- W empik go
Schyłek imperium. Rozważania o rozkładzie systemu amerykańskiego - ebook
Schyłek imperium. Rozważania o rozkładzie systemu amerykańskiego - ebook
Jest to światowy bestseller przetłumaczony na 12 języków. Jego autor zdobył sławę, gdy w 1976 roku przewidział rozpad Związku Radzieckiego, chociaż w owych czasach nikt nie traktował poważnie jego hipotezy.
Emmanuel Todd dochodzi do wniosku, że opinie o wszechmocy Stanów Zjednoczonych są przesadzone, i kreśli realistyczny obraz wielkiego, potężnego mocarstwa, którego schyłek potęgi wydaje się nieunikniony.
W swej książce dowodzi, że wojna z terroryzmem, „osią zła”, a zwłaszcza z afgańskimi talibami i reżimem irackim, jest dla Stanów Zjednoczonych tylko pretekstem do potwierdzenia swojej wielkomocarstwowej pozycji. Wygląda bowiem na to, że Ameryka nie jest już w stanie sprawować kontroli strategicznej i ekonomicznej nad takimi potęgami, jak: zjednoczona Europa, Rosja, Japonia lub Chiny. Takie wnioski nie wynikają z określonych poglądów politycznych autora lub z tak modnego obecnie antyamerykanizmu, lecz wypływają z analizy danych statystycznych w dziedzinie demografii i gospodarki oraz z analogii historycznych.
Spis treści
WSTĘP
ROZDZIAŁ I
Mit wszechobecnego terroryzmu
ROZDZIAŁ II
Wielkie demokratyczne zagrożenie
ROZDZIAŁ III
Przemiany imperium
ROZDZIAŁ IV
Niepewna danina
ROZDZIAŁ V
Koniec uniwersalizmu
ROZDZIAŁ VI
Stawić czoło silnemu czy zaatakować słabego?...
ROZDZIAŁ VII
Renesans Rosji
ROZDZIAŁ VIII
Emancypacja Europy
KONIEC GRY
Spis tabel
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8002-257-7 |
Rozmiar pliku: | 543 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stany Zjednoczone stają się powoli dla świata problemem, mimo że przywykliśmy widzieć w nich raczej rozwiązanie problemów. Przez pół wieku były one gwarantem wolności politycznej i ekonomicznej, obecnie zaś jawią się coraz bardziej jako czynnik międzynarodowego nieładu, wprowadzając gdzie się tylko da niepewność i konflikty. Żądają od świata, aby uznał, że pewne państwa o drugorzędnym znaczeniu tworzą „oś zła”, którą trzeba zwalczać i unicestwić: chodzi tu o Irak Saddama Husajna, mocny w słowach, lecz nieznaczący pod względem militarnym, czy też Koreę Północną Kim Dżong-ila, pierwszy (i ostatni) kraj komunistyczny, w którym po śmierci przywódcy władzę oficjalnie dziedziczy jego pierworodny, państwo-przeżytek minionej epoki, bez pomocy z zewnątrz i tak skazane na zagładę. Iran, kolejny cel obsesyjnych ataków, jest krajem o strategicznym znaczeniu, który wyraźnie wszedł na drogę normalizacji – zarówno w sferze polityki wewnętrznej, jak i zagranicznej; tymczasem rząd amerykański piętnuje go jako pełnoprawnego członka „osi zła”. Stany Zjednoczone sprowokowały Chiny, bombardując ich ambasadę w Belgradzie podczas wojny w Kosowie oraz umieszczając łatwe do wykrycia mikrofony w Boeingu przeznaczonym dla ich przywódców. Między kolejnymi publicznymi uściskami oraz traktatami o rozbrojeniu jądrowym Amerykanie zdołali nawet sprowokować Rosję, wspierając za pośrednictwem Radia Wolna Europa audycje w języku czeczeńskim, wysyłając do Gruzji doradców wojskowych i zakładając stałe bazy tuż pod nosem armii rosyjskiej w dawnych republikach radzieckich w Azji Środkowej. Wreszcie, teoretyczne zwieńczenie tej militarystycznej gorączki – Pentagon przyzwala na wyciek dokumentów, w których rozważa się możliwość ataku jądrowego przeciw krajom nie posiadającym broni A. Rząd w Waszyngtonie stosuje w ten sposób klasyczną (tyle że nieprzystosowaną do państwa o rozmiarach kontynentu) koncepcję strategiczną, zwaną „strategią szaleńca”, która zakłada że pozorna nieodpowiedzialność państwa skutecznie odwiedzie potencjalnych przeciwników od nieprzyjaznych działań. Jeśli zaś chodzi o budowę tarczy antyrakietowej, która godzi w obecną równowagę nuklearną i której realizacja pozwoliłaby Stanom Zjednoczonym zapanować dzięki terrorowi nad całym globem, to jest to projekt, który przenosi nas w świat rodem z science fiction. Nie można się zatem dziwić nieufności i obawom ogarniającym stopniowo wszystkich, którzy prowadzili politykę zagraniczną opartą na uspokajającym dogmacie o szczególnej odpowiedzialności jedynego supermocarstwa.
Tradycyjni sojusznicy i podopieczni Stanów Zjednoczonych są tym bardziej zaniepokojeni, im bliżej się znajdują stref uznanych przez ich przywódcę za „drażliwe”. Korea Południowa przypomina przy każdej okazji, że nie czuje się zagrożona przez swojego komunistycznego sąsiada z północy, a Kuwejt zapewnia, że nie dzielą go już spory z Irakiem.
Rosja, Chiny i Iran, trzy kraje, których priorytetem jest rozwój gospodarczy, mają tylko jeden cel strategiczny: nie dać się sprowokować Ameryce, nie robić nic albo jeszcze lepiej (to odwrócenie ról byłoby nie do pomyślenia dziesięć lat temu) walczyć o stabilność i porządek w świecie.
Wielcy sojusznicy Stanów Zjednoczonych są coraz bardziej zaniepokojeni i zakłopotani. W Europie, gdzie tylko Francja jako jedyna chełpiła się kiedyś swą niezależnością, obserwujemy z pewnym zdziwieniem rozdrażnienie Niemiec i wyraźny niepokój najwierniejszej z wiernych – Wielkiej Brytanii. Na drugim krańcu Eurazji milczenie Japonii wyraża nie tyle bezwarunkowe poparcie, co rosnący lęk.
Europejczycy nie są w stanie zrozumieć, dlaczego Ameryka odmawia rozwiązania konfliktu izraelsko-palestyńskiego, skoro tylko ona może to zrobić. Zaczynają się zastanawiać, czy Waszyngton nie jest w głębi duszy zadowolony z tego, że na Bliskim Wschodzie utrzymuje się punkt zapalny i że narody arabskie okazują rosnącą niechęć do świata zachodniego.
Organizacja Al-Kaida, banda szalonych i genialnych terrorystów, wywodzi się (nawet jeśli Bin Ladenowi i jego podwładnym udało się zwerbować paru dysydentów z Egiptu i garść zagubionych w świecie biedaków z przedmieść Europy Zachodniej) z określonego i ograniczonego obszaru naszej planety – z Arabii Saudyjskiej. Ameryka tymczasem stara się ukazać Al-Kaidę jako niezmienną i diabelską siłę, ponieważ wszechobecny od Bośni po Filipiny, od Czeczenii po Pakistan, od Libanu po Jemen „terroryzm” usprawiedliwia każdą ekspedycję karną w każdym miejscu i czasie. Podniesienie terroryzmu do rangi uniwersalnej siły instytucjonalizuje stan ciągłej wojny w skali całego globu; oficjalnie rozpoczyna czwartą wojnę światową, jak twierdzą niektórzy amerykańscy autorzy, którzy już wcześniej nie lękali się śmieszności, uznając zimną wojnę za trzecią¹. Wygląda to tak, jakby Stany Zjednoczone, z jakichś nieznanych przyczyn, dążyły do utrzymania na pewnym poziomie napięć międzynarodowych oraz stanu ograniczonej, lecz endemicznej wojny.
Taki obraz Ameryki zaledwie rok po 11 września to paradoks. Po ataku na Światowe Centrum Handlu poznaliśmy najgłębszy i najbardziej przyjazny wymiar amerykańskiej hegemonii – władzy uznanej w świecie, który w zdecydowanej większości uznawał, że kapitalistyczna organizacja życia ekonomicznego i demokratyczna organizacja życia politycznego są jedynym możliwym i sensownym rozwiązaniem. Zobaczyliśmy wtedy jasno, że siłą Ameryki jest przede wszystkim jej prawość. Wszystkie państwa na świecie natychmiast zademonstrowały swą solidarność ze Stanami Zjednoczonymi potępiając zamach. Europejscy sojusznicy zapragnęli dać aktywny wyraz swej solidarności poprzez zaangażowanie NATO. Rosja skorzystała z okazji, by dowieść, że pragnie ponad wszystko dobrych stosunków z Zachodem – to ona dostarczyła afgańskiemu Sojuszowi Północnemu broń, której potrzebował, i otworzyła przed siłami zbrojnymi Stanów Zjednoczonych kluczową z punktu widzenia strategicznego Azję Środową. Bez aktywnego uczestnictwa Rosji amerykańska ofensywa w Afganistanie byłaby niemożliwa.
Wydarzenia 11 września zafascynowały psychologów; odkrycie słabości Ameryki było na całym świecie szokiem nie tylko dla dorosłych, ale i dla dzieci. Ten prawdziwy kryzys psychiczny obnażył mentalną strukturę świata, w której Ameryka – jedyne aczkolwiek uznane supermocarstwo – odgrywała nieświadomie rolę swoistego sklepienia. Jej sojusznicy i przeciwnicy byli jak dzieci pozbawione autorytetu, którego potrzebowały po to, by się mu podporządkować lub by go zwalczać. Jednym słowem, upadek dwu wież odkrył dobrowolny charakter naszego podporządkowania. Teoria soft power Josepha Nye’a znalazła cudowne potwierdzenie: Ameryka nie panowała tylko – lub przede wszystkim – dzięki swojej sile militarnej, lecz także dzięki prestiżowi swych wartości, instytucji i kultury.
