Sekret czarownicy - ebook
Sekret czarownicy - ebook
Małgosia przytłoczona prozą życia oraz kłopotami finansowymi szuka kompromisu pomiędzy marzeniami o własnej klinice weterynaryjnej, a koniecznością utrzymania się z dwóch marnych pensji. Jej małżeństwo przeżywa kryzys – proza życia oddaliła małżonków od siebie.
Pewnego dnia, w jednym z kościołów niewielkiej kaszubskiej miejscowości, archeolodzy odkrywają tajną kryptę, która prawdopodobnie została zamurowana w czasach, kiedy tereny zamieszkiwali Krzyżacy. Za sprawą odkrycia bohaterce zdarzają się dziwne, bardzo realistyczne sny o średniowiecznym rycerzu i młodej zakochanej w nim dziewczynie z ludu.
Gosia, znudzona rutyną życia małżeńskiego, z wielką ochotą pomaga w pracy archeologom, zwłaszcza że ich kierownik, Robert, bardzo jej się podoba.
Czy tych dwoje połączy tylko tajemnica znalezionych ludzkich szczątków? Czy zaangażowanie się Małgosi w rozwiązanie zagadki z przeszłości będzie miało wpływ na jej życie osobiste i małżeństwo? Co wspólnego ma znalezisko w kościele z legendą opowiadaną przez mieszkańców wsi?
Autorka ma wyjątkowy talent do obrazowego opisywania miejsc. Czytając książkę, można poczuć zapach lasu, wilgoci w krypcie kościelnej i świeżo zaparzonej kawy. Polecam! Ewa Formella Książki Idy
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66989-45-0 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
nie nasłuchuj, nie jadą rycerze
w zbrojach blasku, w kaskach na wietrze
rozwiewających kity płomieni, a miecze
obronie słabych – tylko w pochwach rdzawych
albo zalane płaszczyznami śniegu,
albo jak gwiazdy pogubione w biegu.
Witaj, a nie płacz mi. Ja zawsze senny,
w nocy skrojony na kształt owych dawnych,
idę w pochodach, w cieniach jak sam ciemnych
i nigdy znaleziony, nigdy wiarą sławny,
a tylko ręce wspieram o ten słup z przestrzeni.
Gram. Jestem rycerz – Boga zamyślenie.
Ach, lądy jak pióropusz dymu ogień wzbija.
Mijam morza rozległe jak błyszczące ryby.
Gwiazdy spadają w ciszę. Psy przed domem wyją
i złote deszcze iskier – jak żuki o szyby.
I czegóż ja dostanę, czegóż pragnę jeszcze,
zamarzły w lodem martwą, niebieskawą przestrzeń?
A szukają i złota, i chleba, szukają,
choć jak krety korzeni, które w słońcu rosną
kwiatami czy rudawą o zachodzie sosną,
i zawsze kopiąc tak – nad ziemię niedostają.
I podkopując tak – są złej planety jękiem
pod tym pułapem, co jest światła dźwiękiem.
Ja wierząc tak w umarłych żywym obcowanie
i poznając – do krzywdy przykładam miecz rdzawy,
który jest krzywdzie miłość – rozpoznanie
i jest jak pod stopami szatana – kłos trawy,
a choć znam płomień zaklęć jak piorun wsród ciszy,
nie zawołam – w mórz szumie nikt go nie usłyszy.
I tak przez ciało czekam, choć ognia potopy
niby wojsk krwawych skrzydła ciągną czarnym stropem.
I jestem. Czym ja jestem? wierzący przez małość –
rycerz gór zapomnianych – w zmartwychwstałe ciało.
21.02.1942
Krzysztof Kamil Baczyński, RycerzPROLOG
Mniej więcej 700 lat temu
Tamtego dnia mgła od południa wisiała nisko, otulając wilgotnym kokonem nie tylko wioskę w dolinie i dumną twierdzę wysoko na wzgórzu, ale również małą, chylącą się pod ciężarem lat chatkę na skraju pnącego się stromo lasu, położoną w pewnym oddaleniu od ludzkich siedzib.
Gdy usłyszała w oddali tętent kopyt, zapadał zmierzch. Zwierzęta, które karmiła przed wieczorem, pochowały się spłoszone na widok samotnego jeźdźca, kiedy ten zatrzymał się przy niskim ogrodzeniu z palików, oddzielającym podwórko od rzadko uczęszczanej ścieżki prowadzącej wzdłuż lasu ku zabudowaniom folwarcznym. Tylko wierny kulawy kundel pozostał u stóp swej pani, powarkując groźnie na niespodziewanego gościa. Przybysz, otulony wełnianą peleryną jak pielgrzym, z pewnością nie był rycerzem z zakonu. Wyglądał na zmęczonego drogą i zagubionego, ale w zapadającej szarudze nie mogła odgadnąć niczego więcej, dopóki nie odezwał się w obcym, dziwnie śpiewnie brzmiącym języku. Głos miał młody i miły, nie taki, do jakiego przywykła: ostry, rozkazujący, gardłowy. O coś ją pytał, tyle pojęła od razu, nie rozumiała jednak słów, jedynie słowo „zamek”, wypowiedziane w tutejszej mowie. Z wahaniem, narzuciwszy kaptur na rozpuszczone włosy barwy jantaru, by nie kusić obcego męża, podeszła bliżej ogrodzenia, wskazując na wzgórze, gdzie w wieczornej mgle skrywała się twierdza mnichów-rycerzy. Dopiero wtedy zauważyła na dłoni przybysza brudną szmatę pokrytą plamami krwi. Wówczas nie wiedziała jeszcze, że w trakcie swej długiej podróży – a raczej ucieczki – z dalekiego, obcego dla niej kraju, gdzie czekały go okrutne tortury i śmierć, ukrywając się przed wrogami oraz przypadkowymi zbójami, których pełno po lasach, został nie tylko ranny w licznych potyczkach, lecz przeżył groźną gorączkę i stracił jedynego towarzysza wędrówki. O tym wszystkim dowiedziała się znacznie później. Na razie gestem nakazała mu, by zaczekał, po czym pobiegła do chaty po nazbierane w ciągu dnia liście babki oraz smarowidła kojące rany. Ostrożnie, nie budząc przysypiającej na barłogu matki, wzięła czystą lnianą szmatkę i kaganek, by na nowo opatrzyć tajemniczego jeźdźca.
Rana jątrzyła się, lecz nie była groźna.
Przyglądał się bacznie zabiegom, a ona, choć wiedziała, że nie powinna, ośmieliła się spojrzeć mu w twarz. Ciekawość nazbyt ją paliła, by dbać o nakazy skromności. W blasku kaganka, który dla wygody zawiesiła na płocie, zauważyła pod opończą jego oczy – ciemne i gorejące. Ale także szlachetne rysy, po których zorientowała się, że pomimo zniszczonego, ubogiego przebrania ma przed sobą nie żadnego pachołka, ale wielkiego pana. Przyniosła wędrowcowi gliniane naczynie z wodą, podstawiła koniowi drewniane wiadro; zwierzę parsknęło, zadowolone. Nieznajomy podziękował skinieniem głowy i spiął wierzchowca. Gdy odjeżdżał, stała przy drodze, spoglądając za nim. Nie była w stanie się poruszyć. Zanim zniknął na dobre w cieniu drzew, odwrócił się jeszcze. Ich oczy spotkały się i zapadły w siebie wzajemnie.
Na zawsze.1.
Pchałam rower pod górkę, użalając się nad sobą. Parszywe życie! Od pewnego czasu pogrążałam się głębiej i głębiej w psychicznym dole. Wszystko wokół wydawało mi się beznadziejne. Do dupy po prostu. Monotonia, szarość, rozpacz! Nic się nie dzieje, na nic się nie zanosi. Możliwe, że była to wina wiosennego przesilenia, ale coraz częściej chciało mi się wyć. Zwłaszcza kiedy rano wstawałam z łóżka, by jak co dzień od paru lat zasuwać do pracy, która owszem, dawała mi satysfakcję, lecz nie poczucie spełnienia.
Pracowałam w pobliskiej gminnej miejscowości, w gabinecie weterynaryjnym nazywanym szumnie „kliniką”. No i pięknie, tyle że... miało być inaczej. Od lat marzyłam o własnym, prywatnym miejscu; o stworzeniu miejsca, gdzie nie chodziłoby wyłącznie o kasę, ale o pacjentów. Tych najwdzięczniejszych, bo czworonożnych. Tyle że oboje z Damianem wciąż zarabialiśmy grosze, więc bank odmówił nam kredytu. Kredyty w tym kraju są dla bogaczy, nie dla normalnych ludzi. I z moich marzeń wyszły nici, bo od rodziny forsy nie wezmę. Dość już od nich dostałam.
No dobrze, tak naprawdę wcale nie o to chodzi. Ogólnie jest do dupy. Michał, mój przyszywany ojciec, śmieje się ze mnie, powtarzając: „Dziewczyno, nie masz nawet trzydziestki! W twoim wieku każdy dzień powinien być przygodą i wyzwaniem, a ty się dołujesz?”. Co z tego, kiedy czuję się staro. Zupełnie jakbym miała ze sto lat. Co ja mówię – z tysiąc! Przytłacza mnie to brzemię. Mam wrażenie, że wszystko już za mną. Że nic mnie nie czeka. Nic nowego. Nic ekscytującego.
Tysiące takich samych nudnych dni, nocy, dni... Bo na przekór teściowej nie marzę o tym, co jest przedmiotem jej marzeń. Ona zresztą uważa, że „po prostu nie radzę sobie z dorosłością” (szczerze wątpię, że to jej autorskie sformułowanie), jak powtórzyła mi jedna z „życzliwych” sąsiadek. Tak jakby dorosłość miała polegać wyłącznie na pogodzeniu się z nijakością egzystencji!
Z brakiem nadziei.
Ja się nie godziłam, więc trzy lata po ślubie miałam wszystkiego dosyć.
Od kiedy sięgam pamięcią, moje życie jawi mi się jako totalna beznadzieja – wieczna szarpanina, mrzonki i rozczarowania. Moja rodzona matka umarła z przepicia, czyniąc mnie sierotą w wieku niespełna siedmiu lat. Trafiłam wtedy do Michała i Ady, którzy pokochali mnie pierwsi. Bo mamusia kochała wyłącznie butelkę. Później odszukał mnie rodzony ojciec i zabrał do siebie, a raczej do swojej rodziny. W ten sposób zyskałam brata idiotę (uwielbianego przeze mnie, nawiasem mówiąc), dwóch ojców i dwie matki – nie licząc tej pierwszej, która od dwudziestu lat jest w niebie. Albo w piekle. Nie wiem, tak naprawdę nie wierzę ani w jedno, ani w drugie. Ale jeśli kiedyś moja duchowa energia spotka jej energię gdzieś tam, w kosmosie... Powiem jej jeszcze, co o niej myślę!
Otrzymałam tak wiele dobra i miłości, a nie potrafię się odwdzięczyć. Chyba jestem do tego niezdolna. Coś jest ze mną nie tak. Biedny Damian. Chciał mieć normalną żonę, dom, rodzinę, a dostał stukniętą, sfrustrowaną wariatkę. Nie powinnam nikogo sobą obarczać. A może powinnam... zacząć wszystko od nowa?
Dopchałam wreszcie rower na szczyt wzniesienia i zjechałam prosto do naszej wsi. Na łeb na szyję, na złamanie karku! Co ma być, to będzie! Najwyżej szlag mnie trafi, a wszystkim ulży.
Dotarłam w jednym kawałku. Humor poprawił mi się nieco, jak zwykle w domu, gdzie na powitanie wybiegli: Misiu, czarny kocur, który przyplątał się do nas kilka miesięcy temu, oraz Bronek, malutki kundelek, przyniesiony przed rokiem przez ohydną wyfiokowaną babę. Jako szczeniak, do uśpienia. Miałam wówczas szczerą ochotę uśpić babsztyla...
Damian jeszcze nie wrócił. To dobrze, jeszcze nie czas. Niech najpierw się ogarnę, uspokoję, zrobię dobrą minę do złej gry. W końcu facet nie jest niczemu winien.
Nastawiłam wodę na kawę, zajrzałam do garnka. Zupa od teściowej. Kapuśniak. Ta kobieta niemal codziennie uszczęśliwiała nas swoją kuchnią. Okej, pomyślałam, przeżyję. Z obiadem zaczekam na męża. Dla mnie najpierw kofeina, która być może postawi mnie na nogi.
Nakarmiłam zwierzaki, napaliłam w kominku i rozłożyłam się przed nim z kawą, kotem i książką na kolanach, by złapać parę chwil tylko dla siebie.
Oczywiście, po mniej więcej pięciu minutach zadzwonił telefon. Sąsiadka.
– Pani doktor... – usłyszałam wahanie. Byłam dla wszystkich „panią doktor”, tylko jeśli czegoś ode mnie potrzebowali. Na co dzień pozostawałam po prostu Gośką, którą doskonale znali od dziecka. W najlepszym razie „panią Małgosią”. – Mojemu Bariemu zaropiało oko. Czy mogłabym z nim dzisiaj do pani wpaść?
Westchnęłam.
– Dlaczego nie przyjechała z nim pani do gabinetu?
– Kiedy dopiero teraz zauważyłam... Mocno mu zaropiało. A teraz już macie przecież zamknięte.
– Dobrze, proszę z nim przyjść wieczorem. Zobaczymy. – Ustąpiłam, jak zawsze.
Rozsiadłam się ponownie, ale kot, zdegustowany, poszedł już sobie na tapczan. Odłożyłam książkę; i tak nie potrafiłam się skupić. Postanowiłam włączyć laptopa i przejrzeć materiały na temat nowo otwartego centrum turystycznego w naszej gminie, nad którymi pracowałam ostatnio dla lokalnej strony internetowej. Jednak gdy właśnie zdecydowałam się ruszyć po komputer, telefon rozdzwonił się ponownie. Zrezygnowana podniosłam słuchawkę.
– Słucham?
Zabrzmiało to dość obcesowo, zwłaszcza że po drugiej stronie usłyszałam lekko astmatyczny oddech. Od razu rozpoznałam teściową.
– Halo? – dodałam łagodniej.
– Tu ja, mama. – Nigdy nie powiedziałam do niej „mamo”, nie potrafiłam się przełamać. I bez niej matek miałam wystarczająco, a ta w dodatku kojarzyła mi się mało macierzyńsko. Niby przez całe życie potulna, cicha i zahukana, a fałszywa jak sztuczny miód. Doskonale wiedziałam, że obgaduje mnie z upodobaniem przed całą wsią. – Zajrzałam przed południem i zostawiłam wam zupkę na kuchence – ciągnęła na wydechu. – Zauważyłaś? Smakowała?
– Zauważyłam, ale jeszcze nie jedliśmy. Dopiero wróciłam z pracy.
– Aha. Ale zjedzcie sobie, dobrze? Trzeba się normalnie odżywiać, a ty przecież..., hm, nie masz czasu na gotowanie.
– Oczywiście, zjemy. Ładnie pachnie. – Postanowiłam zrobić jej przyjemność.
Stara się kobieta, doceń to, napomniałam się w duchu.
– A Damianek jest?
– Nie, Damianka jeszcze nie ma. – Nie wytrzymałam długo bez sarkazmu.
I tak go nie wyłapała, ponieważ kontynuowała niezrażona:
– Oj, czy on się aby nie przepracowuje? Bo wiesz: i te studia, i dyplom, i dwie roboty, a to niedobrze tyle srok ciągnąć za ogon...
– Radzi sobie – odparłam krótko. – To młody i silny facet. Nic mu nie będzie.
– No tak, no tak. Ale taki wrażliwy. Zawsze taki był... delikatny. We mnie poszedł – westchnęła ciężko. – Martwię się o was, Małgosiu.
– Nie ma potrzeby. Dziękuję za zupę. Jak Damian wróci, to na pewno zadzwoni. Przekażę mu, że... mama dzwoniła.
Ledwie odłożyłam telefon, a usłyszałam chrobot klucza w zamku. No i masz, ominęła go rozmowa z mamusią! Co za pech! – pomyślałam.
– Jesteś już? Cześć! – zawołał Damian z przedpokoju. – Szkoda, że się minęliśmy. Podjechałbym po ciebie.
– Motorem? A rower co? Na plecy bym sobie zarzuciła? – roześmiałam się. – Daj spokój, przecież to tylko kawałek. Ogarnij się, odgrzeję zupę.
– A co, zdążyłaś ugotować?
– Akurat. – Wzruszyłam ramionami. – Twoja matka przyniosła. Kapuśniak.
– O! – ucieszył się. – Super. Uwielbiam kapuśniak!
Cmoknął mnie w przelocie, ocierając się o mój policzek zarośniętym podbródkiem.
Dawniej uwielbiałam ten gest i ten zarost, ale ostatnio mnie drażnił. Jak prawie wszystko. Nie tylko zresztą w nim. Lecz to był, niestety, mój problem.
– Nie mógłbyś się ogolić?! – zawołałam, zanim znikł w łazience.
– Jutro! – odkrzyknął, zatrzaskując drzwi.
Odgrzałam zupę. Pachniała naprawdę apetycznie. Teściowa nie była może wybitnie utalentowaną kucharką, ale proste potrawy wychodziły jej całkiem nieźle. Ustawiłam talerze na stole i cholera mnie wzięła, bo usłyszałam pukanie do drzwi. Kogo licho niesie?
– Dzień dobry, pani doktor, to my z Barusiem! – Sąsiadka ciągnęła na smyczy opierającego się niedużego, kosmatego psiaka. – No chodźże, chodź, urwisie! Bo się nam pani doktor zniecierpliwi...
– Pani sąsiadko, umawiałyśmy się na wieczór.
Rzuciła okiem na zegarek.
– Ojej, przepraszam, ale to już prawie wieczór. Po piątej – dodała, jakbym sama nie wiedziała. – Pani przyjmie, bo jego to oczko boli, a potem my nie mamy czasu, wcześnie chodzimy spać, nie to co wy, państwo...
Zagryzłam wargi, kątem oka dostrzegając wściekłą minę Damiana. Wychodził właśnie z łazienki. Zupa stygła.
– Kochanie, siadaj do stołu i jedz! – zawołałam. – Tylko obejrzę oko Bariego. To dosłownie chwila.
Nie odpowiedział. Zresztą nie czekałam na odpowiedź. Od razu zabrałam sąsiadkę do drugiego pokoju.
– Więc co z tym okiem? Proszę go pokazać.
– A coś mu może wpadło czy co? A może to zapalenie jakie?
Kobieta podniosła psa i postawiła na stole z ceratą, który jej wskazałam. Rzeczywiście, oko było spuchnięte i zaczerwienione. Wyglądało mi to na infekcję, choć z pewnością niegroźną. Oko przemyłam i zakropliłam, dziwiąc się, że sąsiadka sama nie mogła tego zrobić.
– W razie czego proszę przemywać. Bodaj rumiankiem – poradziłam.
– Zastrzyku jakiego nie trzeba?
– Na razie nie. Ale proszę przyjść z nim do lecznicy pojutrze. Sprawdzimy, czy się nie pogorszyło.
– Dobrze, pani doktor. Postaramy się. Coś płacę?
Pokręciłam głową poirytowana.
– Przecież pani wie, że to nie jest gabinet, tylko prywatny dom. Nie mam prawa brać od pani pieniędzy. To sąsiedzka przysługa. Ale do lecznicy proszę przyjść koniecznie. Z okiem nie ma żartów.
– Oczywiście, oczywiście. Dziękuję, pani doktor, do widzenia. Bari, powiedz „hau” pani doktor!
Pies olał i ją, i mnie totalnie, choć na szczęście nie dosłownie.
Natychmiast po skończonej wizycie w przedpokoju pojawił się wkurzony jak osa Damian.
– Znowu to samo! – zaczął zrzędzić. – Przecież umawialiśmy się, że nie będziesz już więcej tego robić!
– Czego?
– Przyjmować ich tutaj na piękne oczy! Bo nie chce im się podjechać do kliniki i, kurde, zapłacić za leczenie!
– Daj spokój. – Machnęłam ręką. – To był akurat drobiazg.
– Drobiazg drobiazgiem, ale psujesz tych ludzi! To jest zwyczajne cwaniactwo z ich strony, a my w końcu nie jesteśmy milionerami, choć im się tak pewnie wydaje! – Nakręcał się coraz bardziej.
– Damian, dość. Nie mogę odmówić pomocy. W dupie mam ludzi, ale służę zwierzakom. Z powołania. Rozumiesz? Poza tym... Kiedyś, do cholery, będę tu mieć gabinet! Choćbym miała stanąć na głowie, będę go mieć! A to są moi przyszli klienci. Więc uspokój się wreszcie i wracaj do stołu. – Usiadłam z rozmachem.
Kożucha z tłuszczu na talerzach nie sposób było nie zauważyć.
– Tyle że zupa wystygła! – parsknął szyderczo.
Podniosłam się bez słowa, wlałam zawartość talerzy z powrotem do gara i zapaliłam gaz.
– Da się odgrzać – zauważyłam słodko.
Zreflektował się.
– Sorry – burknął, nie patrząc mi w oczy.
Włączył telewizor, jak zawsze, gdy chciał rozładować napięcie. Dzięki temu, kiedy zasiedliśmy nareszcie do pechowej zupy, zapanował już pokój między nami.
– A słyszałaś już o tym znalezisku w Popowie? – zapytał nagle mój mąż, zmieniając temat. – Starsi nic ci nie wspominali?
W Popowie mieszkają moi „pierwsi” rodzice.
Byłam jeszcze trochę nie w sosie, więc zareagowałam obojętnie.
– O znalezisku? Chodzi ci o te freski? Ale to już dawno przecież...
– Nie o freski! – przerwał. – Masz mnie za idiotę? Freski to już stary temat, choć ciągle je konserwują i różne nowe rzeczy im wychodzą. Ale mówię o tym, co znaleźli teraz. Podobno sensacja. Kupa naukowców się tam zjechała. Dziennikarze też już wyniuchali, pewnie jutro zrobią szum w mediach.
Zaintrygował mnie. Poczułam nawet lekką zazdrość, że on wie o czymś, o czym ja jeszcze nie słyszałam. Choć powinnam.
– Co za sensacja? No, gadajże wreszcie, a nie klucz!
Uśmiechnął się tajemniczo.
– Z tego, co słyszałem, dokopali się do bardzo wczesnych krypt średniowiecznych. I odkryli jakieś pochówki.
– Jakie?
– A cholera ich wie. – Wzruszył ramionami. – Robią z tego wielką tajemnicę, a to może znaczyć, że znaleźli naprawdę coś ciekawego. Dowiem się, spoko. Jutro postaram się zdobyć zezwolenie na sfotografowanie znaleziska. Już mam wstępne zlecenie z redakcji, muszę tylko podjechać do tych archeologów, pogadać.
Odsunęłam talerz i dopiero zauważyłam, że jest pusty. Kurczę, zjadłam i nawet smaku nie poczułam!
– Z gazety wujka Pawła?
– Od Pawła, tak. – Skinął głową. – Dla ciebie może i wujek, ale dla mnie to po prostu kumpel z pracy. Od dwóch lat jesteśmy po imieniu. Sam mi zaproponował – dodał, bardzo z siebie zadowolony.
– Nie szpanuj. On jest chyba starszy od Michała. Zna mnie od dziecka. Ciebie zresztą też.
– No i co z tego? Ale pracujemy razem.
– Ty pracujesz czasem. Dla niego. Dobrze go znam i radzę ci nie przekraczać barier – wysyczałam.
– Dobra, dobra! Żartuję przecież. Nie ciekawi cię temat?
Teraz to ja wzruszyłam ramionami.
– Bardzo – przyznałam wreszcie. – Przecież mnie znasz. Ciekawe, kurczę, co oni tam wykopali. Albo raczej kogo. Dasz mi jakieś zdjęcia, jak się uda je zrobić? Opublikowałabym notkę na naszej stronie. Z materiałem fotograficznym byłabym bardziej wiarygodna...
– Jasne, ale pierwszeństwo ma gazeta. Dam ci to, co oni odrzucą. Stoi?
– Stoi. – Uśmiechnęłam się. – Dolać ci zupy? Sobie dolewam.
– Pewnie. Nie pytaj, tylko dawaj. Głodny jestem jak wilk.
Ciąg dalszy w wersji pełnej