Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Schronisko - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 lutego 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Schronisko - ebook

Trzynastoletnia Elissa, utalentowana młoda szachistka, bierze właśnie udział w najważniejszym wydarzeniu swojego życia: Ogólnoangielskim Młodzieżowym Grand Prix w Szachach. W trakcie turnieju zostaje porwana i budzi się w podziemnej celi gdzieś w Lesie Pamięci.

Elijah ma dwanaście lat, ale zna całą okolicę jak własną kieszeń – właśnie dzięki temu wpada na Elissę. Kiedy pojawia się w jej celi, Elissa liczy na to, że chłopiec jej pomoże – że pójdzie na policję i przekaże wszystkie potrzebne informacje. Jednak Elijah nie chce, żeby dziewczynka odeszła z lasu.

W miarę jak zachowanie jej porywacza robi się coraz dziwniejsze, Elissa uświadamia sobie, że ów dziwny, samotny chłopiec to jej jedyna nadzieja na przetrwanie. Próbuje przechytrzyć Elijah i tak rozpoczyna się zabójcza, pełna zdradliwych pozorów gra w kotka i myszkę – a jednocześnie zawiązuje się relacja, która przesądzi o losach obojga.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-8877-1
Rozmiar pliku: 4,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Elijah. Dzień 6

I

Kiedy wracają gęsiego do pokoju, nie siedzę już na krześle, tylko na stole, i majtam gołymi nogami. Na moim kolanie błyszczy różowy kwadratowy plaster. To dziwne – nie pamiętam, kiedy się skaleczyłem.

Widząc, że ruszyłem się z miejsca, unoszą brwi, ale nikt nic nie mówi. Stolik jest przykręcony do podłogi, więc się nie przewróci i nic mi się nie stanie. Kiedy miałem dziesięć lat, złamałem sobie nogę, biegając po Lesie Pamięci, i prawie umarłem, ale to było dwa lata temu. Teraz jestem o wiele ostrożniejszy.

– To by było na tyle, Elijah – odzywa się jeden z nich. – Cieszysz się, że możesz już wrócić do domu?

Rozglądam się po pomieszczeniu. Dopiero teraz zwracam uwagę na to, że nie ma w nim okien. Może to ze względu na ludzi, których zazwyczaj się tu przyprowadza – złych ludzi, nie takich jak ci, którzy teraz weszli, bo ci tutaj to policjanci, chociaż nie mają mundurów. Ten, który przyniósł mi wcześniej coca-colę, wyjaśnił, że są w cwelnych ubraniach. Ale może to był tylko żart. Jak na dwunastolatka mam całkiem wysoki iloraz inteligencji, lecz jakoś nigdy nie łapię dowcipów.

Na chwilę zapominam, że wciąż mi się przyglądają i czekają na odpowiedź. Podnoszę głowę i przytakuję, machając nogami jeszcze mocniej. Niby dlaczego miałbym się nie cieszyć, że mogę już wrócić do domu?

Wyraz mojej twarzy się zmienia. Chyba się uśmiecham.

II

Siedzimy w samochodzie. Prowadzi papa. Magiczna Annie, która mieszka po drugiej stronie Lasu Pamięci, mówi, że teraz dzieci przeważnie zwracają się do rodziców „mamo” i „tato”. Właściwie to jestem pewien, że ja też kiedyś tak mówiłem. Sam nie wiem, dlaczego potem przerzuciłem się na „mateczkę” i „papę”. Czytam dużo starych książek, głównie dlatego, że nie mamy pieniędzy, by trwonić je na nowe rzeczy. Może to przez nie?

– Wypytywali cię? – pyta papa.

– O co?

– No wiesz, o cokolwiek.

Zwalnia na skrzyżowaniu, chociaż ma pierwszeństwo. Cały papa – zawsze ostrożny. Boi się, że przejedzie rowerzystę albo kogoś, kto spaceruje sobie z psem, albo choćby jeża, który za wolno drepcze przez jezdnię.

– Pytali o ciebie – odpowiadam.

Mateczka na przednim fotelu odwraca się i spogląda na papę. On jednak nie odrywa oczu od jezdni. Trzyma kierownicę ostrożnie, od góry, tak że jego nadgarstki znajdują się wyżej niż palce. W tej pozycji wygląda jak proszący pies i nagle przypominam sobie grafikę Arthura Sarnoffa, która wisi u nas w salonie: przedstawia beagle’a grającego w bilard z dwoma palącymi cygara ogarami o wyglądzie łajdaków. Nosi tytuł: Hej! Jedna noga na podłodze!, bo beagle stoi na podnóżku, a to wbrew regułom bilardu. Mateczka nie znosi tego obrazka, ale mnie się on całkiem podoba. Innych nie mamy.

– A co dokładnie chcieli wiedzieć?

– No wiesz, zwykłe sprawy. Jaką masz pracę, czy masz jakieś hobby, takie tam. – Dochodzę do wniosku, że na razie lepiej nie wspominać o innych pytaniach ani o tym, jak na nie odpowiedziałem. Najpierw powinienem się dobrze zastanowić. Przez ostatnich kilka dni sporo się wydarzyło i muszę sobie to wszystko poukładać. Życie bywa czasami straszliwie pogmatwane, nawet jak się ma wysoki iloraz inteligencji.

– I co im powiedziałeś?

– Że jesteś ogrodnikiem. I że naprawiasz różne rzeczy. – Dotykam palcem różowego plastra na kolanie i krzywię się z bólu. – Opowiedziałem im o tej wronie, którą uratowałeś.

Znaleźliśmy ją pewnego ranka pod tylnymi drzwiami; miała złamane skrzydło. Papa przez trzy dni się nią opiekował i karmił ją chlebem nasączonym mlekiem. Czwartego dnia, kiedy zeszliśmy na dół, już jej nie było. Papa powiedział, że wronie kości zrastają się o wiele szybciej niż ludzkie.

III

Dojeżdżamy do końca miasteczka. Mniej zabudowań, mniej ludzi. Na chodniku widzę dwóch chłopców w szkolnych mundurkach: szare spodnie, bordowe marynarki, znoszone czarne buty. Są chyba mniej więcej w moim wieku. Zastanawiam się, jak to jest, kiedy ktoś cię uczy w szkole, a nie w domu. U nas na półkach nie ma takiej książki, której nie przeczytałbym już z dziesięć razy, więc na pewno w klasie też bym sobie poradził. Magiczna Annie mówi, że mam słownictwo godne osoby o o wiele większym rozmiarze buta. Dawno temu był taki dramatopisarz, który znał sześćdziesiąt tysięcy słów. Chciałbym go kiedyś przebić.

Kiedy mijamy chłopców, przyciskam dłoń do szyby. Wyobrażam sobie, że odwrócą się w moją stronę i mi pomachają. Ale wcale tego nie robią i zaraz już ich nie ma.

– A o mnie też im opowiadałeś? – pyta mateczka.

Głowę nadal odwraca w bok i nagle uderza mnie to, jak ładnie dzisiaj wygląda. Kiedy zza chmur przeziera niskie słońce, jej włosy błyszczą niczym skarb piratów. Przypomina mi anioła – albo może jedną z wojowniczych władczyń, o których czytałem, na przykład Boudikę albo Artemizję. Mam ochotę przejść na przedni fotel i usiąść jej na kolanach. Lecz zamiast tego przewracam oczami, udając zniecierpliwienie.

– To, że raz zdarzyło mi się zgubić, nie znaczy jeszcze, że jestem kompletnym bożym cielęciem.

„Boże cielę” to moje nowe ulubione określenie. W zeszłym tygodniu było nim „klituś-bajduś”, czyli ktoś, kto opowiada niestworzone rzeczy. Każdy powinien poznać w życiu kilku klitusiów-bajdusiów, a najlepiej z jakimiś bożymi cielętami do towarzystwa.

Znowu wyglądam przez szybę. Teraz widzę za nią już tylko pola.

– Mam nadzieję, że u Małgosi wszystko w porządku.

– U Małgosi? – pyta papa.

Natychmiast doznaję dziwnego uczucia w brzuchu: jakiejś tłustej śliskości, tak jakby w moim żołądku mieszkał wąż, który na przemian zwija się w pętle i rozwija. Przypominam sobie, że muszę zachować Małgosię w tajemnicy. Podnoszę głowę i napotykam oczy papy w lusterku wstecznym. Jego czoło jest zmarszczone. Ręce zaczynają mi się trząść.

Spoglądam na mateczkę. Widzę pulsowanie tętnicy na jej szyi.

– Elijah, nie ma żadnej Małgosi – mówi. – Myślałam, że to rozumiesz.

Wąż w moim brzuchu rozwija się jeszcze bardziej.

– Miałem… miałem na myśli Magiczną Annie – jąkam się pospiesznie. – Tak ją nazywam. Wymyśliłem dla niej takie przezwisko. To tylko głupia zabawa.

Oczy papy nadal dryfują w lustrzanym odbiciu.

– Ja tam uważam, że „Magiczna Annie” o wiele lepiej do niej pasuje – mówi. – A ty nie?

Moje usta wypełnia kwaśny posmak, jakbym rozgryzł żuka albo ropuchę. Przesuwam językiem po zębach i przełykam ślinę.

– Tak, papo.

IV

Miejsce, gdzie stoi nasz dom, nie wygląda tak jak większość okolic mieszkalnych, które widziałem w telewizji u Magicznej Annie. Nie ma tu wysokich bloków ani nowoczesnych szeregowców; są tylko lasy, pola, stodoły, obory, a także dwór o nazwie Rufus Hall. Gdzieniegdzie widać nieliczne kamienne chatki, wśród nich także i naszą. Mówi się na nie „domki przywiązane”, co oznacza, że należą do właściciela ziemi, który tylko dzierżawi je robotnikom.

Za Lasem Pamięci znajduje się też jezioro Knykieć. Nie jest to jego prawdziwa nazwa – ono chyba w ogóle nijak się nie nazywa. Ale kiedyś znalazłem w trzcinach trzy małe kostki połączone gnijącym więzadłem. Wyglądały jak palec wskazujący małego dziecka. Umieściłem je w swojej Kolekcji Pamiątek i Osobliwych Znalezisk – to takie imponujące miano, które nadałem zwykłemu plastikowemu pojemnikowi. Trzymam go w swoim pokoju pod obluzowaną deską podłogową.

W pobliżu jeziora jest miejsce, które nazywam Miasteczkiem na Kółkach. Właściwie to bardziej obozowisko, zbiór rozklekotanych ciężarówek i przyczep kempingowych, które zaparkowano tam dawno temu i od tego czasu tak przerdzewiały, że nie mogłyby odjechać, nawet gdyby chciały. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego Meunierowie tolerują na swojej ziemi towarzystwo z Miasteczka na Kółkach.

Meunierowie to właściciele Rufus Hall. Jest ich tam tylko dwoje, mieszkają sami w tym ogromnym domiszczu. Leon Meunier większość czasu spędza w Londynie, a kiedy już pojawia się w majątku, śmiga po nim swoim czarnym defenderem z taką miną, jakby niebo miało zwalić mu się na głowę. Marzę o tym, żeby móc zajrzeć do dworu i jego ogrodów, ale papa nigdy by mi na to nie pozwolił.

Samochód przystaje z szarpnięciem i uświadamiam sobie, że dojechaliśmy do domu. Na przednim fotelu mateczka pochyla głowę. Ciekawe, czy się modli. Spuszczam wzrok i orientuję się, że dłonie wreszcie przestały mi drżeć. Rozpinam pas bezpieczeństwa i chwytam za klamkę, ale oczywiście nie mogę wysiąść. Rodzice nadal używają blokady zamków, jakbym był dzieckiem, chociaż mam już dwanaście lat.

Czekam, aż papa otworzy mi drzwi, i gramolę się z siedzenia. On rusza ogrodową ścieżką, spinając ramiona tak, jakby dźwigał na nich wszystkie troski tego świata. Mateczka i ja podążamy za nim.

Okna naszego domku są ciemne, niczym nie zdradzają tego, co się kryje wewnątrz. Drzwi frontowe wykonano z jednego kawałka dębowego drewna. Skrzynki na listy nie mamy. Papa prawie nigdy nie dostaje przesyłek, a jeśli już, są doręczane do Meunierów. Do mateczki w ogóle nic nie przychodzi. Na naszych drzwiach nie ma numeru, bo nie mieszkamy przy żadnej ulicy. Gdyby ktoś chciał przysłać mi list, musiałby napisać na kopercie: „Elijah North, Domek Łowczego, na adres Wielce Szanownego Lorda Meuniera z Famerhythe, Rufus Hall, Meunierfields”. To strasznie dużo pisania, co tłumaczy, dlaczego listonosz zawsze mnie pomija tak samo jak mateczkę.

Na nadprożu wisi przybita gwoździem, odwrócona do góry nogami podkowa, która ma nam przynieść trochę szczęścia. Przechodzę pod nią do środka.

V

Stoję w swoim pokoju, przy oknie. Wróciliśmy dopiero dwadzieścia minut temu, a już mnie korci, żeby uciec, ale się nie odważę, jeszcze nie teraz. Kiedy słyszę odgłos otwierania bocznych drzwi, podchodzę o krok bliżej do szyby. Na dole w ogrodzie pojawia się papa. Z kieszonki na piersi wyciąga paczkę mayfairów i zapala papierosa, po czym opiera się o ścianę składzika na węgiel i wydycha pod niebo mgiełkę dymu. Wychodzę na korytarz, przekradam się schodami na dół i wymykam głównym wejściem.

Las Pamięci znajduje się w odległości pięciu minut piechotą od naszego domu. Docieram tam jednak dwa razy szybciej, bo biegnę ścieżką wzdłuż Odłogów. Niebo napiera na pola niczym stalowa płachta. Atmosfera wydaje się dzisiaj ciężka, jakby powietrze miało się załamać pod własnym ciężarem.

Jestem już w połowie drogi, kiedy nagle słyszę jakieś krzyki. Odwracam się szybko i widzę rodzinę wron wykłócającą się na Odłogach. Coś przykuło ich uwagę – pewnie pozostawione przez lisa resztki królika albo bażanta. Czytałem gdzieś, że w języku angielskim rzeczownikiem zbiorowym dla wron jest „morderstwo”.

Ohyda.

VI

W Lesie Pamięci panuje chłód, co mnie dziwi, bo prawie nie ma wiatru. Słyszę tylko jednostajne kapanie – to pozostałość po porannym deszczu. Ściółka pod moimi butami jest miękka i mokra.

Kiedy Odłogi znikają za drzewami, krzyki wron nieco cichną. Przede mną coś miga. Nie mam pojęcia co to, ale boję się tylko jednego. Rodzice nie wspominali o nim w drodze do domu, a ja celowo nie pytałem. Czasami się martwię, że jeśli za często będę wymieniać jego imię, zwiększy to jego władzę nade mną – a tym samym jego okrucieństwo.

Choć może „okrucieństwo” to nie najlepsze słowo. Raz u Magicznej Annie widziałem w telewizji, jak żarłacz biały wyskakuje z morza i jednym chapnięciem przegryza na pół małą foczkę. Wyglądało to okrutnie, ale wcale takie nie było, nie naprawdę – po prostu tak to już jest w przyrodzie. Rekin był głodny, a foczka padła jego łupem. Pozostałe małe foczki na widok płetwy żarłacza na wodzie uciekły na brzeg, co dowodzi, jak ważną rzeczą jest posiadanie dobrego instynktu. Brak instynktu to coś, czym się często martwię.

Teraz, w Lesie Pamięci, zwalniam kroku. Widywałem pośród tutejszych drzew jelenie, ale ich sierść tak doskonale wtapia się w zarośla, że nieraz udaje mi się dostrzec jedynie ich oczy. A to nagłe mignięcie przed chwilą to z całą pewnością nie był jeleń.

Myślę, czy nie zawrócić na Odłogi, nie puścić się biegiem z powrotem do domu. Ale przyszedłem tu z konkretnego powodu i jest to powód zbyt ważny, żeby go zignorować.

Słaby instynkt.

Serce bije mi szybciej, niż powinno, ale mimo to przewracam oczami. Trzy tygodnie temu moim ulubionym słowem było „melodramatycznie”. Całkiem pasuje do tych okoliczności. Tak naprawdę wcale nie wiem, czy mam słaby instynkt. Ale jedno, czego się nauczyłem w dzieciństwie spędzonym w tych lasach, to to, żeby zawsze dwa razy się zastanowić, nim uwierzę w świadectwo swoich oczu.

Biorę się w garść i robię krok do przodu. Żaden spłoszony jelonek ani borsuk nie wyskakują z poszycia. Żadna sowa ani jastrząb nie zrywają się spomiędzy gałęzi drzew. Robię drugi krok, potem trzeci, oglądając się za siebie, żeby sprawdzić, czy nic nie próbuje się podkraść od tyłu.

Kiedy po kilku minutach wreszcie docieram na polanę, moje usta nagle stają się suche jak kostki w mojej Kolekcji Pamiątek i Osobliwych Znalezisk.

VII

Zakątek jest dość przygnębiający; nie bardzo nadaje się na miejsce do życia i pewnie z tego powodu pozwolono chatce popaść w ruinę. Papa powiedział mi, że dawniej mieszkał w niej główny ogrodnik majątku – kiedyś, kiedy w dworze Meunierów utrzymywano jeszcze takie stanowisko. Najbardziej upiorne jest to, że domek stanowi dokładną kopię naszego, jest nawet podkowa nad wejściem. Tylko że ta tutaj już dawno zardzewiała. I na pewno nie przyniosła temu miejscu szczęścia.

W oknach nie pozostał ani jeden kawałek szyby. Z pomieszczenia, które dawniej było salonikiem, wystają gałęzie wiązu. Z dachu zniknęła część dachówek – rozkradziono je do naprawy innych budynków w majątku. To na pewno sprawka papy – on nie cierpi, kiedy przydatne rzeczy się marnują. Te zaś dachówki, które jeszcze się zachowały, pokryte są ptasimi odchodami i mchem, przez co chatka nie wygląda, jakby została wzniesiona pracą ludzkich rąk, ale wydźwignięta z gleby mocą złego czarnoksiężnika. Wokół niej unosi się woń jakby toalety, zmieszana z fetorem czegoś jeszcze gorszego.

Szkoda, że nie włożyłem kurtki. W lesie panuje zwykły chłód, ale tam, dokąd się wybieram, będzie zimno, brudno i ciemno. Wytężam wzrok i po raz ostatni rozglądam się po polance. Widzę ociekające wodą drzewa, splątane paprocie i metaliczne niebo wiszące w górze niczym ostrze gilotyny.

W pobliżu drzwi domku na poszyciu widać jaśniejszą plamę, jakby ktoś niedawno wzburzył zeschłe liście. Jestem całkiem pewien, że kiedy byłem tu ostatnio, widziałem przed wejściem drewnianą skrzynkę ze starymi narzędziami. Teraz jej nie ma, a na ziemi, gdzie stała, nie widać nawet wgłębienia. Może źle zapamiętałem. A może po prostu nie zostawiła śladu.

Ciszę przerywa skrzek. Z drzewa po drugiej stronie polany paciorkowatym okiem wpatruje się we mnie sroka. Przypomina mi się stara wyliczanka o srokach. „Jedna na smutek”. Klaszczę i sroka macha skrzydłami, ale nie odlatuje. Zaraz potem coś odpowiada na jej zew. Spoglądam na zapadający się dach chatki i widzę jeszcze dwa ptaki. „Jedna na smutek, dwie na radość, trzy na dziewczę”.

Lodowate pazury zimna wczepiają się w mój grzbiet. Nigdy nie lubiłem srok. Raz widziałem, jak jedna z nich wyciąga z gniazda trzy małe sikorki. Zabiła je wszystkie, zanim zdążyłem ją odstraszyć. Pochowałem pisklęta pod krzakiem wawrzynu i ustawiłem krzyżyk zrobiony z dwóch patyczków po lizakach i kawałka drutu. Ale nie chodziło nawet o to, że musiałem patrzeć, jak giną, albo zbierać z trawy ich truchełka. Najgorszy był widok rodziców wracających do pustego gniazda: skakali, kompletnie skołowani, w poszukiwaniu swoich dzieci. Jedna z sikorek sfrunęła nawet na dół i przysiadła na krzyżyku. Płakałem i płakałem, a kiedy papa wrócił do domu i zaczął się dopytywać, co mi jest, nawet nie mogłem na niego spojrzeć.

Pewnymi rzeczami po prostu nie sposób się podzielić.

Zresztą papa nigdy by tego nie zrozumiał. Odwracam się plecami do tego wspomnienia i podkradam się do chatki, unikając spojrzenia jej pustych oczu. Wkrótce docieram do rozdeptanego poszycia kilka metrów od wejścia. Wzburzone liście lśnią niczym białawe brzuchy ślimaków. Czy ktoś zastawił tu pułapkę na takich podglądaczy jak ja? Może pod tym cienkim dywanem ściółki znajduje się worek maskujący otwór o stromych ścianach? W podręcznikach do survivalu, które czytałem, nazywa się to wilczym dołem. Czasami na dnie mocuje się zaostrzone kołki, żeby ofiara się na nie nabiła. A czasami pułapka jest pusta i zwierzę musi czekać na powrót trapera, żeby poznać swój los. Zawsze wydaje mi się, że najgorsze byłoby, gdyby traper w ogóle nie wrócił, i wtedy ofiara zginęłaby z głodu lub pragnienia ze świadomością, że tak niewiele ją dzieli od swobody.

Magiczna Annie opowiedziała mi kiedyś straszną historię o Tatku Lisie, który wpadł w taką pułapkę, kiedy próbował upolować coś na kolację dla swojej rodziny. Mama Lisica rzuciła mu linę, ale gdy już prawie wyciągnęła go na górę, poślizgnęła się i sama też wpadła do dołu. Kiedy ich pięcioro dzieci dowiedziało się o wszystkim, utworzyło łańcuch, żeby uratować rodziców. Najstarszy syn wczepił się zębami w pień drzewa, a jego bracia i siostry opuścili się do dziury. Mama Lisica zaczęła się wspinać i była już w połowie drogi na górę, kiedy Tatko Lis ruszył za nią. Ciężar okazał się zbyt wielki i najstarszy syn puścił pień, a wtedy cała rodzina stoczyła się na dno. I tak przez kolejnych pięć dni syn musiał czekać na skraju dołu, patrząc, jak jego rodzice i rodzeństwo umierają, aż w końcu sam też skonał – nie z głodu czy pragnienia, ale dlatego, że pękło mu serce.

Nigdy nie udało mi się znaleźć tej historii w żadnej książce, więc zastanawiam się, czy Magiczna Annie jej nie zmyśliła. Często też rozmyślałem, co by się stało, gdybym sam wpadł w taką pułapkę. Papa mógłby się złapać drzewa, ale miałby do pomocy tylko mateczkę, więc jak zdołaliby mnie dosięgnąć i uratować?

Nie jest to najlepszy temat na ten moment. A pod liśćmi nie kryje się żadna pułapka. Ja po prostu prokrastynuję – to słowo oznacza, że odkłada się na później zrobienie czegoś, czego się nie chce zrobić, choć trzeba. Zamykam oczy, żeby się uspokoić, i liczę najpierw do dziesięciu, a potem z powrotem do jednego. Wypuszczam powietrze i znowu oddycham głęboko. Wreszcie szybko unoszę powieki.

Dziwne, ale mam wrażenie, że domek jest teraz bliżej, jakby się podkradł, kiedy nie patrzyłem.

Kręcę głową, zniesmaczony sam sobą.

– Boże cielę – mruczę. – Melodramatyczne boże cielę.

Jedna ze srok na dachu kracze i macha skrzydłami.

Ostrożnie zbliżam się do wejścia. Drzwi – przyblokowane, bo spęczniały we framudze od wilgoci – są uchylone, a za nimi widać wąski prostokąt ciemności. Przez chwilę stoję niepewnie, zbierając się na odwagę. A potem wchodzę do środka.

VIII

Wewnątrz posługuję się bardziej węchem niż wzrokiem, jakbym z chwilą przekroczenia progu przekształcił się w ogara. Chatka odsłania przede mną swoje tajemnice, opowiadając mi o nich różnymi zapachami: grzyb i rdza, wilgotna zaprawa i mokry popiół, spleśniałe zasłony, ociekający gips, zbutwiałe drewno. Pod tym wszystkim kryją się wonie z dawniejszych czasów – ale to tylko wyobraźnia wmawia mi, że je czuję: zapach dymu z palonego drewna i wiszącego pod sufitem boczku, drożdżowa woń świeżego chleba.

Tak głęboko w lesie nigdy nie można było liczyć na prąd czy gaz. Wodę noszono ze studni w pobliżu Knykcia. Światła dostarczały łojowe świece i lampy na tran, olej z gorczycy albo naftę. W każdym razie tak mówił papa.

Zagłębiam się dalej w ruinę. Stare duchy łaskoczą mnie w nos. Rozkład pomieszczeń wzbudza we mnie niepokój – jest identyczny jak w domku rodziców. Mam wrażenie, jakbym wystrzelił się na katapulcie w przyszłość i oglądał nasz dom takim, jakim stanie się po jakimś kataklizmie: po inwazji z kosmosu, pladze zombi albo światowej wojnie jądrowej.

Tapety obłażą ze ścian jak stary naskórek, odsłaniając gips porośnięty czarnym grzybem. Przy schodach stoi odrapana drewniana komoda, a obok niej rządek zardzewiałych kanistrów. Pod jednym ze stopni kryje się garstka patyków – wygląda trochę jak połamana wiklinowa laleczka, ale to najprawdopodobniej gniazdo jakiegoś ptaka, który już się stąd wyniósł.

Po lewej znajduje się salonik. W środku widzę wiąz, tak dziwny i nie na miejscu, że wydaje się niemal nierealny. Górne gałęzie napierają na sufit. To tylko kwestia czasu, kiedy zdołają się przebić.

Przechodzę korytarzem w stronę kuchni. Odgłosy wydawane przez moje buty wydają się opóźnione, jakby wszystko to było filmem w starym kinie, gdzie dźwięk i obraz nie są zsynchronizowane. Przez chwilę zastanawiam się nawet, czy rzeczywiście się tu znajduję, ale musiałbym być naprawdę szalony, żeby wymyślić sobie taką sytuację i umieścić w niej siebie samego.

„Cieszysz się, że możesz już wrócić do domu, Elijah?”.

O to właśnie zapytał mnie dzisiaj jeden z tamtych policjantów w pokoju przesłuchań. Ale to wcale nie jest mój dom – to tylko jego zabrudzone odbicie. Wchodzę do kuchni i znowu to sobie powtarzam.

To nie jest mój dom.

IX

To nie jest moja kuchnia. Nie słychać tu szumu lodówki ani tykania zegara na ścianie. Z zewnątrz dokonał inwazji bluszcz, zakrada się po suficie jak wysypka.

Pomimo wybitych szyb i swobodnie krążącego powietrza udaje mi się wyczuć słabą woń – coś, czego nie było tu przedtem. Nie jest nieprzyjemna, ale jakaś upiorna. Nagle bryza kołysze liśćmi bluszczu tak, że zaczynają szeptać, i przegania ów zapach.

Po prawej stronie znajdują się drzwi do spiżarni. Kiedy przekręcam gałkę, nie rozlega się skrzypienie jak w horrorze, nie słychać pisku nienaoliwionych zawiasów. Ciemność w środku przywodzi na myśl jaskinię.

Wyjmuję latarkę i włączam. Promień – słaby i żółty, migoczący przy najlżejszym ruchu – oświetla popękaną podłogę z terakoty oraz pajęczyny, które zwieszają się jak szmaty. W głębi, za półkami, na których stoi kilka zapomnianych słoików z powidłami, znajduje się kwadrat najgłębszej czerni, który całkowicie połyka światło – to wejście do piwniczki, gdzie ją znalazłem. Mam nadzieję, że nadal tam jest.

X

W tym momencie naprawdę potrzebna mi odwaga. W porównaniu z tym tutaj komisariaty policyjne i wilcze doły to drobiazg. Od kiedy pamiętam, zawsze się bałem ciasnych przestrzeni, dręczyły mnie powracające koszmary o tym, że zostaję uwięziony pod ziemią. Ściany spiżarni są dość mocne, ale wiąz w salonie zdeformował sufit. Jeśli budynek się zawali, kiedy będę w piwnicy, kto wie, czy zdołam przeżyć dostatecznie długo, by mnie odkopano. Papa by mnie tutaj znalazł, więc nie martwię się o to, że umarłbym z głodu albo pragnienia, ale na jak długo starczyłoby mi powietrza? I jak bym sobie poradził, kiedy wyczerpałyby mi się baterie w latarce?

Podchodzę ostrożnie do otworu i zaczynam schodzić. Stopnie to kamienne bloki, śliskie od wilgoci. W połowie drogi skręcają i szarość za moimi plecami znika. Ów zapach, który się nie zgadza, przybiera na sile – woń czystości na tle fetoru rozkładu.

Wkrótce docieram na dół. Podłoga tutaj jest nierówna, to częściowo klepisko, a częściowo lita skała. W jednym kącie stoi metalowa beczka, tak zardzewiała, że zaczęła się zapadać. Mijam ją i docieram do przepierzenia, które oddziela tę część piwniczki od tego, co leży dalej.

XI

Zrobiono je z takich samych płyt, jakimi zaślepia się witryny opuszczonych sklepów – żółtych, cętkowanych grubymi wiórami. Z miejsca, w którym stoję, nie widzę drewnianej ramy, do której je przymocowano.

Pośrodku wycięto drzwiczki. Widać na nich dwa wąskie trójkąty masywnych zawiasów. Metal lśni zimno i jasno. Krawędź drzwi zabezpiecza pas czarnej gumy. Trzy duże zasuwy zapewniają bezpieczeństwo. Ta na wysokości piersi zazwyczaj jest dodatkowo zabezpieczona kłódką. Mam w kieszeni klucz do niej, ale dzisiaj nie będę go potrzebował. Kłódka zniknęła.

Z zaskoczenia prawie upuszczam latarkę. Przez jedną szaloną sekundę światło wokół mnie wiruje. Cienie umykają ze ścian jak nietoperze. Kusi mnie, żeby uciec po schodach z powrotem do lasu, ale mam tu do spełnienia pewien obowiązek. Jestem częścią tej historii. Cokolwiek wydarzyło się w tej piwnicy, wydarzyło się z mojej winy.

Teraz w głębi gardła czuję smak wymiocin. Sięgam do najwyższego rygla i go odsuwam. Nagle przystaję z pochyloną głową. Czyżbym coś usłyszał? Tu, na dole, w mroku? A może na górze? Myślę o gałęziach wiązu napierających na sufit salonu i otwieram drugi rygiel, zanim strach odbierze mi odwagę.

XII

Nie ma się co ociągać. Nic, co znajduje się za tymi drzwiami, nie może mnie skrzywdzić. Co do tego nie mam wątpliwości. Po prostu boję się, czy nie ujrzę tam czegoś tak potwornego, że nigdy nie wymażę tego z pamięci.

Kładę dłoń na ostatnim ryglu i go odsuwam.

Zastygam.

Słucham.

Ciszy nie zakłóca żaden dźwięk. Żaden szept wiatru.

Chwytam gałkę, obracam ją zgodnie z ruchem wskazówek zegara i ciągnę. Gumowa uszczelka piszczy, uwalniając drzwi. Cofam się o krok, mrugając w obliczu ciemności, którą odsłoniłem.

Ze środka wydobywa się ten sam zapach, który poczułem na górze, ale o wiele mocniejszy, tak ostry, że łzawią mi oczy. Jego też rozpoznaję: to wywabiacz do plam. Nie taki cytrusowy, jaki można czasami dostać, tylko zwykły, od którego wierci w nosie, jakby wyrywano z niego włoski.

Przedtem wcale tu tak nie pachniało. Obawiam się, że pod moją nieobecność stało się coś potwornego. Kiedy wchodzę do środka i świecę latarką, wiem, że to prawda.

XIII

Podobnie jak w pozostałej części piwnicy, tak i tutaj podłogę pokrywa grubo ciosany kamień. Czuję przez podeszwy jego ostre wypukłości; uwierają mnie w stopy. Trzy kamienne ściany stanowią część fundamentów chatki. Czwarta, która teraz znajduje się za moimi plecami, wykonana została z tej samej grubej płyty co po zewnętrznej stronie.

Ktoś poświęcił temu przepierzeniu sporo uwagi. Przy otwartych drzwiach widać, że ma ono grubość trzydziestu centymetrów, a przestrzeń pomiędzy płytami wypełniono winylowymi torbami z jakimś dźwiękoszczelnym materiałem. Drewno znaczą głębokie szramy zadrapań – ktoś kiedyś próbował uszkodzić drzwi od środka.

Z trudem oddycham, ale jakoś udaje mi się odezwać:

– Małgosiu?

Imię odbija się od ścian echem. Tutaj mój głos rozbrzmiewa głębiej, bardziej gardłowo, jakby ta piwnica postarzała mnie o pięćdziesiąt lat.

– Małgosiu – powtarzam i teraz mój głos wydaje się jeszcze bardziej zniekształcony.

Latarka mruga jak wściekła. Próbuję ją unieruchomić, celuję promieniem w sam środek pomieszczenia.

W skałę podłoża wpuszczono tu wkręt w kształcie litery U, do którego przyczepione jest żelazne kółko. Przedtem do tego kółka umocowany był łańcuch Małgosi. Ale teraz i łańcuch, i dziewczyna zniknęły.

Opary wybielacza dławią mnie w gardle. W żołądku mi się przewraca, wstrząsa mną odruch wymiotny. Świecę latarką i widzę, że poduszka, wiadro do mycia oraz improwizowana ubikacja również zniknęły. Podłoga wygląda jak wyszorowana. Nie chcę myśleć o tym, co z niej ścierano ani co oznacza ten antyseptyczny zapach.

To moja wina. Wszystko.

Nie mogę tego znieść. Latarka upada z grzechotem na podłogę i gaśnie. Zalewa mnie ciemność. Tracę poczucie siebie, nie wiem już, co jest prawdą, a co nie. Słyszę zduszony płacz i nie mogę uwierzyć, że to ja – nagle ogarnia mnie pewność, że razem ze mną w tym miejscu kryje się coś wrogiego, coś uzbrojonego w pazury i zęby. Odwracam się i biegnę na ślepo do drzwi, ale źle oceniam ich pozycję i uderzam ramieniem o framugę tak mocno, że aż odrzuca mnie na ziemię. Ostra krawędź skały rani mnie w kolano. Ból jest jak porażenie prądem, które rozchodzi się po nodze, ciele i wreszcie wybucha w czaszce. Gramolę się z pomieszczenia jak krab i zwalniam dopiero, kiedy natrafiam ręką na dolny stopień schodów. Czerń staje się szarością. Cień staje się światłem. Dostrzegam obrośnięty bluszczem sufit, pokrytą grzybem ścianę. A potem znowu padam na kolana, ale tym razem już na zewnątrz, w Lesie Pamięci. Dyszę i łykam wielkie hausty powietrza. W moich uszach rozbrzmiewają krzyki. To sroki wróciły: trzy siedzą na pobliskiej gałęzi, a cztery na chylącym się dachu chaty. Znowu przypomina mi się stara wyliczanka i mróz ścina mi krew w żyłach: „Siedem to tajemnica, nigdy niezdradzona”.

Nie wiem, co myśleć.

Nie wiem, co robić.

Małgosia zniknęła. I to wszystko przeze mnie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: