka; dwadzieścia cztery strony wypełnione scenami morderstw, które skompilowałam z tego, co widziałam w filmach, w telewizji, w wiadomościach i na biurku taty. Umieściłam w zbiorze rysunki ludzi pociętych maczetami we śnie, zadźganych nożami w lesie podczas podróży autostopem, ugotowanych przez czarownice. Byli pogrzebani żywcem bądź wieszani jako pokarm dla ptaków. Znalazł się też rysunek czaszki dopełniony wyjaśnieniem: „Jeżeli ktoś odrąbie ci głowę, a potem skóra zgnije, to tak właśnie będziesz wyglądać”. Mój tata na potrzeby stworzenia jednej ze scen w komiksie kupił u rzeźnika nerkę i położył ją w salonie, na chusteczce do nosa, żeby móc ją namalować. Ze względu na skwar szybko gniła, a ja, siedząc obok taty, rysowałam ten sam obraz, tyle że uczciwiej: mój uwzględnił chmarę much. Tata wszystkie moje rysunki trzymał w segregatorze i z dumą pokazywał zaszokowanym gościom.
Śmierć czyhała też poza domem. Mieszkaliśmy przy ruchliwej ulicy, na której koty żyły krótko i kończyły zesztywniałe w rynsztoku; podnosiliśmy je za ogon, trzymając jak patelnie, i grzebaliśmy o świcie, urządzając zwierzakom, znanym nam oraz nieznanym, ciche i skromne ceremonie pogrzebowe. Droga do szkoły często się wydłużała przez to, że jakiś ptak, zwykle sroka, padł i się rozkładał. W chłodniejszym klimacie nie byłoby o tym mowy, ale w dotkliwej australijskiej spiekocie rozkład następował tak szybko, że niekiedy jeden ptak wystarczał, by ulicą nie dało się przejść. Dyrektor naszej szkoły sugerował omijanie takich tras, dopóki woń śmierci nie zelżeje. Ja jednak zawsze szłam tą zakazaną drogą, w nadziei, że napotkam cuchnącego ptaka i będę mogła spojrzeć mu w oczy.
Sceny śmierci stały się dla mnie czymś swojskim. Zadania domowe często pisałam na odwrocie kserokopii rysunku wykonanego przez tatę, kartce bezmyślnie zabranej ze stosu odrzuconych prac.
– To martwa prostytutka – wyjaśniłam nauczycielce, gdy ta bez słowa podniosła do góry obrazek z ohydną plamą krwi i czarnej posoki. – To tylko rysunki.
Śmierć wydawała mi się po prostu czymś, co się zdarza, i to nawet często. Mimo to mówiono mi o niej tak, jakby była czymś złym, tajemnicą, na której naruszeniu mnie przyłapano. „To niestosowne”, mówiła nauczycielka, telefonując do moich rodziców.
Chodziłam do katolickiej szkoły. Nasz kapelan, ksiądz Power – mrukliwy Irlandczyk, który wydawał mi się niemożliwie stary, ale widywaliśmy go, jak w swych księżych szatach, podskakując, ugniata zawartość pojemnika na śmieci, by dało się upchnąć ich więcej, zanim przyjadą śmieciarze – sadzał nas raz w tygodniu w pierwszych ławach kościoła, by szczerze porozmawiać. Wyciągał krzesło i siadał na nim blisko ołtarza, by nawiązując do górujących nad nami witraży, snuć opowieści o Jezusie wlokącym swój krzyż w miejsce, gdzie miał na nim umrzeć. Któregoś popołudnia ksiądz Power wskazał na czerwoną lampkę na lewo od ołtarza i powiedział, że kiedy ona świeci, oznacza to, że jest tutaj Bóg – bo zasilana jest przez Niego. Przyjrzałam się tej czerwonej żarówce, jarzącej się w zdobionej mosiężnej klatce, i zapytałam, po co w takim razie – skoro zasila ją Bóg – kabel wychodzący ze ściany i biegnący wzdłuż łańcucha, na którym jest zawieszona. Nastała chwila ciszy, rozległo się chrząknięcie, a wreszcie ksiądz odparł: „Żadnych więcej pytań”, po czym zmienił temat i na wieki wieków uznał, że jestem problemem przez duże P, wymagającym wezwania rodziców (jednego dumnego, drugiego zażenowanego) i pozbawienia mnie udziału w tej części mszy, w której role odgrywają chleb i wino.
Mnie natomiast zaniepokoiło to, że z urządzenia elektrycznego usiłował uczynić coś czarodziejskiego i nadnaturalnego, i od tamtej pory z nieufnością podchodziłam do zinstytucjonalizowanej religii. Jawiła mi się jako unik, panaceum, łgarstwo miłe dla ucha. Niebo zdawało mi się trochę zbyt łatwo dostępne, niczym wyjazd na wakacyjny obóz w nagrodę za dobre sprawowanie. Miałam przed sobą jeszcze jakieś dziesięć lat katolickiej szkoły, a już zapalała mi się czerwona lampka, ostrzegająca przed wszystkim, co religia serwowała w odpowiedzi na ważne pytania.
Pierwszą znaną mi zmarłą była moja koleżanka Harriet, która utonęła w wieku dwunastu lat, gdy ratowała swojego psa z wezbranego potoku. Prawie nic nie pamiętam z pogrzebu ani z mowy, ani też nie pamiętam tego, jacy nauczyciele przyszli i czy któryś z nich płakał. Nie przypominam sobie, gdzie siedziała Belle, uratowana czarna labradorka, i czy nie pozostawiono jej w domu. Pamiętam jedynie, że siedziałam w ławce, wpatrzona w zamkniętą białą trumnę, i pragnęłam poznać jej zawartość. Każdy magik wie o tym, że umieszczenie zamkniętej skrzyni przed grupą ludzi to przepis na budowanie napięcia. Nie mogłam przestać się gapić. Tam, zaledwie kilka metrów dalej, leżała moja koleżanka, ale ukryta przede mną. To mnie frustrowało. Trudno było mi też pojąć, że ktoś istnieje, a potem już nie, skoro nie potwierdzało tego nic namacalnego. Chciałam ją zobaczyć. Brakowało mi nie tylko koleżanki, lecz także czegoś jeszcze, zupełnie tak, jakby coś mi odebrano. Brak możliwości zobaczenia jej i pojęcia tego wszystkiego okazał się barierą, która uniemożliwiała mi opłakiwanie straty. Czy moja koleżanka wciąż wyglądała jak ona, czy się zmieniła? Czy cuchnęła jak sroki?
Nie bałam się śmierci. Byłam nią zauroczona. Chciałam wiedzieć, co się dzieje z kotami po tym, jak zakopiemy je w ziemi. Ciekawiło mnie też, dlaczego ptaki śmierdzą i co sprawia, że spadają z drzew. Miałam książki pełne szkieletów – ludzkich, zwierzęcych, dinozaurów – i uciskając sobie skórę, usiłowałam poznać własny. W domu na swoje pytania otrzymywałam odpowiedzi nieporadne, ale szczere. Chwalono mnie za rysunki i pokazywano na przykładzie kolejnych kotów, których widok rozdzierał mi serce, że to, co nieuchronne, czasem bywa paskudne, a kiedy indziej nie. W szkole mówiono mi, żebym stroniła od takich widoków – ptaków, rysunków taty i zmarłej koleżanki – a w zamian na lekcjach i w kościele przedstawiano mi inne obrazy śmierci: takie, które miały mnie przekonać, że jest ona stanem przejściowym. Dla mnie więcej prawdy niosły zdjęcia ofiar Kuby Rozpruwacza. Nikt nie zapowiadał ich powrotu do żywych, w szkole zaś uczono mnie, że Jezus zmartwychwstał i wróci ponownie. Wtłaczano mnie w gotowe ramy koncepcyjne, mające zastąpić te, które zaczynałam tworzyć sama na podstawie własnych doświadczeń. Poprzez wymijające odpowiedzi i reakcje na coś, co uważałam za zwykłe fakty, uczono mnie, że śmierć stanowi tabu, a zarazem ma budzić lęk.
