Sceny z życia rodzinnego. Strajk klimatyczny Grety - ebook
Sceny z życia rodzinnego. Strajk klimatyczny Grety - ebook
Kiedy w sierpniu 2018 roku Greta Thunberg rozpoczęła samotny strajk szkolny dla klimatu, była nikomu nieznaną nastolatką ze Szwecji. Dziś nazwisko dziewczyny jest właściwie symbolem walki o naszą planetę. Sceny z życia rodzinnego. Strajk klimatyczny Grety to opowieść nie tylko o tej trudnej i nierównej walce, ale również historia o losach rodziny Thunberg: Maleny, Svante, Beaty i Grety. Zdiagnozowanie u dziewczynki zespołu Aspergera, a także jej późniejsza decyzja o strajku, wywróciły życie rodziny do góry nogami. Swoją początkowo małą rewolucję Greta zaczęła bowiem od siebie samej i najbliższych, bo, jak sama niejednokrotnie podkreśla we własnych przemówieniach: liczy się każda pojedyncza osoba. Sceny z życia rodzinnego to zbiór krótkich opowieści o codzienności rodziny Grety – czasem zabawnych, innym razem wyciskających łzy, najczęściej jednak zmuszających do refleksji nad przyszłością świata, który znamy. Książkę wieńczą przemówienia nastolatki, które ta przez ostatni rok konsekwentnie wygłaszała w europejskich stolicach.
Kategoria: | Nauki przyrodnicze |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8110-970-3 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ZA KULISAMI
Ponieważ dzień przemija.
Słońce zdechnie o siódmej godzinie.
Powiedz, ekspercie od ciemności,
który z nas nie przeminie?
Kto zapali światło o zachodzie,
kto wyśni blask ze wschodu?
Przyjdź, ktokolwiek z latarnią!
Najlepiej ty.^()
Elegia Werner Aspenström
.
To mogłaby być moja historia. Coś w rodzaju autobiografii, gdybym tylko chciała ją napisać. Ale nie jestem tym zainteresowana, ponieważ istnieją rzeczy, które są dla mnie ważniejsze.
Ja i Svante napisaliśmy tę książkę wspólnie z naszymi córkami. Opowiada o kryzysie, który dotknął naszą rodzinę.
O Grecie i o Beacie.
Przede wszystkim jednak jest to historia kryzysu, który wywiera na nas coraz większy wpływ. Który sami spowodowaliśmy, jako ludzkość, naszym stylem życia: w sprzeczności ze zrównoważonym rozwojem, oddzieleni od przyrody, której wszyscy jesteśmy częścią. Jedni nazywają to nadkonsumpcją, inni kryzysem klimatycznym.
Większość ludzi wierzy, że ten kryzys dzieje się gdzieś daleko i upłynie wiele lat, zanim zostaną nim dotknięci.
Ale to nieprawda, bo on już tu jest. Trwa wokół nas i objawia się na wiele różnych sposobów. Przy stole, gdy jemy śniadanie, na szkolnych korytarzach, na ulicach, w domach i w mieszkaniach, na drzewach i w wietrze, który rozwiewa nam włosy.
Być może o pewnych sprawach, o których ja, Svante i nasze córki zdecydowaliśmy się tutaj opowiedzieć, powinniśmy byli napisać w przyszłości, gdy nabierzemy do nich większego dystansu.
Ale zdecydowaliśmy się nie przez wzgląd na nas, tylko na Was. Być może dzięki temu pewne sprawy wydałyby się Wam bardziej przyjemne. Z różnych powodów odebralibyście je w łagodniejszy sposób.
Niestety, nie mamy zbyt wiele czasu. Jeśli chcemy wspomniany kryzys zażegnać, powinniśmy sobie uzmysłowić, że trwa on od dłuższego czasu. Także w tej chwili.
Kilka dni przed publikacją tej książki, w sierpniu 2018 roku, nasza córka Greta Thunberg usiadła pod Riksdagiem i rozpoczęła szkolny strajk dla klimatu. Strajk trwa do dziś, między innymi na placu Mynttorget na sztokholmskiej starówce i w wielu miejscach na całym świecie.
Od tamtej pory wiele się zmieniło. Zarówno u niej, jak w całej naszej rodzinie. Czasem czujemy się prawie tak, jakby to była jakaś bajka.
Nowe, kieszonkowe wydanie naszej książki jest wersją rozbudowaną. Zawiera nowe sceny z lata dwa tysiące osiemnastego roku, jak również wszystko to, co się wydarzyło na początku strajku Grety.
Malena Ernman, maj 2019
PS. Przed pierwszą publikacją tej książki obiecaliśmy, że pieniądze, które na niej ewentualnie zarobimy, będziemy przeznaczać za pośrednictwem założonej przez nas fundacji na rzecz organizacji ekologicznych, takich jak Greenpeace, WWF, Lära med Djur, Fältbiologerna, Kung Över Livet, Naturskyddsföreningen, Barn i Behov oraz Djurens Rätt.
I tak się dzieje.
Bo tak zdecydowały nasze córki – Greta i Beata.
Malena Ernman, maj 2019
.
SCENA 1
OSTATNI WIECZÓR W OPERZE
Akcja rozgrywa się na scenie.
Orkiestra stroi instrumenty, w sali gaśnie światło. Obok mnie stoi dyrygent, Jean-Christophe Spinosi. Za chwilę oboje wyjdziemy zza kulis i każde z nas zajmie swoje miejsce.
Wszystkim dopisuje humor, bo to ostatnie przedstawienie. Jutro się rozjedziemy do domów, do swoich rodzin albo do innych sal operowych we Francji, Włoszech, Hiszpanii, Oslo, Kopenhadze, Berlinie, Londynie i Nowym Jorku.
Podczas ostatnich przedstawień zawsze czuliśmy się jak w transie.
Każdy, kto kiedykolwiek występował na scenie, wie, co mam na myśli. Zalewa cię fala energii, co w połączeniu z estradą i publicznością wywołuje reakcję łańcuchową, która rozciąga się na kilka kolejnych wieczornych występów. To jakaś teatralna czy operowa magia.
Dziś wieczorem po raz ostatni wystawiamy Kserksesa Händla w sali widowiskowej Artipelag w gminie Värmdö. Czas akcji: 2 listopada 2014 roku. Dziś wieczorem po raz ostatni wykonam arię operową na terenie Szwecji. Jeszcze nikt o tym nie wie.
Dziś wieczorem zaśpiewam ostatni raz w życiu.
Za kulisami panuje tak elektryzująca atmosfera, że wszyscy niemalże unoszą się kilka centymetrów nad betonową posadzką. Przedstawienie będzie nagrywane. Zarejestruje je osiem kamer.
Tylko drzwi oddzielają nas od dziewięciuset widzów. W sali panuje cisza jak makiem zasiał. Swoją obecnością zaszczycił nas sam król z małżonką.
Krążę po garderobie, nie potrafię usiedzieć w spokoju. Próbuję głęboko oddychać, ale nie mogę. Moje ciało jakby skręca w lewo, zalewa mnie pot, trzęsą mi się ręce. Ostatnie siedem tygodni przypominało niekończący się koszmar. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca, żeby choć trochę odpocząć. Nie zaznałam chwili wytchnienia. Żołądek podjeżdża mi do gardła, ale na szczęście nie wymiotuję. Czuję się jak podczas wydłużonego ataku paniki, jakbym wpadła na szklaną ścianę, upadła na podłogę i znieruchomiała. Czekam na głuchy odgłos upadku, na ból, krew, złamaną nogę i wycie syren pogotowia ratunkowego.
Na szczęście nic takiego się nie dzieje. Widzę tylko, jak wiszę przed tą cholerną szklaną ścianą, która wznosi się przede mną nienaruszona. Nie ma na niej najmniejszego śladu pęknięcia.
– Nie czuję się najlepiej – mówię.
– Usiądź – proponuje dyrygent. – Napijesz się wody?
Rozmawiamy po francusku.
Nagle nogi się pode mną uginają i mam wrażenie, że zaraz osunę się na podłogę. Spinosi chwyta mnie za ręce.
– Uspokój się – mówi. – Najwyżej zaczniemy z małym poślizgiem. Ludzie mogą poczekać. Wezmę na to siebie. Przecież jestem Francuzem, a my się zawsze spóźniamy.
Słyszę czyjś śmiech.
Po przedstawieniu będę musiała od razu wrócić do domu. Moja młodsza córka, Beata, jutro kończy dziewięć lat, mam jeszcze tysiąc spraw do załatwienia. Na razie jednak leżę na podłodze. Zemdlałam. Dryfuję w ramionach dyrygenta.
Typowe.
Ktoś delikatnie głaszcze mnie po czole, nagle wokół robi się ciemno.
.
SCENA 2
DAWNE ZWYCZAJE
Wychowałam się w szeregowcu w Sandviken. Mama była diakonem w miejscowym kościele, tata pracował w firmie Sandvik jako specjalista do spraw finansowo-podatkowych. Mam o trzy lata młodszą siostrę Vendelę i o jedenaście lat młodszego brata, Karla-Johana. Mama nazwała go tak na cześć słynnego szwedzkiego aktora i śpiewaka operowego, Carla Johana Falkmana. Uważała, że to elegancki i przystojny mężczyzna.
To jedyny związek z operą i muzyką klasyczną, jaki wyniosłam z domu.
W tamtym okresie często śpiewaliśmy piosenki ludowe, utwory Abby i Johna Denvera. Ogólnie rzecz biorąc, byliśmy typową szwedzką rodziną z małego miasta. Tym, co odróżniało nas od innych rodzin, było silne zaangażowanie moich rodziców w działania na rzecz ludzi znajdujących się w trudnej sytuacji życiowej.
W naszym domu w dzielnicy Vallhov obowiązywały idee prawdziwego humanizmu. Oczywiste było dla nas to, że należy wspierać potrzebujących. Moja mama odziedziczyła to przekonanie po swoim ojcu, Ebbe Arvidssonie, ważnej postaci w Kościele Szwecji, pionierze ekumenizmu i nowoczesnej działalności humanitarnej. Z dzieciństwa zapamiętałam licznych uchodźców w naszym domu i „ludzi bez dokumentów”. Czasem panował lekki chaos, ale na ogół wszystko układało się dobrze.
Co jakiś czas, latem, jeździłam z mamą odwiedzić jej najlepszą przyjaciółkę, która była zakonnicą w północnej Anglii. Zdarzało się, że mieszkałyśmy wtedy w klasztorze. Pewnie dlatego tak często przeklinam na scenie. Takie zachowanie jest czymś w rodzaju dziecięcego buntu, który nie ma końca.
Abstrahując od faktu, że lato spędzałyśmy w angielskim klasztorze, a do naszego garażu co pewien czas wprowadzali się uchodźcy, niczym nie różniliśmy się od innych rodzin.
Jak już wspominałam, w domu śpiewaliśmy różne piosenki. Uwielbiałam to. Śpiewałam wszystko – im trudniejszy był dany utwór, tym większą sprawiało mi to frajdę.
Śpiewaczką zostałam głównie dlatego, że lubiłam wyzwania. Arie operowe to najtrudniejsze, a zarazem najwspanialsze utwory do wykonania.
.
SCENA 3
PRACOWNIK KULTURY
Na scenie występowałam od szóstego roku życia. Śpiewałam w chórze kościelnym, w zespołach wokalnych i jazz-bandach, wykonywałam operowe partie wokalne i grałam w musicalach... Darzyłam muzykę bezgraniczną miłością. Wolałam się jednak nie utożsamiać z jednym konkretnym gatunkiem, bo chciałam uniknąć zaszufladkowania. Sięgam więc po dzieła z różnych rejestrów i wykonuję każdy rodzaj muzyki – pod warunkiem, że jest dobra.
W branży artystycznej krąży powiedzenie, że im bardziej ktoś jest wyrazistym artystą, tym więcej napisze książek kucharskich. W moim przypadku jest odwrotnie, bo nie opublikowałam na razie ani jednej.
Przez ostatnich piętnaście lat starałam się łączyć artystyczne wyżyny z bardziej przyziemnymi oczekiwaniami publiczności. Chciałam uprościć to, co najtrudniejsze; najbardziej wyrafinowane utwory uczynić bardziej przystępnymi; elitarne – upowszechnić.
I odwrotnie.
Podążałam własną drogą. Zawsze pod prąd i na ogół samotnie. Z wyjątkiem sytuacji, w których towarzyszył mi Svante.
To, co na początku wypływało z instynktu albo intuicji, z czasem stało się metodą. Miałam silne poczucie odpowiedzialności i przekonanie, że osoba, która dysponuje pewnymi predyspozycjami i możliwościami rozwijania tego, czym się zajmuje, ma też obowiązek to robić.
Ja i Svante należymy do nielicznych osób, które takie możliwości zyskały.
Podjęliśmy więc próbę.
Oboje działamy w branży kulturalnej. Wykształcenie zdobyliśmy w takich dziedzinach jak opera i muzyka, ukończyliśmy wyższe szkoły teatralne. Połowę zawodowego życia przepracowaliśmy w charakterze freelancerów. Zajmujemy się tym, co jest celem większości osób parających się kulturą: harujemy, żeby zabezpieczyć się na przyszłość i osiągnąć najważniejszy i podstawowy cel – zjednać sobie jak najszerszą publiczność.
Wywodzimy się z różnych środowisk, ale od samego początku łączą nas wspólne priorytety. Jesteśmy różni, ale podobni.
Kiedy zaszłam w ciążę z naszą pierwszą córką, Gretą, Svante pracował w Östgötateatern, Riksteatern i Orionteatern. Był zatrudniony na trzech etatach równocześnie. Ja z kolei miałam podpisane kontrakty, które na wiele lat w przód zobowiązywały mnie do występów na różnych scenach operowych w całej Europie. Ponieważ dzieliło nas tysiąc kilometrów, o tym, w jaki sposób ułożymy sobie wspólne nowe życie, dyskutowaliśmy przez telefon.
– Należysz do najlepszych śpiewaczek operowych na świecie – przekonywał Svante. – Czytałem o tym co najmniej w dziesięciu różnych gazetach. Ja grywam w teatrze role drugoplanowe. Poza tym zarabiasz o wiele więcej ode mnie.
Protestowałam, ale niezbyt szczerze. Tym sposobem decyzja została podjęta. Po swoim ostatnim przedstawieniu Svante przyleciał do mnie do Berlina.
Następnego dnia zadzwonił jego telefon komórkowy. Svante stał na balkonie wychodzącym na Friedrichstrasse i przez kilka minut z kimś rozmawiał. Maj się kończył, we znaki dawały nam się pierwsze letnie upały. Byliśmy wtedy ze sobą mniej więcej od pół roku.
– Typowe – powiedział Svante. Rozłączył się i roześmiał.
– Kto dzwonił?
– Erik Haag i jakiś drugi facet. W zeszłym tygodniu oglądali moje przedstawienie w Orionie.
Svante występował tam z Heleną af Sandeberg w sztuce na podstawie Trainspotting Irvine’a Welsha. Główni bohaterowie brali prochy i zawijali zwłoki w folię. Przedstawienie grali przez kilka tygodni, a Helena za każdym razem wołała do Svantego: „Wyruchaj mnie!”. Byłam okropnie zazdrosna.
– Obaj prowadzą program rozrywkowy w publicznym radiu. Stwierdzili, że jestem zabawny, i zadzwonili, żeby spytać, czy nie chciałbym u nich wystąpić na próbę. Na takie telefony niektórzy czekają przez całe życie...
– Naprawdę? W takim razie powinieneś się zgodzić! Absolutnie! – stwierdziłam, wbijając w niego wzrok.
– Odpowiedziałem, że jestem teraz za granicą u mojej dziewczyny, która jest w ciąży.
– Odmówiłeś?
– Tak. Tak to działa. Musimy być w tym razem, bo inaczej nic z tego nie będzie.
I tak też się stało.
Kilka tygodni później po premierze opery Don Giovanni w berlińskiej Staatsoper poszliśmy na bankiet. Svante wyznał maestro Barenboimowi i Cecilii Bartoli, że obecnie jest gospodynią domową. „So now I’m a housewife”.
I tak było przez dwanaście lat. Prowadziliśmy dość wyczerpujące, a zarazem pełne radości życie. W każdym mieście mieszkaliśmy po dwa miesiące, po czym wyjeżdżaliśmy do następnego. Berlin, Paryż, Wiedeń, Amsterdam, Barcelona... Tak to się toczyło.
Lato spędzaliśmy w Glyndebourne, Salzburgu albo w Aix-en-Provence. Tak jak wszyscy, którzy są dobrymi śpiewakami operowymi lub klasycznymi.
Ćwiczyłam po dwadzieścia, trzydzieści godzin tygodniowo. Resztę czasu spędzaliśmy razem. Byliśmy całkowicie wolni i swobodni. Żadnej rodziny – z wyjątkiem babci Mony – żadnych przyjaciół, kolacji ani bankietów. Tylko my dwoje.
Beata urodziła się trzy lata po Grecie. Kupiliśmy sobie volvo V70, żeby zmieściły się tam domek dla lalek, misie i trzykołowe rowerki. I tak sobie żyliśmy, rok po roku. To były naprawdę cudowne lata. Zimą siadywaliśmy na podłodze jasnego i pięknego mieszkania z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku i bawiliśmy się z dziewczynkami, a wiosną spacerowaliśmy po cienistych parkach.
Nasze ówczesne życie nie dało się z niczym porównać. Było wprost cudowne.
.
SCENA 4
NIEZWYKŁE MOŻLIWOŚCI
– Występ na konkursie Melodifestivalen to trochę tak jak urodzenie dziecka. Można o tym opowiedzieć, można to szczegółowo opisać, ale tylko ten, kto tego doświadczył, rozumie, czym to tak naprawdę jest.
Anders Hansson to producent muzyczny. Wkrótce zaczynamy pracę nad moją kolejną płytą. Ciągniemy walizki przez rynek w Malmö, żeby zdążyć na pociąg do Sztokholmu. Anders śmieje się i objaśnia mnie i Svantemu naszą obecną sytuację.
Wczoraj zaśpiewałam swój przebój, a dzisiaj pierwszą stronę gazety „Aftonbladet” wieńczy duże zdjęcie, na którym oprócz mnie są też Petra Mede i Sarah Dawn Finer. Nagłówek brzmi: „Malmö Arena godz. 21.23”. Jestem zszokowana.
Jeśli ktoś kwalifikuje się do festiwalu, to tylko po to, żeby go wygrać. I to w najlepszym stylu. Twoje nazwisko w ogóle nie powinno się pojawiać wśród osób typowanych na zwycięzców, a w finale musisz rywalizować z największymi artystami. Potem wystarczy już tylko zwyciężyć – z minimalną przewagą, najlepiej dzięki głosom widzów. Tak jak ja. W sumie to nic trudnego.
Po takim sukcesie trzeba się jednak zabrać do pracy, żeby wykorzystać sprzyjającą koniunkturę.
Melodifestivalen dał nam unikalną szansę, która najprawdopodobniej nigdy więcej się nie powtórzy. Publiczność waliła na nasze przedstawienia drzwiami i oknami, a minister kultury wspomniał o „efekcie Maleny”.
„Droga opery: z salonów z powrotem do ludu” – informował „Expressen”, a szef działu kultury dziennika „Dagens Nyheter” napisał: „To wygląda zbyt dobrze, żeby było prawdziwe. Ale to prawda!”.
Przez krótką chwilę myślałam, że opera znowu stała się modna.
Niestety jesienią wszystko wróciło do normy. Żadna instytucja kulturalna nie odpowiedziała na naszą ofertę i nie chciała skorzystać z nadarzającej się okazji. Mieliśmy swoją publiczność, ale wyglądało na to, że nikt nas nie chciał przyjąć. Postanowiliśmy więc, że wszystko zrobimy swoimi siłami.
Zagramy tytułowe role za granicą, obsadzimy artystów w kraju, a koncerty wyprodukujemy sami, zorganizujemy całe tournée i poszczególne przedstawienia.
A wszystko to w celu znalezienia nowej, szerokiej publiczności.
Pewnego wieczoru, dwa tygodnie przed ostatnim przedstawieniem Kserksesa, siedziałam ze Svantem na podłodze w naszym mieszkaniu w Sztokholmie. Było późno, obie córki już spały. Siedzieliśmy tak, bo przed chwilą nasz świat zaczął się rozpadać na kawałki.
Greta niedawno poszła do piątej klasy, ale nie czuła się najlepiej. Ciągle płakała: wieczorami przed zaśnięciem, w drodze do szkoły, na lekcjach i w czasie przerw. Nauczyciele dzwonili do nas prawie codziennie. Po każdym telefonie Svante rzucał wszystko i jechał po córkę. W domu od razu prowadził ją do Mosesa, bo tylko w towarzystwie psa czuła się odrobinę lepiej.
Godzinami przesiadywała z naszym golden retrieverem, poklepywała go i gładziła po sierści. Próbowaliśmy coś zrobić, ale nic nie pomagało. Nasza córka zachowywała się tak, jakby nagle pogrążyła się w ciemności i przestała normalnie funkcjonować. Przestała grać na pianinie. Przestała się śmiać. Przestała mówić.
Nie chciała jeść.
Siedzieliśmy więc na podłodze wykładanej mozaiką i nie bardzo wiedzieliśmy, co z tym fantem począć. Byliśmy gotowi na wszystko, byle tylko odzyskać naszą córkę. Bez względu na cenę.
Okazało się, że to za mało. Musieliśmy bowiem dokonać czegoś, na co składało się znacznie więcej niż tylko słowa i uczucia: zamknąć za sobą pewien rozdział i zerwać z przeszłością.
– Jak się czujesz? – spytał Svante. – Chcesz to dalej ciągnąć?
– Nie – odparłam.
– Okej, w takim razie ja też uważam, że powinniśmy dać sobie spokój. Nie da się wystawić opery o takim charakterze, jeśli sprzeciwia się temu jakiś dupek. Nawet jeśli zapewnimy publiczność.
– Zgadzam się z tobą. Kończmy z tym.
– Jeśli decydentom nie wystarczy, że dwadzieścia tysięcy ludzi jedzie do położonej w lesie sali widowiskowej w Värmdö, skąd do najbliższego przystanku autobusowego są trzy kilometry, i że można to zrobić bez dotacji i pomocy sponsorów... jeśli nawet to im nie wystarczy, to myślę, że nic więcej nie pomoże.
Svante ma swój temperament, który nie zawsze mu pomaga. Mimo to tę argumentację uznałam za słuszną, bo nie potrafiłam zakwestionować jego toku myślenia.
– Długo próbowaliśmy i zaszliśmy tak daleko, jak tylko się dało – stwierdziłam. – Szczerze mówiąc, chybabym nie dała rady, gdybyśmy chcieli to dalej ciągnąć.
– W takim razie musimy wszystko odwołać – kontynuował Svante. – Anulować kontrakty. Madryt, Zurych, Wiedeń, Brukselę... dosłownie wszystko. Tylko znajdźmy jakieś logiczne wytłumaczenie, a potem weźmiemy się za coś nowego. Koncerty, musicale, teatr, telewizję... Znowu zaczniesz śpiewać. Zaśpiewasz arie, ale żadnych nowych spektakli.
– Za dwa tygodnie mam ostatnie przedstawienie. Potem kończę.
Taką podjęłam decyzję.
– Chcemy coś dodać? To głupie, prawda?
– Tak – odparłam. – To naprawdę głupie.
Potem nie odezwaliśmy się słowem.
.
SCENA 5
KSERKSES – KRÓL PERSÓW
Byłam nieprzytomna przez prawie dziesięć minut, więc o wszystkim dowiedziałam się po fakcie. Publiczność została poinformowana, że przedstawienie rozpocznie się z kilkuminutowym opóźnieniem.
Za kulisami trwały gorączkowe dyskusje, jak rozwiązać problem, ale mnie to nie dotyczyło, bo wiedziałam, co powinnam zrobić. Doszłam do wniosku, że nadszedł czas, aby skończyć z tym raz na zawsze. Wypiłam łyk wody i skinęłam ręką dyrygentowi.
– Może się pani poruszać? – spytał.
– Nie – odparłam, wstając z krzesła.
– Może pani chodzić?
– Nie – odparłam, ruszając w kierunku drzwi prowadzących na scenę. Zgromadzone wokół nas osoby z niepokojem śledziły moje ruchy.
– Ale śpiewać pani może?
– Nie – odparłam, po czym skinęłam głową inspicjentowi i wyszłam na scenę.
Ci, co tam wtedy byli, twierdzili później, że nigdy przedtem nie widzieli takiego aplauzu. Widzowie wstali i hucznie wiwatowali. Wcześniej takie reakcje należały do rzadkości. Czułam się jak w filmie, zwłaszcza że król i królowa też zachowywali się bardzo spontanicznie.
Widzę to jak w zwolnionym tempie.
Pernilla pomogła mi zdjąć kostium i perukę.
– Nie mów Svantemu o tym, co się stało – poprosiłam. – Będzie się niepotrzebnie niepokoił.
Pernilla skinęła głową.
Z foyer dobiegały do mojej garderoby głośne okrzyki, zdania wypowiadane po francusku, szwedzku, niemiecku i hiszpańsku. Kiedy wynoszono mnie do taksówki, zobaczyłam, jak moi wielbiciele sięgają po kieliszki z szampanem i wznoszą toast. Potem rozległo się czterokrotne „Hip, hip, hurra!”.
Położyłam się na tylnym siedzeniu i całą drogę do domu przepłakałam. Nie dlatego jednak, że było mi smutno, tylko dlatego, że poczułam niewyobrażalną ulgę, że wszystko ułożyło się tak, jak powinno.
Płakałam, bo nic z tego przedstawienia nie zapamiętałam.
Czułam się tak, jakbym w ogóle w nim nie uczestniczyła.
.
SCENA 6
GNOCCHI
Śniadanie: ⅓ banana; czas spożycia posiłku: 53 minuty.
Na ścianie w kuchni mamy kartkę formatu A3. Zapisujemy na niej wszystko to, co Greta zjadła i ile jej to zajęło. Je niewiele, a na dodatek robi to bardzo powoli. Lekarze ze sztokholmskiego centrum leczenia zaburzeń odżywiania twierdzą, że taka metoda działa, ale niestety dopiero w dłuższej perspektywie. Zapisuje się kolejne posiłki i tym sposobem powstaje lista tego, co się je najczęściej, co być może uda się zjeść później i tego, co chciałoby się zjeść.
Nasza lista jest krótka: ryż, awokado i gnocchi.
Jest wtorek, 8 listopada, a my stoimy gdzieś pomiędzy otchłanią rozpaczy a Kungsholmen. Dzwonek zadzwoni za pięć minut, ale dzisiaj nie będzie zajęć. Zresztą nie tylko dzisiaj – przez cały tydzień.
Wczoraj dostaliśmy mail ze szkoły. Dowiedzieliśmy się z niego, że kadra pedagogiczna jest „zaniepokojona” stałą nieobecnością Grety na lekcjach. A przecież dyrekcja dostała multum listów od lekarzy i psychologów, którzy wyjaśniali powody jej nieobecności.
Jeszcze raz tłumaczymy naszą sytuację. W odpowiedzi otrzymuję kolejny mail. Jego autor wyraża nadzieję, że Greta jak zwykle przyjdzie do szkoły w poniedziałek, żebyśmy „mogli jakoś zaradzić temu problemowi”. Ale nasza córka już tam nie wróci. Dwa miesiące temu przestała jeść, a ponieważ nie zanosi się na jakikolwiek przełom w tej sprawie, w przyszłym tygodniu zostanie przyjęta do Szpitala Dziecięcego Sachsska.
Obiad jemy na kanapie, oglądając Dawno, dawno temu^() na DVD. Na szczęście mamy kilka sezonów, a każdy z nich trwa mniej więcej tyle co epoka geologiczna. To świetnie, bo żeby przebrnąć przez każdy posiłek, potrzebujemy oceanu czasu.
Svante przygotowuje gnocchi. Ważne, żeby miały idealną konsystencję, w przeciwnym razie będą niejadalne. Gnocchi to takie włoskie kopytka, które kształtem przypominają piłkę do rugby.
Nakładamy na talerz małą porcję i pilnujemy, żeby zachować równowagę. Jeśli będzie ich za dużo, nasza córka niczego nie tknie, jeśli za mało – zje niewiele. Generalnie i tak je za mało, ale w jej przypadku liczy się każdy kąsek. Każdy na wagę złota.
Greta zaczyna od selekcji klusek. Obraca je na wszystkie strony, naciska, kilkukrotnie powtarza te czynności. Po dwudziestu minutach w końcu zaczyna jeść. Liże kluskę, ssie ją, odgryza małe kawałki. Idzie jej dosyć wolno. Pierwszy etap dobiegł końca. Trwał trzydzieści dziewięć minut. Sięga po następną porcyjkę. Te interwały mają różną długość, wszystko notujemy, liczymy liczbę gryzów, niczego nie komentujemy.
– Już się najadłam – mówi nagle Greta. – Więcej nie wcisnę.
Unikamy ze Svantem swojego wzroku. Musimy się powstrzymać od okazywania frustracji. W końcu do nas dotarło, że to jedyna skuteczna metoda. Inaczej się po prostu nie da.
Próbowaliśmy stosować różne taktyki: stawialiśmy wszystko na ostrzu noża, krzyczeliśmy, śmialiśmy się, groziliśmy, błagaliśmy, prosiliśmy, płakaliśmy i próbowaliśmy przekupić Gretę na wszelkie, najbardziej wydumane sposoby. W końcu doszliśmy do wniosku, że ten najlepiej się sprawdza.
Svante podchodzi do kartki wiszącej na ścianie i zapisuje kolejne informacje:
Obiad: 5 gnocchi; czas spożycia posiłku: 2 godziny i 10 minut.
.
SCENA 7
O SZTUCE PIECZENIA BUŁECZEK
Jest trzeci weekend września 2014 roku. Późnym popołudniem wybieram się do Artipelagu, ale najpierw musimy upiec bułeczki.
Zamierzamy to robić we czworo, całą rodziną. Jesteśmy zdeterminowani, żeby nam się udało. Musi się udać.
Jeśli upieczemy te bułeczki tak jak zawsze, to znaczy w całkowitym spokoju, bez nerwów i emocji, Greta je zje jak zawsze i będzie po kłopocie. Sprawa wydaje się więc dziecinnie prosta. Pieczenie bułeczek to najlepsza metoda, jaką znamy.
Pichcimy więc i tańczymy po kuchni, jakbyśmy chcieli urządzić najlepsze w historii ludzkości święto pieczenia bułeczek.
Niestety, kiedy są już gotowe, następuje gwałtowny koniec imprezy. Greta bierze jedną z nich do ręki i ostrożnie obwąchuje. Trzyma ją w dłoni i próbuje otworzyć usta, ale bez efektu. Już wiemy, że tym razem się nie uda.
– Zjedz... proszę – apelujemy do niej ze Svantem.
Najpierw mówimy bardzo spokojnym tonem, ale po chwili zniecierpliwienie i frustracja biorą górę i odrobinę podnosimy głos. W końcu przemawia cały nasz strach i poczucie beznadziei:
– No jedz! Musisz jeść, rozumiesz?! Jedz, bo inaczej umrzesz!
W tym momencie Greta przeżywa pierwszy atak lęku. Wydaje z siebie dźwięk, jakiego nigdy wcześniej nie słyszeliśmy. Z jej gardła wydobywa się prawdziwy ryk, który trwa ponad czterdzieści minut. Brzmi tak, jakby dobiegał z jakiejś czeluści. Pierwszy raz od czasów niemowlęctwa słyszymy jej krzyk.
Tulę ją w ramionach, a Moses kładzie się obok i przykłada swój wilgotny nos do jej głowy. Stos bułeczek leży na podłodze na środku kuchni.
Po godzinie Greta się uspokaja. Informujemy ją, że nie będziemy już jeść bułeczek, więc nie ma się czego bać.
– Wszystko w porządku, wszystko będzie dobrze.
Czas jechać na przedstawienie. Dzisiaj gramy po południu. Do Artipelagu udajemy się całą rodziną. W pewnym momencie Greta pyta:
– Czy ja kiedykolwiek wyzdrowieję?
– Oczywiście, że tak – odpowiadam.
– A kiedy?
– Nie wiem. Niedługo.
Samochód zatrzymuje się przed wspaniałym budynkiem.
Idę za kulisy i robię próbę głosu.
.
SCENA 8
W SZPITALU DZIECIĘCYM
Bez względu na to, jak źle się czułam w prywatnym życiu, na scenie było całkiem odwrotnie. Scena na pewien czas stawała się moim azylem. Niestety niedawno przekroczyłam pewną granicę i każde kolejne przedstawienie Kserksesa odgrywam jakby w kompletnych ciemnościach. Nie chcę stać na scenie, nie chcę na niej przebywać. Wolałabym wrócić z dziećmi do domu, pojechać dokądkolwiek, byle tylko nie tkwić w tym pieprzonym Artipelagu.
Najbardziej zależy mi na tym, żeby odpowiedzieć Grecie na pytanie: „Kiedy wyzdrowieję?”.
Niestety, nie jestem w stanie tego zrobić. Nikt nie zna odpowiedzi, bo najpierw musimy zdiagnozować chorobę, na którą cierpi nasza córka.
Wszystko zaczęło się późną jesienią w przychodni lekarskiej. Od dnia, w którym do nas w końcu dotarło, że z Gretą jest coś nie w porządku, upłynęło kilka tygodni. Robimy niezbędne badania, kilka dni później dzwoni młoda lekarka. Informuje nas, że wyniki są złe, i sugeruje, abyśmy pojechali na dokładniejsze badania do Szpitala Dziecięcego imienia Astrid Lindgren.
– Czy trzeba się tam zapisywać na określony termin? – pyta Svante.
– Nie. Myślę, że możecie państwo pojechać tam jeszcze dzisiaj.
Kwadrans później odbieramy Gretę ze szkoły i udajemy się na izbę przyjęć. Lekarze zlecają kolejne badania i każą nam czekać na wyniki. Czekamy więc, a nasz niepokój rośnie. Dzwonimy do babci i prosimy ją, żeby odebrała Beatę ze szkoły.
Po kilku godzinach zjawia się nowy lekarz, który informuje nas o wynikach. Twierdzi, że niektóre wartości mogą wskazywać na to, że z naszą córką coś jest nie w porządku. Na razie nie wiadomo, gdzie leży przyczyna. Svante kuli się na podłodze, przez kilka kolejnych godzin oboje czujemy się tak, jakbyśmy bezwładnie spadali.
Rozwierają się wrota piekieł, a my błąkamy się w tę i z powrotem po poczekalni, po której tak jak my chodziło kiedyś i w przyszłości też będzie chodzić wiele innych osób.
Kupujemy owiniętą w celofan bagietkę z sosem curry i kładziemy ją na metalowym taborecie przy drzwiach. Siedzę na podłodze z Gretą na kolanach i próbuję z nią rozmawiać na wesołe tematy.
Później często wracaliśmy myślami do tamtego czasu, ale nigdy nie zagłębialiśmy się w szczegóły. Svante zapamiętał, jak na korytarzu ugięły się pod nim nogi, a mnie utkwił w pamięci nieskończenie gęsty mrok, który ogarniał nie tylko nas, ale także wszystkie inne rodziny, które siedziały w poczekalni przed gabinetem lekarskim. W sumie zapamiętałam niewiele – w zasadzie tylko to, co chciałam zapamiętać. Na myślenie o reszcie brakuje mi sił.
Niekiedy wystarczy musnąć przez ułamek sekundy jakieś wspomnienie, żeby spojrzeć na całe życie z innej perspektywy.
Po pewnym czasie zjawia się kolejna lekarka. Zdejmuje bagietkę z taboretu, siada na nim, przegląda wyniki badań i uspokaja nas. Oznajmia, że wszystko będzie dobrze, bo nic nie wskazuje na to, że dzieje się coś złego. Możemy więc odetchnąć z ulgą, podziękować niebiosom i wracać do domu.
Tamtego wieczoru występ na scenie nie sprawił mi przyjemności. Był to jednak pikuś w porównaniu z tym, że po południu przez pewien czas byliśmy jedną z rodzin, które nie mogły wrócić ze szpitala do domu, bo musiały czekać przed gabinetem lekarskim na wieści z piekła.
Kilka dni później zadzwoniła do nas lekarka ze szpitala Astrid Lindgren. Zaleciła, żebyśmy zwrócili się o konsultacje do szpitala psychiatrycznego dla dzieci i młodzieży BUP^(), ponieważ na podstawie wyników badań nie można określić, dlaczego Greta ma tak ogromne problemy z jedzeniem.
– Jej zachowanie nie jest aż tak niezwykłe, zwłaszcza na tle dziewczynek w okresie dorastania – tłumaczyła. – Często się zdarza, że tego typu zaburzenia pojawiają się raczej na tle psychologicznym niż medycznym.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------