Sekret zegarmistrza - ebook
Sekret zegarmistrza - ebook
Lena mieszka w starym dworku odziedziczonym po przodkach. W atmosferze dawnych czasów tworzy piękną biżuterię z części wiekowych czasomierzy - pamiątek po dziadku zegarmistrzu. Każdego dnia nakręca zegarki nigdy nieodebrane z naprawy, przechowywane w blaszanym pudełku po francuskich czekoladkach, a wśród nich jeden wyjątkowy, z monogramem na kopercie.
Stary dom skrywa wiele sekretów, które nagle zaczynają się odsłaniać. W kaflowym piecu odnajduje się dziennik z 1884 roku oraz coś, co może pomóc rozwikłać zagadkę bezimiennej mogiły w lesie za domem, złotego zegarka oraz tego, co ukrywa od lat miejscowa zielarka.
Lena w poszukiwaniu odpowiedzi na owe pytania podąża śladami tajemniczej autorki dziennika – Emilie de Fleury. Wyrusza w podróż do słonecznej Prowansji, gdzie narażając siebie i córkę na niebezpieczeństwo, odkrywa zaskakujące karty historii rodziny.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-642-0 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podniosła z kolan wyblakłe ze starości blaszane pudełko. Ostrożnie zbliżyła je do ucha. Wydobywający się ze środka szmer przybrał na sile. Objęła chłodny pojemnik i bezwiednie przycisnęła do piersi. Zamknęła oczy. Pogładziła wypukły, i dlatego nadal czytelny, napis na wieku. Pralines au Chocolat.
– Pralines au Chocolat – artykułowała z estymą głoski, delektując się kolejno każdą z nich. Uśmiechnęła się błogo i oblizała usta. Zupełnie, jakby przyjemne dla ucha brzmienie podziałało bardziej na zmysł smaku niż słuchu, a słowa rozpłynęły się na języku i podniebieniu, pozwalając rozkoszować się doskonałością francuskiej czekolady.
W dzieciństwie lubiła sobie wyobrażać smak prawie niemożliwych wówczas do zdobycia, nie tylko tak wykwintnych francuskich, ale jakichkolwiek innych czekoladek. Wtedy ich kuszące kształty i kolory na zniszczonym dziś opakowaniu były jeszcze wyraźne.
Nie śmiała porównywać ich z wedlowską gorzką czekoladą w tabliczkach, którą czasem dostawała przy okazji różnych świąt, ani z wystanymi w długiej kolejce iryskami z makiem. Albo owocowymi dropsami, wyłuskiwanymi z lepiącego się papierka – po jednym dziennie, by starczyło na dłużej. Nawet ulubiony domowy blok czekoladowy nie mógłby się równać z dawną zawartością pudełka.
Uśmiechnęła się na wspomnienie przysmaku z dzieciństwa, a właściwie chwili, gdy tknięta sentymentem usiłowała go odtworzyć. Nie dla siebie. Dla córki, której serca niestety nie podbił, podobnie jak chleb posypany cukrem czy kwaśne łodygi rabarbaru prosto z ogrodu. Nie sprawiła tego również lemoniada z marchewek i pomarańczy ani znaleziona w wiejskim sklepiku oranżada w proszku, której nikt nigdy nie rozpuszczał w wodzie, tylko wyjadał wprost z torebki poślinionym placem, rozkoszując się miłym łaskotaniem na podniebieniu.
Ksenia nie rozumiała tej przyjemności i na entuzjazm matki reagowała źle skrywanym uśmiechem politowania za każdym razem, gdy Lena odtwarzała swoje kulinarne inklinacje z czasów dzieciństwa. Wszystkie anachroniczne przysmaki przegrywały ze współczesnymi łakociami z hipermarketu. Taki los spotkał też czekoladę przyrządzoną z mleka w proszku, masła, cukru i kakao.
– Przepraszam cię, mamo, ale to ma smak posłodzonej gliny. – Ksenia nawet nie próbowała kryć niechęci, z trudem przełykając lepki, brunatny kęs.
– Skąd wiesz, jak smakuje glina?
Lena naburmuszyła się i demonstracyjnie sięgnęła po następną porcję. Co prawda smak domowej czekolady i ją rozczarował, lecz urażona duma nie pozwalała przyznać córce racji. Nie wiadomo dlaczego, bo na pewno nie z obawy przed drwiną. Być może wolała kurczowo trzymać się przyjemnych wspomnień z dawnych lat.
– Dotąd nie miałam pojęcia, dzięki tobie już wiem – odparła Ksenia, zmuszając się do uśmiechu. – Wybacz, ale wolę zwyczajne słodycze. Oczywiście tylko te ekologiczne, bez chemii i białego cukru – dodała szybko, przypomniawszy sobie, że świeżo upieczonej studentce dietetyki nie wypada przyznawać się do niezdrowych nawyków żywieniowych.
Lena skrzywiła się ironicznie, powstrzymała się jednak przed komentarzem. Niespecjalnie wierzyła, by jej córka pod wpływem przyszłego zawodu zrezygnowała z ulubionej czekolady, waflowych rurek ze słodkim nadzieniem czy żelków w kwaśnej posypce, ale ponieważ sama była nie mniejszym łasuchem, spodziewała się odwetu. Obie, choć starały się odżywiać zdrowo, miały słabość do słodyczy.
Jak smakowały praliny z przechowywanego przez tyle lat opakowania? Niestety, dziś już nikt nie pamiętał. Zjedzono je, zanim jeszcze Lena przyszła na świat, i pewnie zanim dorósł jej ojciec. Ona sama dawno temu przestała o to pytać. Jeszcze wtedy, kiedy żyli dziadkowie. Właściwie nie była pewna dlaczego.
Być może stało się to w chwili, gdy poznała nową rolę pudełka. Gdy bardziej od francuskich czekoladek zafascynowała ją obecna zawartość i związane z nią historie. Poza tym nawet babcia i dziadek zdawali się nie pamiętać smaku słodyczy. W tamtych czasach jedli na ogół to, co udało się im wyhodować w ogrodzie. Proste potrawy okraszali czasem darowizną z UNRRA, a z trudem zdobytą, rygorystycznie reglamentowaną w tamtych czasach żywnością starali się gospodarować rozsądnie.
Dlaczego więc zapomnieli o tak wyjątkowym dla nich wtedy smaku? Niepospolitym i unikalnym wobec siermiężności tamtych czasów. Dopiero wiele lat później Lenie przyszło do głowy, że być może wcale nie chcieli go sobie przypomnieć, a nowa rola pudełka miała jedynie odwrócić uwagę wnuczki od niewygodnych pytań. I z tego powodu dziadek obdarowywał ją tak wieloma historiami związanymi z szepczącą, jak lubił mawiać, zawartością starej puszki.
Lena znów pogładziła jej szaroniebieskie ścianki i wsłuchała się w znajomy szmer zagłuszany przez dźwięki rozbrzmiewające w pokoju. Podobne do tych z pudełka, jednak bardziej rytmiczne i różnorodne.
Powoli uchyliła wieczko. Głosy zlały się w jedno brzmienie przypominające grę tysięcy świerszczy. Cykanie, tykot, szelest, szmer i stukot. Szum dziesiątek balansów, kół wychwytowych, inkabloków i kotwiczek. Setek trybików i trybów, wprawianych w ruch przez porządnie naciągnięte sprężyny, zwinięte w kształt ślimaków. Wybijane cyklicznie godziny trzech ściennych zegarów i walczący o atencję krzyk jednej drewnianej kukułki. Wszystkie razem i każde z osobna domagające się odrębnej uwagi. Miła dla ucha kakofonia, która nigdy nie milkła dzięki kluczykom, szyszkom na długich łańcuchach i koronkom w ręcznych mechanizmach czasomierzy. Na ścianach, półkach, w szufladach, gablotkach, w zwykłych kartonach i jednym, starym, blaszanym pojemniku po francuskich czekoladkach.
– Pudełko z zegarkami nigdy nieodebranymi z naprawy – powiedział Ignacy, gdy pokazał je pierwszy raz swojej wnuczce.
Gromadzone przez blisko pół wieku, wszystkie zreperowane, systematycznie nakręcane najpierw przez dziadka, potem Lenę. Utrzymywane w gotowości do odbioru, lecz bardziej jakby z obawy, że bezruch odbierze im prawo istnienia i uczyni martwymi. A ciche i bezużyteczne zostaną zapomniane. Wystarczyło więc dopilnować, by dzień i noc robiły to, do czego zostały stworzone – liczyły sekundy, minuty, godziny.
Dlatego nieustannie odmierzały czas, choć już tylko własny. Damskie – z delikatnymi, złotymi bransoletkami, męskie – na solidnych, skórzanych paskach, a nawet jeden kieszonkowy ze srebrną dewizką i z pięknym, misternym giloszowaniem na kopercie. Owinięte bibułą i oznaczone pożółkłymi karteczkami z wykaligrafowanymi tym samym charakterem pisma nazwiskami ludzi, którzy przynieśli je do naprawy, oraz datą przyjęcia.
Lena po śmierci dziadka usiłowała odnaleźć kilka z tych osób lub ich potomków, niestety bezskutecznie. Na karteczkach dominowały najbardziej popularne na Podlasiu nazwiska, jakich wiele było w Bujanach i w każdej okolicznej miejscowości.
Często zastanawiała się, dlaczego akurat te zegarki, zamiast trafić do właścicieli, skazane zostały na dożywocie w blaszanym pudełku po pralinkach? Co mogło przydarzyć się ludziom, którzy po nie nigdy nie wrócili? Zapomnieli? A może umarli?
Według dziadka najpewniej nie mieli pieniędzy na opłacenie naprawy, bo czasy przecież były ciężkie, zwłaszcza po wojnie. Nie przyszli też usprawiedliwiać się, ponieważ wstydzili się swojego ubóstwa. Lena uważała to tłumaczenie za mało prawdopodobne, ponieważ niektóre zegarki wyglądały na cenne. Zwłaszcza te pozłacane, z kopertami ozdobionymi szlachetnymi kamieniami, czasem nawet z rubinowymi łożyskami mechanizmów. Ponadto daty na wewnętrznych stronach niektórych kopert sugerowały, że czasomierze były już bardzo stare, gdy pozostawiono je w warsztacie bujaneckiego zegarmistrza, Ignacego Kudeli.
Najbardziej wiekowy wydawał się mały złoty zegarek z bransoletką w formie grubego łańcuszka. Lena zawsze nakręcała go na końcu i za każdym razem przytrzymywała w rękach dłużej niż pozostałe.
Był wyjątkowy, nie ze względu na urodę, bo w pudełku znajdowało się przynajmniej kilka znacznie ładniejszych, ale ponieważ nie opisano go jak pozostałe. Zamiast kartki z nazwiskiem miał na odwrocie inicjały. J.B. I nic więcej. Domyślała się, że dziadek znał właścicielkę zegarka i dlatego nie potrzebował dodatkowych oznaczeń. Nie zaprzeczył, gdy go o to zagadnęła. Jednak zapytany, dlaczego wobec tego zegarek nadal znajduje się w pudełku, wyraźnie się zmieszał.
– Lepiej będzie, jeśli nikt nigdy po niego się nie zgłosi – odparł i odwrócił głowę, jakby chciał ukryć wyraz twarzy.
– Dla kogo lepiej? – dociekała, choć od razu wyczuła, że dziadek Ignacy woli to przemilczeć.
– Dla wszystkich – skwitował i z lupą naoczną pochylił się nad odsłoniętym mechanizmem, tym samym kończąc rozmowę.
Lena dała za wygraną. Zegarmistrz w trakcie pracy nie powinien się odzywać nie tylko ze względu na jej precyzję i konieczność skupienia. Jego oddech mógłby zniszczyć delikatne wnętrze urządzenia. Zaplątać włos albo wybić sprężynkę inkabloka chroniącego przed przypadkowymi wstrząsami najwrażliwsze serce zegarka – balans i wychwyt.
Za dobrze znała dziadka, by łudzić się, że cokolwiek jeszcze powie, skoro postanowił inaczej. Nie wróciła nigdy do tej rozmowy, również przez myśl, która z czasem zaświtała jej w głowie. Z jej powodu nie zapytała też o to babki Stefanii, choć mogła coś wiedzieć. Pudełko zostało zapełnione po wojnie, czyli kiedy dziadek i babcia byli już małżeństwem. Zresztą i tak pewnie Lena usłyszałaby to, co zwykle: „czasem lepiej nie wiedzieć”. Być może, jak podpowiadała jej intuicja, była to jedna z tych właśnie rzeczy, o których lepiej nie wiedzieć.
Tajemniczy zegarek z pewnością należał do kobiety. A jeśli dziadek nie chciał o niej mówić, musiało go z nią łączyć coś, do czego nie mógł bądź też nie chciał wracać. Romans? Lena mimowolnie się wzdrygnęła.
Wydało jej się to niedorzeczne. Nie znała bardziej oddanych sobie ludzi niż Ignacy i Stefania. Kochali się przez całe swoje życie miłością piękną i całkiem staroświecką. Taką, co choć przetrwała do czasów tak innych, od tych, w których się narodziła, tkwiła nadal w swojej epoce. Pewnie już niemodna i dlatego tak niepowszechna.
Dziadkowie od zawsze byli nierozłączni. Stanowili jedność, a to, jakie było każde z nich, wynikało z tego, kim było to drugie. Wydawali się nie tyle stworzeni dla siebie, ile wspólnie. Od początku z założeniem, że mogą funkcjonować tylko razem. Jak dwie połówki jabłka, które nie pamiętały, że kiedykolwiek istniały osobno.
Nie umieli bez siebie żyć do tego stopnia, że gdy Stefania umarła, jej mąż odszedł zaraz po niej. Nie widział sensu trwania w pojedynkę. Z dnia na dzień zdawał się kurczyć coraz bardziej i szarzeć, usiłował zniknąć. Pewnego dnia po prostu nie wstał z łóżka. Trzy dni potem zmarł we śnie.
Zmusił śmierć, by przyszła po niego poza kolejnością. Wbrew logice, bo wcześniej cieszył się dobrym zdrowiem. Przywołał ją sam, by podążyć za ukochaną Stefcią. Czy zatem mógł kiedykolwiek zdradzić miłość swojego życia?
Trudno było w to uwierzyć. Ale skoro nie chciał wracać do przeszłości, musiało tam na niego czekać coś strasznego. Lena nie łudziła się, że kiedykolwiek się tego dowie, lecz pytanie wracało za każdym razem, gdy otwierała stare blaszane pudełko.
Wciąż zamyślona odłożyła zegarek na miejsce i zatrzasnęła wieczko szemrzącej puszki. Chwilę potem omal nie wypuściła jej z rąk, gdy z głębi domu usłyszała przeraźliwy krzyk.