Schodzić na pieseły - ebook
Schodzić na pieseły - ebook
Na miejscu zdarzenia prokurator Miron Brzeziński wraz z podkomisarzem Sewerynem Frochem ustalają, że morderca najpierw zadał ofierze cios w głowę tępym narzędziem, aby później obciąć jej palce. Pierwsze podejrzenia policja kieruje wobec rodziców Wojciech Brandysa. Tymczasem kolejnej nocy ginie Tomasz Bednarz - młody pracownik korporacji. Okazuje się, że podobnie jak Brandys, Bednarz zginął od ciosu zadanego w głowę, tym razem jednak morderca włożył w usta mężczyzny obcięty penis. Wydział Kryminalny pracuje intensywnie jednak morderca jednak nie pozostawia śladów. Policja czuje się bezradna. Na domiar złego, morderca nie poprzestaje na dwóch zbrodniach.
„Schodzić na pieseły” należy uznać za kryminał, choć zaskakujące notatki mordercy nadają jej nietypowego, mocno osobistego charakteru.
Robert Nowak, urodzony w 1987 roku w Chorzowie. Absolwent Uniwersytetu Śląskiego, Wydziału Nauk Społecznych w Katowicach. Z wykształcenia politolog, co uważa za swój dar i przekleństwo. Pisarz amator, jakkolwiek do tej pory nie wydał żadnego tekstu, i dlatego „Schodzić na pieseły” należy uznać za pisarski debiut. Pasjonat sportów zimowych, przede wszystkim hokeja na lodzie, biathlonu, narciarstwa alpejskiego. W wolnych chwilach aktywnie spędza czas. Wielki fan serialu Przyjaciele, kinowej trylogii Ojciec Chrzestny, Taksówkarza, i wszystkich filmów z udziałem Scarlett Johansson. Czyta. Podróżuje. Bardzo ceni sobie małe podróże, tuż za ścianą, ponieważ uważa, że najpierw dobrze jest poznać swoje podwórko i sąsiadów.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65482-56-3 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z pamiętnika...
Nocny tramwaj zabłąkana dusza ruszył w ostatni kurs. Przez grubo skute lodem szyby przenika wątła poświata ulicznych latarni i neonów.
Usiadł na tylnym krzesełku, włosy starannie zaczesane do tyłu, lakierem utrwalone, założył markową kurtkę z grubym kapturem, dziergany szalik opatulił mu szyję. Wzrok półprzytomny kieruje na najnowszy model smartfona, energicznie stukając palcami po klawiaturze, nie słysząc dudnienia szyn i dogasających odgłosów miasta. Trucizna rozlewa się po ciele, i tak od szesnastu lat, bez chwili refleksji, bez wytchnienia. Nazywa się Wojciech Brandys, co nie ma znaczenia, bo Wojciech Brandys nic nie znaczy – może dla jego ojca i matki, policji i nauczyciela.
Tramwaj zwolnił bieg.
Ocucony, jak bokser po ciężkim nokdaunie, na moment odrywa wzrok od telefonu, spoziera na zamarzniętą szybę, za którą rozpościera się widok betonowej pustyni, na pusty przedział, nie licząc jednego pasażera siedzącego przed nim o kilka krzesełek, choć w swoim zapatrzeniu, w ograniczoności ruchów, nie rozpoznaje jego twarzy – dla niego liczy się wyłącznie gra. Jeszcze wdmuchuje ciepłe powietrze w zaciśniętą pięść, by wrócić do zabawy. Oczywiście, jeśli czynność, której poświęca tyle czasu, którą wykonuje z taką pasją i poświęceniem, można nazwać zabawą. To jest jego życie, dzień powszedni, woda i powietrze, chleb i sól, ukochane dziecko, które tuli do snu, z którym nie potrafi się rozstać. Kocha je bardziej niż rodzoną matkę i ojca, niż siebie samego, i jest gotów oddać za nie życie.
Chłopak znów spogląda na szybę, niewiele dostrzegając, natomiast, z niebywałą wręcz zręcznością, gibkimi paluszkami, naciska guzik „stop”. Czerwona lampka zapala się na kokpicie tramwajarza, drzwi z hukiem rozwierają się na całą szerokość, chłód uderza po kościach. Wojciech Brandys stawia długi krok i nawet nie przypuszcza, że ta pewność siebie go zgubi, że nadszedł jego ostatni przystanek.
Jego maleńkie oczy krwawią. On jednak nie podda się bez walki. Ani na sekundę nie odrywa martwego spojrzenia od wyświetlacza. Idzie pochylony wąskimi ścieżkami, nie rozglądając się na boki, nie patrząc za siebie, jakby sam był zabawką, którą niewidzialna ręką steruje i każe mu iść we wskazane miejsce.
Gęste chmury nisko krążą nad głowami, wiatr się wzmaga, śnieg przykrywa ziemię. Skręca w lewo, gdzie późną wiosną zakwitną kasztany, potem zaraz w prawo, i długa
prosta między sosną a świerkiem, opatulone białym puchem wyglądają jak żywe latarnie. Dokąd idziesz, mój przyjacielu, gdzie jest twoje miejsce? Może zabłądziłeś? Może potrzebujesz mojej pomocy? Masz jeszcze czas, aby wrócić na właściwą ścieżkę. Bo co, mój przyjacielu, jeśli twoje ukochane dziecko zaprowadzi cię nad przepaść i rozkaże ci skoczyć? Co zrobisz, jeśli tam, dokąd zmierzasz, czeka na ciebie śmierć?
Przystanął. Może mnie usłyszał? Może wzrok ma słaby, ale uszy sprawne? Odwraca głowę i nerwowo spogląda we wszystkie możliwości wyboru. I ja również stoję, jak jego cień, wyczekując na jego kolejny ruch.
Sekundy biegną powoli, lecz on nadal wpatrzony, z mocniej bijącym sercem, z troską na twarzy zagnieżdzoną głęboko w sinych oczodołach i pod bladą skórą, bezradnie rozkłada ręce. Więc może nadszedł czas, aby rzucić mu ręcznik i utulić dziecko do snu?
Podchodzę bliżej; lód zgrzyta pod stopami.
– Zgubiłeś się? – pytam z sympatią.
– Co?... – głos ma głupiutki, bardziej pasujący do dwunastolatka niż dorosłego człowieka, nie zdziwiony faktem, że kogoś spotyka w parku o tak późnej godzinie, tylko niecierpliwy, bo nie potrafi zlokalizować miejsca. – Raczej szukam – dopowiada.
– Czego szukasz?
– Noo... – wymawia przeciągle – ...tu gdzieś jest fontanna w kształcie ryby – palcem celuje na ślepo i zaraz opuszcza głowę na wyświetlacz telefonu, jakby telefon był jego ostatnią deską ratunku.
– Fontanna znajduje się we wschodniej części – pokazuję zdecydowanie na prawo w ciemną alejkę, aby rozwiać jego wątpliwości. – Idę w to samo miejsce. Mam bułki w plecaku, nie jesteś głodny?
Śnieg prószy. On żwawo rusza przed siebie.
– Nie, dzięki – przełyka ślinę. – Na którym jesteś levelu? – pyta łapczywie, lecz nawet nie spogląda w moją stronę, tylko pochłonięty grą, idzie we wskazane miejsce.
– Dopiero zaczynam – odpowiadam usłużnie, starając się dotrzymać mu kroku. – Pokazało mi, że mam tutaj przyjść, więc jestem.
Chłopak wykrzywia usta z niezadowolenia w paskudnym grymasie, jakby ktoś zadał mu kwaśnych śliwek.
– Ech... myślałem, że sam będę.... trudno, stoczymy walkę.
– Ty pewnie masz więcej doświadczenia i mocy, na którym jesteś?
– Mam Razorblade’a na sto trzydziestym czwartym – odpowiada z dumą i mocą, i przez moment jego głos nie przypomina już głosu dwunastolatka.
– Ja Choppera na czterdziestym trzecim.
Wzdrygam się z zimna. Wzruszam ramionami.
On tylko prychnął pod nosem, jakby chciał powiedzieć: „wracaj do domu, mięczaku”.
Jesteśmy na miejscu. Drzewa uśpione, światła zgaszone, cisza.
Chłopak przygląda się fontannie, ja zaś skradam się cichuteńko przez najciemniejsze zakamarki duszy, te najbardziej odległe, gdzie rosną trujące kwiaty podlewane przez pluszowego misia z dziecięcej bajki, i jak gdyby nigdy nic, trzymając się parę kroków za nim, wyciągam z plecaka moje zabawki: żelazny pręt i ostry kuchenny nóż. Jakie wszystko zdaje się proste, jakie proste wydaje się zabić. On mówi w podnieceniu, że za dwie minuty pojawi się Fishher, że mam się przygotować do walki. Sięgam z kurtki telefon, on patrzy ze wzgardą na mój model, bo na tak marnym sprzęcie nie kazałby walczyć najgorszemu wrogowi.
– Nie widzę cię na planszy – mówi, palcem błądząc po wyświetlaczu.
– Kiedy jestem, musisz lepiej poszukać – szepczę.
Telefon zacisnął w dłoniach, zwinne palce błyskawicznie próbują błyskawicznie odnaleźć zgubę.
– Kiedy nie ma, nie ma! – podnosi głos, prawie że krzycząc, wzrok kieruje na mnie, to znów na planszę.
– Jestem tuż za tobą, musisz się tylko odwrócić.
Pierwsze uderzenie niedokładne – pręt ześlizguje się po czuprynie. Pomyłkę zrzucam na brak doświadczenia. Człowiek, mój przyjacielu, jest tylko udomowionym zwierzęciem. I wprawdzie, cytując słowa Terencjusza: „człowiekiem jestem, nic co ludzkie nie jest mi obce”, także morderstwo, te wszystkie wojny, za które nikt nie ponosi winy, za które wielcy państwo przyznają sobie ordery, krzyże, lśniące medale na ich piersi i szyi, te zniszczone siedliska zwierząt, zabitych dla swojej przyjemności, żywcem obdarte ze skóry, konserwy, pędzle i ubrania, to jednak pierwotne instynkty pozostają uśpione.
On zawył z bólu jak raniony piesek. Złapał się za potylicę, upadł na kolana; krew wąską nitką cieknie po skroni. W zamroczeniu podejmuje walkę, szukając telefonu, który leży przed nim o dwa kroki, palce, jeszcze niedawno tak żwawe, teraz drżące, z trudem wyciąga, prosząc mnie o pomoc. Nie bój się, mój przyjacielu, jestem przy tobie. Jestem twoim aniołem stróżem i nie pozwolę, aby stała ci się krzywda. Wszystko, co się odbywa w tej chwili, dzieje się dla twojego dobra – staram się go pocieszyć. Odkopuję jego telefon, on patrzy na mnie spojrzeniem wyrażającym skruchę; grube płaty śniegu opadają mu na włosy – śmierć pod osłoną biało-czerwoną. Tkwimy przez moment w tym patriotycznym spojrzeniu, gdzie w jego maleńkich źrenicach dostrzegam cierpienie, strach, smutek.
Ten rzewny widok dodaje mi sił. Już nie pozwolę sobie na kolejny błąd. Wszystko potoczy się zgodnie z przyjętym założeniem. To jest jak... pieczenie ciasta. Tak, dobrze usłyszałeś, mój przyjacielu, bardzo trafne porównanie – każdy składnik będzie dodany w odpowiednim momencie i w odpowiedniej ilości. Więc staję bliżej niego; on zamyka oczy ze świadomością, że nadszedł jego koniec. Powiedz, mój przyjacielu, co czujesz w tej doniosłej chwili? Nie płacz, otrzyj łzy i z honorem pokłoń się śmierci. Drugie uderzenie!.... Żelastwo kaleczy jego słodką buźkę, kolor czerwony plugawi białą ziemię. Obracam go sobie na plecy i pochylam się nad ciałem. Delikatny strumień powietrza płynie z usteczek, zęby wybite, nos złamany. Aż tu nagle... oddech ustaje. Śmierć wyszła mu naprzeciw i na stałe zadomowiła się w jego oczach. Rozpinam mu kurtkę, łapię za drugą zabawkę. Szybkimi, precyzyjnym ruchami, jakby to była najprostsza czynność na świecie, jak krojenie kromki chleba, odcinam mu palce. Wystarczy – biorę głęboki oddech – czas posprzątać po sobie. Żadnych dodatkowych uszkodzeń ciała, obciętych uszu, podciętego gardła, ran kłutych. Ja nie morduję dla sławy, by dostać ładny przydomek w mediach, ja nie morduję dla pieniędzy, ja morduję, by wyrazić sprzeciw.
Fishher uciekł.2
Godzina trzecia dwadzieścia osiem; gęsta mgła za oknem.
Seweryn Froch spał snem głębokim, gdy na ekranie starej Nokii wyświetliło się słowo fabryka. Przecież mógł się drzeć o dowolnej porze, byleby tylko nie pomiędzy dwudziestą drugą a szóstą nad ranem, bo nie dość, że nocny dźwięk dzwonka telefonu irytował go do granic wytrzymałości, jakby ktoś wwiercał się mu brudnym wiertłem do środka głowy, to znowu będzie cały dzień chodził jak zdjęty z krzyża, nie znajdując lepszego porównania, by opisać swój podły stan. Lecz taka specyfika pracy – tłumaczył rzeczywistość – czasem trzeba przełożyć swoje wygody. Morderca nie zabija w biały dzień na oczach przechodniów, ot, objawienie, chociaż i z takim przypadkiem borykał się w ostatnim czasie, ale tam rozchodziło się o zwykłe pobicie. Sprawca był młody, niekarany, z zamożnej i szanowanej rodziny, więc sąd zmienił kwalifikację czynu na nieumyślny i skazał go na dwa lata więzienia w zawieszeniu na pięć.
Pracował niemało, do późna, w nienormowanych godzinach, choć, po prawdzie mówiąc, sporadycznie odbierał podobne telefony: może wypadek samochodowy ze skutkiem śmiertelnym, czy w innych małoistotnych sprawach, na które szkoda czasu. Jeszcze się łudził, że i tym razem będzie tak samo.
Komórka nie dawała za wygraną.
Dźwięki, które z siebie wydawał, bardzo stłumione, bo leżał obrócony twarzą do poduszki, ale zerwał się z łóżka, przetarł powieki.
– Co jest? – głos miał zachrypnięty i wówczas uświadomił sobie, że wypił w knajpie o jednego shota za dużo. Sam pijał zmrożoną whisky z lodem, lubił rock i jazz, ale były urodziny kumpla z Wydziału Prewencji i nie mógł mu odmówić kieliszka.
– Zgniłek w Parku Wschodnim, wygląda na sto czterdzieści osiem, obecność obowiązkowa.
Rozpoznawał ten piskliwy głosik. Patrz, kurwa, należał do tego młodego dzięcioła... łeb szumiał, łeb także nie dawał za wygraną... Piotr, kurwa, Piotr... może innym razem.
– Gdzie w parku? – wymawia z dozą niepewności.
– Przy Rybiej Fontannie.
– Zbierz chłopaków, zaraz jestem.
Z mozołem wstaje z łóżka, zapala światło, rzuca okiem na porozrzucane po kątach: spodnie, podkoszulek, skarpety, slipki... a przecież lubi porządek. Wspomnienia stają się wyraźne: knajpa, alkohol, śmiech, taksówka, pocałunki w szyję, w usta. Tak, nie wrócił sam do mieszkania. Na stoliku znajduje kartkę z wiadomością: było cudownie, czekam na telefon. Ręką przeciera twarz, jak myjący się kot, potem drapie się po czubku głowy, równo przystrzyżonych czarnych włosach, po bokach przyprószonych siwizną.
Zadzwoni, jak tylko zrobi porządek na mieście.
Szybki prysznic. Niekiedy sam żartował z siebie, że nie będzie śmierdział jak nieboszczyk. Przez moment gapi się na okrągłe lustro w łazience, stojąc jak go Pan Bóg stworzył, choć tak naprawdę kto go stworzył, tego nie wiedział, bo imiona i nazwiska rodziców pozostawały mu nieznane. Po czterdziestu dwóch latach przeżytych w niewiedzy, dzisiaj nie miało to znaczenia. Przygląda się swemu ciału: budowa atletyczna, mocno zarysowana żuchwa, niebieskie oczy podkreślone delikatną zmarszczką, nos nieduży i prosty, ani rosyjski, ani niemiecki, ani grecki, ani żydowski, tylko nasz – polski, często złamany na lewo lub w prawo, który coraz trudniej wyprostować, często obity, krwią broczący, jakby nie był nosem tylko złamanym sercem; dwudniowy zarost. Też miał się ogolić nad ranem, ale golenie odłoży na potem.
Pada mokry śnieg, jak białe motyle, które przyklejają się do ściany.
Powiedzieć, że nie cierpiał zimy, było galanterią. Już pod koniec września odczuwał przesilenie zimowe, zmęczenie, oznaki frustracji. Najpewniej czuł się w białej koszulce w serek, skórzanej kurtce, tenisówkach, przeciwsłonecznych okularach, teraz zaś musiał włożyć rękawiczki, zamszowe buty, gruby sweter i kurtkę wypchaną watą z frędzlami sterczącymi z kaptura.
Gołoledź na drodze. Przy normalnych warunkach, odcinek między domem a Parkiem Wschodnim pokonuje w dziesięć minut. Teraz jednak o ryzyku może zapomnieć, aby wdepnąć mocniej pedał gazu. Śnieg sypie, wiatr dmie po szybach, lód w koleinach. Gdyby robił w drogówce, wlepiłby sobie mandat za jazdę nieodśnieżonym samochodem.
Przed głównym wjazdem do Parku stoi dwóch mundurowych, przestępują z nogi na nogę, rozmawiają o parszywej doli i pogodzie. Bez trudu rozpoznają wóz podkomisarza Seweryna Frocha, wyciągniętą dłonią nakazują mu jechać dalej. On, na przekór, zatrzymuje samochód, otwiera szybę.
– Kto jest na miejscu? – pyta głosem bardziej zdecydowanym niż w czasie telefonicznej rozmowy z dzięciołem; para wylatuje z ust.
– Brzeziński. Przyjechał siedem minut temu – odpowiada wyższy z policjantów.
– Mówił coś?
Wyższy przecząco kiwa głową.
Silnik warknął, samochód ruszył gwałtownie. Mundurowi się śmieją.
Opony grzęzną w śniegu. Idzie jak krew z nosa, gdy auto z trudem pokonuje kolejne metry skąpo oświetlonych ścieżek. Froch utkwił wzrok w jednym punkcie szyby, pokrytej od grubo spadających motyli. Zacisnął palce w pięść, kosteczki zabarwiły się na czerwono, zahamował. Dalej pójdzie o własnych siłach. Zjeżdża na pobocze, gasi światła, przekręca klucz w stacyjce...
... ciąg dalszy w pełnej wersji książki.