A śmierć otacza nas zewsząd. Jest obecna w serwisach informacyjnych, powieściach i grach wideo – także w komiksach o superbohaterach, gdzie czyjś kaprys może w miesiąc wskrzesić tabun ludzi. Można się na nią natknąć w podcastach kryminalnych zalewających internet, w dziecinnych rymowankach, muzeach, filmach, w których ofiarą mordu padają piękne kobiety. Tyle że przekaz jest cenzurowany, ściętą głowę dziennikarza zakrywają piksele, a słowa starych piosenek łagodzi się dla dobra współczesnej młodzieży. Słyszymy o ludziach ginących w pożarach domów, o samolotach tonących w morzu, o kierowcach ciężarówek wjeżdżających w pieszych, ale trudno to wszystko ogarnąć. To, co rzeczywiste, miesza się z wyobrażeniami i zlewa się w szum tła. Śmierć jest wszechobecna, ale tuszuje się ją bądź przeobraża w fikcję. Ciała znikają, zupełnie jak w grach wideo.
Tyle tylko że z tymi zwłokami coś się jednak dzieje. Gdy siedziałam w kościele, wpatrzona w białą trumnę z moją koleżanką w środku, wiedziałam, że jacyś ludzie wyciągnęli ją z wody, wytarli do sucha, przynieśli tutaj; ludzie, którzy zadbali o nią tam, gdzie my nie mogliśmy.
Co godzinę umiera na świecie średnio 6324 ludzi, co oznacza 151 776 osób dziennie albo około 55,4 miliona rocznie³. To więcej, niż gdyby co pół roku znikała z powierzchni naszego globu cała populacja Australii. W świecie zachodnim po większości tych zgonów następuje powiadomienie telefoniczne. Ktoś z wózkiem do przewozu zwłok zabiera ciało i transportuje je do kostnicy. W razie potrzeby wezwany zostaje ktoś jeszcze, żeby posprzątać miejsce, gdzie leżało ciało, rozkładając się w ciszy, dopóki sąsiedzi nie zaczęli się uskarżać, i pozostawiło po sobie wyżarty w materacu zarys sylwetki jak półpłynna ofiara z Pompejów. Jeżeli zmarły nie miał rodziny, jeszcze komuś innemu płaci się za to, żeby uprzątnął z mieszkania wszystko, co dotąd służyło tamtemu samotnemu życiu: buty, zaprenumerowane gazety zalegające na wycieraczce, sterty nieprzeczytanych książek, żywność, która w lodówce przeżyła nabywcę, rzeczy, które trafią na wyprzedaż, i te, które wylądują w śmietniku. W zakładzie pogrzebowym balsamista postara się może, żeby zmarły wyglądał bardziej na śpiącego niż na martwego. Ci ludzie zajmują się więc sprawami, których widoku, jak nam się zdaje, my byśmy nie znieśli. Nam świat się wali, a dla nich to codzienność.
Większości z nas nic nie łączy z tymi ludźmi, najzupełniej zwyczajnymi, tyle że wykonującymi owe niezbędne prace. Trzyma się ich na dystans, owianych tajemnicą, tak jak samą śmierć. W wiadomościach słyszymy o morderstwach, nigdy jednak o ludziach, którzy przyszli zeskrobać krew z dywanu i zmyć ze ścian rozprysk z tętnicy. Przejeżdżamy obok karamboli, ale nie dowiadujemy się o tych, którzy przeczesują pobocza autostrad w poszukiwaniu szczątków ofiar tych wypadków. Kiedy na Twitterze opłakujemy naszych bohaterów, nie myślimy o ludziach odcinających ich z klamek, na których się powiesili. Ci pozostają nierozpoznani, nieznani, o nich się nie mówi.
Śmierć i ludzie związani z nią zawodowo z roku na rok absorbowali mnie coraz bardziej, oplatali niczym sieć. Oni na co dzień mierzą się z prawdą, którą ja mogę sobie tylko wyobrażać. Najstraszniejszy jest zawsze ten potwór, którego nadejście jedynie słychać w przewodach wentylacyjnych i nie znamy na jego temat żadnych konkretów. Chciałam więc się dowiedzieć, jak wygląda zwyczajna śmierć człowieka – nie ptaków czy kotów, i nie ta ze zdjęć czy filmów.
Jeżeli sam nie jesteś pod tym względem podobny do mnie, zapewne kogoś takiego znasz. Kogoś, kto odwiedza stare, zarośnięte cmentarze i opowiada ci o grobie kobiety, która stanęła zbyt blisko ognia i spłonęła żywcem, bo zapaliła się jej sukienka; kto próbuje cię ciągać do muzeów medycyny i zachęca do przyglądania się zbielałym, wyblakłym szczątkom ludzi od dawna martwych, choć zdolnych wbić w ciebie wzrok, jeśli znajdzie się słój z właściwym preparatem. Może zastanawiać to, skąd bierze się pociąg do takich rzeczy. Te osoby – niczym Alvy Singer wciskający Annie Hall egzemplarz _Zaprzeczania śmierci_ Ernesta Beckera⁴ – zastanawiają się nad tym, jak to jest w ogóle nie istnieć. Jestem przekonana, że zainteresowanie śmiercią to nie tylko zamiłowanie do makabry; mocy tej mentalnej grawitacji nie da się z niczym porównać. Becker widział w śmierci kres, ale też siłę napędową świata.
Ludzie szukający odpowiedzi znajdują je w kościołach, gabinetach terapeutów, w górach czy na pełnym morzu. Ja jednak jestem dziennikarką, a kiedy praca polega na zadawaniu pytań, zaczyna się wierzyć – lub mieć nadzieję – że odpowiedzi kryją w sobie inni ludzie. Miałam w planie odszukać tych, którzy na co dzień pracują ze śmiercią, i poprosić ich o przedstawienie mi tego, co robią i jak. Chciałam zbadać nie tylko mechanizmy branży, lecz także to, jak na pracę tych ludzi wpływa ich stosunek do śmierci; jak tworzy podwaliny tego, czym się zajmują. Zachodnia branża usług związanych ze śmiercią jest tak zorganizowana, że albo nie możemy, albo nie musimy w tym wszystkim uczestniczyć. Ale jeśli przerzucamy na kogoś to brzemię, dlatego że dla nas jest zbyt ciężkie, to jak ci inni sobie z nim radzą? Też przecież są ludźmi. Tu nie ma nas i ich. Jesteśmy jedynie my wszyscy.
Chciałam się przekonać, czy postępując w ten sposób, nie wyrzekamy się jakiejś fundamentalnej wiedzy o człowieku. Czy żyjąc w tym sztucznie wytworzonym stanie wyparcia, na pograniczu między niewinnością a ignorancją, podsycamy lęk, który w rzeczywistości jest zbędny? Czy odtrutką na strach przed śmiercią może być wiedza o tym, co dokładnie się dzieje? Wierny obraz tego, co w związku z nią następuje? Chciałam nieromantycznego, nieupoetyzowanego, nieodkażonego spojrzenia na śmierć. Pragnęłam nagiej, banalnej rzeczywistości – tego, co czeka nas wszystkich. Niepotrzebne mi były eufemizmy ani życzliwi ludzie radzący, by o żałobie rozmawiać przy herbacie i ciastku. Chciałam dotrzeć do korzeni i wyhodować z nich coś własnego. „Jak możesz być pewien, że to śmierci się boisz?”, pada pytanie w _Białym szumie_ Dona DeLillo. „Śmierć jest taka mglista. Nie wiadomo, czym jest, jak się ją odczuwa ani jak wygląda. Może z wielkiego uniwersalnego tematu wyłania się tylko twój osobisty problem”⁵. Chciałam skurczyć śmierć do takich rozmiarów, bym mogła ją uchwycić, do wielkości czegoś, czemu mogłabym sprostać. Pragnęłam sprowadzić ją do rozmiarów czegoś na miarę człowieka.
Im więcej jednak rozmawiałam z ludźmi, tym częściej pytano mnie: „Co spodziewasz się znaleźć w miejscu, w którym być nie musisz? Po co się na to narażać?”.
Fałszywe poczucie bezpieczeństwa daje wiara, że jako dziennikarz możesz stanąć z boku i relacjonować, będąc w każdej sytuacji osobą postronną, pozostając niewzruszonym, obojętnym obserwatorem. Myślałam, że jestem odporna, a nie byłam. Miałam rację, że coś mi umyka, ale w swojej naiwności nie zdawałam sobie sprawy, jak głęboko sięga ten ubytek, jak bardzo nasze podejście do śmierci wpływa na naszą codzienność – jak dalece hamuje w nas nie tylko możliwość zrozumienia, lecz także zdolność opłakiwania momentów, w których wali nam się świat. Wreszcie zobaczyłam, czym naprawdę jest śmierć, a transformacyjnej mocy takiego wejrzenia niemal nie sposób wyrazić. W tym mroku znalazłam też coś jeszcze. Bo tak jak w przypadku zegarków do nurkowania i oklejonych gwiazdkami sufitów w dziecięcych pokojach trzeba zgasić światło, aby dostrzec blask.DAR
_kierownik pracowni anatomopatologii_
W wyziębionym pokoju koło laboratorium na metalowym stole leżą drobne zwłoki z owiniętą ręcznikiem świeżo ogoloną głową.
– Znam tylko jedną fryzurę – mówi Terry Regnier, sam z włosami schludnie przystrzyżonymi i siwymi, zaczesanymi do tyłu na Elvisa, oraz pasującymi do nich bakami i wąsami, które w moim katalogu trafiłyby do dwóch kategorii, „szofer” i „gwiazdor porno”. – Włosy nie są przedmiotem badań. Poza tym obawiam się tego, że ktoś rozpozna dawcę. Dzięki goleniu głowy staje się mniej rozpoznawalny.
Szczękowi zimnej stali wtóruje grające gdzieś radio. Terry sięga za jakieś urządzenie i naciska przełącznik, czym uśmierca _Sweet Talking Woman_ zespołu Electric Light Orchestra.
Po tym, jak pomagałam ubierać nieboszczyka w zakładzie pogrzebowym, tygodniami chodziła mi po głowie myśl, jakim marnotrawstwem jest śmierć. Ciało, które poświęciło lata na rozwój, autonaprawy, uodparnianie się, nabywanie wiedzy o wirusach i chorobach, zostaje po prostu spalone lub pogrzebane. Wybór tego, co stanie się z twoim ciałem, zawsze powinien należeć do ciebie, ale widząc przez drzwiczki chłodni tamtych ludzi z głowami na poduszkach, którzy wszyscy mieli zniknąć, poczułam, że można zrobić coś więcej. Nie uważam, że nasze poczucie wartości życia czy też śmierci powinno odwoływać się wyłącznie do użyteczności, ale ten kontekst też istnieje i zawsze – nawet w dobie drukarek 3D i komputerowych symulacji – jest na to zapotrzebowanie. Chciałam się przekonać, co dzieje się z ciałami, które przekazywane są nauce, zamiast wędrować prosto do grobu lub do krematorium; z tymi, które w takich miejscach jak klinika Mayo w stanie Minnesota, gdzie się znajdujemy, zyskują nowe życie. Pragnęłam też dowiedzieć się, czy anonimowość mrowia martwych twarzy jakoś zmienia charakter pracy osoby zajmującej się nimi. Czy poznanie personaliów zmarłego wpływa na to, jak się go traktuje, i co w ogóle oznacza zajmowanie się kimś takim. Obok zwłok przekazywanych do celów medycznych nie uświadczysz torby z tropami wiodącymi do ich tożsamości. Nie ma jej też przy nowo przybyłej.
Ta zaś jest teraz podpięta pod urządzenie do balsamacji. To czarna gumowa rurka, która znika pod kolejnym ręcznikiem, zakrywającym górne partie ud, i wpompowuje w układ krążenia mieszankę alkoholu, gliceryny (nawilżacz), fenolu (dla dezynfekcji) i formaliny (konserwant). Płyn zwiększy ciężar ciała o trzydzieści procent, inaczej bowiem niż w przypadku pochówku, kiedy zwłoki powinny móc przetrwać kilka tygodni, to ciało musi być zdatne do użytku około roku, dlatego stosuje się lekką nadwyżkę. Kobieta sprawia wrażenie obrzękłej; za sprawą odwodnienia będzie się miesiącami kurczyć. Pod jej głową ceramiczna misa wypełnia się krwią, wypychaną z żył przez napór płynu konserwującego. Krew jest ciemnoczerwona, prawie czarna, częściowo zastygnięta w skrzepy. Nie czuję ani zapachu krwi, ani tej kobiety, pomieszczenie pachnie stalą i formaliną, chemiczną wonią licealnej pracowni biologicznej, zapachem, który ogarnia cię po podniesieniu wieczka słoika z ropuchą. Twarz i tułów są zakryte, ale skórę widać na obsypanych plamami wątrobowymi rękach, i jest blada jak śnieg. Kobieta zmarła dziś rano, więc jeszcze nie zżółkła, nie zszarzała ani nie zzieleniała. Za życia usunięto jej tylko woreczek żółciowy, ciało nadaje się do użytku.
Przechodzę na drugą stronę stołu, trącając piłkę do kości. Spod przykrywającej kobietę tkaniny wyziera dłoń, paznokcie pociągnięte są jasnopomarańczowym lakierem, tylko ten na palcu serdecznym połyskuje złotem. Terry zwykł zmywać lakier, ale przestał to robić, gdy usłyszał, jak pewna studentka komentuje paznokcie swojego nieboszczyka. Dla niej polakierowane paznokcie były czymś uczłowieczającym kawał martwego mięsa. Mówiły jej: to jest ktoś, kto żył, umarł i ofiarował ci ten dar, byś mogła się uczyć. Od tamtej pory Terry nawet nie tknął buteleczki ze zmywaczem.
– Trafiali do mnie faceci, którym wnuczki malowały paznokcie. Zostawiam tak, jak jest.
Kiedy ciało jest zabalsamowane, ale jeszcze przed przekazaniem go do celów edukacyjnych, Terry pozwala, by w takim stanie przeleżało dwa, trzy miesiące, co umożliwia chemikaliom wzmocnienie tkanek. Warunki panujące w chłodni i czas pomagają zabić wszelkie szkodliwe bakterie; o bezpieczeństwo dba się również poprzez odrzucanie dawców zakażonych na przykład wirusem HIV, żółtaczką czy ptasią grypą. Ta dama o złotych i pomarańczowych paznokciach jeszcze przez jakiś czas nie zetknie się ze studentami. Kiedy do tego dojdzie, pewne partie jej ciała będą rozmrażane stosownie do potrzeb. Jeżeli zajęcia będą wymagać zapoznania się z drogami oddechowymi, odmrożone zostaną wyłącznie głowa i szyja, reszta zaś przechowywana będzie w suchym lodzie. Rozmrażanie kończyn i głowy zajmuje jeden dzień, a korpusów, zależnie od ich wielkości, co najmniej trzy.
– Staramy się utrzymywać ciała w możliwie idealnym stanie i odmrażamy je w sam raz na tyle, żeby nadawały się do użycia. W Minnesocie jest wystarczająco zimno – chichocze Terry. – Nie chcemy, żeby tkanki też pozamarzały.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. James Baldwin, _Następnym razem pożar. Wybór esejów_, wybrał, przełożył i wstępem opatrzył Daniel Passent, Książka i Wiedza, Warszawa 965.
2. Eddie Campbell, Alan Moore, _Prosto z piekła_, przeł. Michał Chaciński, Marek Cieślik, timof i cisi wspólnicy, Warszawa 2014.
3. World Health Organisation, _The Top 10 Causes of Death_, 9 grudnia 020, who.int/news-room/fact-sheets/detail/the-top-10-causes-of-death.
4. Ernest Becker, _Zaprzeczanie śmierci_, przeł. Agnieszka Trąbka, Nomos, Kraków 2015.
5. Don DeLillo, _Biały szum_ (cytaty w tłumaczeniu własnym – Jarosław Irzykowski).
6. Hayley Campbell, _This Guy Had Himself Dissected by His Friends and His Skeleton Put on Public Display_, BuzzFeed, 8 czerwca 2015, buzzfeed.com/hayleycampbell/why-would-you-put-underpants-on-a-skeleton.
7. David Lynch, _The Art Life_, reż. Jon Nguyen, Duck Diver Films, 2016, DVD, Thunderbird Releasing.
8. Denis Johnson, _The Largesse of the Sea Maiden_, Jonathan Cape, London 2018, opowiadanie _Triumph Over the Grave_, s. 121.
9. David Wojnarowicz, _Close to the Knives_, Canongate, Edinburgh 2017, s. 119, © David Wojnarowicz, 1991 (tłumaczenie własne).