Trzy miesiące później wydawało się, że świat powrócił do stanu równowagi. Ameryka wygrała – wystarczyło parę bombardowań i znowu była wszechmocna. Jej wasale uznali, że mogą się zająć swoimi sprawami – głównie problemami gospodarczymi i wewnętrznymi. Kontestatorzy szykowali się do wznowienia – tam gdzie ją przerwali – gorączkowej, nieustannej krytyki amerykańskiego imperium.
Mimo to oczekiwaliśmy, że rany odniesione 11 września – dość umiarkowane, jeśli pomyśleć o doświadczeniach wojennych Europy, Rosji, Japonii, Chin czy Palestyny – zbliżą Amerykę do reszty ludzkości i uczynią ją bardziej wrażliwą na problemy biednych i słabych. Łudziliśmy się, że uznanie przez wszystkie, lub prawie wszystkie, narody prawowitości władzy Stanów Zjednoczonych doprowadzi do powstania prawdziwego imperium dobra, w którym poddani zaakceptują władzę centralną, a władcy podporządkują się idei sprawiedliwości.
Wtedy właśnie poczynania Stanów Zjednoczonych pociągnęły za sobą stopniowo zmianę ich postrzegania na arenie międzynarodowej. Przez cały 2002 rok dało się zaobserwować odrodzenie tendencji unilateralistycznych przejawiających się już w drugiej połowie lat 90., gdy w grudniu 1997 roku Waszyngton odmówił podpisania traktatu z Ottawy o zakazie stosowania min przeciwpiechotnych, a w lipcu 1998 roku odrzucił traktat ustanawiający Międzynarodowy Trybunał Karny. Wydawało się, że wraz z odrzuceniem przez Stany Zjednoczone protokołu z Kioto o emisji dwutlenku węgla² historia się powtarza.
Walka z Al-Kaidą, która – gdyby prowadzono ją mądrze i z umiarem – mogła umocnić międzynarodowy autorytet Stanów Zjednoczonych, wykazała ich skrajną nieodpowiedzialność. Obraz narcystycznej, wzburzonej i agresywnej Ameryki w kilka miesięcy zastąpił wizerunek narodu zranionego, sympatycznego i niezbędnego dla naszej równowagi. Oto w jakim punkcie znajdujemy się obecnie. Ale co właściwie z tego wynika?
Najbardziej niepokojący w tej sytuacji jest w istocie brak satysfakcjonującego wyjaśnienia zachowania Stanów Zjednoczonych. Dlaczego „samotne supermocarstwo” nie jest, zgodnie z tradycją powstałą po zakończeniu II wojny światowej, z gruntu rzeczy wyrozumiałe i rozważne? Czemu prowadzi tak aktywną i destabilizującą politykę? Czy to dlatego, że jest wszechmocne? Czy może przeciwnie, dlatego że czuje, iż postzimnowojenny się świat wymyka się spod jego władzy?
Zanim przystąpimy do opracowania szczegółowej analizy wyjaśniającej postępowanie Stanów Zjednoczonych na arenie międzynarodowej, powinniśmy pozbyć się szablonowego wyobrażenia o Ameryce, której jedynym problemem jest jakoby nadmiar potęgi. Zawodowi przeciwnicy Ameryki nie będą nam więc w najmniejszym stopniu przydatni; za pewnych przewodników posłużą natomiast myśliciele establishmentu.
Powrót do kwestii schyłku imperium amerykańskiego
Systemowi przeciwnicy Ameryki dają zwykle tę samą odpowiedź: Stany Zjednoczone są z natury złe, gdyż wcieliło się w nie zło ustroju kapitalistycznego. To dziś wielka chwila dla odwiecznych przeciwników Ameryki, niezależnie od tego czy są wielbicielami małych lokalnych tyranów, takich jak Fidel Castro, i czy uznali nieodwołalną porażkę gospodarki planowej. Mogą bowiem, nie wywołując uśmiechu, mówić o negatywnym wkładzie Stanów Zjednoczonych w równowagę i szczęście naszej planety. Byśmy się dobrze zrozumieli: stosunek tych systemowych przeciwników Ameryki do rzeczywistości i do obecnej epoki jest taki, jak w przypadku zatrzymanych zegarów, które i tak wskazują dobrą godzinę dwa razy na dobę. Najbardziej typowi spośród nich to zresztą Amerykanie. Przeczytajcie prace Noama Chomsky’ego, a zobaczycie, że brak w nich świadomości, iż świat ewoluuje. Zarówno w okresie zagrożenia radzieckiego, jak i po jego zniknięciu, ćwierć wieku temu w Wietnamie, czy dzisiaj w Iraku, Ameryka jest taka sama – militarystyczna, tyrańska i fałszywie liberalna³. Według Chomsky’ego jednak jest ona nie tylko zła, ale też wszechmocna⁴.
