Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Schiza - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Kwiecień 2008
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Schiza - ebook

W samym centrum Szczecina stoi blok mieszkalny, zbudowany na gruzach dawnego cmentarza. Paulina Grych na murze tego bloku notuje historie jego mieszkańców, tworząc swoistą antropologię niedoskonałości.

Diana ma trzydzieści lat, chorobę psychiczną i Niemca, który ją utrzymuje. Przyjaciółka Diany, zdewociała Beata, wieczna dziewica, może się z kolei pochwalić rentą i rozpoznaną schizofrenią. Rudy Karol to niespełniony literat, Marek – były żołnierz otoczony przez kobiety – ucieka od kochającej babci i toksycznej ciotki w męski świat wojny. Bohaterowie Pauliny Grych mogą wpisać sobie do CV nieudane dzieciństwo, walkę z własnym i cudzym alkoholizmem i (często samobójczą) śmierć bliskich. Każde z nich zagubione, skrzywdzone i raniące innych. Wariaci. A może po prostu bardziej wrażliwi i pragnący miłości? Świat Diany, Beaty, Karola i Marka to dokładne zaprzeczenie świata telenowel, które chcą nam wyznaczać granice normalności. Autorka Schizy wydobywa z cienia „dziwnych” i samotnych, opowiada nam o ich przyjaźniach, miłościach i dramatach. Pokazuje, jak po raz kolejny próbują zacząć wszystko od nowa.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-178-4
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

sen o Rolandzie

Siedzi na kasie w pampersie. Powitanie, towar, czytnik, towar. Czasami paskowy kod nie wchodzi, więc musi wpisać cyfry. Dalej nic. Trzeba krzyknąć do koleżanki obok lub wezwać kogoś ważniejszego. Głupi stanik, a tyle kłopotu. Nareszcie dalej. Towar, czytnik, towar, wódka już zapłacona, ale klienci podmieniają i należy sprawdzać, czy zamiast zwykłej berbeluchy nie pojawił się drogi koniak. To samo jest z działem warzywa i owoce – powinna pamiętać, że tajemniczy sharon wygląda trochę jak pomidor, ale kosztuje dużo więcej.

Nigdy nie jadła sharona.

Dzisiaj ma zmianę na kasie bez przesuwanej taśmy, do dziesięciu produktów, jednak klienci mają gdzieś limity i w blaszanym korytku pojawiają się całe piramidy. Znowu coś spadło. Bagietka, niesforna bagietka, supermarketowy wypiek własny, paryski z nazwy, chrupiący, gdy ciepły. Potem gliniasty.

Nie lubi bagietek.

Ochroniarza lubi. Jest duży, ma ogoloną głowę, mocny kark, a biała koszula ciasno opina wielkie muskuły. Patrzy Niby na klientów, bo takie bystre obserwowanie to jego praca, lecz ona wie, że gapi się również na nią. Założyła nowe kolczyki, a w szafce na zapleczu schowała czerwone koronkowe majtki, rozcięte tam, gdzie trzeba.

Lubi karty płatnicze. Podają je z wyrazem wyższości osób należących do elity posiadaczy, chociaż zdarza się, że mądre urządzenie informuje o braku środków na koncie. Udają pomyłkę, udają głupich, szukają innej karty, szukają gotówki. Może się napić.

Może, bo upał. Pogoda zwariowała – połowa kwietnia, a tu tropikalne temperatury. Przy kasie stoi więc woda, by wredni dziennikarze nie tragizowali, że pracownicy supermarketów mdleją z gorąca. Trzeba pić manifestacyjnie. Niech pismak, który stanie w kolejce, widzi butelkę. Kierownik powiedział: „Nie będą darmozjady jedne, szmatławe gryzipiórki, nas szkalować”. Inspekcji pracy też należy pokazać dbałość o pracownika.

Sikać jednak nie wolno, dlatego siedzi na kasie w pampersie. Pomysł poddali dziennikarze, opisujący los pracowników sieci dyskontów, którzy jak niemal wszyscy niewolnicy z handlowych molochów mają niewiele przerw. Pielucha dla dorosłych z wkładem odour controli duże bawełniane majtki. W szafce czekają inne, niedobre na upał, udające tylko szlachetną koronkę, sztuczne i obcierające tyłek. Zdejmie bawełniane, ściągnie pampersa, podmyje się, by założyć czerwone seksowne cudo. I w tej ślicznej bieliźnie, pachnąca dezodorantem po trzy osiemdziesiąt dziewięć, będzie czekać na dużego mężczyznę. On kończy pracę o tej samej porze, jednak musi posiedzieć z kumplami, wypalić papierosa, opowiedzieć kilka dowcipów i porechotać. Z kantorka ochrony często dochodzi tubalny śmiech chłopaków. Są weseli zwłaszcza wtedy, gdy złapią złodzieja, któremu dadzą wycisk. Dobrze wiedzą, kogo mogą lać, kto nigdy się nie poskarży. Sprawę załatwiają prosto: kilka kopniaków w części miękkie, płaskie uderzenia dłonią w owłosioną skórę głowy.

Te same dłonie, bijące, dotkną kobiecych piersi, potem sięgną pod spódnicę. Kopiąca noga pomoże rozszerzyć jej uda. Ona wcale nie chce ich zaciskać, jednak wie, że muskularny chłopak lubi zdobywać. Znajdzie majtki, znajdzie rozcięcie. I wylądują gdzieś w toalecie, może w magazynie na workach. Płatki kukurydziane sprzedawane w promocji chrzęszczą, twarda cebula albo ziemniaki nie nadają się do miłości, więc niech będą milutkie rodzynki. Jego oddech papierosowy, wilgotny język i jej śliska wilgoć, wypieszczona palcami ochroniarza o byczym karku…

– Czy zbiera pani punkty? – pyta kasjerka.

Cisza.

– Siedem pięćdziesiąt dziewięć. Czy ma pani kartę? Czy zbiera pani punkty? – powtarza ta, którą przez chwilę była.

Diana wraca do rzeczywistości. Oczy przytomnieją. Chyba długo to trwało, bo kilka osób patrzy na nią z niechęcią.

– Nie, nie – zaprzecza i ze ściśniętej dłoni wysypuje monety.

Kasjerka liczy, kolejka mruczy z dezaprobatą, ale nikt nie mówi dowcipu o okradaniu dziecięcej skarbonki. Zgadza się. Jogurt, bardzo mały chleb, paczka ciastek oznaczona logo sieciowej taniości, niedrogie podpaski oraz paragon zostają zapakowane do woreczka.

– Dziękuję. Do widzenia – mówi Diana.

Ochroniarz spaceruje leniwie. Ona, niedoszła kochanka, spuszcza głowę i szybko mija mężczyznę, czując, że jeżeli ich wzrok by się spotkał, to on pozna jej myśli.

Nie siedzi na kasie w pampersie. I nigdy nie usiądzie. Wie nawet, że nie mówi się „na kasie”, lecz te, które tu pracują, tak nazywają swoje zajęcie. A ochroniarz w białej koszuli, silny chłopak o sokolim wzroku, wcale na nią nie patrzył. Jeżeli spojrzał, to nie była w jego oczach kobietą godną pożądania, lecz obiektem zawodowej obserwacji. Do męskiego patrzenia ma inne: stukające obcasami, wymalowane klientki w spódniczkach i z kolczykami w pępkach. Diana, ubrana w workowate rybaczki, wyciągniętą koszulkę, z włosami posklejanymi od potu, nie może być przedmiotem pożądania.

Przy ruchomej pochylni zwolniła. Kiedyś, w pierwszym tygodniu po otwarciu nowej galerii, gdy pierwszy raz jechała taśmociągiem dla ludzi, potknęła się. Ktoś ją podtrzymał, ale i tak upuściła torbę z zakupami. Potem na dole zbierała rozsypane produkty.

– Trzeba uważać – powiedziała jakaś elegancka kobieta.

Nikt jej nie pomógł. Patrzyli tylko. Zaaferowani, niby przez nieuwagę kopali jabłka i cebulę. Chce o tym zapomnieć, lecz zawsze, gdy mocno chwyta poręcz, ostrożnie stawiając stopę na sunącej powierzchni, widzi tamtą scenę. Już spokojnie, dzisiaj wszystko będzie dobrze, a zakupów ma niewiele. Jeszcze tylko krok i nareszcie stoi na pewnym gruncie – na posadzce z szarych płytek.

Wokół fontanny siedzą ludzie. Obserwują szumiącą kaskadę, rozmawiają, piją coś lub liżą kręcone lody w waflach. Krzesełka przy stolikach też są zajęte. Tam desery podają w pucharkach. Wymyślne, kolorowe, pełne owoców, słodkich sosów, bitej śmietany, rodzynek, orzechów i innych pyszności. Po piątym także zamówi wspaniały przysmak. Robert obiecał, że kiedyś usiądą przy stoliku, by zjeść wymarzony deser, ale teraz, gdy między nimi stanęło kurze udko, rozstali się na zawsze.

Robert przypomina tego ochroniarza. Obcina się na krótko, jak amerykański żołnierz. W sklepie z używaną odzieżą zawsze znajdzie wojskowe kurtki, a na przecenach wypatrzy koszulki w zgniłozielonym kolorze. Na szyi ma zawieszone srebrne nieśmiertelniki.

– Trzeba nazwisko i adres wygrawerować – mówi Irena. – Jak się znowu zgubisz.

Zazwyczaj dodaje coś o psach. Pod nosem, ale ojciec Roberta słyszy, jednak wcale nie protestuje. Śmieje się z dowcipu porównującego syna do kundla. Irena nie jest matką Roberta, chociaż robi wszystko, co matka robić powinna: sprząta, pierze i gotuje. Ma też obowiązki żony, bo żyje z jego ojcem, chociaż nie łączą ich ani ślub cywilny, ani kościelne przyzwolenie, dlatego gdy ksiądz chodzi po kolędzie, Irena przedstawiana jest jako daleka kuzynka.

Ta, która urodziła Roberta, nie lubiła prac domowych. Życia też nie lubiła. Pewnego wieczoru zapytała syna, czy odrobił lekcje. Postawiła na stole talerz kanapek z szynką. „Pogłaskała mnie po głowie, pocałowała i powiedziała, żebym był grzeczny – wspominał Robert kilkanaście lat później. – Jadłem, oglądałem telewizję. Usłyszałem trzask drzwi. Nie zastanawiałem się, po co wyszła… Może śmieci wyrzucić albo do sąsiadki”. Gdy ojciec Roberta wrócił z pracy, znalazł list. Matkę Roberta znaleźli po kilku miesiącach. Odra oddała napuchnięte ciało okaleczone przez śruby barek i ryby. Dzień pogrzebu Robert przesiedział w kącie pokoju, kiwając się rytmicznie.

Pachnącego czosnkiem kurczaka upiekła Irena, która lubi prace domowe. Robert przyniósł jeszcze pół blachy placka drożdżowego z kruszonką, duży słoik bigosu, pomidory i ogórki. Zjedli kolację. On niczego Dianie nie bronił, a nawet sam dokładał na jej talerz. Nie bez powodu. Jeszcze nie skończyła posiłku, gdy zdjął spodnie. Miała na sobie tylko nocną koszulę, więc wystarczyło podniesienie bawełnianej szatki. Pocałował ją niezgrabnie w usta, boleśnie ścisnął pierś i włożył rękę między nogi. Dotknęła go, chociaż już dawno był gotowy. Przewalili się na bety, a ona myślała o drożdżowym cieście. Długo nie myślała, bo Robert jest szybki i zaraz kończy to, co pospiesznie zaczął.

Przed snem dała mu jego tabletki. Zażyła też swoje, popijając zimną herbatą. Dojadła ciasto i zanim lekarstwo zaczęło działać, sprawdziła, czy drzwi są zamknięte, a gaz wyłączony. Położyła się obok Roberta. Miejsca zostało niewiele, bo rozwalił się jak król.

Obudziła się przed świtem. Zmarzła, on zaś leżał okręcony kołdrą, dla niej zostawiając tylko skrawek. Wstała i poszła do kuchni. Nie zapaliła światła, po ciemku odnalazła resztkę pieczonego kurczaka. Ze smakiem obgryzła pachnące czosnkiem mięsko. Wróciła do łóżka.

Obudził ją krzyk Roberta:

– Gdzie jest udko?

Diana popatrzyła nieprzytomnie. Stał nagi z talerzem w dłoni.

– Gdzie jest udko? – powtórzył.

– Zjadłam.

Rzucił talerz na łóżko. Wolała tak myśleć, nie dopuszczając do siebie, że chciał w nią trafić.

– Robciu, co ty? – powiedziała łagodnie.

– Dziwka. Tłusta, głupia dziwka.

Ubierał się i pakował reklamówki, nie zapominając o lekach, słoiku, foremce z resztką ciasta, pomidorze oraz dwóch ogórkach, i cały czas powtarzał wstrętne słowa o jej dużej dupie, durnej gębie i kurewskim prowadzeniu. Nie pomógł ani szloch Diany, ani jej miłosne zapewnienia. Robert wyszedł, trzaskając drzwiami i zostawiając pustkę w niej oraz w lodówce.

Przeszukała portmonetkę, kieszenie spodni oraz kurtek, kryształową miseczkę pełną niepotrzebnych drobiazgów, a nawet wszystkie szuflady. Znalazła tylko kilka drobnych monet. Pożyczyła od sąsiadki pięć złotych, przyrzekając, że odda za dwa dni, gdy przyjdzie listonosz z rentą. Zanim poprosiła o pieniądze, powiedziała o rozstaniu z Robertem. Sąsiadka machnęła tylko ręką. Bo to pierwszy raz!

Teraz, gdy z jogurtem, chlebem, podpaskami i paczką ciastek wracała z supermarketu, spoglądała na swoje odbicie w błyszczących szybach wystaw, myśląc o słowach Roberta. Dziwką chyba nie była, ale tyłek miała duży. Tu ż po swoich dziewiętnastych urodzinach wyglądała jak te, które chodzą po wybiegach Paryża lub Mediolanu: rączki i nóżki niczym patyczki, wystające żebra, kościste biodra. Chude modelki przynajmniej patrzą, by nie przewrócić się na wysokich obcasach, ale oczy Diany, oczy wielkie i rozgorączkowane, nic nie widziały.

Biła na oślep. Uderzyła w coś białego, co próbowało ją złapać. Przegrała jednak walkę, bo inne potwory przybyły na odsiecz.

– Dziewczyno, coś ty z sobą zrobiła? – zapytał.

Nie miał białego kitla, lecz błękitną koszulę. Diana leżała w izolatce, przypięta pasami do łóżka, a nad nią pochylał się mężczyzna o szczupłej, pociągłej twarzy.

– Będziesz grzeczna? – zapytał. – Rozepnę cię.

Nie była grzeczna, bo gdy zbliżył dłoń do pasa krępującego jej nadgarstek, próbowała lekarza podrapać.

– Auć! – krzyknął teatralnie. – Kocica. Poleżysz tak, póki nie zmądrzejesz. Siostro, jeszcze jeden – powiedział do monstrum, które stało w kącie izolatki.

Coś ją ukłuło. Diana wybełkotała słowa protestu, ale nikt się tym nie przejął. Potwór wyszedł, zostawiając otwarte drzwi. Mężczyzna przysunął krzesło bliżej łóżka i usiadł. Z kieszeni wyjął paczkę jednorazowych chusteczek, by wytrzeć ślinę, która zgromadziła się w kącikach jej ust.

– Już lepiej – powiedział. – Dojdziesz do siebie. Obiecuję. Mam na imię Roland.

Lek powoli działał, więc Diana odpływała w senny niebyt, z poczuciem, że zawsze go szukała. Rolanda.

Znowu go nie było. Diana wróciła ze sklepu, wypiła jogurt i otworzyła paczkę ciastek. Z niechęcią spojrzała na talerz, który nadal leżał na łóżku; trochę sosu spłynęło na kołdrę. Miała nadzieję, że Robert wróci i zobaczy, co zrobił.

Siedziała na łóżku, obgryzając biszkopt tak, by na koniec została najlepsza część: kwaskowata galaretka oblana czekoladą. Jadła, myśląc o prawdziwych delicjach, bo te ciastka były tylko marną podróbką. Piątego, może czwartego, pójdzie do sklepu i kupi. Telefon stał na swoim miejscu. Milczał. Nikt – ani ten, który rzucił talerzem, ani ktokolwiek inny – nie chciał z nią rozmawiać. Wstała, a okruchy spadły na podłogę. Wybrała numer komórki, bo pewnie był w pracy. Nikt nie odebrał, automat powiedział, że abonent jest niedostępny. Wystukała kolejne cyfry; tutaj, po kilku głuchych sygnałach, mogła przynajmniej nagrać swój głos. Miało być ładnie, zwięźle i na temat, a wyszedł bełkot smutku, niepewności i oczekiwania.

Tamci, przed nim, byli poszukiwaniem. Inni, po nim, tylko próbą zapomnienia.

Zatelefonowała do Beaty, jednak oprócz: „Ojej, współczuję, jakie to smutne”, oraz rady, by w modlitwie szukała duchowego wsparcia, nie usłyszała nic, co mogłoby pomóc.

– On ma żonę i dzieci – dodała Beata na wieść o telefonie do Poznania. – Węzły małżeńskie są święte. Pamiętaj o tym.

Po rozmowie z koleżanką Diana zażyła południową porcję lekarstw. Zdjęła ubranie i położyła się do łóżka, nogą przesuwając talerz z resztkami tłuszczu. Odpływając w sen, myślała o tym, co zdarzyło się w izolatce.

Roland Witkowski nie był już szczupłym idealistą. Przytył trochę, zgolił hiszpańską bródkę, a jego ciemna, falująca czupryna zaczęła powoli znikać. Zaczesywał włosy, ale gdy powiał wiatr, na czubku głowy ukazywał się placek gołej skóry. Doktor nie potrafił się pogodzić z upływającym czasem, więc w tajemnicy przed żoną kupował środki zapobiegające łysieniu. Jako lekarz nie powinien wierzyć w ich skuteczność, lecz jako próżny mężczyzna miał nadzieję na cud.

Wysiadł z samochodu. Radośnie, jak chłopiec obdarowany nową zabawką, przycisnął autopilota i samochód wydał pożegnalny elektroniczny dźwięk. Roland zlustrował metaliczne cudo japońskiej techniki. Zadrapań nie było, trochę miejskiego kurzu, jedynie na tylnej szybie widniała rozbryzgana plama ptasiej kupy.

– Coś ty, kutasie, zeżarł? – mruknął, z gorliwością badacza przyglądając się wielobarwnej plamie pozostawionej zapewne przez gołębia. – Jagody jakieś czy co?

Pomyślał, że po obiedzie wróci do podziemnego garażu, by doprowadzić auto do porządku. W mieszkaniu pachniało smażeniną.

– Mielone? – zapytał.

Żona, w fartuszku okrywającym grafitowy kostium, jeszcze w szpilkach, wyjrzała z kuchni.

– Klopsiki szwedzkie – powiedziała.

– Z Ikei?

– Tak. Oglądałam sofy, więc…

– Po jaką cholerę? – przerwał. – Meble chcesz zmieniać?

Wzruszyła ramionami. Stanęła przy kuchennym stole i zaczęła energicznie mieszać sałatę.

– Telefonowała – powiedziała, patrząc nie na męża, lecz w miskę. – Nagrała się na sekretarkę.

– O Jezu – jęknął.

– Odsłuchaj i może…

– Nie ma mnie.

Natarczywy dzwonek wdarł się w sen. Diana otworzyła drzwi, pewna, że to on. Odsłuchał wiadomość, wsiadł do samochodu i przybył, żeby już na zawsze… Nie wiedziała, ile trwa podróż z Poznania, ale on zawsze lubił szybką jazdę, więc wiedziony miłością mógł błyskawicznie pokonać dwieście trzydzieści osiem kilometrów.

Przed drzwiami stał Karol z reklamówką w ręce. Uśmiechał się, nerwowo przestępując z nogi na nogę.

– Mogę się u ciebie wykąpać? – zapytał, gdy wszedł do przedpokoju.

– Gaz ci odcięli – stwierdziła Diana.

– No! – potwierdził z dumą, jakby niepłacenie rachunków było aktem odwagi.

– Puszczę wodę i pogadamy - dodał, znikając w łazience.

Diana wiedziała, że zapowiadana rozmowa będzie monologiem Karola.

– Robert mnie rzucił! – zawołała, by przekrzyczeć szum wody i wykorzystać szansę na opowiedzenie własnej historii.

– Co?

– Robert mnie rzucił! – powtórzyła.

Wyszedł z łazienki w samych gatkach. Był drobny, niemal o pół głowy niższy od Diany. Jego bladą skórę pokrywały jasne piegi, jedynie na twarzy, szyi, karku i części rąk przybrały ciemniejszą barwę. Karol tak właśnie się opalał: w drobne łatki. Wysłuchał relacji z przebiegu wydarzeń, ani na chwilę nie przerywając swojego nerwowego tańca - przenoszenia ciężaru ciała z prawej nogi na lewą. Sam nic nie mówił, chrząkał tylko i pociągał nosem.

– Zadzwoniłam do doktora – dokończyła Diana.

– I co?

– Nie odebrał.

– Pewnie wyjechał – pocieszył Karol. – No, starczy tej wody. Wchodzę do wanny.

Diana włączyła telewizor. Nie mogła znaleźć pilota, by podgłośnić, więc w ciszy patrzyła na kolorowe obrazki. Nie wstając, krzyknęła do Karola, by umył wannę, bo ostatnio syf straszny zostawił. Zapewnił, że zrobi porządek. Diana spojrzała na talerz w rogu tapczanu, potem powiodła wzrokiem po pokoju. Na ławie stały brudne naczynia, leżało też opakowanie po ciastkach, pudełka z lekami i stanik nie pierwszej świeżości. Chwyciła biustonosz i rzuciła go na stos ciuchów w kącie. Ubrań było tak dużo, że niemal całkowicie zakryły stojący tam od miesiąca odkurzacz. Tylko kawałek rury wystawał ponad stertę.

– Wymyłem – oznajmił Karol, wchodząc do pokoju. Był ubrany i wesolutki. – Dlaczego tak cicho? Mogę dziennik obejrzeć? – Wiadomości wieczorne nosiły już inne nazwy, ale on używał tej, którą zapamiętał z dzieciństwa.

Diana kiwnęła głową, nie pytając o wyłączony prąd. Karol sięgnął po pilota leżącego pod ławą. Zwiększył głośność, usiadł w fotelu i zaraz wstał, mrucząc pod nosem. Spojrzał na siedzisko.

– O! Butelka – powiedział bez większego zdziwienia.

– Zaniosę do kuchni.

Co zrobił. Po chwili Diana usłyszała metaliczny rumor.

– W garnki jakieś wlazłem – stwierdził po powrocie.

– Później wyniosę śmieci, bo trochę wali z wiadra.

Obejrzał wiadomości. Na siedząco nie mógł dreptać, ale cały czas poruszał lewą nogą, piętą wystukując monotonny rytm. Zmienił na prawą po pogodzie, gdy zaczął mówić o swoim nowym wierszu. Diana udawała, że słucha, chociaż tak naprawdę myślała o doktorze Rolandzie. Karol gadał, bawiąc się przyciskami pilota. Natrafił na powtórkowy odcinek M jak miłość, więc zamilkł. Bardzo lubił ten serial.

– Chce mi się spać – powiedziała Diana po półgodzinie spędzonej z Mostowiakami.

Karol mrugnął do niej. Wyczekującą miną o coś pytał, Diana jednak pozostała obojętna.

– To ja pójdę. Wezmę worek ze śmieciami – stwierdził z żalem, nie dodając, że to, co niekiedy bywa między nimi, zdarza się tylko przed snem…

Miał jedenaście lat, ognistą czuprynę, piegi i nic więcej. Rodzice harowali, ale nie dorobili się ani samochodu, ani kolorowego telewizora marki „Rubin” czy pralki automatycznej. W domu nie grał adapter albo szpulowiec, nie mówiąc o jakimś kasetowym cudeńku. Meblościanka, stół nakryty ceratą, haftowana serwetka pod szkłem na ławie, czarno-biały odbiornik i stare radio nikogo nie zachwycały. Nie kupowali niczego w Peweksie, więc na regale nie stały butelki po lepszych alkoholach. Balonówę dostawał tylko czasami i żuł ją przez parę dni, każdego wieczoru starannie zawijając w papierek, by starczyła na dłużej, a zabawne historyjki z bohaterami Disneya, dołączane do gumy, gromadził w pudełeczku po czekoladkach. Codzienność osładzał oranżadą w proszku zlizywaną z dłoni lub mlekiem skondensowanym, wyciskanym z tuby wprost do buzi. Bywało, że gdy zapowiadany przez wiele tygodni statek docierał nareszcie do portu przed Bożym Narodzeniem, ojciec przynosił zielone kubańskie pomarańcze. Zdarzało się to tylko wtedy, gdy skrzynka z owocami niefortunnie rozbiła się przy wyładunku. Rzadko je przynosił, chociaż skrzynki często leciały na nabrzeże, ale ojciec był dźwigowym i zanim zszedł, to przeważnie nic dla niego nie zostawało. Po powrocie z pracy powtarzał tylko:

– Nie będę, jak psy jakieś, rzucał się na barachło.

Ojciec Karola był uczciwy. Nie kupili sztucznej choinki, a o migoczących lampkach, które pojawiły się pewnej zimy w mieszkaniu marynarza z dziewiątego piętra, mogli tylko pomarzyć. Karol, chociaż dobrze się uczył i zeszyty prowadził starannie, nie liczył nawet, że na komunię dostanie rower. I nie dostał. Ale syn marynarza od lampek choinkowych, mimo złych ocen miał nowiutkiego pomarańczowego składaka.

– Rudy, chcesz pojeździć? – pytał.

– Tak.

– To mnie złap!

Karol biegł, aż mu tchu w płucach brakowało, ale tamten był szybszy. Później, po dwudziestu kilku latach, przeczytał w gazecie notatkę o synu marynarza, któremu rowery już przestały wystarczać, więc przerzucił się na samochody. Należał do dużego gangu i kradł auta. I ktoś w końcu go dogonił. Podczas policyjnego pościgu wpadł czarną beemką na drzewo. Nie przeżył. Może jednak uciekł na boskie łono? Prędzej w piekielne czeluście, bo złodziejstwem parał się przy okazji. Mówiono, że mordował na zlecenie.

Rudy, bez roweru i kolorowego telewizora, nikomu nie imponował. Wielu było w podobnej sytuacji, bo czasy oraz zwyczajny blok, ale w dziecięcym rankingu koleżeńskich związków z powodu ognistej czupryny oraz piegów Karol stał najniżej. Nie pomagały owoce z pracowniczej działki, którymi częstował kolegów. Zjadali, ale nadal był nikim.

Gdy Diana zaprzyjaźniła się z Karolem, była wiosna. Wybuchła niespodziewanie, tak samo jak w poprzednich latach, bez powolnego wzrostu temperatury. Jeszcze tydzień wcześniej padał gęsty, mokry śnieg, a zmarznięci ludzie ślizgali się na chodnikach. Zawiał wiatr, przynosząc falę ciepła, i brudna miejska breja zniknęła jednej nocy. Diana nie zmieniła ani zimowej kurtki, ani wełnianego nakrycia głowy: wychodząc z domu, założyła granatową czapkę z wielkim, krzywo przyszytym pomponem. Dopiero gdy wracała z apteki, poczuła, że słońce mocno przygrzało i temperatura jest wyższa niż dzień lub dwa wcześniej. A może trzy? Nie pamiętała, ile dni przesiedziała w domu, przemyśliwując poważną rozmowę z panią Witkowską.

Spotkały się przypadkiem przed szpitalem. Diana wychodziła z receptami, gdy na parkingu zobaczyła doktora Rolanda wsiadającego właśnie do samochodu. Przyspieszyła kroku, by zdążyć się przywitać. Nie był jednak sam – na miejscu obok kierowcy siedziała jakaś kobieta. Lekarka? Pielęgniarka? Nikt znajomy… Diana stanęła niepewnie obok schodów prowadzących do ciężkich drzwi oddzielających normalność od wariactwa, a Witkowski powiedział coś do swojej towarzyszki. Rozmawiali. Doktor wysiadł, lekko ukłonił się Dianie, obszedł auto i otworzył drzwi od strony pasażera. Kobieta wygramoliła się z samochodu. Spod błękitnego szala fantazyjnie okrywającego głowę widać było postrzępioną, jasną grzywkę. Blondynka miała na sobie granatowy, szeroki płaszczyk. Diana pomyślała z satysfakcją, że kobieta jest gruba i próbuje to ukryć. Doktor Roland Witkowski kiwnął ręką.

– Chodź – krzyknął.

A co tam… Diana ruszyła spod schodów.

– Dzień dobry – powiedziała, zbliżając się do samochodu.

– Chcę przedstawić ci moją żonę.

Żonę? Wiedziała, że była jakaś, w innym mieście, niemal rozwiedziona, bo nie idzie utrzymać małżeństwa na odległość… Byli jednak razem, a to, co z daleka wydawało się efektem miłości do kartofli, zasmażek i słodkości, w rzeczywistości świadczyło o rozkwicie uczucia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: