- W empik go
Schronisko - ebook
Schronisko - ebook
„Tutaj ludzie są jak bezpańskie psy. Tylko że dla nich nie ma schronisk. Nie ma miejsc, gdzie mogliby przeczekać passę, zupełnie nie taką, jak być powinna. A życie dokłada nowe… I też nie najlepsze… Bohater Krajniewskiej ma obsesję złota i obsesję matki. I poczucie, że zawiódł wszystkich. Już nie dostrzega, nie chce dostrzec, że sam został zawiedziony, ale także zwiedziony. Dla takich nie ma schronisk, ale… Czy jego schronieniem okaże się więzienie innego człowieka? Proszę zobaczyć”.
IZABELA SZOLC, PISARKA
Czterdziestowatowa żarówka wypełniała przybudówkę swoją mglistą poświatą, nie zostawiając miejsca na nic więcej. Tego światła było za dużo, dusiło, nawet dudniło w uszach. W środku stały trzy łóżka, dwa materace były rzucone w kąt. Metalowe stare łóżko, które wcześniej zajmował Paweł, teraz należało do Siwego. Jego ręce i nogi przykułem kajdankami do ramy łóżka. Wszystkie czynności wykonywałem mechanicznie, nie pozwalając myślom zawładnąć mną, by nie pojawiły się wątpliwości, które teraz byłyby jak nieproszeni goście. Kurczaka ulokowaliśmy na łóżku przy ścianie, wcześniej odsuwając je trochę, aby zapobiec uderzeniu w nią głową. I tu kajdanki na rękach, łańcuchy na nogach. Ten sam proces dotyczył Wnuka. Z jednym wyjątkiem. Towarzyszyło mu skamlenie Siwego i nasilający się zgrzyt kajdanek o metalową ramę. Zrobiliśmy to szybko, po czym wymknęliśmy się, zamykając za sobą drzwi. Zdawaliśmy sobie sprawę, że teraz już jest za późno na tchórzostwo...
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-65615-09-1 |
Rozmiar pliku: | 799 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mówili na mnie Chemik. Od małego. Po raz pierwszy nazwał mnie tak ojciec, od którego zresztą dostałem pierwszy plastikowy mikroskop. Był szary, niezbyt ładny, ale małego chemika zachwycił. Wtedy koledzy zaczynali fascynować się analogowymi aparatami fotograficznymi. Zresztą sam też miałem feda w brązowej skórzanej obudowie, ale o wiele częściej zaglądałem w wizjer mikroskopu. Od tamtej pory minęło dwadzieścia lat.
Dzień. Dziś mają mi powiedzieć. Denerwowałem się. Moje marzenia albo się spełnią, albo każą dalej na siebie czekać i mieć coraz wątlejszą nadzieję na ich spełnienie. Co lepsze? Mieć nadzieję to jakby pełniej żyć. Tak mówił kiedyś mój ojciec. Czy miał rację? Jeszcze tego nie sprawdziłem. Teraz będę miał okazję.
Profesor, jak zawsze zgarbiony, siedział przy swoim biurku. Nie miał zbyt radosnej miny. Może powinienem się bać i pogodzić się z myślą, że jak zawsze są lepsi ode mnie. Taki los... kto to śpiewał? Nieważne. Że też w takiej chwili przypominają mi się nieistotne piosenki. Nawet nie wiem, gdzie mogłem słyszeć te słowa. Pewnie w radiu Weroniki, puszczanym jak zwykle wniebogłosy. Ojciec by się teraz ze mnie śmiał. Radio i wniebogłosy. Tak, tak. Taki żarcik słowny, skrót myślowy, pobawimy się, tato, w słowa?
Dziekan poprawił marynarkę. Przejechał po niej dłonią, jakby miał w niej zamontowane żelazko. Żelazko bez zahamowań, tak mi się skojarzyło. No cóż, zdenerwowanie robi swoje. No, skończ wreszcie z tą marynarką. Założył okulary, to dobry znak. Chwycił z biurka papiery. Ta papierologia na uczelni jest nie do zniesienia. Profesor zawsze na to narzeka, ale skrupulatnie notuje wszystko w swoim grubym kajecie. Notatnik. Tak go nazywa. Nie notes, nie zeszyt, nie kajet. To notatnik — zapamiętaj, gówniarzu, to raz na zawsze. Okulary na czubku nosa, oczy nad okularami. Zjawisko normalne, ale nie dla wszystkich. Mniejsza z tym. Każdy ma swoje dziwactwa. Tymczasem moje palce ścisnęły ołówek, który z trzaskiem pękł i jeden z jego odłamków wylądował prosto przed dziekanem na jego drogocennej papierologii. Profesor wybuchnął śmiechem. Streszczaj się pan, bo chłopak tu zaraz padnie z nerwów. A dziekan spojrzał na profesora znad tych swoich gogli i machnął na mnie ręką. Popsułeś mi całą frajdę, odpowiedział. Też mi znaleźli zabawę. Stare zgredki. Łukasz, otrzymałeś dotację na to swoje złoto i dodekanotiole. Odetchnąłem z ulgą i przez moment nie wiedziałem za bardzo, co dalej należy zrobić. Biec i dziękować? Komu najpierw? Ale myśli głupie w głowie. Kłębią się jak szalone. Matce powiem zaraz. Ucieszy się? Ojcu powiem. Ojcu, tak, powiem, jak go wyjmę z szuflady. Powiem mu wszystko. Dziękuję, bardzo dziękuję. Dziekan się zaśmiał, znowu machnął ręką, jakby stopa łapał. To nie wszystko, powiedział, poczekaj. A ja przecież czekam i nigdzie nie idę. Dotacja obejmuje także stypendium. Profesor rozpłynął się w uśmiechu i zdjął swoje okulary z najgrubszymi szkłami, jakie w życiu widziałem. No, weź żeż sobie kup porządną marynarkę.
Wyszedłem na zewnątrz. Musiałem odetchnąć. Aż tak dobrego obrotu sprawy się nie spodziewałem. Słońce dawało po oczach. Uśmiechałem się na całego, aż bibliotekarka się za mną obejrzała. Wiosna przyszła w odpowiednim momencie. Jak zwykle. Wsiadłem na rower i odjechałem stamtąd, planując kolejne badania. Nie mogłem się już doczekać.
Zaparkowałem przed moim drugim domem. A może to dom trzeci. Jak zwał, tak zwał. Nieistotne wcale a wcale. Wcale a wcale, powtarzał ojciec. Wcale a wcale to i tamto. Trzeba by było dach naprawić. Rynna zaczynała przeciekać. Wydębić na to kasę z urzędu rzecz niebywale trudna, jak wszystko zresztą. Ale unia robi dobrą robotę, może będzie dobrze.
Zajrzałem przez okno do środka. Lubiłem ten niski budyneczek, a najbardziej to, że jest oddalony od miasta, dookoła piękny las, gęste zarośla. Nikogo tu niepożądanego nie ma. Jak ktoś tu przyjeżdża, to nie przypadkiem. Albo przywożą nowych, albo zabierają starych. I dobrze. Tak, zobaczyła mnie i zerwała się na równe nogi. Uśmiechnąłem się na jej widok. Ma delikatne rysy twarzy. Czoło wysokie, ładne brwi. Oczy niewielkie, ale piękne, zielone. Włosy nie za długie, rude, kręcone. Lubiłem, kiedy się uśmiechała. Zerwała się, a mnie się śmiać zachciało. Udawała, że jest radosna, ale nie była. Siedziała przy klatkach z kocurami, ze słuchawek do uszu sączył się pewnie Puccini. Cały jej świat. Dziś jest dobry dzień.
Zapukałem w szybę, a ona uśmiechnęła się do mnie i przetarła czoło ręką w gumowej rękawiczce. W ręce gąbka. Czyżby znowu wzięła się za czyszczenie? Dotknąłem jej dłoni, wyciągając z niej gąbkę. Mimo rękawiczki wiedziałem, że ma delikatną skórę. Patrzyła na mnie tymi swoim głębokimi oczami i nie wiedziała, czy się śmiać, czy nie. Zdjąłem starą marynarkę po ojcu i zacząłem zdecydowanymi ruchami czyścić klatkę. Stała kilka kroków ode mnie i wciąż na mnie patrzyła. A potem bez słowa odwróciła się i poszła. Chwyciła kurtkę, zamaszystym gestem zarzuciła na siebie. I włożyła słuchawki do uszu. Oczywiście, oczywiście. Bez muzyki ani rusz, zupełnie jak Werka. Momentami były zadziwiająco do siebie podobne, mimo tak dużej różnicy wieku. Zatrzymała się w progu. Dlaczego to robisz? Westchnąłem. Co odpowiedzieć? Prawdę, zawsze prawdę. Tak mawiał ojciec. Ten sam mój jeden jedyny. Zawsze prawdę. A jeśli prawdy się nie da wypowiedzieć? Tak się też zdarza. Ale dziś pójdę za radą ojca. Bo one potrzebują serca. Nie ma nikogo w okolicy, kto by się nimi zajął oprócz mnie. Powiedziałem to, a ona odwróciła się do mnie. Wyjęła jedną słuchawkę z ucha. Mały krążek zawisł i dyndał koło jej szyi. Przejechała palcem z pomalowanym na bladoróżowo paznokciem po prętach klatki. Dźwięk, który się wydobył, nie był za ciekawy. Ostry, mimo że tępy. Siedzą za kratkami, powiedziała. No, siedzą. Czasami tak lepiej, odpowiedziałem. Odwróciła się do wyjścia, otworzyła drzwi. Powróciłem do swoich zajęć i nagle usłyszałem: umówisz się ze mną wreszcie? Drzwi trzasnęły, a ja stałem z gąbką, z której leciały mydliny. Na podłogę leciały, na moje buty.
Zakupy nie należą do moich ulubionych czynności. Ale już do tego przywykłem. Jak do chodzenia do ubikacji czy porannego mycia zębów, wieczornego golenia. Trzeba i już, lubisz czy nie, to nie ma znaczenia. Nie zastanawiasz się nad tym nawet. Idziesz, wkładasz do koszyka co tam trzeba. Byle oszczędnie. Nie przelewa się przecież. No, jak teraz będzie stypendium, to może ośrodek się załatwi jakiś. Tylko czy pójdzie? Pewnie nie pójdzie. Mam nadzieję, że Weronika się za siebie wzięła, tak jak obiecała. Kłamstwa, kłamstwa. Coś pękło. Zdeptałem paprykę. Pomidory poleciały po chodniku. Kurwa, szlag by to trafił. Przeklinać potrafisz?, zapytała zdziwiona. A skąd się tu wzięła? Podniosła mi te pomidory i wrzuciła do całej siatki. Chwyciła rozerwany worek i umieściła go na mojej ręce, żeby mi się nic więcej nie wysypało. Co tu robisz?, zapytałem z nieskrywanym zdziwieniem, które zwiększyło swoje rozmiary po usłyszeniu odpowiedzi: czekam, aż się ze mną umówisz.
Noc. Tu zawsze panuje zaduma. Czy można tak powiedzieć? Nie wiem, ale szczerze mówiąc, mało mnie to obchodzi. Kiedy wszedłem dziś tu znowu, moje myśli jak zawsze zawiesiły się w stanie nieważkości i zaczęły krążyć nade mną, nad starą szafką na buty, nad zamglonym lustrem, zupełnie tak samo zamglonym, jak spojrzenie mojej matki. Moje myśli od zawsze przypominały mi w tym miejscu gęstą ciecz, która lżejsza od powietrza unosiła się nad moją głową. Postawiłem siatki z zakupami na podłodze. Zdjąłem szybko buty. Spojrzałem na wieszaki i po raz setny obiecałem sobie, że posprzątam zimowe kurtki, wypiorę je i schowam do pawlacza. Obiecanki cacanki, znamy to wszyscy. Dziś nie wychodziła z pokoju. Wiem, bo inaczej byłby syf na podłodze. Spała cały dzień?
Drzwi do dużego pokoju były otwarte. To dobry znak. Przytomność, jest przytomność. Oparłem się o framugę i zajrzałem do środka, wciąż pozostając w przedpokoju. W moim magicznym miejscu. W kłębowisku myśli. Matka na kanapie. Stary, znoszony szlafrok. Ostatnio próbowałem sobie przypomnieć, kiedy go zdejmowała. Nie udało mi się. Dziury wielkości mojej pięści pod pachą, przy pasku, który nigdy nie jest zawiązany, ciągnie się za nią jak smycz psa, który zgubił swojego właściciela. Idzie z nosem przy ziemi, z położonymi po sobie uszami i nie może znaleźć drogi do domu.
Obok kanapy odwieczny przyjaciel. Na wpół pełny albo na wpół pusty, to zależy od samopoczucia. Jakie jest dziś? Zaraz się dowiemy. Dowiem się ja, moja siostra też się dowie, o ile zjawi się w domu, dowiedzą się sąsiedzi. Cały blok będzie wiedział. Niezwykły serwis informacyjny, wprost spod siódemki. Och, jak oni to lubią. Wyłączają wtedy wszystkie swoje odbiorniki, wyciszają seriale i zamieniają się w słuch. Ciągle mnie zastanawia, kiedy im się to znudzi. Nic nowego. Ala ma kota. Najprostsze z prostych zdań. Intonacja ta sama, zero emocji. Ble ble ble.
Cześć, powiedziałem po cichu, ostrożnie. Nie odpowiedziała. Odwróciłem się. Kilka kroków pokonałem w zupełnej ciszy. Lubię ją. Ciszę. Spać nie dajesz, gówniarzu. Przerwana cisza, już nie głaska mnie swoimi delikatnymi opuszkami. Zesztywniałem, ale tylko na moment. Trzeba zrobić kolację. Masłem w dół. Tradycyjnie, jak mogłoby być inaczej. Schyliłem się i zeskrobałem nożem tłustą nieregularną plamę. Niezdara, zaraz to usłyszę, jak zawsze, również tradycyjnie. Moja rodzina przestrzega tradycji. Swoich własnych. O jeden uśmiech więcej w Wielkanoc niż zwykle. Czyli w sumie jeden. Niezdara, powiedziała, ale nawet nie spojrzała na to, co robiłem. Weszło w krew. Usiadła przy stole. Rękoma podparła głowę. Oczy zmrużyła. Odwróciła się od okna. Trzasnąłem drzwiami od lodówki. Zmarszczyła nos. Za głośno. Wszystko za głośno. Dobrze, będę się starał ciszej. Tradycyjnie. Pomidor się źle kroi tym nożem, trzeba naostrzyć. Odłożyłem w pamięci. Kolejna sprawa do długiej listy. Nie narzekam, nie o to chodzi. Cieszę się nawet, kiedy mam tu co robić. Trzask. Dudnienie. Ile razy można zwracać uwagę, Weronika, nie trzaskaj. Zaśmiała się, zaglądając do kuchni. Kąciki ust podniesione, czoło z mniejszymi zmarszczkami, głowa zwrócona lekko ku górze.
Ukochana córcia przyfrunęła do gniazda. Kukułka i pingwin w jednym stali domu. Kukułka nielot. Szefie kuchni, co dziś przyrządzasz? Zaśmiała się, a mi się lampka zapaliła. Kontrolka się świeci i migocze. Zniknęła za drzwiami do swojego pokoju. Dźwięki dobiegające z głośników zagłuszyły warczący czajnik. Ścisz, krzyknąłem i dostało mi się. Przecież ona musi odreagować. Musi się rozerwać. Za dużo się uczy. Przecież musi. Tak, ona musi. Spojrzałem na matkę. Siedziała skulona, z głową schowaną w ramionach. Zgarbiona. Włosy tłuste i rozczochrane. Dziś się zastanowiłem, na jaki kolor je farbowała i kiedy ostatnio. Oczywiście, oczywiście, jestem facetem. Co to zmienia? Nie wiem w zasadzie. Ale przecież możemy nie dostrzegać takich niuansów. Lecz ja doskonale to wiedziałem. Kiedy ostatni raz, jaki kolor. Nawet nazwę tego odcienia znałem, który długo później spełzał z jej końcówek wraz z pojawianiem się siwych odrostów. Więcej grzechów nie pamiętam.
Postawiłem kanapki na stole. Odwróciła nos. Jak dziecko. Pomarudzi, pomarudzi, w końcu zje. Zamknęła oczy. W skroniach mi zaczynało dudnić od tej muzyki. Weronika, krzyknąłem. Matka syknęła. Postawiłem herbatę przed matką na stole. Posłodziłem. Dwie łyżeczki, tak jak lubi. Albo może tak, jak lubiła ileś lat temu. Kto teraz by sobie tym zawracał głowę? Musisz jeść, powiedziałem. A ona nic. Spojrzała na mnie tym swoim wzrokiem. Jakim? Surowym, a jednocześnie beznamiętnym. Takim po prostu byle jakim. Nie lubiłem go. Tego spojrzenia. Zawsze miałem ciarki. I odwracałem wzrok. Nie mów mi, co muszę, usłyszałem.
Poszedłem do Weroniki. Musiałem to sprawdzić. Porozrzucane ciuchy, wszędzie, nie tylko na podłodze. Bluzka przykryła lampę. Wyciągnąłem rękę i ściągnąłem czerwony materiał. Złożyłem i odłożyłem na krzesło. Na biurku porozwalane zeszyty i płyty. Stała przy otwartej szafie i kołysząc się w rytm agresywnej muzyki, wyjmowała po kolei ubrania z szafy. Przyglądałem się przez chwilę, po czym podszedłem do ściany i wyciągnąłem wtyczkę z kontaktu.
Cisza, wreszcie. Weronika zatrzymała się przed szafą, cisnęła we mnie trzymanymi ciuchami, o mało się nie wywróciła przez to. Weź zostaw! Podszedłem do niej i chwyciłem mocno za rękę. Nie obchodzi mnie, czy mój uścisk był zbyt intensywny, czy też nie. Podnieś rękawy! Szarpnęła się. Puściłem jej rękę. Rękawy! Chcesz? Jesteś tego pewien? No to patrz. Syczała przez zaciśnięte zęby. Sina plamka. Podniosłem rękę i uderzyłem ją prosto w twarz. Osunęła się na stojące obok łóżko. Zaśmiała się histerycznie. Głośno. Coraz głośniej. A mnie się tak mocno zachciało płakać.
Dzień. Wlepiłem oczy prosto w słońce. Grzało coraz mocniej. Cieszyło. Ale tylko trochę. Nie jestem typem romantyka, zresztą, kto by myślał o takich pierdołach. Szarpnęły smyczą. Poczułem to w mięśniach ręki. Noga! Ładnie. Tak jest. Zdolne bestie. Schyliłem się i odpiąłem metalowe karabinki. Ruszyły z werwą do przodu, zostałem sam. Rozejrzałem się dookoła. Niebo, trawa, słońce. Ciepły wiatr zderzył się z moją twarzą. No, biegnijcie sobie, biegnijcie. Szczekały, rzucały się koło mnie, stawały na tylnych łapach. Chciały uwagi, troski. Rzuciłem gruby, ośliniony kij. A wraz z nim odrzuciłem w krzaki swoje smutki. Kij wrócił w pysku pełnym ostrych zębów. Smutki zostały rozszarpane, ale wylądowały tuż przy moich stopach. Co zrobić, nic tylko je zebrać do kupy i włożyć do kieszeni. A może kieszeń będzie dziurawa i jak Grześ przez wieś, rozsypię je po drodze. Usiadłem na miękkiej trawie. Nie poczułem łaskotania trawy w łydkę. Mokry pysk dotknął mojego ramienia. Biegnij.
Wyszła niespodziewanie zza drzewa. Uśmiechnąłem się mimowolnie, nawet tego nie kontrolowałem. Przykucnęła obok mnie. Zerwała źdźbło i spojrzała mi prosto w oczy. Poczułem dotyk jej zimnych rąk na swojej twarzy. Tak nie może być. Chwyciłem ją mocno za nadgarstek. Chyba zbyt mocno. Smakowały truskawkami. Jej usta smakowały truskawkami.
Noc. Poznałem ten dźwięk. Mogłem się założyć, że miała w tej chwili obłęd w oczach. Takiego wzroku nieobecnego nie mają nawet wściekłe zwierzęta. Otwierane i zamykane szuflady, trzask drzwiczek od szafek kuchennych. Nawet do piekarnika zajrzała. Wszedłem do kuchni. Siedziała na podłodze z szeroko rozsuniętymi nogami, w dresie. Rękoma obejmowała kosz na śmieci, który zlewał się swą szarością z jej spranym błękitem. Wielka zamglona plama. Tak mi się skojarzyło.
Wyrywała się, kiedy chwyciłem ją od tyłu mocnym uściskiem. Próbowałem ją podnieść, ale to wcale nie było takie łatwe. Gryzła, szarpała, krzyczała. A ja zamknąłem oczy i podniosłem ją, używając siły wszystkich swoich mięśni. Wisiała przez chwilę w powietrzu, wczepiona w szary plastik. A ja byłem wczepiony w nią. Kochałem ją tak bardzo mocno. To wydaje się niedorzeczne i śmieszne, że w takiej chwili człowiek myśli o uczuciach. Kosz z hałasem wylądował na podłodze. Skorupki jajek odbiły się i upadły mi na nogę. Zostaw mnie! Chwyciłem mocniej i spróbowałem ją posadzić na krześle. Zostaw mnie, smarkaczu jeden! Usiadła. To znaczy, udało mi się ją posadzić. Kucnąłem obok i szybko, zanim zdążyła wykonać jakikolwiek ruch, objąłem ją z całej siły za nogi. Jeszcze się rzucała. Zastanawiałem się zawsze, skąd czerpie na to siłę. Położyłem jej rękę na włosach. Podniosłem się i dotknąłem ustami jej włosów. Pachniały potem. Były tłuste w dotyku. Przytuliłem swoją głowę do jej. Poczułem, jak się uspokaja. Przestała krzyczeć. Oddychała często i mocno, płytko. Cii... cichutko. Trzęsła się na całym ciele. Odsunąłem się i usiadłem obok. Patrzyłem na nią uważnie. Siedziała skulona, a jej ciało raz na jakiś czas przeszywały dreszcze. Sięgnąłem ręką do małej drewnianej półeczki przymocowanej tuż przy lodówce. Zawsze, odkąd pamiętam, kładła na nią grzebień, lusterko i klamrę do włosów z kości słoniowej. Nigdy więcej nie zdarzyło mi się takich ozdób na włosy oglądać. Miała je tylko ona. Tylko moja matka. Przyłożyłem grzebień do jej włosów i delikatnymi ruchami zacząłem przesuwać nim po kolejnych zniszczonych pasmach.
Dzień. Igiełki kropli wbijały się w skórę i spływały po niej niczym rosa po trawie. Mżawka była nawet przyjemna po upalnym przedpołudniu. Niebo zaciągnęły chmury. Lubiłem to sformułowanie. Chmury zaciągnęły. Jak kurtyna. Zawsze mi się kojarzyło z kurtyną. I faktycznie, chyba tak było. Tam, na Niebiosach, mieli już dość naszej gry aktorskiej, więc zaciągnęli tę przeklętą kurtynę. Wcale im się nie dziwię, no bo ileż można oglądać takie nudy.
Przechadzałem się przed odnowionym w zeszłym roku budynkiem liceum. Był teraz zielony, z żółtymi wstawkami. Zupełnie jak nowy. Aż się chciało powrócić do dawnych lat. O nie, co to, to nie, nie namówiłby mnie nikt. Chociaż nie było aż tak źle. Można było odpocząć. Od tego wszystkiego. Przed budynkiem na murku siedziało kilkoro licealistów. Wyrośnięci, z papierosami w ustach. Pewnie już pełnoletni, skoro się nie czają z fajkami po krzakach. Kurwa tu, pierdolę tam. Ślina potokiem poleciała na chodnik. Popatrzyłem na zegarek. Do dzwonka jeszcze parę sekund. Trele morele i jest. Otworzyły się drzwi, wychodzą osowiali, zniechęceni. Młodzież. Tak pełna marzeń krótkowzrocznych. Wypatrywałem jej przez dobre dziesięć minut. Kiedy ostatni leniwie opuścili budynek, wszedłem do środka. Rozejrzałem się po starych murach i wbiegłem po schodach. Udałem się w prawo w kierunku sali muzycznej. Bywała tam dość często z tymi swoimi przyjaciółkami. Śpiewały nawet nieźle. Ciekawe, czy coś z tego będzie. Pewnie nic, za mało zapału, samozaparcia, o pracowitości już nie wspomnę. Dyskoteki w głowie, chłopcy. Życie. Podszedłem do drzwi. Podniosłem rękę i złapałem za klamkę. Co z Weroniką? Spojrzałem za siebie. Nauczycielka stała przede mną, w dłoniach trzymała dziennik i zdechłą paprotkę w doniczce. Nie patrzyła na mnie zupełnie, bacznie się przyglądała umierającej roślinie. Słucham? Jeśli chce zdać do klasy maturalnej, musi wreszcie zaliczyć matematykę. Może powinna coś brać na odporność? Szpilki zastukały po podłodze. Ucichły, kiedy zniknęła za rogiem.
Wlazłem w błoto. Miałem to jednak gdzieś. Nawet nie poczułem, zauważyłem kątem oka rozciapaną brązową ciecz na bucie i nogawce. Wciąż padało. Byłem przemoczony, ale wcale mnie to nie obchodziło. Musiałem coś zrobić. Z Weroniką. Była za młoda, zbyt głupia. Nie słuchała, zresztą, dlaczego by miała. On jej imponował. No, zupełne przeciwieństwo. No i jaka siedemnastolatka będzie się słuchała starszego brata? Stałem na podwórzu przed ich blaszanym rajem i obserwowałem zza drzewa. Była taka promienna. Jej się pewnie wydawało, że to szczyt szczęścia w tym zasranym życiu. Była piękna. Piegi, zmarszczony nosek. Założone włosy za uszy, proste, a na samych końcach lekko podwinięte. Nie farbowała ich. Doskonale wiedziała, że jej własny naturalny odcień brązu jest nie do podrobienia. Matka też taki kiedyś miała. Zauważyłem to właśnie teraz, kiedy już przestałem o nim pamiętać. Nie mogłem dłużej się im przyglądać. To magiczne szczęście na niby w blaszanym raju działało mi na nerwy.
Koniec wersji demonstracyjnej.