Schizofrenik przełomu tysiącleci - ebook
Schizofrenik przełomu tysiącleci - ebook
"Schizofrenik przełomu tysiącleci" to historia 63 lat życia człowieka nieśmiałego i wrażliwego. Główny bohater książki Frank 31 lat żył w Polsce na Górnym Śląsku i tu w wieku 23 lat został po raz pierwszy skierowany na leczenie w klinice psychiatrycznej. W sumie w Polsce był hospitalizowany sześć razy. Jego problemy były związane przede wszystkim z nieśmiałością, a co za tym idzie, z brakiem umiejętności podrywania kobiet.
W wieku 31 lat Frank wyjechał na stałe do Niemiec, do Monachium. Tu początkowo wszystko było w porządku, ale w jego życiu zaczęło się pojawiać coraz więcej nałogów. Do papierosów i alkoholu doszedł również, jak się później okazało jego główny problem – hazard. W wieku 35 lat Frank zawarł w końcu związek małżeński, a 18 miesięcy później urodziła mu się córka. W Niemczech przebywał kilkanaście razy w klinice psychiatrycznej, lecząc się na schizofrenię oraz z nałogów.
12 lipca 2005 roku przypadek sprawił, że udało mu się wyjść z dwóch nałogów, a mianowicie z alkoholizmu i hazardu. Aktualnie Frank żyje nadal na emigracji.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8159-956-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Postanowiłem napisać tę książkę za namową doświadczonego pielęgniarza z kliniki psychiatrycznej w miejscowości Haar leżącej w pobliżu Monachium.
Od trzydziestu ośmiu lat jestem na leczeniu psychiatrycznym. Postawiono u mnie podwójną diagnozę, a mianowicie psychozę maniakalno-depresyjną i hazard. Zdiagnozowano również u mnie schizofrenię. Jest to choroba, w której chory słyszy obraźliwe głosy, na przykład, że jest homoseksualistą albo że cuchnie kałem.
Z kolei ja zauważyłem, że oprócz hazardu jestem uzależniony też między innymi od alkoholu, słodyczy, seksu, kawy, a od tego tysiąclecia również od Internetu.
W ciągu tego długiego okresu byłem wielokrotnie hospitalizowany na psychiatrii, a w przerwach pomiędzy pobytami w szpitalu leczyłem się ambulatoryjnie.
Mam nadzieję, że moja historia pomoże przynajmniej niewielkiej liczbie ludzi uzależnionych od czegokolwiek lub chorych psychicznie i pozwoli im wyjść z choroby.
Opisuję w tej książce swoje własne przeżycia i tok myślenia. Jeżeli ktoś poczuje się obrażony, z góry bardzo przepraszam. Nie mam najmniejszego zamiaru nikomu ubliżać, a bardzo mi zależy, żeby moja opowieść zabrzmiała wiarygodnie i ukazała mnie takim, jakim naprawdę byłem i jakim jestem obecnie, a nie tak, jak większość ludzi mogłaby mnie oceniać za mój wygląd i moje zachowanie.
Pragnę również ostrzec, że w mej książce pojawiają się niecenzuralne słowa, więc czytelnicy nieletni powinni brać ją do ręki tylko za zgodą rodziców lub opiekunów.WCZESNE DZIECIŃSTWO
Urodziłem się 9 czerwca 1957 roku w Piekarach Śląskich, w niedzielę w Zielone Świątki, w samo południe. To, że mój czas narodzin przypadł na taki właśnie dzień, dało mi wiele do myślenia, ale dopiero w wieku czterdziestu ośmiu lat, po pierwszym pobycie w klinice w Haar w Niemczech. Opiszę to dokładniej w dalszej części mej historii. Moimi rodzicami byli górnik z kopalni węgla kamiennego i o sześć lat młodsza gospodyni domowa.
Z okresu przedszkolnego niewiele pamiętam. Wiem, że późno wyrosły mi włosy. W wieku około trzech lat byłem jeszcze prawie łysy.
Pamiętam również dwa przykre dla mnie przeżycia z żelazkiem. Za pierwszym razem nieuważnie złapałem za rozgrzane urządzenie w ten sposób, że oparzyłem sobie całą prawą dłoń. Mama leczyła mi to potem domowymi środkami. W drugim przypadku chciałem wyprasować sobie spodnie. Postawiłem żelazko tak niefortunnie, że zapaliły się od niego zasłony, a od nich firanki. Na szczęście nie doszło do wielkiego pożaru.
Pamiętam, jak pewnego razu ojciec przyniósł z pracy mniejszą wypłatę niż zwykle. Miałem wówczas około czterech lat. Po raz pierwszy usłyszałem wtedy, jak moja mama przeklina. Powiedziała: „Kurwa mać! Tysiąc osiemset złotych i jak tu wyżywić rodzinę”.
Dla mnie był to pierwszy sygnał, że pieniądze są bardzo ważne w ówczesnym świecie, i właściwie ciągnie się to po dziś dzień. Tak, tak, drodzy czytelnicy, tak naprawdę to pieniądz rządzi światem.
TO PIENIĄDZ JEST ŹRÓDŁEM ZŁA NA ŚWIECIE.
Tak długo, jak pieniądze będą środkiem płatniczym, będą kradzieże, rozboje, zabójstwa, gwałty.
Jedyną drogą całkowitego pokoju na Ziemi jest wycofanie pieniędzy z obiegu i inna organizacja życia.
Wracając do mojego wczesnego dzieciństwa, pamiętam również zabawy w pana doktora z moimi dwiema o pięć i o siedem lat starszymi kuzynkami. Dokładnego przebiegu zabawy nie pamiętam, ale wiem na pewno, że ja i młodsza kuzynka byliśmy całkiem goli, starsza kuzynka natomiast miała na sobie majtki. Myślę, że miało to dość poważny wpływ na mój dalszy rozwój i na życie seksualne, co moim zdaniem było jednym z powodów zachorowania na schizofrenię w wieku młodzieńczym.
Miałem około czterech lat, gdy rodzice sprawili sobie, mnie oraz mojemu rodzeństwu wielką radość, kupując telewizor, co w ówczesnych latach należało do rzadkości w domach robotników.
W niedługim czasie okazało się, że telewizja to nie tylko przyjemność, lecz także nauka. Od samego początku spodobały mi się bajki Walta Disneya, takie jak Mickey Mouse, Donald Duck i tym podobne. Zawsze z rana pytałem mamę, o której będą puszczane bajki Disneya. Mama początkowo cierpliwie odpowiadała, lecz w końcu kiedyś się zdenerwowała i powiedziała mi:
– Jeżeli chcesz wiedzieć, kiedy w telewizji będą bajki Disneya, musisz koniecznie nauczyć się czytać.
Pobiegłem szybko do najbliższego kiosku po „Trybunę Robotniczą”, w której był program telewizyjny. Po powrocie rozłożyłem gazetę na podłodze w kuchni, położyłem się na brzuchu i rozpoczęła się nauka czytania.
Pokazywałem mamie poszczególne znaki i pytałem, jaka to litera. Mama z początku odpowiadała z niewielką wiarą w to, że szybko się nauczę, po pewnym czasie jednak zaczęła odpowiadać chętniej i z uśmiechem na twarzy.
Gdy ukończyłem piąty rok życia, umiałem biegle czytać i tylko sporadycznie przegapiałem bajki dla dzieci, a poza tym za sprawą ojca zainteresowałem się również sportem, przede wszystkim piłką nożną.
Zacząłem oglądać w telewizji coraz więcej programów, także filmy dokumentalne i dzienniki telewizyjne.
Kiedy miałem sześć lat, mój wujek, a zarazem ojciec chrzestny, po raz pierwszy zabrał mnie do pobliskiego lasu na grzybobranie. Byłem ogromnie szczęśliwy, że udało mi się znaleźć kilka kozaków. Wiele lat później pewna doświadczona pracowniczka organizacji społecznej pomagającej chorym psychicznie wyjaśniła mi, że to wydarzenie spowodowało, że wpadłem w nałogi.
Pewnego razu podczas zabawy na podwórku z kolegą z dalszego sąsiedztwa powiedział on do mnie po śląsku: „Wiysz co? Jak chcesz, to jo ci pokoża, kaj idzie dostać coś do zmaszkycynia”. A ja, mając wtedy jeszcze „kiełbie we łbie”, niewiele się namyślając, odpowiedziałem, że chcę.
Poprowadził mnie w kierunku dzielnicy z domami jednorodzinnymi. Gdy dochodziliśmy, poinstruował mnie: „Posłuchej, zadzwońymy do drzwi, a jak ktoś otworzy, to nic niy godej”.
Zadzwoniliśmy do najbliższego domu. Otwarła nam starsza kobieta ubrana w śląski strój ludowy i spytała: „Co wyście chcieli chłopcy?”.
Ja, zgodnie z umową, milczałem, kolega też. Więc kobieta mówi: „Poczekejcie, jo zaroz wroca”.
Po kilku minutach wróciła i wręczyła nam po dwie kromki chleba ze smalcem. Zrobiło mi się wtedy trochę głupio. Wziąłem chleb, podziękowałem i szybko odszedłem.
Pech w tym, że ta starsza pani znała i moją babcię, i moich rodziców. Dowiedziałem się o tym następnego dnia. Przyszedłem do domu na obiad, a mama na mnie z krzykiem:
– Ty pieronie ognisty! Nie masz w domu co jeść? Czemu ty łazisz po prośbie?
Wtedy mama mi wyjaśniła, że ta starsza pani naskarżyła babci, a babcia mamie.
***
Około pół roku przed rozpoczęciem nauki w szkole podstawowej przyszedł na świat mój najmłodszy brat i od tej pory byliśmy sześcioosobową rodziną, rodzice i czworo dzieci. Miałem więc sposobność jeszcze przed pójściem do szkoły nauczyć się prostych działań matematycznych. Powodem do tego były między innymi słodycze, które rodzice nam kupowali. Musiałem je podzielić równo, tak żeby nikt nie był pokrzywdzony. W ten sposób nauczyłem się dodawać, odejmować, mnożyć i dzielić.
Z ostatnich wakacji przed podjęciem nauki w szkole podstawowej pamiętam obóz gdzieś w lesie, a właściwie tylko jedno wydarzenie z tego obozu. Kiedyś w środku nocy musiałem koniecznie pójść do ubikacji, by oddać kał. Nie miałem odwagi wyjść z przodu namiotu i zameldować o tym wartownikowi, gdyż byłem bardzo nieśmiały, więc wyszedłem tyłem pod brezentem namiotu. Było przy tym trochę hałasu. Po powrocie w namiocie zjawił się wartownik, pytając, czy ktoś z niego wychodził. Udawałem, że śpię i nie przyznałem się. Dostałem wtedy nauczkę na całe życie.
W ŻYCIU NIE NALEŻY NICZEGO UKRYWAĆ I TRZEBA ZAWSZE MÓWIĆ PRAWDĘ.SZKOŁA PODSTAWOWA
Był poniedziałek 31 sierpnia 1964 roku. Następnego dnia rozpoczynała się moja nauka w szkole podstawowej. Ta szkoła była dla mnie wielką niewiadomą. Miałem ogromnego stracha, jak to wszystko będzie wyglądać i czy dam sobie radę. Ten strach pozostał we mnie i zawsze przed nowym rozdziałem życiowym miałem olbrzymią tremę. Ale od szkoły, jak wszyscy wiedzą, nie można się wymigać.
We wtorek 1 września mama obudziła mnie przed siódmą i zaczęła wyprawiać do szkoły. Pamiętam, że w tym dniu miałem na sobie szare ubranko z krótkimi spodniami, a przed wyjściem do szkoły mama dała mi rożek ze słodyczami.
Uroczystość rozpoczęcia roku szkolnego w Szkole Podstawowej nr 10 w Piekarach Śląskich odbywała się z tyłu budynku. Najpierw ówczesny dyrektor, pan Kobierski, przywitał wszystkich uczniów, a szczególnie pierwszoklasistów, oraz rodziców i życzył powodzenia w nauce. Następnie wszystkie klasy udały się do swoich pomieszczeń, gdzie poznaliśmy naszą wychowawczynię, panią Lidię Pietraszko, która w ciągu całego roku szkolnego pokazała się z bardzo dobrej strony. Była bardzo spokojna, ale zarazem zdecydowana.
Pierwsze lekcje z języka polskiego i matematyki były dla mnie trochę nudnawe. Wychowawczyni niekiedy zadawała uczniom pytania i prosiła, by zgłaszać się, jeśli znało się odpowiedź. Ja się nie zgłaszałem, chociaż zazwyczaj znałem odpowiedzi, bo byłem bardzo nieśmiały i nie zabierałem głosu w większym gronie. Ale po kilku pytaniach skierowanych bezpośrednio do mnie i udzieleniu przeze mnie prawidłowych odpowiedzi, postanowiłem zgłaszać się częściej.
Na lekcjach wychowania fizycznego w pierwszej klasie kładziono przede wszystkim nacisk na ćwiczenia gimnastyczne. Mnie to za bardzo nie odpowiadało, bo już wtedy wolałem pokopać sobie w piłkę nożną.
Świadectwo z pierwszej klasy było bardzo pozytywne, zarówno pod względem nauki, jak i zachowania.
Na letnie wakacje rodzice wysłali mnie razem ze starszą o dwa lata siostrą do ośrodka kolonijnego kopalni „Julian” w Roztokach Bystrzyckich. Była to mała miejscowość leżąca w Kotlinie Kłodzkiej nad Nysą Kłodzką. Podobało mi się tam. Był odkryty basen i boisko do piłki nożnej. Ogólnie kolonie były w porządku. Była znakomita organizacja aktywnego wypoczynku. Pod koniec turnusu zorganizowano turniej piłki nożnej. Ja byłem w najmłodszej grupie i z góry byliśmy skazani na porażkę już podczas pierwszego meczu z grupą o rok starszą. Zrobiliśmy jednak niespodziankę i wygraliśmy ten mecz dwa do jednego, a mnie udało się zdobyć zwycięską bramkę. Pamiętam, że w nagrodę za tę bramkę jeden z kolegów poczęstował mnie ciastkiem. W następnych meczach nie było już tak dobrze.
W drodze powrotnej tylko własnemu refleksowi zawdzięczam, że uniknęliśmy wypadku, który mógł być dla mnie tragiczny. Autobus, którym wracaliśmy, był starszym modelem fiata, wyprodukowanym zapewne przed wielu laty na eksport do Wielkiej Brytanii, ponieważ posiadał drzwi także z lewej strony. Były one jednak bez klamki. Mnie przypadło miejsce właśnie obok tych drzwi. Jechaliśmy już około godziny, gdy autobus dość gwałtownie skręcił w prawo. Wtedy przeżyłem horror, gdyż drzwi nagle się otwarły, a ja zacząłem wypadać. Ale wtedy włożyłem stopy pod siedzenie przede mną i tylko dlatego nie wypadłem z pędzącego autobusu.
Resztę wakacji spędziłem z kolegami z sąsiedztwa na podwórku, graliśmy w piłkę nożną albo chodziliśmy nad zbiornik wodny w Świerklańcu, gdzie można było się wypluskać albo poopalać.
Do Roztok na wakacje jeździłem jeszcze przez następne trzy lata, lecz za każdym razem podobało mi się coraz mniej.
Na początku drugiego roku szkolnego do klasy weszła sekretarka szkolna i przekazała naszej nauczycielce, że jestem proszony przez zastępcę dyrektora, pana Mroza, na lekcję matematyki w siódmej, czyli najstarszej, klasie. Wchodziłem do tej klasy w wielkim strachu, bo nie wiedziałem, co mnie czeka.
Wchodząc, zauważyłem, że nauczyciel siedzi przy biurku, a przed tablicą stoi o pięć lat starszy kolega i ma rozwiązać działanie matematyczne, mianowicie mnożenie pisemne trzy tysiące sześćset razy dwa. Pan Mróz pyta mnie: „Forest, czy umiałbyś pomóc starszemu koledze?”. Nic nie mówiąc, napisałem na tablicy wynik bez dokładnego liczenia: siedemset dwadzieścia. Pan Mróz pyta: „Jesteś pewien?”. Wtedy zauważyłem, że brakuje mi jednego zera na końcu, więc szybko je dopisałem.
W pierwszą niedzielę maja 1966 roku przystępowałem do Pierwszej Komunii Świętej. Czekałem na ten dzień z wielką niepewnością, bo z natury byłem nieśmiały, a w kościele razem z kolegami i koleżankami graliśmy wtedy główną rolę w tej ceremonii. Pech chciał, że w ten dzień była okropna pogoda, tylko zero stopni Celsjusza. Ponieważ rodzice zafundowali mi ubranko z krótkimi spodniami, więc porządnie wymarzłem, zwłaszcza gdy było już po wszystkim i czekaliśmy na zewnątrz na fotografa, który miał porobić pamiątkowe zdjęcia.
Poczęstunek moich gości w domu nie przebiegł całkiem tak, jak o to prosił rodziców ksiądz. Chodziło o to, żeby wszystko odbyło się bez alkoholu. Na stole niby nie było butelki z wódką, ale bez trudu zauważyłem, że dorośli majstrowali pod stołem, jednocześnie starając się odwrócić moją uwagę. Nie miałem odwagi, by ich napomnieć, bo bardzo się ich bałem, zwłaszcza ojca.
Kilka tygodni później pojawiły się moje pierwsze problemy z nieumiejętnością trzymania kału. Gdy byłem w niedzielę w kościele, koniecznie chciały wylatywać ze mnie gazy, więc wyszedłem przed końcem mszy i szybkim krokiem udałem się do domu. Kościół znajdował się w odległości około kilometra od naszego mieszkania. W odbytnicy czułem coraz większe parcie kału i coraz bardziej się bałem, że nie zdążę na czas. No i stało się. Około dwustu metrów przed domem popuściłem i byłem całkowicie zabrudzony.
Te problemy ciągną się u mnie po dzień dzisiejszy, a lekarze nie potrafią stwierdzić, co jest ich powodem.
W trzeciej klasie, gdy moją wychowawczynią była pani Pluto-Prądzyński, pewnego razu na lekcję języka polskiego przyszła również pewna nieznana mi starsza kobieta, więc zaciekawieni czekaliśmy wszyscy, co się będzie działo. Nagle nauczycielka wywołała mnie do swojego biurka. Zadawałem sobie pytanie, co przeskrobałem. Ale nic z tego – wychowawczyni wyjęła ze swojego skoroszytu kartkę papieru formatu A4, która, jak zdążyłem zauważyć, w połowie była zapisana drobnym drukiem. Potem ujrzałem, że to nie były zdania, lecz dowolnie dobrane wyrazy. Moim zadaniem było przeczytanie tego tekstu w jak najszybszym czasie. Pani Pluto-Prądzyński włączyła stoper, a ja wystartowałem. Nie pamiętam, ile czasu potrzebowałem, ale starsza kobieta, która, jak się okazało, była inspektorem, ze zdziwieniem kiwała głową, gdy skończyłem.
Nie wiem, skąd mi się to brało, ale miałem i właściwie mam do dzisiaj zdolność odgadywania następnego słowa, które jest w dalszym ciągu czytanego tekstu. Być może powodem tego była liczba książek, które przeczytałem. Od połowy drugiej klasy byłem częstym gościem biblioteki szkolnej i zająłem pierwsze miejsce w całej szkole za ilość wypożyczonych pozycji. Długo nikt nie mógł mnie wyprzedzić. Byłem bardzo ciekawy wiedzy, a książki dosłownie połykałem.
Z powodu innego wydarzenia z trzeciej klasy najadłem się później dużo wstydu.
W tym czasie kumplowałem się z Genkiem, kolegą z klasy, który mieszkał blisko mnie na Osiedlu Wieczorka w Piekarach. Powiedziałem mu kiedyś, że podoba mi się koleżanka z klasy, Krysia, i chciałbym z nią pogadać, ale nie wiem, jak zacząć rozmowę. Genek mi wtedy doradził, żebym napisał szyfrem liścik do Krysi i włożył jej do dziurki na klucze. Nie ociągając się, posłuchałem jego rady. Tekst szyfru pamiętam do dzisiaj. Brzmi on następująco: CIPANOWIENABAHNHOFIEKUPULISIEKURWAGON.
Była to gra ciągu wyrazów, którą można było przeczytać w dwojaki sposób. Obydwa łatwe do odgadnięcia.
Nie przypuszczałem, że ten czyn będzie miał tak szybki oddźwięk. Następnego dnia, zaraz po pierwszym dzwonku, wychowawczyni weszła do klasy z marsową miną i wywołała do tablicy Genka i mnie. Następnie wzięła do ręki długi drewniany wskaźnik, kazała nam stanąć twarzą do kolegów i koleżanek i wykonać głęboki skłon. A potem było dużo uderzeń w „cztery litery”. Następnie nasza pani spytała:
– Wiecie, za co dostaliście?
Zgodnie odpowiedzieliśmy, że wiemy. Nauczycielka kazała nam wrócić na swoje miejsca i usiąść. Z tym drugim to miałem trochę kłopotu, zwłaszcza na początku, bo uderzenia wskaźnikiem w tyłek były dość silne. Później stopniowo ból mijał.
Moim drugim po czytaniu książek zajęciem w tamtym okresie była gra w nogę. Najczęściej graliśmy z kolegami z sąsiedztwa. Wystarczyło, że zebrało się od kilku do kilkunastu chłopaków i zaczynaliśmy kopać piłkę. Szło mi dość dobrze i dużo czasu spędzałem na pobliskiej łące, gdzie graliśmy, ale wtedy moja mama wykazała się nadgorliwością. Zaprosiła do domu znajomego znachora, pana Sosgórnika, i poprosiła, żeby mnie przebadał. On wziął do ręki coś w rodzaju długopisu ze światełkiem i patrzył mi przez to narzędzie w oczy. Potem zapytał:
– Słyszałem kolego, że lubisz grać w piłkę, czy to prawda?
Kiwnąłem głową, że tak. Wtedy on spytał, na jakiej pozycji. Odpowiedziałem, że w ataku, na prawym skrzydle. A on powiedział:
– Muszę cię rozczarować, młody człowieku, masz słabą wydolność płuc. Jak już chcesz grać, to tylko jako bramkarz albo ostatecznie na obronie.
Ten popieprzony znachor nie miał żadnego pojęcia ani o piłce nożnej, ani o medycynie. Powinien wiedzieć, że bramkarz i środkowi obrońcy muszą być wysocy, a boczni obrońcy pokonują największe odległości podczas trwania meczu. A ja, mając bardzo niskich rodziców, nie mogłem oczekiwać, że osiągnę wzrost chociażby stu siedemdziesięciu centymetrów.
Nie zraziła mnie ta diagnoza pana Sosgórnika i dalej ganiałem za piłką, ile wlezie.
Mniej więcej w połowie trzeciej klasy dostałem w prezencie od rodziców atlas geograficzny. Od razu zacząłem go przeglądać i starałem się porównywać obszary różnych krajów, bo byłem ciekawy, który jest największy, choć dość szybko zauważyłem, że Związek Radziecki zdecydowanie góruje nad pozostałymi krajami. Jeśli chodzi o liczbę ludności w danym państwie, to poszukałem informacji w encyklopedii, którą mieliśmy w domu od jakiegoś czasu, i przekonałem się, że najwięcej ludności mają Chiny, ówcześnie było to około miliarda.
Od czasu, gdy w moich rękach pojawił się pierwszy atlas, odkryłem u siebie zamiłowanie do geografii. Zacząłem marzyć o dalekich podróżach i postanowiłem, że po szkole średniej będę studiował geografię. I może nawet udałoby mi się to, ale w dostaniu się na Uniwersytet Jagielloński przeszkodził mi między innymi dość mocno już wówczas zaawansowany alkoholizm. Zamiast gruntownie przygotowywać się do egzaminów, wędrowałem z kolegą po Krakowie od knajpy do knajpy, w których piliśmy piwo. Oczywiście egzaminy oblałem.
Wracając do szkoły podstawowej, to w czwartej klasie doszedł przedmiot, na który z niecierpliwością czekałem, a mianowicie geografia Polski. Wychowawczynią w mojej klasie była wówczas pani Rogalska, właśnie nauczycielka geografii. Podobało mi się, w jaki sposób wykładała na lekcjach, dzięki czemu materiał dość łatwo wchodził mi do głowy. Niedługo potem zgłosiłem się do odpowiedzi na zadane pytanie, odpowiedziałem poprawnie i dostałem pierwszą piątkę, co było dodatkową motywacją do nauki tego przedmiotu.
Po czwartej klasie, jeśli dobrze pamiętam, byłem po raz ostatni na koloniach letnich w Roztokach Bystrzyckich, na których o mały włos nie doszło do tragicznego zdarzenia.
Kiedyś, gdy było bardzo słonecznie i gorąco, nasi opiekunowie wzięli nas nad Nysę Kłodzką, byśmy się trochę popluskali. Oczywiście zaraz część chłopaków zaczęła pływać. Woda była bardzo przezroczysta, jak to bywa w górskich rzekach, ale pojawiały się w niej niebezpieczne wiry, a w niektórych miejscach Nysa była dość głęboka. Ja wtedy prawie w ogóle nie umiałem pływać i nie odważyłem się wejść do rzeki. Siedziałem na łące na wysokim brzegu i obserwowałem poczynania koleżanek i kolegów. W pewnym momencie usłyszałem wołanie o pomoc. Natychmiast się zorientowałem, że sytuacja jest krytyczna. Wołał kolega, pokazując, że inny chłopak rozpaczliwie wymachuje rękami i osuwa się na dno. Znajdował się już pod jednym z wirów. I wtedy z przeciwnej strony rzeki, gdzie brzeg był również wysoki, wskoczył do wody niepozorny, może dwunastoletni chłopak i pospieszył tonącemu z pomocą. Zanurkował na samo dno, gdzie wir był najsłabszy, jedną ręką chwycił go pod pachę, wydostał się spod wiru, wypłynął na powierzchnię i doholował tonącego do brzegu. Zrobił mu sztuczne oddychanie i nieszczęśnik wypluł wodę i zaczął oddychać. Wychowawczynie były wtedy bardzo wdzięczne temu chłopcu, który uratował tonącego, a ja byłem pełen podziwu. Opiekunki nakrzyczały na nas i kazały wszystkim się ubrać.
Będąc w Roztokach, często wędrowaliśmy pieszo do odległego o pięć kilometrów na południe Międzylesia albo do położonego trzy kilometry na północ Damaszkowa. Jeździliśmy też niekiedy autobusem do Kłodzka, gdzie był zabytkowy zamek, albo do Bystrzycy czy też do Międzyzdrojów, skąd był szlak pieszy na Śnieżnik. Wędrówka w górę była męcząca, ale potem wracaliśmy biegiem.
Po bezproblemowym przejściu do piątej klasy awansowałem z zucha na harcerza i na następne wakacje pojechałem już nie na kolonie, lecz na obóz harcerski Hufca Piekary Śląskie do Piłki koło Lublińca.
Od pierwszej klasy do szóstej nie przykładałem się specjalnie do nauki, ale oceny dostawałem przeważnie dobre i bardzo dobre. Niezwykle rzadko zdarzały się dostateczne. Lubiłem lekcje wychowania fizycznego i geografii. Często w szkole albo na podwórku grałem w piłkę nożną. Rodzice jednak nie chcieli mnie zapisać do jakiegoś klubu, a szkoda, bo – jak mi się wydaje – miałem duży talent. Ojciec mówił, że najważniejsza jest nauka.
W harcerstwie uczyliśmy się zachowania w razie ataku broni ABC, to znaczy albo atomowej, albo biologicznej czy też chemicznej. Szczególny nacisk kładziono na zasady używania maski przeciwgazowej.
Uczyliśmy się również wielu pieśni i piosenek żołnierskich i typowo harcerskich. Śpiewaliśmy je później w czasie wędrówek i przy ogniskach.
Na obozach nocowaliśmy w ośmioosobowych namiotach wojskowych. Podobnie jak w wojsku, w nocy urządzano alarmy, albo próbne, albo takie, po których odbywał się bieg na orientację w terenie. Wakacje na obozach odpowiadały mi bardziej aniżeli wcześniejsze ferie, chociaż tam także spędziłem sporo pięknych chwil.
***
W szóstej klasie, gdy były już wystawione oceny na pierwsze półrocze i było wiadomo, kto jest zagrożony z przejściem do następnej klasy, nasza ówczesna wychowawczyni zwróciła się z prośbą do uczniów z dobrymi ocenami, by pomogli w nauce tym zagrożonym.
Mnie poprosiła, bym pomógł Heńkowi, który był bramkarzem w reprezentacji szkoły w piłce ręcznej. Był zagrożony aż z trzech przedmiotów: języka polskiego, matematyki i biologii. Mieszkał niedaleko mnie i spotykaliśmy się dość często, żeby się wspólnie pouczyć. Po kilku spotkaniach zaczął poprawiać się z gramatyki i ortografii, coraz lepiej pojmował też wiadomości z biologii.
Największe kłopoty miał z matematyką. Kompletnie jej nie rozumiał i bałem się, że to jest za trudne zadanie dla mnie, by pomóc mu na tyle, aby mógł poprawić ocenę na koniec roku.
Siedzieliśmy od tego czasu w jednej ławce. Pewnego razu na lekcji biologii nauczycielka zadała pytanie na temat, który wkuwałem z Heńkiem poprzedniego dnia do oporu. Natychmiast dałem kuksańca koledze, żeby się zgłosił. Zrobił to niepewnie, ale został wybrany do odpowiedzi. Udzielił jej prawidłowo i szczegółowo, i dostał piątkę.
Na koniec roku zaliczył język polski na dostateczny, biologię na dobry, matematyki jednak nie zaliczył i miał poprawkę, którą zdał i przeszedł do siódmej klasy.
Wówczas w naszej szkole wprowadzono tak zwane klasy prymusów dla siódmych i ósmych klas. Polegało to na segregacji uczniów z trzech dotychczasowych klas na jednym poziomie nauczania i wybraniu tych z najlepszymi ocenami – z trzech klas po trzydziestu dwóch uczniów stworzono cztery z dwudziestoma czterema uczniami. Siódme i ósme klasy A, B i C miały łatwiejszy materiał. Klasy D miały wyższy i trudniejszy poziom nauczania. Ja aż do szóstej klasy uczęszczałem do grupy C, a ponieważ zaliczono mnie do uczniów wyróżniających się, od siódmej klasy chodziłem do prymusów, czyli do D.
Od tego czasu skończyły się żarty i obijanie w nauce, i coraz więcej czasu spędzałem przy podręcznikach szkolnych. Żeby dalej otrzymywać dobre oceny, musiałem naprawdę przyłożyć się do nauki.
W siódmej klasie mieliśmy już chemię i fizykę jako przedmioty nauczania. Na pierwszej lekcji chemii pojawiła się nasza nauczycielka, piękna i młoda dziewczyna, dopiero co po studium nauczycielskim. Miała niezwykle piękne smukłe nogi. Już na pierwszej lekcji cieszyłem się, że mam fajny widok, bo siedziałem w pierwszej ławce całkiem z prawej strony, a ona nosiła spódniczkę mini. Gdy dziewczyna założyła nogę na nogę, nagle moje spodnie zaczęły się robić jakieś ciasne i zrobiło mi się bardzo przyjemnie.
Nauczycielem fizyki był pan Mróz, który był już dyrektorem szkoły. Z tym przedmiotem miałem największe problemy. Miałem trudności z zapamiętywaniem wszystkich reguł, praw i wzorów. Nie udało mi się ogarnąć tego przedmiotu i ukończyłem szkołę z oceną dostateczną.
Od piątej klasy miałem również język rosyjski. Nie pamiętam, która nauczycielka mnie uczyła. Z początku miałem trochę kłopotu z przyswojeniem i zapamiętaniem rosyjskich liter, ale później jakoś to opanowałem.
***
W ostatnich dwóch latach nasza szkolna reprezentacja odnosiła dość spore sukcesy w piłce ręcznej w rozgrywkach międzyszkolnych, a ja oprócz tego, że lubiłem kopać piłkę, byłem też zapalonym kibicem.
Piłkarze ręczni po zdobyciu mistrzostwa miasta Piekary Śląskie brali udział w eliminacjach wojewódzkich do rozgrywek finałowych mistrzostw województwa. Starałem się nie opuścić żadnego meczu i udawało mi się to. Zawodnicy byli najczęściej zwalniani z ostatnich lekcji, gdy mieli grać mecz, a ja udawałem się za nimi godzinę później, czmychając z ostatnich wykładów. Wpierw poprosiłem jednego z piłkarzy, Piotrka Klimasa, żeby mi rysował na chodniku strzałki w kierunku, w którym będą grali. I, o dziwo, zawsze ich znajdowałem i widziałem cały mecz. A że ojciec posiadał aparat fotograficzny marki Smiena 8M, jeden z niewielu ówczesnych dobrych produktów (może oprócz pierogów), brałem go ze sobą i pstrykałem zdjęcia z lepszych akcji naszej drużyny. Po skończonych rozgrywkach, w których nasza reprezentacja zajęła piąte miejsce w województwie, zaproponowałem większość tych zdjęć nauczycielowi wychowania fizycznego, panu Budzyńskiemu, który przejrzał je i co ciekawsze wywiesił w gablocie przy sali gimnastycznej. Wiele z tych fotografii miało dość ciekawe ujęcia, tak jakby je robił zawodowy fotoreporter.
Gdy odwiedziłem szkołę kilka lat później, zdjęcia jeszcze w gablocie wisiały.
W składzie wyjściowym ówczesnej drużyny grali: bramkarz Heniek, rozgrywający środkowy Marek B. i po bokach Krzysiek B. i Piotrek K., na skrzydłach Janek Ś., mój sąsiad z bloku, oraz drugi Krzysiek P., a kołowym był o rok młodszy Rysiek zwany Małym.
Z Markiem chodziłem do szkoły od pierwszej klasy, a w drugiej klasie postanowiliśmy kupić paczkę papierosów i wypalić je po kryjomu w lesie. Zdecydowaliśmy się na papierosy Płaskie, które były tylko w połowie wypełnione tytoniem, a pozostałą długością była tekturowa rurka. Sprzedawczyni z kiosku w pobliżu domu Marka bez problemów sprzedała mu papierosy i zapałki, a potem bez zwłoki udaliśmy się do pobliskiego lasu.
Wypaliliśmy „na chmurki”, czyli nie zaciągając się, całą paczkę w ciągu dziewięćdziesięciu minut, po czym, mówiąc żargonem śląskim: „W gębie miołech jak w trampku”, rozeszliśmy się do domów. W głowie mi się kręciło. Nie rozumiałem, dlaczego jest tak dużo dorosłych palaczy. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że kiedyś w przyszłości również będę nałogowym palaczem. Od szesnastego roku życia po dzień dzisiejszy paliłem z krótkimi przerwami czterdzieści i więcej papierosów dziennie.
Przez cały okres uczęszczania do szkoły podstawowej w mieszkaniu, w którym mieszkałem wspólnie z rodzicami i trojgiem rodzeństwa, odbywały się przyjęcia urodzinowe i spotkania świąteczne. Na przyjęciach urodzinowych pojawiała się oczywiście również wódka, co z początku nieszczególnie mi się podobało. Tym, co mnie najbardziej bolało, zwłaszcza we wcześniejszych latach podstawówki, było jednak to, że gdy próbowałem się odezwać w towarzystwie, ojciec zaraz wypalał: „Kiedy starszy mówi, młodszy powinien słuchać”. Z początku bardzo mnie to drażniło i było mi bardzo przykro, że nie mogę wypowiedzieć własnego zdania na omawiany właśnie temat.
Fakt faktem, że tak mi to weszło w krew, że później, czy to w szkole, czy na podwórku z kolegami, a zwłaszcza z koleżankami, nie posiadałem umiejętności rozmowy. Nie wspomnę o zabraniu głosu w towarzystwie większej liczby osób, jak na przykład wygłoszenie toastu na jakiejś uroczystości. Ten problem występuje u mnie w pewnym stopniu po dzień dzisiejszy.
Często na przykład na pierwszych randkach spotkanie odbywało się w dziewięćdziesięciu procentach w „świecie ciszy”. Gdy miałem czternaście lat, odwiedził moich rodziców kolega ojca z żoną i dwunastoletnią córką, która miała na imię Irka. Była to superdziewczyna, blondynka o długich włosach, niebieskich oczach i pięknej figurze. Dorośli i reszta mojego rodzeństwa spędzali czas wizyty w pokoju gościnnym przy kawie. Irka natomiast przyszła do mnie do drugiego pokoju. Jak tylko zamknęła za sobą drzwi, najpierw się ucieszyłem, a zaraz potem ogarnął mnie strach, że nie będę miał tematu do rozmowy. No i oczywiście moje obawy szybko się potwierdziły. Włączyłem radio na mój ulubiony Program Trzeci, a potem nastąpiła kilkuminutowa cisza. Od czasu do czasu spoglądaliśmy na siebie, wzajemnie się uśmiechając, ale ja byłem coraz bardziej zdenerwowany. Chciałem dotknąć jej dłoni, nie miałem jednak odwagi, bo obawiałem się jej reakcji. Najbardziej zaś pragnąłem ją pocałować. Ten właśnie problem spowodował – nie tylko w przypadku Irki, lecz także w moich następnych kontaktach z dziewczynami, że gdy myślałem, co bym chciał zrobić, ale tego nie próbowałem, bo obawiałem się reakcji aktualnej partnerki na moją śmiałość – że zachorowałem. Tak, to był jeden z głównych powodów mojego zachorowania na schizofrenię.
Na tym spotkaniu z Irką to raczej ona próbowała podtrzymywać rozmowę. Zadawała mi różne pytania na temat moich ulubionych filmów, książek czy muzyki. Ja odpowiadałem krótko, jednym zdaniem, a czasem mogłem wydusić z siebie tylko słowo, nie przejawiając żadnego zainteresowania tym, co ona lubi. Byłem coraz bardziej zakłopotany i prosiłem Pana Boga, żeby to spotkanie skończyło się jak najszybciej. Przy pożegnaniu, ku memu zdziwieniu, Irka zaprosiła mnie na rewizytę u niej w Rudzie Śląskiej.
Z wielkimi obawami, że znowu nawalę, odwiedziłem ją pod koniec wakacji, przed ósmą klasą, w niedzielę. Zaproponowała, żebyśmy wspólnie z jej koleżanką poszli na festyn, który właśnie odbywał się w pobliżu. Na twarzy jej koleżanki na mój widok pojawił się nieznaczny uśmieszek, który jeszcze zwiększył moją nieśmiałość. Dziewczyny wybuchły śmiechem, gdy odmówiłem przejechania się na dużej karuzeli na łańcuchach, po śląsku zwanej „keciokiem”, wymawiając się tym, że może mi się zrobić niedobrze. Dziewczyny więcej rozmawiały ze sobą, odstawiając mnie na boczny tor. Nieco później kupiłem trochę odpustowych słodyczy w „budzie” i poczęstowałem moje towarzyszki.
Po festynie pożegnaliśmy koleżankę i we dwójkę szybkim krokiem udaliśmy się w kierunku domu Irki. Więcej takich randek z nią nie miałem, a ona też nie przejawiała zainteresowania moją osobą.
***
Narządy płciowe u małych dziewczynek widziałem we wczesnym wieku, gdy ktoś z dorosłych przewijał niemowlę albo niekiedy u trzy-, czteroletniej kuzynki z Lubelszczyzny, którą rodzice oraz mój wujek i ciocia puszczali latem na pole golusieńką. Tym, co jednak najbardziej mnie podnieciło, był widok, przez bardzo krótką chwilę, tych najciekawszych stref kobiety u jednej z moich przyszłych cioć. Mój wujek przyjechał kiedyś na przepustkę z wojska i odwiedził nas ze swoją narzeczoną. Ona zaproponowała mojej mamie, że umyje nam podłogę. Miała wtedy około osiemnastu lat, a na sobie spódniczkę mini. Po krótkiej chwili zabrała się do pracy. Gdy myła przedpokój, zaczynając od drzwi wejściowych, przeniosłem się z kuchni do pokoju gościnnego, zerkałem w jej kierunku i wtedy stało się to, co mnie tak od dłuższego czasu ciekawiło. Nie wiem, czy narzeczona wujka była tego dnia bez majtek, czy też przesunęły się one w jedną stronę, ale bardzo wyraźnie widziałem jej narządy płciowe. Mimo że mi się to podobało, to jednak zrobiło mi się też głupio, że przez przypadek podejrzałem ciocię, i szybkim krokiem poszedłem do pokoju.
À propos tej cioci, to właśnie ona wiele lat później wyswatała mnie ze swoją koleżanką z pracy, a moją obecną żoną.
W czasie wakacji pomiędzy siódmą a ósmą klasą pojawiło się wiele dziewczyn i nawet niektóre dążyły do spotkań ze mną i bardziej niż mnie zależało im na znajomości. W te wakacje chodziliśmy do sadu w Świerklańcu, żeby brać udział w zbiorze porzeczek i zarobić przy okazji trochę kieszonkowego. Tam właśnie poznałem Małgosię z Radzionkowa, która była ładną dziewczyną o kręconych włosach. Moja paczka kolegów poznała kilka innych dziewcząt z Radzionkowa i pewnego razu poszliśmy odprowadzić je wszystkie do ich miejsca zamieszkania. W pewnym momencie Zenek Wiśniewski zaproponował, żebyśmy trochę odpoczęli. Usiedliśmy na łące i co śmielsi koledzy pociskali głupoty, a dziewczyny chichotały. W pewnym momencie ktoś zaproponował, żebyśmy usiedli, każdy za swoją wybranką, na drodze asfaltowej. Niektórzy objęli swoje wybranki, a ja tylko założyłem rękę za plecy Małgosi i oparłem się o asfalt, ona zaś, nie wiedząc, co ma robić, odpłaciła mi tym samym.
W ten sposób wyglądały moje pierwsze próby zdobycia dziewczyny.
W następne wakacje wydarzyło się coś, o czym muszę koniecznie wspomnieć. Jedna z koleżanek Gosi, której imienia nie pamiętam, bo pomimo że była ładna, to nie wpadła mi w oko, przyszła na nasze podwórko z inną dziewczyną, którą widziałem pierwszy raz, i spytały mnie, czy bym nie poszedł z nimi na spacer do pobliskiego lasu. Tak mnie ta propozycja zaskoczyła, że wpadłem w popłoch i poprosiłem o trzy lata starszego kolegę, by poszedł z nami. Dieter najpierw się roześmiał, potem powiedział: „Oj, Francik, Francik, ty jeszcze nie wiesz, co się robi z dziewczynami, one przecież chcą iść z tobą, a nie ze mną. Ale zgoda, pójdę”.
Gdy zaszyliśmy się w lesie w zacisznym miejscu, Dieter zabawiał dziewczyny rozmową. W pewnym momencie zauważyłem, jak wsuwa nieznanej mi dziewczynie dłoń między uda i robi to powoli, bez pośpiechu. Dziewczyna specjalnie się nie broniła. Ja niestety nie zacząłem naśladować starszego kolegi, tylko udawałem, że niczego nie widzę. Po niedługim czasie dziewczyny zauważyły, że ze mnie jest jeszcze „dzieciuch”, i stwierdziły, że muszą już wracać. Obydwie mieszkały w pobliskiej Kozłowej Górze, więc je odprowadziliśmy i wróciliśmy z Dieterem do domu.
Jawniejszej propozycji do współżycia w tamtym okresie nie miałem i długo żałowałem, że tej sytuacji nie wykorzystałem.
***
W ósmej klasie, około półrocza, musiałem podjąć decyzję, w jakiej szkole będę się dalej uczyć. Najbliższe placówki, które wchodziły w rachubę, to były liceum ogólnokształcące, po którym nie miałbym zawodu, oraz technikum budowlane i samochodowe. Jak już wspominałem, byłem bardzo nieśmiały i bardzo bałem się iść do szkoły, w której nie miałbym żadnych kolegów z podstawówki. Zdecydowałem się na budowlankę, do której egzaminy zdawali również moi sąsiedzi – gracz piłki ręcznej Janek oraz drugi piłkarz ręczny Krzysiek.
Egzaminy nie były trudne, trochę kłopotu miałem tylko z językiem rosyjskim. Nigdy się nie dowiedziałem, na jakie oceny zdałem, w każdym razie ucieszyłem się, gdy zobaczyłem swoje nazwisko na liście przyjętych osób. Niestety moi koledzy się nie dostali. Do dziś nie wiem, czy na fakt, że to właśnie ja byłem przyjęty do technikum, miała wpływ działalność partyjna mojego dziadka. Na zawsze pozostanie to dla mnie niewyjaśnione.
Z ostatniego obozu harcerskiego, na którym byłem w Piłce, pamiętam tylko wędrówkę dookoła Lublińca. Z całego obozu chętnych na nią znalazło się ponad dwadzieścia osób, w tym kilkanaście dziewcząt. Pogoda niezbyt nam dopisywała, albo było pochmurnie, albo nawet lało jak z cebra.
Na pierwszym postoju noclegowym, który mieliśmy przy wiejskiej szkole znajdującej się przy szlaku, niespodziewanie dowiedziałem się od pewnej Ani, że bardzo jej się podobam. Ona również była w moim guście. Nie za bardzo wiedziałem, jak miałem zareagować, więc w ogóle się nie odezwałem.
Noc spędziliśmy w namiotach czteroosobowych, bez podłogi brezentowej, tylko na kocach, a drugimi kocami się przykrywaliśmy. W jednym namiocie spały nie cztery osoby, a osiem. Obudziły nas grzmoty zbliżającej się burzy, chwilę później zaś spadł ulewny deszcz i po następnych kilku minutach mieliśmy już prawdziwą kąpiel, bo z pobliskiego wzgórza waliły ogromne strumienie wody i dosłownie nas podmyły.
Pospiesznie złożyliśmy namioty i udaliśmy się do szkoły, by zjeść śniadanie, trochę się podsuszyć i przebrać się w suche ciuchy. Około ósmej ruszyliśmy w dalszą drogę. Starałem się, by w kolumnie zawsze znajdować się tuż za Anią, aby obserwować jej figurę i nogi. Wiem, że wszystko robiłem nie tak – chciałem nawiązać z nią bliższą znajomość, powinienem więc maszerować obok niej i zabawiać ją rozmową, ale kiepski był ze mnie podrywacz.
Potem dowiedziałem się, że była ode mnie rok starsza i właśnie skończyła pierwszą klasę liceum w Piekarach.
W dalszej części wędrówki staraliśmy się nie nocować w namiotach, lecz w napotkanych gospodarstwach prosiliśmy o nocleg w stodołach na sianie. Na ogół pozytywnie przyjmowano nasze prośby.
Ostatniego dnia wędrówki, gdy znajdowaliśmy już blisko obozu w Piłce, zatrzymaliśmy się w pobliżu rzeki na posiłek. Po drugiej stronie pasły się krowy. W pewnym momencie jedna z nich zaczęła się wspinać od tyłu na drugą. Byłem ciekawy, co się teraz będzie działo. Starsi harcerze zaczęli się śmiać, mówiąc: O, ten byczek już ją obsadza. Uświadomili mi, że to byk, a nie krowa. Zaczął wykonywać posuwiste ruchy, to zbliżając się, to oddalając od krowy, po paru minutach zauważyłem, że z kutasa kapie mu jakaś ciecz. Wtedy pomyślałem, że stąd się biorą młode krówki i że chyba podobnie jest z ludźmi.
***
Po powrocie z obozu zacząłem się przygotowywać do nauki w technikum budowlanym. Kupiłem wszystkie przyrządy do kreślenia projektów, długopisy i nową modną torbę z emblematem olimpiady w Monachium.
W ostatnią noc przed rozpoczęciem roku szkolnego nie zmrużyłem oka. Rzucałem się z jednego boku na drugi i zastanawiałem się, jacy będą nowi koledzy i koleżanki. Zapewne dzieci inżynierów, lekarzy czy magistrów, a ja jako jedyny będę synem robotnika. Myślałem o tym, czy nie będą mnie traktować z góry. No i oczywiście o tym, czy dam sobie radę z nauką.