Jeśli chodzi o myślicieli bardziej współczesnych, związanych z kulturą, można wymienić Benjamina Barbera, autora rozprawy Dżihad kontra McŚwiat, który przedstawia nam wizję świata spustoszonego w wyniku starcia godnej pogardy subkultury amerykańskiej z innymi nie mniej odpychającymi archaizmami plemiennymi.⁵ Zapowiedź triumfu amerykanizacji sugeruje jednak, że mimo swego krytycznego stanowiska Benjamin Barber pozostaje – częściowo nieświadomie – amerykańskim nacjonalistą. On także przecenia potęgę swojego kraju.
Podobnie ocenić trzeba pojęcie amerykańskiego hipermocarstwa. Niezależnie od szacunku, jaki może wzbudzać polityka zagraniczna prowadzona przez Huberta Védrine’a, gdy był on ministrem spraw zagranicznych⁶, musimy przyznać, że koncepcja, do której jest on tak bardzo przywiązany, bardziej oślepia analityków, niż ich oświeca.
Owe wizje nie pomogą nam zrozumieć obecnej sytuacji. Przyjmują one bowiem na wstępie błędny obraz Ameryki; niekiedy chodzi tu o jej zło, zawsze zaś – o potęgę. Koncepcje te nie pozwalają nam przeniknąć tajemnicy amerykańskiej polityki zagranicznej, ponieważ odpowiedzi powinno się szukać w jej słabości, a nie potędze. Zmienną i agresywną strategię „samotnego supermocarstwa”, przypominającą zachowanie pijaka, można zadowalająco wytłumaczyć tylko przez ujawnienie nierozwiązanych i nierozwiązywalnych sprzeczności oraz przez uczucia niezadowolenia i strachu, jakie z nich wypływają.
Więcej światła na ten problem rzuca lektura analiz sporządzonych przez amerykański establishment. Pomijając rozbieżności, u Paula Kennedy’ego, Samuela Huntingtona, Zbigniewa Brzezińskiego, Henry’ego Kissingera lub Roberta Gilpina znajdziemy tę samą, umiarkowaną wizję Ameryki, która – ponieważ nie jest niezwyciężona – musi stawić czoło nieuniknionemu spadkowi swej względnej potęgi w coraz bardziej zaludnionym i rozwiniętym świecie. Analizy amerykańskiej potęgi mają zróżnicowany charakter: gospodarczy u Kennedy’ego lub Gilpina, kulturalny i religijny u Huntingtona, dyplomatyczny i militarny u Brzezińskiego czy Kissingera. Zawsze jednak widać w nich niepokój o siłę Stanów Zjednoczonych, których władza nad światem wydaje się krucha i zagrożona.
Kissingerowi – pomijając jego wierność ideałom realizmu politycznemu oraz podziw dla własnej inteligencji – brak dziś ogólnej wizji. Jego ostatnie dzieło Does America need a Foreign Policy? to tylko wyliczenie lokalnych problemów⁷. Tymczasem w książce Mocarstwa świata: narodziny, rozkwit, upadek Paula Kennedy’ego, dziele już dawnym, bo z 1988 roku, znajdziemy wielce przydatną wizję amerykańskiego ładu zagrożonego przez imperial overstretch, ładu, którego nadmierny rozrost w sferze dyplomatycznej i militarnej jest klasycznym następstwem relatywnego spadku jego potęgi gospodarczej⁸. Samuel Huntington wydał w 1996 roku książkę Zderzenie cywilizacji (dłuższą wersję artykułu opublikowanego w 1993 roku w „Foreign Affairs”), której ton jest zdecydowanie przygnębiający.⁹ Czytając ją, można odnieść wrażenie, że to pastisz Zmierzchu Zachodu Spenglera¹⁰. Huntington posuwa się aż do zakwestionowania powszechności języka angielskiego i zaleca Stanom Zjednoczonym ograniczenie się do sojuszu zachodnioeuropejskiego i do bloku katolicko-protestanckiego, przy jednoczesnym odrzuceniu „prawosławnych” mieszkańców Europy Wschodniej oraz pozostawieniu swemu losowi dwóch innych filarów amerykańskiego ładu, naznaczonych piętnem odmienności kulturowej, tj. Japonii i Izraela.
Wizja Roberta Gilpina, łącząca rozważania ekonomiczne i kulturowe, jest bardzo akademicka, bardzo ostrożna i bardzo inteligentna. Ponieważ jej autor wierzy w trwałość państwa narodowego, w swojej pracy Global Political Economy dostrzega potencjalne słabości systemu gospodarczego i finansowego Ameryki wraz z podstawowym zagrożeniem jakim jest dlań „regionalizacja” globu: jeśli bowiem Europa i Japonia stworzą własne strefy wpływów, amerykańskie centrum świata stanie się niepotrzebne, co pociągnie za sobą cały szereg trudności związanych z redefinicją gospodarczej roli Stanów Zjednoczonych.¹¹
Jednak to Brzeziński w 1997 roku w książce Wielka szachownica wykazał się największą przenikliwością, mimo braku zainteresowania kwestiami ekonomicznymi¹². Aby dobrze zrozumieć jego wizję rzeczywistości, trzeba zakręcić przed sobą globusem i uświadomić sobie wyjątkową izolację geograficzną Stanów Zjednoczonych – centrum polityczne znajduje się w rzeczywistości daleko od reszty świata. Zarzuca się często Brzezińskiemu, że jest prostackim, aroganckim i brutalnym imperialistą. Jego koncepcje strategiczne mogą z pewnością wywołać uśmiech, zwłaszcza wtedy, gdy podkreśla on konieczność zainteresowania się Ameryki Ukrainą i Uzbekistanem. Natomiast jego wywody na temat ludności i gospodarki świata skupionych w Eurazji, i to Eurazji zjednoczonej w następstwie upadku komunizmu, i która zapomina o Stanach Zjednoczonych odizolowanych w ich Nowym Świecie, to koncepcja fundamentalna świadcząca o niezwykłej intuicji co do rzeczywistego zagrożenia ciążącego nad amerykańskim ładem.
Paradoks Fukuyamy, czyli od triumfu do nieprzydatności Ameryki
Jeśli chcemy zrozumieć niepokój, który gnębi amerykański establishment, musimy poważnie rozważyć konsekwencje strategiczne, jakie niesie dla samych Stanów Zjednoczonych hipoteza „końca historii” zaproponowana przez Francisa Fukuyamę. Ta powstała w latach 1989–1992 teoria bawiła intelektualistów paryskich zdumionych uproszczonym, choć możliwym do zaakceptowania, wykorzystaniem przez Fukuyamę tez Hegla¹³. Według tej teorii, historia miała sens, a jej punktem końcowym było upowszechnienie liberalnej demokracji. Upadek komunizmu był tylko kolejnym krokiem na drodze człowieka ku wolności, następującym po innym ważnym etapie, jakim był upadek dyktatur w Europie Południowej – w Portugalii, w Hiszpanii czy w Grecji. Zarówno budowa demokracji w Turcji, jak też jej umocnienie w Ameryce Łacińskiej, również były częścią tego procesu. Ta wizja historii człowieka, zaproponowana w chwili upadku systemu radzieckiego, została – ogólnie rzecz biorąc – przyjęta we Francji jako typowy przykład amerykańskiej naiwności i optymizmu. Wystarczy przypomnieć sobie prawdziwego Hegla, pruskiego poddanego, który szanował luterańskie normy i czcił państwo, by rozbawiło nas ukazanie go jako demokratycznego indywidualisty. Fukuyama proponuje bez wątpienia Hegla złagodzonego przez studio Disneya. Poza tym, Hegel interesował się rozwojem ducha w dziejach, a Fukuyama – nawet jeśli wspomina o edukacji – zawsze wyróżnia czynnik ekonomiczny i często zdaje się bliższy Marksowi, który zapowiadał zupełnie inny koniec historii¹⁴. Drugorzędne znaczenie przypisywane rozwojowi edukacyjnemu i kulturalnemu sprawia, że Fukuyama jest bardzo osobliwym heglistą, z pewnością skażonym obłędnym ekonomizmem, który zawładnął amerykańskim życiem intelektualnym.
Pomimo tych zastrzeżeń musimy przyznać, że Fukuyama ma bardzo świeże i trafne spojrzenie na współczesną historię. Dostrzec już w 1989 roku, że upowszechnienie liberalnej demokracji stało się scenariuszem zasługującym na uwagę, było samo w sobie dużym wyczynem. Intelektualiści europejscy, mniej wrażliwi na bieg historii, skupili się w swych badaniach na procesie komunizmu, to znaczy na przeszłości. Fukuyama zasłużył się rozważaniami o przyszłości, co jest trudniejsze, lecz bardziej użyteczne. Osobiście sądzę, że wizja Fukuyamy zawiera sporą część prawdy, lecz że nie dostrzega ona w pełni demograficznego i edukacyjnego wymiaru stabilizacji naszego globu.
Pozostawmy na chwilę na uboczu kwestię prawdziwości hipotezy Fukuyamy o demokratyzacji świata i skoncentrujmy się na jej średniookresowych konsekwencjach dla Stanów Zjednoczonych.
Fukuyama włącza do swej teorii, inspirowane bardziej Kantem niż Heglem, prawo Michaela Doyle’a z początku lat 80., które stanowi, że wojna między dwiema liberalnymi demokracjami jest niemożliwa¹⁵. Jeśli chodzi o Doyle’a, to mamy do czynienia z kolejnym przypadkiem anglosaskiego empiryzmu, pozornie naiwnego, ale w praktyce owocnego. To, że wojna między państwami demokratycznymi jest niemożliwa, pokazują konkretne wydarzenia z historii dowodzące, że jeśli nawet liberalnym demokracjom zdarza się prowadzić wojny z państwami o odmiennych ustrojach, to nigdy nie walczą one między sobą.
Współczesna liberalna demokracja skłania się w każdych okolicznościach ku pokojowi. Nie można bynajmniej zarzucić demokratycznej Francji i Wielkiej Brytanii bojowego ducha w latach 1933–1939. Można tylko z żalem odnotować izolacjonizm demokracji amerykańskiej aż do ataku na Pearl Harbor. Nie negując zrywu nacjonalistycznego we Francji i Wielkiej Brytanii przed 1914 rokiem, musimy przyznać, że to Austro-Węgry i Niemcy – gdzie rząd nie był w praktyce odpowiedzialny przed parlamentem – wciągnęły Europę w I wojnę światową.
Zdrowy rozsądek sugeruje, że dobrze wykształcony i żyjący na zadowalającym poziomie naród będzie miał poważny kłopot z wyłonieniem większości parlamentarnej zdolnej do wypowiedzenia poważniejszej wojny. Dwa podobnie zorganizowane narody z pewnością znajdą pokojowe rozwiązanie swego sporu. Tymczasem niekontrolowana klika, rządząca z definicji w systemie niedemokratycznym i nieliberalnym, ma dużo więcej swobody, by podjąć decyzję o rozpoczęciu działań wojennych wbrew pragnieniu pokoju, jakie przejawia z reguły większość zwykłych ludzi.
Jeśli połączymy upowszechnienie liberalnej demokracji (Fukuyama) z niemożnością wojny pomiędzy państwami demokratycznymi (Doyle), otrzymamy wizję wieczystego pokoju na świecie.
Europejski cynik starej daty uśmiechnie się, przypominając niezmienną i odwieczną skłonność człowieka do czynienia zła i prowadzenia wojen. Pomijając jednak to zastrzeżenie, kontynuujmy nasze rozumowanie – zbadajmy konsekwencje, jakie ta sytuacja pociąga dla Ameryki. Wskutek zawirowań historii szczególnym zadaniem Stanów Zjednoczonych w świecie stała się obrona zasad demokracji, które zdawały się zagrożone a to przez niemiecki nazizm, a to przez japoński militaryzm, a to przez rosyjski czy chiński komunizm. II wojna światowa, a później zimna wojna oficjalnie usankcjonowały, rzecz by można, tę historyczną funkcję Ameryki. Jednakże, gdy zwycięża wszędzie demokracja, dochodzimy do krańcowego paradoksu – Stany Zjednoczone stają się niepotrzebne światu jako potęga militarna i muszą uznać, że są tylko jedną z wielu demokracji.
Ta nieprzydatność Ameryki to jedna z dwu podstawowych obaw Waszyngtonu i jeden z kluczy do zrozumienia polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Świadczy o tym dobitnie fakt, że – zgodnie z utartą praktyką – szefowie amerykańskiej dyplomacji często negują powyższą tezę o zakończeniu się historycznej misji Ameryki. W lutym 1998 roku Madeleine Albright, sekretarz stanu Clintona, próbując uzasadnić ostrzeliwanie rakietami Iraku, określiła Stany Zjednoczone jako państwo niezbędne¹⁶. Miał zatem rację Sacha Guitry¹⁷, mówiąc, że przeciwieństwo prawdy jest niej bardzo blisko. Jeśli się oficjalnie twierdzi, że Stany Zjednoczone są niezbędne, to znaczy, że naprawdę pojawia się pytanie o ich przydatność na naszej planecie. Poprzez te quasi-lapsusy rządzący ujawniają niepokój analityków i strategów. Madeleine Albright wyraziła przez negację doktrynę Brzezińskiego, która dostrzega odizolowane, peryferyjne położenie Stanów Zjednoczonych, oddalonych od gęsto zaludnionej i uprzemysłowionej Eurazji, gdzie może się niestety skupić historia żyjącego dziś w pokoju świata.
W rzeczywistości Brzeziński akceptuje zagrożenia wynikające implicite z paradoksu Fukuyamy i proponuje dyplomatyczne oraz wojskowe sposoby utrzymania kontroli nad Starym Światem. Huntington nie umie poddać się z honorem – nie przyjmuje pozytywnego uniwersalizmu teorii Fukuyamy i odmawia rozważenia możliwości, że wartości demokratyczne i liberalne rozprzestrzenią się na cały świat. Chroni się za podziałem ludzi wedle ich wierzeń i nacji, twierdząc, że większość z nich z natury byłaby niezdolna do przyjęcia „zachodniego” ideału.
Na tym etapie naszych rozmyślań nie musimy dokonywać wyboru pomiędzy różnymi możliwościami historycznymi: czy liberalną demokrację można upowszechnić czy nie? Jeśli tak, to czy przynosi ona pokój? Musimy natomiast zrozumieć, że Brzeziński i Huntington dają odpowiedź Fukuyamie i że amerykańskie elity niepokoi potencjalna marginalizacja Stanów Zjednoczonych, paradoksalna w czasach, gdy cały świat obawia się ich potęgi. Ameryka daleka jest z pewnością od pokusy powrotu do polityki izolacjonizmu, jednakże boi się izolacji, boi się że pozostanie sama w świecie, któremu nie będzie już potrzebna. Czemu jednak lęka się dziś oddalenia od reszty świata, które było jej racją stanu od Deklaracji Niepodległości w 1776 roku do Pearl Harbor w 1941 roku?
Od autonomii do zależności gospodarczej
Obawa przed radykalnym spadkiem znaczenia na arenie międzynarodowej oraz izolacją, która mogłaby być jego skutkiem, nie jest dla Stanów Zjednoczonych zwykłą błahostką – to prawdziwa rewolucja w ich historycznej tradycji. Odwrócenie się od zgniłego Starego Świata było jednym z mitów – być może najważniejszym – na których zbudowano Amerykę. Stany Zjednoczone, ziemia wolności, obfitości oraz moralnego samodoskonalenia, postanowiły rozwijać się niezależnie od Europy i nie mieszać się w poniżające konflikty pozbawionych skrupułów państw ze wschodniej półkuli.
Dziewiętnastowieczna izolacja miała w rzeczywistości charakter wyłącznie dyplomatyczny i militarny. Rozwój gospodarczy Stanów Zjednoczonych był bowiem uzależniony od ciągłego napływu europejskiego kapitału oraz siły roboczej. Inwestycje europejskie oraz umiejący czytać i pisać robotnicy ze Starego Świata byli prawdziwą siłą napędową amerykańskiego cudu. Mimo to pod koniec XIX wieku Ameryka dysponowała nie tylko najpotężniejszą, ale również najbardziej samowystarczalną gospodarką na świecie; wydobywała duże ilości surowców i mogła poszczycić się znaczną nadwyżką w handlu zagranicznym.
Na początku XX wieku Stany Zjednoczone nie potrzebowały już świata. Jeśli wziąć pod uwagę ich rzeczywistą potęgę, to pierwsze interwencje amerykańskie w Azji i w Ameryce Łacińskiej w tym okresie były bardzo skromne. Jak jednak pokazała I wojna światowa, inne państwa potrzebowały Ameryki. Stany Zjednoczone wzbraniały się krótko – dokładnie rzecz biorąc do 1917 roku. Potem znów opowiedziały się za izolacją, odmawiając ratyfikacji Traktatu Wersalskiego. Trzeba było czekać na Pearl Harbor i wypowiedzenie Ameryce wojny przez Niemcy, by zajęła ona wreszcie w świecie – rzec by można z inicjatywy Japonii i Niemiec – miejsce odpowiadające jej potędze gospodarczej.
W 1945 roku amerykański PNB stanowił ponad połowę produktu światowego brutto i natychmiast, automatycznie, dało się odczuć efekt tej dominacji. Około 1950 roku komuniści władali wprawdzie sercem Eurazji, od Niemiec Wschodnich po Koreę Północną, ale Ameryka, dzięki potężnej marynarce wojennej i lotnictwu, kontrolowała resztę globu za przyzwoleniem gromady sojuszników i wasali, dla których walka z blokiem radzieckim była priorytetem. Amerykańska hegemonia powstała za zgodą dużej części świata, mimo że komunizm cieszył się tu i ówdzie poparciem wielu intelektualistów, robotników i chłopów.
Aby pojąć dalszy bieg wydarzeń, trzeba zrozumieć, że ta hegemonia była przez wiele dziesięcioleci błogosławieństwem. Jeśli nie uznamy, ogólnie rzecz biorąc, pozytywnego charakteru amerykańskiej dominacji w latach 1950–1990, nie będziemy w stanie dostrzec znaczenia późniejszej przemiany Stanów Zjednoczonych, które z niezbędnych stały się bezużyteczne, jak i trudności, jakie pociąga za sobą ta przemiana – zarówno dla nich, jak i dla nas.
Amerykańska hegemonia nad niekomunistyczną częścią globu w okresie 1950–1990 zasługiwała w dużym stopniu na miano imperium. Dzięki swemu potencjałowi gospodarczemu, militarnemu i ideologicznemu Stany Zjednoczone spełniały przez pewien czas wszelkie kryteria mocarstwa imperialnego. Prymat zasad gospodarki wolnorynkowej w kierowanej przez Waszyngton sferze zmienił z czasem cały świat (nazywa się to dziś globalizacją). Wraz z upływem lat wywarł on również znaczący wpływ na sytuację wewnętrzną w samej Ameryce, osłabiając jej gospodarkę oraz stymulując niekorzystne przemiany społeczne. Proces ten był z początku powolny i stopniowy. Zanim wielcy tego świata zdali sobie z tego sprawę, Stany Zjednoczone uzależniły się od swej własnej strefy wpływów. W latach 70. amerykański deficyt handlowy stał się stałą składową światowej gospodarki.
Upadek komunizmu zaowocował radykalnym przyspieszeniem tego procesu. W latach 1990–2000 amerykański deficyt handlowy wzrósł ze 100 do 450 miliardów dolarów. By zrównoważyć swój bilans płatniczy, Ameryka musi importować kapitał o podobnej wartości. Na początku trzeciego tysiąclecia Stany Zjednoczone nie mogą już żyć tylko ze swojej produkcji. Kiedy coraz bardziej demokratyczny świat, po rozwinięciu systemu szkolnictwa i rozwiązaniu i rozwiązaniu części problemów demograficznych, dochodzi właśnie do wniosku, że może się obejść bez Ameryki, Ameryka odkrywa, że nie może już obejść się bez świata.
Dyskusja o „globalizacji” jest po części oderwana od rzeczywistości, ponieważ zbyt często godzimy się na ortodoksyjną wizję transakcji handlowych i finansowych – wizję zbyt symetryczną i uproszczoną, w której żadne państwo nie zajmuje szczególnego miejsca. Abstrakcyjne pojęcia pracy, zysku, swobody przepływu kapitału skrywają fakt o zasadniczym znaczeniu, jakim jest specyficzna rola najważniejszego państwa w nowym międzynarodowym ładzie ekonomicznym. O ile względna potęga gospodarcza Ameryki w istotny sposób straciła na znaczeniu, o tyle Stanom Zjednoczonym udało się w znaczący sposób zwiększyć zyski czerpane przez nie z gospodarki światowej – obiektywnie rzecz biorąc, Ameryka stała się zatem drapieżnikiem. Czy sytuację tę powinno się odbierać jako przejaw potęgi czy słabości? Pewne jest to, że Stany Zjednoczone będą musiały toczyć polityczne i militarne boje, by zachować hegemoniczną pozycję, która jest dziś niezbędnym warunkiem utrzymania przez nie obecnego poziomu życia.
Ta zmiana kierunku zależności gospodarczych jest, obok rozprzestrzenienia się demokracji, drugim ważnym czynnikiem pozwalającym wyjaśnić dziwną sytuację międzynarodową, osobliwe zachowanie Stanów Zjednoczonych oraz ogólny zamęt. Jak kierować supermocarstwem gospodarczo niesamodzielnym i politycznie niepotrzebnym?
Moglibyśmy w tym miejscu przerwać rozważania nad tą niepokojącą wizją i pocieszyć się myślą, że mimo wszystko Ameryka jest państwem demokratycznym, że państwa demokratyczne nie prowadzą wojen, i że w efekcie Stany Zjednoczone nie mogą być niebezpieczne dla świata; nie dokonają bowiem żadnej agresji i nie rozpętają wojny. Metodą prób i błędów rząd w Waszyngtonie znajdzie w końcu sposób, by przystosować się politycznie i gospodarczo do nowego świata. Czemuż by nie? Musimy jednak mieć świadomość, że kryzys dojrzałych demokracji, coraz bardziej widoczny i coraz bardziej niepokojący, zwłaszcza w Ameryce, nie pozwala nam już sądzić, że kraj ten jest z natury pokojowy.
Historia nie stoi w miejscu – rozprzestrzenianie się demokracji na całym świecie nie może nam przesłaniać faktu, że najstarsze demokracje, tj. Stany Zjednoczone, Wielka Brytania czy Francja, wciąż się zmieniają. Obecnie wszystko wskazuje, że przekształcają się one powoli w oligarchie. Pojęcie „inwersji”¹⁸, użyteczne do zrozumienia stosunków gospodarczych Stanów Zjednoczonych z resztą świata, jest również przydatne do zbadania ewolucji demokracji na całym globie. Demokracja czyni postępy tam, gdzie była słaba, a cofa się tam, gdzie była silna.Wydawnictwo Akademickie DIALOG
specjalizuje się w publikacji książek dotyczących języków, zwyczajów, wierzeń, kultur, religii, dziejów i współczesności świata Orientu.
Naszymi autorami są znani orientaliści polscy i zagraniczni, wybitni znawcy tematyki Wschodu.
Wydajemy także przekłady bogatej i niezwykłej literatury pięknej krajów Orientu.
Redakcja: 00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/219
tel. (0 22) 620 32 11, (0 22) 654 01 49
e-mail: [email protected]
Biuro handlowe: 00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/218
tel./faks (0 22) 620 87 03
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwodialog.pl
Serie Wydawnictwa Akademickiego DIALOG:
• Języki orientalne
• Języki Azji i Afryki
• Literatury orientalne
• Skarby Orientu
• Teatr Orientu
• Życie po japońsku
• Sztuka Orientu
• Dzieje Orientu
• Podróże – Kraje – Ludzie
• Mądrość Orientu
• Współczesna Afryka i Azja
• Vicus. Studia Agraria
• Orientalia Polona
• Literatura okresu transformacji
• Literatura frankofońska
• Być kobietą
• Temat dnia
• Życie codzienne w…
Prowadzimy sprzedaż wysyłkową