Sejf. Tom III. Gniazdo Kruka - ebook
Sejf. Tom III. Gniazdo Kruka - ebook
Kontynuacja bestsellerowych powieści Sejf i Obraz kontrolny.
Klasyka powieści sensacyjnej – szpiedzy, hakerzy, płatni zabójcy, politycy i służby specjalne. Władza, pieniądze i seks w wysokoenergetycznej pigułce!!!
Po podwójnym zabójstwie w studiu DTV i dymisji premiera Andrzejewskiego atmosfera na szczytach władzy gęstnieje. Rywalizacja służb specjalnych staje się bezpardonowa, szantaż i porwania są na porządku dziennym, a do gry włącza się jeszcze zdemoralizowany magnat rynku informatycznego. Alicja Berchart, nowy premier, stara się opanować sytuację, nie zapominając przy tym o działającym w kraju rosyjskim agencie – Kruku. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że w gnieździe tego ostatniego rozgościł się nowy, znacznie groźniejszy drapieżnik...
Tomasz Sekielski (1974) to reporter, dziennikarz śledczy, dokumentalista, sprawozdawca parlamentarny. Współtworzył wiele popularnych programów telewizyjnych nadawanych w TVN i TVN24, m.in. Fakty, Prześwietlenie, Teraz my!, Czarno na białym. Od stycznia 2013 roku prowadzi w TVP1 autorski program Po prostu. Laureat najważniejszych nagród dziennikarskich i telewizyjnych. Jest twórcą filmów dokumentalnych Władcy marionetek oraz 8.38. Jako autor książek sensacyjnych zadebiutował wydaną w 2012 roku przez REBIS powieścią Sejf . W roku 2013 ukazała się jej kontynuacja – Obraz kontrolny.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-752-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sikanie w kajdankach i ze skutymi nogami jest czynnością z gatunku ekwilibrystycznych. Jednak zgodnie z procedurami szczególnie niebezpieczni więźniowie przebywający poza celą nie mogą liczyć w tej sprawie na inne traktowanie. Pisuar, fiut w ręku i balansowanie ciałem tak, by nie osikać łańcucha łączącego skute ręce i nogi. To ważne, bo w przeciwnym razie na czerwonym więziennym drelichu pojawią się ciemne plamy. A przecież nikt nie chce wyglądać, jakby się posikał ze strachu przed wysokim sądem. Szczególnie w dniu ogłaszania wyroku byłby to żałosny widok. Oddawanie moczu w warunkach ograniczonej swobody ruchów wymagało zatem wprawy. Więzień radził sobie z tym całkiem nieźle. Lewą dłonią na ile mógł odciągał łańcuch prowadzący od pasa do stóp, prawą trzymał penisa i sikał w bok, nie przejmując się tym, czy trafia do pisuaru. Najważniejsze były suche spodnie. Jego wyczynom z wyraźnym rozbawieniem przyglądało się trzech postawnych mężczyzn. Zachowywali się niczym jury Mam talent!
– Trzymaj bestię krótko, bo się wyrwie.
– Balans, balansuj. Liczy się praca ciałem.
– Nie po ścianie!
Kwestiom tym obowiązkowo towarzyszył rechot, który miał być potwierdzeniem jakości serwowanych dowcipów. Trzej mężczyźni nie wyglądali jednak na grupę kabaretową. Ich strój mocno kontrastował ze swawolnym zachowaniem.
Każdy miał na sobie czarny kombinezon ochronny z nomeksu – specjalnej niepalnej tkaniny. Do tego dochodziły kamizelka kuloodporna, kamizelka taktyczna, kevlarowy hełm, gogle, rękawiczki i kominiarka. Jeśli o kimś można było powiedzieć, że jest uzbrojony po zęby, to na pewno o tej trójce. Pistolety, karabiny, ładownice z amunicją, granaty hukowe i łzawiące. W sumie ponad dwadzieścia kilogramów wyposażenia na osobę. Odpowiadali między innymi za to, by w toalecie na drugim piętrze budynku Sądu Okręgowego w Warszawie nie stało się nic, co uniemożliwiłoby udział więźnia w kończącym się procesie. Facet, który z takim przejęciem próbował właśnie trafić strugą moczu do pisuaru, musiał bezpiecznie dotrzeć przed oblicze sądu, a później z powrotem do aresztu. Obsikany czy nie, to nie miało znaczenia.
– Dalej, redaktor, idziemy, sędzia już czeka! – Wydana głośno, jak na ćwiczeniach, komenda zbiegła się idealnie w czasie z zapięciem rozporka.
Artur Solski odwrócił się i uśmiechnął do swojego anioła stróża stojącego z gotowym do strzału karabinem automatycznym HK416. Typowa broń jednostek antyterrorystycznych. Sprawny operator jest w stanie oddać z niej nawet sto strzałów na minutę, wliczając w to wymianę magazynków.
– Już skończyłem – zameldował Solski, uśmiechając się jeszcze szerzej. – Może chcecie sprawdzić, czy nie ukryłem tam niczego poza moją pałą? – Ogolony na łyso, za to z kilkudniowym rudobrązowym zarostem Artur wskazał na krocze.
– Przestań się szczerzyć i lepiej uważaj, żebyś się nie poślizgnął na schodach – wycedził jeden z zamaskowanych policjantów.
Ruszyli do drzwi, za którymi czekało na nich kolejnych trzech antyterrorystów. Poszli w prawo, w kierunku sali 252 znajdującej się za rogiem długiego, pustego korytarza. Solski pamiętał tę część gmachu jeszcze z czasów, gdy przychodził tu jako dziennikarz śledczy. Te same pożółkłe ściany, wytarta wykładzina i ciemnobrązowa boazeria. Dobrze pamiętał też salę 252, bo to właśnie w niej ogłaszano zazwyczaj wyroki w najgłośniejszych kryminalnych procesach. Już z daleka słychać było narastający szum, jakby zbliżali się do wodospadu. Artur wiedział, co za chwilę zobaczy. Przed drzwiami kłębił się tłum dziennikarzy, fotoreporterów i operatorów kamer. Zobaczyli go i harmider stał się jeszcze głośniejszy, jeden po drugim błyskały flesze. Sępy wyczuły padlinę. Gdyby nie policyjna taśma na stojakach i kilkunastu funkcjonariuszy pilnujących, by nikt jej nie przekroczył, rzuciliby się na niego i przekrzykując się, zadawali te same, powtarzane od miesięcy pytania.
– Dlaczego to zrobiłeś? – Światło lamp prosto w oczy. – Czy czujesz się winny? – Obiektyw kamery niemal dotyka twarzy. – Co masz do powiedzenia bliskim ofiar? – Kordon mikrofonów dookoła, oskarżony, skazany, osaczony jak zwierzę.
Media nie żyły niczym innym i Artur to rozumiał. Był bohaterem procesu stulecia, a kto wie – może nawet tysiąclecia. Już za kilkanaście minut były dziennikarz DTV miał usłyszeć wyrok wydany przez sędziego. Przez opinię publiczną i byłych kolegów już dawno został skazany. Z jego ręki zginęli szef Biura Antyterrorystycznego Dariusz Wyrwicki oraz biznesmen Leonard Bielak, do którego należały m.in. telewizja DTV, koncern metalurgiczny B-Steel Group oraz firma naftowa B-Eagle Resources of Iraq. Młody prokurator o twarzy prymusa i oczach natchnionego pogromcy zła nie miał wątpliwości. Domagał się dla Artura Solskiego dwudziestu pięciu lat pozbawienia wolności bez prawa ubiegania się o przedterminowe zwolnienie.
Ćwierć wieku za kratkami. Artura przerażała myśl, że wyjdzie na wolność w wieku 62 lat. Będzie starym, przegranym człowiekiem, złamanym przez tych, którzy skrywali tajemnice o spisku tak ogromnym, że w jego istnienie nikt w prokuraturze nie chciał wierzyć, a on nie miał dowodów na potwierdzenie swych słów. Zresztą czasami nawet on się zastanawiał, czy tego wszystkiego nie stworzyła jego pokręcona, żywiona przez lata tonami leków psychotropowych i pojona alkoholem wyobraźnia. Dlatego wbrew radom obrońcy wycofał zeznania i odmówił składania dalszych. Nie odpowiadał także na pytania sądu. Zamknął się w sobie. Zamachy, zabójstwa, szpiedzy, tajne akta – wydarzenia z ostatnich dwóch lat krążyły mu po głowie, przypominając sen wariata, z którego nie można się obudzić. Były jak mamidła osaczające człowieka, który powoli przestaje odróżniać prawdę od fikcji. Co gorsza, te wizje wywoływały poczucie winy. Artur zrozumiał, że gdyby nie zaczął prywatnego śledztwa, sprawy nie zakończyłyby się tak krwawo i tragicznie. Uruchomił lawinę, która pociągnęła w przepaść wiele przypadkowych osób. Żałował swojej dociekliwości i przywiązania do zasad, które dla dzisiejszych mediów nic już nie znaczą. Odgrywał ostatniego sprawiedliwego w czasach, w których w superbohaterów wierzą wyłącznie dzieci. Nikt nie potrzebował prawdziwych śledczych psów wyczulonych na smród afer, przekrętów i politycznych układów. Sukces odnosili ci pokorni, znający swoje miejsce w szeregu i z uśmiechem wchodzący aż po zelówki butów w tyłki szefom, wpływowym biznesmenom i politykom.
Trzydziestosiedmioletni były dziennikarz miał poczucie zmarnowanego życia. Mimo to wolał je spędzić na wolności. Nie bał się więzienia jako takiego. Historie o bójkach i gwałtach nie robiły na nim wrażenia, ale myśl o zamknięciu, wciśnięciu do klitki nazywanej celą wywoływała klaustrofobiczną panikę. Przedsmakiem tego, co go czeka, był kilkumiesięczny pobyt w izolatce na oddziale zamkniętym szpitala psychiatrycznego. Nie przemawiały do niego słowa Platona, że człowieka prawdziwie wolnego nie można zniewolić, bo nawet w więzieniu będzie wolny. Filozoficzne pierdoły. Jako dziecko Solski nie lubił chodzić do zoo. Choć nie potrafił wytłumaczyć dlaczego, widok dzikich zwierząt zamkniętych w klatkach napawał go lękiem i smutkiem. Pamiętał też kary wymierzane przez ojca, który zamykał go w ciemnej piwnicy, gdzie krążyły dziecięce demony o twarzach tak strasznych i oczach tak przerażających, że jedno ich spojrzenie paraliżowało. Stał bezbronny, czując ich lepki dotyk i palący oddech. Przeżycia z dzieciństwa musiały mieć duży wpływ na psychikę Solskiego, który nerwowo, niemal agresywnie reagował na wszelkie próby ograniczania jego życiowej wolności czy dziennikarskiej niezależności. Był pyskatym, bezczelnym reporterem kwestionującym decyzje szefów, gdy tylko uważał, że ktoś próbuje nim kierować i czegoś mu zakazywać. Nawet jeśli nie miał racji, walczył, spotykając się z krytyką i niezrozumieniem kolegów. Momentami przypominał rozkapryszoną primadonnę. Teraz jednak wiedział, że opór nic nie da. Wróci do ciemnej piwnicy z dziecięcego koszmaru. Po miesiącach spędzonych w psychiatryku Artur Solski został uznany za poczytalnego, co oznaczało, że może odpowiadać za swoje czyny jak każdy normalny człowiek. Dwadzieścia pięć lat za kratkami.
Wchodząc na salę rozpraw, nie odezwał się do dziennikarzy. Ich wykrzykiwane jednocześnie pytania zlały się w jeden jazgot. Przez moment wydawało mu się, że w tym tłumie dostrzegł gniewnie wykrzywioną twarz ojca. Niemal czuł jego śmierdzący nieprzetrawionym alkoholem oddech. „Marsz, gnoju, do piwnicy!” Kopniak i uderzenia paskiem po plecach. Łzy płynące po policzkach. „Nie rycz, ty jebany bachorze”. Kolejne ciosy. Nikt nie przyjdzie z pomocą. Wyjście z ciasnego mieszkania, na klatce schodowej czuć smród starej, gnijącej kamienicy, skrzypiące drzwi, a za nimi długie schody prowadzące prosto w czarną piwniczną otchłań. Byle się nie potknąć i głośno nie zapłakać. Bo Zły to usłyszy i będzie bardziej bolało. Jeszcze kilka kroków, otwarcie kłódki i ostatni kopniak wpychający go do ciemnej, wilgotnej pakamery, w której przechowują ziemniaki, rowery i słoiki z przetworami mamy, zapas na całą zimę.
Ojciec odwiedził go w szpitalu tylko raz. Siedzieli naprzeciwko siebie, milcząc jak dwóch obcych sobie ludzi.
– Przyniosłeś wstyd rodzinie. Matka przewraca się w grobie.
To były jedyne słowa, jakie wtedy usłyszał. Nie odpowiedział, nie czuł strachu ani gniewu. Było mu obojętne, co sądzi o nim ten zgarbiony, pomarszczony facet ze strąkami przetłuszczonych włosów opadających na twarz. Dawca spermy. Nic ich nie łączyło, dzieliło wszystko. Ojciec wyszedł, zostawiając na stole zdjęcie matki Artura. Miało mu pewnie przypominać, jak złym synem się okazał. Dopiero teraz dotarł do niego głos sędziego.
– Wyrok w imieniu Rzeczpospolitej Polskiej. Trzeciego grudnia 2009 roku Sąd Okręgowy w Warszawie, VIII Wydział Karny w składzie… – Artur rozejrzał się po sali. Znał dobrze twarze wszystkich obecnych. Po jego prawej za masywnym drewnianym stołem siedziało trzech sędziów, naprzeciwko pod ścianą stał prokurator, w ławie przed nim, odwrócona tyłem, tkwiła Klara Zegert, jego obrońca. – …po rozpoznaniu sprawy Artura Solskiego, syna Bogusława i Danuty z domu Rudzkiej… – Przewodniczący składu sędziowskiego odczytywał wyrok mechanicznie, nie odrywając wzroku od kartki, którą trzymał w rękach. – …oskarżonego o to, że w dniu 1 sierpnia 2008 roku w Warszawie, działając z zamiarem pozbawienia życia Leonarda Bielaka i Dariusza Wyrwickiego, zwabił ich podstępnie do studia telewizyjnego, gdzie przy użyciu pistoletu typu Glock oddał dwa strzały, trafiając obie ofiary w głowę, co spowodowało śmiertelne obrażenia. W trakcie popełniania zarzucanych mu czynów podsądny był poczytalny i w pełni kontrolował swoje zachowanie… – Artur zacisnął pięści. Słuchał kolejnych paragrafów wymienianych przez sędziego. Wyliczanka się skończyła. – …oskarżonego Artura Solskiego uznaje za winnego zarzucanych mu czynów. Przyjmując za podstawę wymiaru kary artykuł 148 paragraf 2 kodeksu karnego, skazuje oskarżonego Artura Solskiego na karę dwudziestu pięciu lat pozbawienia wolności… – Dopiero w tym momencie sędzia spojrzał mu w twarz. Patrzył złowrogo, po czym nagle zaczął się diabolicznie śmiać, wyciągając w jego stronę zakrzywione niczym szpony palce.
Krzyk, przyspieszone oddech i tętno. Serce bije tak szybko, jakby miało eksplodować i rozsadzić klatkę piersiową. To koniec. Głos grzęźnie mu w gardle, charczy jak ktoś śmiertelnie ranny. Otwiera oczy. To tylko sen, zły sen. Od miesięcy miał podobne, bardzo realistyczne koszmary.
Leży i patrzy na dobrze mu znany szarobiały sufit i dwie zawieszone na nim świetlówki. Początkowo nie mógł się przyzwyczaić do ich charakterystycznego pobrzękiwania i migotania przypominającego światło stroboskopowe. Jednak w połączeniu z podawanym w zastrzykach silnym neuroleptykiem to było jak trans. Czas przestawał istnieć, a bezbarwny szpitalny sufit zmieniał się w ruchome, tętniące barwami i dźwiękami sklepienie. Oddycha głośno, z czoła ściekają mu krople potu. Słychać dźwięk otwieranych drzwi.
– Jak się czuje nasz pacjent? – rozlega się znajomy głos doktora Sumińskiego.
Artur Solski nienawidzi, gdy ktoś mówi do niego w trzeciej osobie, ale teraz nie ma to dla niego znaczenia.
– Świetnie – odpowiada krótko i zamyka oczy. Znowu jest u siebie, w sali numer 25 na oddziale zamkniętym szpitala psychiatrycznego w Choroszczy. Tu czuje się bezpiecznie.1
2.10.1919, środa
pociąg relacji Moskwa–Piotrogród
godzina 10.30
Silny deszcz właściwie uniemożliwiał dostrzeżenie czegokolwiek za oknem. Strugi wody na szybach rozmazywały świat, sprowadzając go do niewyraźnych konturów i plam, w których uważny obserwator mógł co jakiś czas dostrzec budynki i drzewa. Wyprodukowana jeszcze za cara w petersburskich Zakładach Putiłowskich lokomotywa dawała z siebie wszystko. Czarny parowóz klasy U oddychał ciężko, ale miarowo, wyrzucając w górę kłęby dymu. Jego smuga momentami oplatała cały skład, jeszcze bardziej przesłaniając podróżnym widok. Lokomotywa ciągnęła trzy wagony pasażerskie, w tym carską salonkę, oraz jeden wagon pancerny z otworami strzelniczymi niczym puste czarne oczodoły i dwiema wieżyczkami, z których wystawały potężne lufy ciężkich karabinów maszynowych. Ten specjalny pociąg, który nie był uwzględniony w żadnym rozkładzie jazdy, pędził dwutorową magistralą Nikołajewską ponad sto kilometrów na godzinę. Po opuszczeniu Moskwy nie zatrzymał się nigdzie, do przejechania miał prawie siedmiusetkilometrową trasę.
Pogoda i miarowy stukot kół działały usypiająco na pasażerów. Stiepan Kazimierowicz Gil, niewysoki, drobny mężczyzna po trzydziestce, poprawił kaszkiet, który zsuwał mu się na oczy, co dodatkowo zachęcało do drzemki, tym bardziej że siedział w głębokim, miękkim fotelu. Na sen jednak nie mógł sobie pozwolić, nie w tych okolicznościach. Spojrzał w bogato zdobione lustro, jakby chciał się upewnić, że on, syn prostego robotnika z moskiewskich zakładów Michelsona, naprawdę jedzie w salonce przygotowanej dla carskiej rodziny. Potarł pękaty czerwony nos, wstał i przeciągnął się, wydając cichy pomruk. Poprawił marynarkę, choć dobrze wiedział, że i tak nic jej nie pomoże. Była stara i mocno znoszona, zresztą tak jak spodnie i buty. W tym stroju wyglądał na złodzieja, który wkradł się do pałacu, albo na żebraka, który przez kuchenne drzwi zajrzał na pańskie salony.
Za ścianą, obitą pluszem i błyszczącym złotobordowym materiałem, spał Lenin. Stiepan, jego osobisty kierowca i ochroniarz, czuwał, by nic nie przerwało drzemki wodza. Od czasu zamachu, który w fabryce jego ojca przeprowadziła szalona Żydówka Fanny Kapłan, nie odstępował Lenina na krok. Żydowska suka. Stiepan nie rozumiał, jak można chcieć śmierci kogoś, kto tworzył pierwsze na świecie państwo robotników i chłopów. Wydarzenia sprzed ponad roku tak mocno utrwaliły się w jego pamięci, jakby to było wczoraj. Lenin stojący na samochodowej platformie grzmiał: „Weźmy taką Amerykę. Rządzi tam grupka nawet nie milionerów, ale miliarderów, a reszta narodu jest u nich w niewoli. Tam, gdzie rządzą demokraci, tam zawsze jest zniewalany i okradany lud pracujący”.
Jego wystąpienie przyjęto owacyjnie. Duże moskiewskie fabryki, w tym Michelson, były matecznikami bolszewików. Tu robotnicy kochali Włodzimierza Iljicza Lenina i wspierali rewolucję. Dlatego na takich spotkaniach Lenin pojawiał się bez większej ochrony. Stiepan czekał na wodza przy samochodzie przed fabryką, widział, jak idzie w jego kierunku otoczony rozentuzjazmowanymi ludźmi. Każdy chciał zamienić z nim choćby słowo. Akurat rozmawiał z pielęgniarkami, które skarżyły się na problemy z zaopatrzeniem. Lenin potakiwał. Nagle padły trzy strzały i wszystko ucichło – tłum, odgłosy ulicy, dźwięki pracującej fabryki. Jakby czas na sekundę się zatrzymał. Twarz Lenina wykrzywił grymas bólu, wyciągnął rękę w kierunku Stiepana, zachwiał się i przewrócił. Już później, w szpitalu, okazało się, że wódz rewolucji został trafiony dwiema kulami. Jedna zraniła go w ramię, nie czyniąc większych szkód, ale druga przeszyła płuco. Lenin jeszcze kilka miesięcy po zamachu dochodził do zdrowia. Wówczas to Stiepan Kazimierowicz Gil przysiągł sobie, że nie odstąpi go na krok. Nie mógł sobie darować, że wtedy, po wiecu, nie był przy nim.
Poprawił pistolet, który nosił za paskiem, upewniając się, że jest na swoim miejscu. Śmierć białej zarazie. Był gotowy oddać życie za Lenina i ślepo wykonać każdy jego rozkaz. Czasy nadal były niespokojne. Choć od wybuchu rewolucji październikowej minęły prawie dwa lata, Rosją wciąż targała wojna domowa. Budowany z wielkim trudem Kraj Rad krwawił od ciosów, jakie zadawali mu kontrrewolucjoniści, zwolennicy caratu i kapitaliści. Z tego powodu w podróży Leninowi towarzyszył oddział czerwonych strzelców łotewskich, najwierniejszych z wiernych pretorianów rewolucji. To ich działania przeciwko politycznym wrogom w lipcu 1918 roku utrzymały bolszewicką władzę w Moskwie. Lenin zdawał sobie z tego sprawę i był im wdzięczny. Dlatego dowódca pułku strzelców łotewskich został mianowany głównodowodzącym powstającej Armii Czerwonej i dlatego to strzelcy łotewscy stanowili ochronę Lenina. Gdyby to zależało od Stiepana, nie pozwoliłby na tak ryzykowną wyprawę. Ale wódz się uparł, koniecznie chciał się spotkać z Iwanem Pawłowem. Stiepan nie rozumiał, po co jadą do Piotrogrodu do jakiegoś naukowca, który bada psy. Oczekujący ich w Piotrogrodzie akademik Pawłow też się nad tym zastanawiał.2
3.01.2009, sobota
Warszawa, siedziba Agencji Wywiadu
godzina 9.00
Rzadko noszony mundur nie leżał na nim dobrze, pewnie dlatego, że on sam czuł się w nim głupio i sztywno. Uważał, że w mundurze powinni się pokazywać tylko ci wysportowani i szczupli, a nie tacy jak on, przez lata zajmujący się hodowlą mięśnia piwnego. Nie był specjalnie gruby, ale brzuch wyraźnie odznaczał się w opiętym mundurze. Nawet przy wdechu widać było, że siłownia nie jest miejscem, które regularnie odwiedza. Jego aktywność sprowadzała się głównie do spacerów na trasie dom–pub i z powrotem. Żona przekonała go jednak, że oficer wywiadu musi trzymać fason do końca, dlatego jeszcze ten jeden, ostatni raz wcisnął się w mundur. Lata spędzone w służbie ojczyźnie, która po drodze zgubiła przydomek „Ludowa”, kończyły się katastrofą. Szambo eksplodowało, a on stał w pierwszym rzędzie, na który spadło gówno. Po samobójczej śmierci generała Pietkiewicza i zabójstwie pułkownika Wyrwickiego to on tymczasowo był dowódcą i jednocześnie likwidatorem tajnej jednostki, o której wiedzieli tylko premierzy i szefowie wywiadu. Byli niczym widma, fantomy, o których nic nie wiadomo i których istnienie wydaje się nieprawdopodobne nawet ludziom z branży. Sekcja „1” przez dziesięciolecia zajmowała się rozwiązywaniem nierozwiązywalnych problemów za pomocą wszelkich dostępnych metod. Sprzątała po tych, którzy nie powinni i nie chcieli brudzić sobie rąk. Działała w imieniu ludzi władzy, którzy czekali na efekty, ale nie interesowali się szczegółami każdej operacji. Naprawiała błędy, pozbywała się kłopotów, usuwała przeszkody. Najważniejszy był cel, nie środki. Sekcja „1” funkcjonowała ponad prawem i bez jakiejkolwiek politycznej kontroli. Oficjalnie nie istniała.
Major Stefan Jędrzejczyk, lekko łysiejący, niepozorny mężczyzna po pięćdziesiątce, znał wiele śmierdzących sekretów, które nie powinny ujrzeć światła dziennego. W ciągu ponad trzydziestu lat pracy w wywiadzie większość czasu spędził w Sekcji „1”. Był jednym z kilku „kasjerów”. Tak nazywano agentów, którzy zajmowali się przede wszystkim zdobywaniem lewych funduszy niezbędnych do przeprowadzenia nieautoryzowanych operacji. Działania wywiadowcze kosztują, a oficjalny budżet wywiadu nie był imponujący, do tego podlegał zewnętrznym audytom. Nadgorliwy urzędas albo zbyt dociekliwy poseł z Sejmowej Komisji do spraw Służb Specjalnych mogli narobić wiele szkód. Szukając kasy, Jędrzejczyk dobrze poznał Afrykę, a szczególnie te jej zakątki, które bogate są w diamenty, złoto, miedź i metale rzadkie. Kilka razy otarł się o śmierć, co akurat w tej branży nie jest niczym niezwykłym. Wreszcie po latach tułaczki na własną prośbę trafił do Iraku, gdzie przez dwa lata był oficerem kontaktowym przy amerykańskim dowództwie w Bagdadzie. Pobyt w tak zwanej Zielonej Strefie mimo zdarzających się ostrzałów moździerzowych był niczym urlop. Zajmował się głównie pisaniem raportów, żadnych niebezpiecznych akcji w terenie. Zamiast tego klimatyzowany pokój, knajpy, a nawet basen. Wrócił do kraju, by pomóc pułkownikowi Wyrwickiemu opanować sytuację po nagłej i niespodziewanej śmierci generała Pietkiewicza. Wszystko było dokładnie zaplanowane, jednak wydarzenia wymknęły się spod kontroli. I to w momencie, gdy wydawało się, że są ustawieni do końca życia. Iracki kontrakt na ropę miał być ich funduszem emerytalnym, mieli przejść do biznesu, a wywiadowczą robotę zostawić młodszym, wciąż wierzącym w służbę ojczyźnie. Teraz był gotowy na pokazowy proces, co oczywiście nie było aż takie złe, szczególnie w porównaniu z Wyrwickim, który skończył z kulką w czole.
– Major Stefan Jędrzejczyk. – Słowa odbiły się echem w pustym korytarzu. Strażnik pilnujący wejścia do sali odpraw zasalutował. – Bardzo proszę, panie majorze, komisja już czeka.
Jędrzejczyk uchylił ciężkie drewniane drzwi, za którymi znajdowała się przeszklona śluza bezpieczeństwa. Do jednej z otwartych metalowych kaset włożył telefon, innych elektronicznych urządzeń przy sobie nie miał. Rozległ się pisk i dźwięk zwolnionego zamka magnetycznego przypominający głuche puknięcie. Major pchnął kolejne drzwi i wszedł do sali odpraw, którą ze względu na kolisty kształt oraz stojący pośrodku duży okrągły stół ze szkła i stali nazywano Kamelotem. Jak zwykle panował tu półmrok, ale bez trudu rozpoznał siedzące przed nim postaci. Światła punktowych halogenów, odbijając się od szklanej tafli, podświetlały od dołu twarze członków komisji, co sprawiło, że poczuł się jak na planie filmowym, na którym miały się rozpocząć zdjęcia do horroru o współczesnej świętej inkwizycji. Wielki Likwidator uwielbiał takie klimaty, uważał, że to dodaje powagi całemu przedsięwzięciu.
– Dzień dobry, panie majorze, proszę usiąść. – Siedzący w środku mężczyzna wskazał obrotowe krzesło na wprost dziewięcioosobowej komisji.
Jędrzejczyk usiadł tyłem do wejścia.
– Uprzedzam pana, że przesłuchanie jest nagrywane – odezwał się ten sam mężczyzna, Emil Fiedorczyk nazywany Wielkim Likwidatorem. Jędrzejczyk tylko skinął głową; dobrze znał procedurę, gdyż był już przesłuchiwany. – Przed komisją weryfikacyjną stanął major Stefan Jędrzejczyk, oficer Agencji Wywiadu, ostatni przydział służbowy Biuro Studiów i Prognoz. Panie majorze, czy wie pan, dlaczego został tu wezwany i jaki jest cel pracy naszej komisji? – spytał Fiedorczyk.
– Chcecie pogrzebać w archiwach i rozwalić polski wywiad? – odpowiedział pytaniem Jędrzejczyk, sam siebie zaskakując własną stanowczością. Odwaga czy brawura?
Po drugiej stronie stołu rozległ się szmer niezadowolenia. Fiedorczyk pogładził sumiaste wąsy i niewzruszony kontynuował:
– Na mocy specjalnej uchwały sejmowej z 30 września 2008 roku zostaliśmy wyznaczeni do przeprowadzenia weryfikacji funkcjonariuszy i pracowników Agencji Wywiadu oraz wyjaśnienia wszystkich okoliczności związanych z wydarzeniami, do których doszło 1 sierpnia 2008 roku w siedzibie telewizji DTV, a które zakończyły się śmiercią pułkownika Dariusza Wyrwickiego, szefa Biura Antyterrorystycznego, oraz Leonarda Bielaka, prezesa DTV. Zgodnie z tą samą uchwałą komisja weryfikacyjna ma zbadać nieprawidłowości dotyczące planowania i realizacji operacji „Nabucco” oraz „Gilgamesz” – Wielki Likwidator z namaszczeniem wygłaszał przygotowaną wcześniej oficjalną formułkę, od której rozpoczynało się każde przesłuchanie. – Przypominam panu o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań i jednocześnie informuję, iż ma pan prawo do odmowy składania zeznań, jeśli mogą one narazić pana lub osoby panu najbliższe na odpowiedzialność karną. Czy zrozumiał pan wszystko?
W sali odpraw zamienionej na pokój przesłuchań zapanowała cisza.
– Tak – odparł Stefan Jędrzejczyk, poprawiając się na krześle.
– W takim razie zaczynamy – zakomenderował Fiedorczyk i rozejrzał się. – Proszę bardzo, najpierw profesor Krystyna Ignaciuk. – Wskazał wysuszoną siwą kobietę, która na co dzień pracowała w Instytucie Pamięci Narodowej i uchodziła za ekspertkę w kwestii PRL-owskiego wywiadu.
Profesor poprawiła okulary i odgarnęła opadające na czoło włosy. Jej pomarszczone dłonie i twarz wyglądały trupio blado w odbitym świetle halogenu.
– Co panu wiadomo o tak zwanym archiwum Saddama przywiezionym do Polski w październiku 2007 roku? – Zadając pytanie, Ignaciuk nie patrzyła na przesłuchiwanego. Była skupiona na swoich notatkach.
– Nie znam żadnych konkretów, wszystkie informacje, jakie posiadam na ten temat, są ogólnikowe i pochodzą z drugiej ręki – odpowiedział Stefan Jędrzejczyk, wzruszając ramionami. – Wiem tyle co państwo.
– I chce pan powiedzieć, że pułkownik Wyrwicki nie zostawił panu choćby najmniejszej wskazówki co do tego, gdzie zostało ukryte archiwum Saddama? – dopytywała profesor, wciąż wpatrując się w leżące przed nią papiery.
– Dokładnie tak. Nie mam pojęcia, gdzie jest archiwum ani co dokładnie zawiera – odparł Jędrzejczyk.
Krystyna Ignaciuk po raz pierwszy spojrzała majorowi prosto w oczy. Poczuł się dziwnie. Stara wiedźma.
Kobieta nieznacznie się uśmiechnęła, jak belfer, który przyłapał ucznia na kłamstwie.
– Dobrze, zaraz do tego wrócimy, panie majorze. Może pan po prostu nie wie, że coś wie – powiedziała i ponownie zagłębiła się w swoich notatkach.
Jędrzejczyk odpowiadał już wcześniej na pytania o archiwum Saddama i za każdym razem mówił to samo. Poszukiwania dziesięciu wielkich metalowych skrzyń, które Sekcja „1” przemyciła z Iraku do Polski, trwały od pięciu miesięcy. Gdy tylko zginął pułkownik Wyrwicki, do Agencji Wywiadu wkroczyli ludzie Emila Fiedorczyka. Oficjalnie mieli przygotować i przeprowadzić weryfikację. Jak mawiał Wielki Likwidator: „Trzeba raz na zawsze oczyścić służby niepodległej Polski z esbeckich pomiotów i pachołków Kremla”. Jednak prowadząc swoją krucjatę, Fiedorczyk – co absolutnie zrozumiałe – równolegle poszukiwał skarbów irackiego dyktatora. Dziesięć metalowych skrzyń wypełnionych było starożytnymi dziełami sztuki ukradzionymi z bagdadzkich muzeów, złotem i szlachetnymi kamieniami, ale nie to było w nich najbardziej wartościowe. Nie po to zabito w sfingowanym zamachu polskiego ambasadora i niemal całą jego ochronę, nie dla świecidełek zawiązano spisek, za którym stali ludzie z Sekcji „1”. Skrzynie z Bagdadu zawierały coś o wiele cenniejszego – informacje. Teczki zbierane i kompletowane na polecenie Saddama przez irackie służby specjalne były niczym broń masowego rażenia. To była esencja tajnej wiedzy, jaką dysponował nieżyjący dyktator. Marzenie każdej służby wywiadowczej na świecie. W archiwum Saddama znajdowały się nazwiska najważniejszych światowych polityków i ludzi biznesu, a wszyscy oni mieli poważne grzechy na sumieniu i woleli, by nikt się o nich nie dowiedział. Były tam też nazwiska z Polski. Znakomite narzędzie szantażu i nacisku, bezcenne w dyplomacji, interesach i walce o władzę.
– Pożartowaliśmy sobie, panie Jędrzejczyk, i wystarczy – powiedział Emil Fiedorczyk, odkładając na stół druciane okulary. – Tylko idiota uwierzy, że nic pan nie wie o archiwum Saddama. Może i wyglądamy panu na bandę niedorozwojów, ale tym razem się pan zdziwi.
Jędrzejczyk pokręcił głową i przez dłuższą chwilę zastanawiał się, czy w ogóle odpowiadać na słowa Wielkiego Likwidatora.
– Panie przewodniczący, nie mam bladego pojęcia, gdzie obecnie znajduje się archiwum. Po przetransportowaniu go do Polski zostało przewiezione, jak państwo wiedzą, do ośrodka wywiadu w Kiejkutach, tam gdzie Wujek Sam przesłuchiwał swoich więźniów. Co stało się z nim później, nie wiem. – Major zachowywał spokój.
– To może o pomoc poprosimy wróżkę albo jasnowidza? – Fiedorczyk wyraźnie podniósł głos.
– Albo Kruka… – zaproponował Jędrzejczyk, patrząc prosto w rozpalone jak w gorączce oczy Wielkiego Likwidatora.
– Kruka? – spytał Fiedorczyk, jakby nie dosłyszał.
Major nie potrafił ocenić, czy to słowo zrobiło na Wielkim Likwidatorze jakiekolwiek wrażenie.
– Tak, Kruka. Rosyjskiego agenta ulokowanego w naszych strukturach rządowych. Trafiliśmy na jego ślad tuż przed tymi… tymi tragicznymi wydarzeniami. – Mówił bez emocji, ale nikt z komisji nie wyglądał na zainteresowanego jego rewelacjami. Więcej życia było w figurach woskowych z muzeum Madame Tussaud w Londynie.
W sali rozległ się chichot Emila Fiedorczyka szybko podłapany przez pozostałych członków komisji weryfikacyjnej. Śmiali się coraz głośniej, chcąc okazać przewodniczącemu swoją lojalność i oddanie. Pacynki. Wykrzywione w sztucznych grymasach twarze podskakiwały w światłach halogenów.
– Naprawdę? A może ma pan także jakieś informacje na temat lądującego w stolicy UFO? – Fiedorczyk uśmiechał się pobłażliwie. Jednak po chwili zacisnął usta i wycedził: – Zakładaliśmy, że coś takiego się wydarzy. Podobne gierki prowadzili z nami cwaniacy z WSI. – Rozejrzał się po członkach komisji, choć dobrze wiedział, że z ich strony nie czeka go żadna niemiła niespodzianka. Wraz z nim przy stole zasiadali sprawdzeni, odpowiednio wyselekcjonowani śledczy, a on był ich przewodnikiem po ciemnych, cuchnących zaułkach świata postkomunistycznych służb specjalnych. – Dziwię się, że dopiero teraz próbujecie odpalić tę ubecką prowokację. Nikt się na to nie złapie, wasze czasy się kończą, pieprzeni zdrajcy! – wykrzyczał teatralnie i uderzył dłonią w stół. Ze względu na szklany blat efekt nie był tak imponujący jak przy uderzeniu w klasyczny drewniany. – No, chyba że tu i teraz przedstawi pan niezbite dowody na swoje słowa.
– Proszę uznać moją wypowiedź za niebyłą – Jędrzejczyk wycofał się pokornie. Oddał jedynie próbny strzał. Partia, którą chciał rozegrać, wymagała spokoju i większej precyzji. Major dobrze wiedział, że posiedzenie komisji weryfikacyjnej to nie miejsce na podnoszenie sprawy rosyjskiego szpiega. Gniazdo Kruka.
Wielki Likwidator uśmiechał się pod wąsem, patrząc prosto w oczy Jędrzejczyka. Pokaz siły przerwała chrząknięciem profesor Ignaciuk, dając znak, że chce kontynuować przesłuchanie. Emil Fiedorczyk kiwnął głową, wyrażając zgodę. Kobieta jak gdyby nigdy nic wróciła do zadawania pytań.
– Czy według pańskiej wiedzy dokonano szczegółowej kwerendy zbiorów określanych jako archiwum Saddama?
– Nic mi na ten temat nie wiadomo. – Jędrzejczyk odpowiadał automatycznie, jakby jego myśli krążyły wokół spraw i miejsc niezwiązanych z przesłuchaniem.
– Czy to pański podpis? – spytała profesor Ignaciuk, trzymając przed sobą coś, co z daleka przypominało kartę ewidencyjną, jaką wypełnia się przy przeglądaniu archiwów.
Kurwa! Major nie musiał podchodzić bliżej – dobrze wiedział, co to jest. Na prośbę pułkownika Wyrwickiego przejrzał spis rzeczy znalezionych w skrzyniach z Iraku i zgodnie z procedurą złożył podpis na karcie ewidencyjnej. Jeden jedyny podpis, ktoś go jednak znalazł. Spis razem ze skrzyniami zniknął, ale jakiś idiota najwyraźniej zapomniał o karcie.
– Odmawiam odpowiedzi na to pytanie. – Stefan Jędrzejczyk postanowił skorzystać z przysługujących mu praw. Miał serdecznie dość całej tej szopki. Teraz liczyło się jedno: zdekonspirowanie Emila Fiedorczyka. To sprawa osobista. Major, uchodzący wśród kolegów za koniunkturalistę i życiowego lawiranta, niemal wbrew sobie już jakiś czas temu uznał, że nie może i nie chce odpuścić sprawy Kruka.
– Kto przygotował plan operacji „Gilgamesz”? – Krystyna Ignaciuk pochyliła się do przodu, wyłaniając się z mroku niczym zombi.
– Odmawiam odpowiedzi na to pytanie – burknął Stefan Jędrzejczyk. Najchętniej wstałby i wyszedł. Tracił czas na spotkanie z ludźmi, którzy patrząc na mały szczegół, nie dostrzegają całości obrazu. On spoglądał na wydarzenia z szerszej perspektywy, dlatego wiedział, że musi działać szybko. Chyba pierwszy raz w jego życiu sprawy materialne zeszły na dalszy plan. Jako „kasjer” wywiadu zawsze kombinował, jak dorobić do pensji. Z czasem wszystko zaczął przeliczać na mamonę. Trochę pomogła mu w tym żona, stawiając co rusz żądania, których spełnienie wymagało zarobków na poziomie prezesa średniej wielkości banku. Dwupoziomowe mieszkanie, dwa samochody, dom na Mazurach, jacht i wakacje za granicą. Przełożeni przymykali oko, choć musieli się domyślać, skąd bierze pieniądze na tak wystawne życie. Był skuteczny w załatwianiu czarnej kasy, dlatego nikt się nie czepiał, że uszczknął coś dla siebie.
– Jaki był pański udział w operacji „Gilgamesz”? – profesor Ignaciuk brnęła dalej.
– Odmawiam odpowiedzi na to pytanie – rzekł Jędrzejczyk, patrząc ponad głową śledczej. Wzrok utkwił w ciemnych monitorach na ścianie. Były wyłączone.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki