- W empik go
Schadzka - ebook
Schadzka - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 145 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie potrafię powiedzieć, jak długo spałem, ale kiedy otworzyłem oczy, w całym lesie było pełno słońca i wszędzie, gdzie tylko spojrzeć, poprzez radośnie szumiące korony drzew przeglądało i skrzyło się jaskrawobłękitne niebo; chmury schowały się rozpędzone swawolnym wiatrem; wypogodziło się, a w powietrzu stał ów szczególny suchy chłód, który krzepiąc serce prawie zawsze zapowiada cichy i jasny wieczór po słotnym dniu. Zamierzałem wstać i znów spróbować szczęścia, kiedy nagle wzrok mój zatrzymał się na nieruchomej ludzkiej postaci. Przyjrzałem się: była to młoda wiejska dziewczyna. Siedziała o jakie dwadzieścia kroków ode mnie, spuściła głowę, obie ręce opadły jej na kolana, w jednej z na pół otwartych dłoni leżał duży pęk polnych kwiatów, który przy każdym jej oddechu poruszał się z wolna na kraciastej spódnicy. Czysta, biała koszula, zmarszczona przy szyi i dłoniach, układała się w miękkie, łagodne fałdy dokoła jej kibici; na szyi miała dwa rzędy dużych, żółtych paciorków opadających aż na piersi. Była wcale niebrzydka. Gęste jasne włosy, prześlicznego popielatozłotago koloru, wysuwały się dwoma gładko przyczesanymi, półkolistymi promieniami spod wąskiej czerwonej przepaski nasuniętej prawie na samo czoło, białe jak kość słoniowa; twarz jej była lekko opalona, tą złotawą opalenizną właściwą tylko bardzo delikatnej skórze. Nie mogłem dojrzeć jej oczu – nie podniosła ich ani razu; widziałem za to wyraźnie jej cienkie, wysoko zarysowane brwi i długie rzęsy. Rzęsy te były wilgotne, a na jednym policzku błyszczał w słońcu zaschnięty ślad łzy, która zatrzymywała się tuż nad z lekka pobladłymi wargami. Główka jej była bardzo ładna, nie szpecił jej nawet trochę za gruby i okrągły nos. Podobał mi się zwłaszcza wyraz jej twarzy: taki był szczery i łagodny, tak smutny i tak pełen dziecinnego zdziwienia nad tym smutkiem. Widocznie czekała na kogoś; w lesie coś lekko zatrzeszczało, podniosła zaraz głowę i obejrzała się; w przezroczystym cieniu zalśniły przelotnie przede mną jej oczy: duże, jasne i lękliwe jak oczy łani. Przez chwilę nasłuchiwała nie spuszczając szeroko otwartych oczu z miejsca, skąd dobiegł ów lekki szmer, westchnęła, odwróciła pomału głowę, schyliła ją jeszcze niżej i zaczęła z wolna przebierać kwiaty. Powieki jej zaczerwieniły się, usta zadrżały smutnie i nowa łza wypłynęła spod gęstych rzęs zatrzymując się i lśniąc promieniście na policzku. Upłynęło tak sporo czasu, biedna dziewczyna nie poruszała się, z rzadka tylko tęsknie rozkładała ręce i nasłuchiwała, wciąż nasłuchiwała… Znów coś zaszeleściło w lesie – drgnęła… Szelest nie ustawał, słychać go było coraz wyraźniej, zbliżał się, rozległy się wreszcie energiczne szybkie kroki. Wyprostowała się i jakby zdjął ją lęk: jej skupione spojrzenie zadrżało, w oczach zapalił się błysk oczekiwania. Wkrótce poprzez gąszcz mignęła postać mężczyzny. Dziewczyna spojrzała, zaczerwieniła się gwałtownie, uśmiechnęła się szczęśliwym, radosnym uśmiechem, chciała wstać i zaraz jakby przygasła, zmieszała się i wtedy dopiero podniosła niespokojne, niemal błagalne spojrzenie na przybysza, gdy ten stanął już przy niej.
Przyglądałem mu się ciekawie z mojej kryjówki. Muszę przyznać, że nie zrobił na mnie sympatycznego wrażenia. Był to, sądząc z pozorów, rozbałamucony lokaj młodego, bogatego pana. Ubranie jego zdradzało pretensje do dobrego smaku i elegancką nonszalancję: miał na sobie zapięte pod szyję króciutkie brązowe palto – prawdopodobnie po panu, różowy krawacik z liliowymi koniuszkami i nasunięty aż na brwi czarny aksamitny kaszkiet ze złotym galonem; okrągły kołnierzyk białej koszuli niemiłosiernie podpierał mu uszy i wrzynał się w policzki, wykrochmalone zaś mankiety zakrywały całą rękę aż do czerwonych, krzywych palców, ozdobionych złotymi i srebrnymi pierścionkami z turkusową niezabudką. Twarz jego, rumiana, świeża, bezczelna, należała do tego typu twarzy, które – o ile mogłem zauważyć – prawie zawsze drażnią mężczyzn, lecz niestety, bardzo często podobają się kobietom. Starał się widocznie nadać swym dość pospolitym rysom wyraz pogardy i znudzenia; nieustannie mrużył i tak już malutkie, mlecznoszare oczki, marszczył brwi, opuszczał kąciki ust, udawał ziewanie i z niedbałą, choć niezbyt zręczną nonszalancją to przyczesywał palcami rudawe, junacko zafryzowane baczki, to skubał żółte włoski sterczące na górnej wardze – słowem, pozował nieznośnie. Zaczął pozować, gdy tylko zobaczył czekającą na niego młodą chłopkę; podszedł do niej z wolna, kołyszącym się krokiem, przystanął, wzruszył ramionami, wsunął obie ręce w kieszenie palta i ledwo zaszczyciwszy biedną dziewczynę przelotnym i obojętnym spojrzeniem, usiadł na ziemi.
– A co – zaczął nie przestając patrzeć gdzieś w bok, poruszać nogą i ziewać – dawno tu jesteś?
Dziewczyna nie od razu mogła mu odpowiedzieć.
– Dawno, Wiktorze Aleksandryczu – przemówiła wreszcie prawie niedosłyszalnym głosem.