Sekretna misja panny Lucy - ebook
Sekretna misja panny Lucy - ebook
Lucy zarabia na życie, ucząc muzyki. Poznany w niezwykłych okolicznościach lord Max Burnham składa jej korzystną ofertę. Chce, by Lucy dyskretnie ustaliła, z kim potajemnie flirtuje jego przyrodnia siostra Sophia. Oferuje sowitą zapłatę i wspólny wyjazd do wiejskiej rezydencji, w której przebywa Sophia. Na miejscu Lucy i Max, coraz bardziej zaprzyjaźnieni, stają się obiektem plotek. Zaręczyny pozwoliłyby im uniknąć skandalu, ale Lucy nie chce wymuszonego małżeństwa. Wypełniła misję, teraz marzy, by jak najszybciej zapomnieć o sprawie. Max musi ją przekonać, że oświadczył się nie tylko dlatego, by ratować jej reputację…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8342-077-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_19 lipca 1815 r., Londyn_
Lucy ocknęła się bardzo wystraszona. Usta już otwierały się do krzyku, ale głos uwiązł w gardle i przede wszystkim spojrzała na przyciśnięte do piersi dłonie. Nie zauważyła niczego niepokojącego. Żadnych śladów krwi, nic też jej nie bolało, a więc może to tylko zły sen.
Żaden sen, bo znów słychać to samo, co przedtem, i na pewno nie jest to ten dźwięk, gdy raptem opadnie wieko fortepianu. Teraz ktoś łomocze do drzwi.
Wstała z sofy, ostrożnie, bo w głowie jakoś dziwnie się kręciło. Powoli podeszła do drzwi, jeszcze nieświadoma, gdzie jest, ale kiedy przekręcała klucz, nagle ją olśniło. Przecież miała udzielić lady Sophii lekcji gry na fortepianie i dlatego jest właśnie tutaj….
Nagle zachwiała się, bo drzwi raptem się otworzyły.
– Sophio! Co ty wyrabiasz? Zamknęłaś się tu na pół dnia! – zawołał ktoś, kto od razu przekroczył próg i równie szybko się zatrzymał. – A pani to kto? I gdzie jest moja siostra?
– Jestem Lucy Lambert – odparła, siadając na sofie tak jakoś ciężko, nieelegancko. Co, u licha, się z nią dzieje? – A pańska siostra powiedziała mi, że wezwano ją do jej dawnej guwernantki i proszono, by pojawiła się tam jak najszybciej. Na pewno długo tam nie zabawi, najwyżej dwie, trzy godziny. Miałam tu na nią czekać. Napić się czegoś, poczytać którąś z książek. Pokazała mi, gdzie stoi coś do picia i gdzie jest regał z książkami I wyszła, tak około dziesiątej… - I w tym momencie stojący na gzymsie kominka zegar wybił godzinę. Cztery razy! - Nie, to niemożliwe – wyjąkała Lucy. Niestety, możliwe, ponieważ zegar w holu, o wiele głośniejszy, również odezwał się cztery razy. - Wyszła tymi drugimi drzwiami. A mnie bardzo chciało się pić, więc napiłam się lemoniady. Całą szklankę, a potem zaczęłam przeglądać swoje notatki odnośnie tej lekcji i… I niczego więcej nie pamiętam.
Mężczyzna nachylił się, by podnieść coś z podłogi.
– Czy to należy do pani? – spytał, podając jej mały notes.
– Tak, tak. Dziękuję. – Odebrała od niego notes i wtedy, po raz kolejny, raptem ją olśniło. – Lemoniada! Tak! W tej lemoniadzie musiało być coś odurzającego i dlatego czuję się teraz tak dziwnie.
Mężczyzna podszedł do stołu, wziął do ręki szklankę, powąchał, potem chwycił stojący nieopodal dzbanek z lemoniadą. Nalał lemoniady do szklanki, niewiele. Wypił i spytał:
– Pani piła tę właśnie lemoniadę, tak?
– Tak. Nie bardzo mi smakowała. Jakaś taka gorzka, ale okropnie chciało mi się pić, bo na dworze gorąco.
– A kim pani jest?
On tego nie wiedział, natomiast ona miała już pewien pomysł odnośnie jego tożsamości. Samotna kobieta, której nie brakuje zdrowego rozsądku, kiedy wybiera się do kogoś, kogo nie zna, stara się jednak czegoś o nim dowiedzieć. I dlatego Lucy, gdy dostała zaproszenie od lady Sophii Harker, zajrzała do księgi genealogicznej parów, a więc wiedziała, że lady Sophia mieszka na placu Cavendish, razem z przyrodnim bratem, Maxem Fentonem, czyli lordem Burnhamem. Czyli hrabią. Jej ojcem jest drugi mąż matki lady Sophii.
A ten mężczyzna to zapewne lord Burnham.
– Jestem nauczycielką muzyki. Proszę, milordzie.
Wyjęła z woreczka bilet wizytowy, podała mu i lord Burnham wlepił w niego oczy, a ona pozwoliła sobie teraz wlepić oczy w niego. Jej przyjaciółka Melissa, znana z tego, że potrafi mówić wprost, bez żadnego owijania w bawełnę, na pewno by teraz wypaliła, że ten lord Burnham to uosobienie męskości. Może i tak, choć wcale nie taki nadzwyczaj wysoki, co Lucy się spodobało, ponieważ była średniego wzrostu i nie lubiła, gdy ktoś nad nią górował. Z tym że lord Burnham był rzeczywiście bardzo męski i pełen powagi. I zdecydowanie wiało od niego chłodem.
Inna jej przyjaciółka, Jane, czyli lady Kendall, która była artystką, chyba nie miałaby ochoty namalować jego portretu, ponieważ nie było w nim niczego, co przyciągało uwagę. Po prostu mężczyzna około trzydziestki, wzrost około sześciu stóp. Szczupły, sprężysty, ale na pewno wcale nie jakoś tam nadzwyczajnie umięśniony. Twarz o regularnych rysach, z mocno zarysowaną szczęką. Oczy ciemnoszare, a modnie przystrzyżone włosy brązowe. I nic poza tym. Żadnych niedoskonałości, na przykład jakichś blizn, piegów, albo dołeczka w policzku, z którego on, mężczyzna, na pewno nie byłby zadowolony…
Nagle drgnęła, bo on raptem wycedził:
– Chce pani zachować mnie w pamięci?
Wtedy uzmysłowiła sobie, że po prostu się na niego gapi. Czyli powinna być teraz speszona, ale o dziwo, okazało się, że ją, nieśmiałą, niepozorną nauczycielkę gry na fortepianie stać jednak na ciętą odpowiedź.
– Zdrowy rozsądek nakazuje, że kiedy natrafi się na swej drodze na zagniewanego mężczyznę, warto, jak pan to ładnie powiedział, zachować go w pamięci, by w razie potrzeby móc potem podać jego rysopis odpowiednim władzom.
– Podejrzewa pani, że mogę użyć siły? – rzucił przez ramię, podchodząc do tych drugich drzwi, przez które wyszła jego przyrodnia siostra.
– Tego nie powiedziałam. Ale jest pan niewątpliwie wzburzony, a ja nie raz widziałam, jak wzburzony dżentelmen wyładowuje złość na kimś, kto przypadkiem stanął mu na drodze.
Hrabia podszedł do drzwi, otworzył je i wyjrzał, jakby jednak miał jeszcze nadzieję, że kogoś za nimi zobaczy. Ale nadzieja była płonna, więc westchnął i z powrotem podszedł do Lucy.
– Zapewniam panią, panno Lambert, że kobiet, dzieci, służących i zwierząt na katuję. Z mojej strony nic pani nie grozi.
– Miło usłyszeć, że nie wyładowuje pan gniewu na tych, którzy stoją od pana niżej – odparła i sięgnęła po kapelusz. - Może więc pan będzie tak uprzejmy i zapłaci mi, a ja już sobie pójdę.
– A za co miałbym pani zapłacić? – spytał, marszcząc brwi. A kiedy usłyszał odpowiedź, jego usta zacisnęły się w wąską kreskę.
– Za zmarnowany czas. Miałam dziś udzielić lady Sophii lekcji gry na fortepianie, a nie zostać otumaniona naszpikowaną narkotykami lemoniadą i na sześć godzin stracić przytomność. Co wiąże się też z dodatkowymi kosztami, bo po takim przeżyciu boję się wracać do domu na piechotę i będę musiała wziąć dorożkę.
– A więc ile jestem pani winien?
Lucy obliczyła to bardzo szybko, doliczając też pięć szylingów za to, że milord tak ją zdenerwował. Czemu nie?
Kiedy przekazała, ile jej się należy, hrabia znów zmarszczył brwi, a ona wtedy pozwoliła sobie zacytować św. Łukasza.
– Robotnik godzien jest swojej zapłaty, milordzie.
– Oczywiście. Ale zanim pani zapłacę, chciałbym, by pani opowiedziała mi dokładnie, co tu się wydarzyło. Chcę to wiedzieć, ponieważ żadna dawna guwernantka mojej siostry nie mieszka w pobliżu.
– Czyżby pan podejrzewał, że pańska siostra uciekła?
– Przede wszystkim, jak powiedziałem, chcę wiedzieć dokładnie, co tu się wydarzyło.
– Tak, już mówię. Lady Sophii zarekomendowała mnie księżna Aylsham, z którą jestem zaprzyjaźniona. Lady Sophia napisała do mnie, że ma ochotę nauczyć się grać na fortepianie i prosi, bym przyjechała tu dziś rano na dwie godziny i udzieliła jej pierwszej lekcji.
– O! I to jest co najmniej dziwne, ponieważ Sophia gra na fortepianie od dziecka i to znakomicie.
– Nie ukrywam, że ja też byłam zdziwiona, skoro panny z jej sfery uczone są tego od małego. Przyjechałam, tak jak prosiła lady Sophia, o wpół do dziewiątej. Lady Sophia powiedziała kamerdynerowi, że ma zadbać, by nikt nam nie przeszkadzał. I rzeczywiście nikt tu nie zajrzał, choć kamerdyner wiedział przecież, że mam uczyć muzyki, a żadnej muzyki nie było słychać. Też dziwne, prawda?
– Raczej nie. Kiedy tu przyjechałem, kamerdyner powiedział mi, że moja siostra miała lekcję francuskiego przez wiele godzin, ponieważ nauka tego języka sprawia jej trudność. Dlatego nie wolno było jej przeszkadzać, nie trzeba było podawać lunchu. Wystarczyło, żeby było coś do popicia. Tak mu powiedziała, a więc nikt tu nie zaglądał… Tak… A to jest jej bawialnia. Za tymi drzwiami są jej sypialna i garderoba.
– I są schody na tyłach domu, którymi można zejść na parter?
– Tak. Schody dla służby. Proszę, niech pani dalej opowiada, co dokładnie się wydarzyło.
– Kiedy tu weszłam, lady Sophia natychmiast włożyła kapelusz i, jak już panu mówiłam, powiedziała, że musi natychmiast jechać do swojej dawnej guwernantki, która bardzo niedomaga. A wróci niebawem, więc bardzo prosi, bym na nią poczekała. Naturalnie zapłaci mi więcej za te niedogodności. Pokazała, gdzie stoją napoje, potem zamknęła drzwi na klucz, który mi potem dała. Powiedziała, że lepiej, by drzwi były zamknięte, bo wtedy będę czuła się pewniej w obcym dla mnie miejscu. I wyszła, tak szybko, tymi drzwiami do sypialni. Bardzo podekscytowana.
– Nie wątpię – sarknął hrabia, siadając na krześle tuż przed nią.
– Czyli sądzi pan, że lady Sophia uciekła?
– Pewności jeszcze nie mam.. A proszę mi powiedzieć, czy pani jest bliską znajomą żony Aylshama?
– Tak. Znam Variety od wielu lat, jeszcze kiedy nie była żoną Willa – powiedziała Lucy i zamilkła na moment, trochę jednak speszona, że mówi o nich po imieniu. - Ja zdecydowałam się usamodzielnić. Wyprowadziłam się z domu rodziców, podjęłam pracę, ale to wcale nie znaczy, że nie mogę bywać w towarzystwie, prawda?
– Naturalnie, że nie – przytaknął lord Burnham, mierząc ją teraz wzrokiem tak uważnym, jakby była koniem na sprzedaż, a on podejrzewał, że ma jakieś ukryte wady. – A posiada pani jakieś stosowne suknie?
Tak! Zapytał właśnie o to i nic dziwnego, że Lucy była tym tak zdziwiona, że otworzyła usta. Oczywiście zamknęła je natychmiast, po czym znów otworzyła, by zapewnić milorda:
– Mam suknie na różne okazje, milordzie. I na proszony obiad u księcia, i na przyjęcie w ogrodzie, i na wieczorek taneczny.
Naturalnie nie zdradziła, że są to suknie od jej przyjaciółek, które po wyjściu za mąż podarowały jej kilka, uznając, że nie są stosowne dla mężatek.
Hrabia teraz coś tam wymamrotał, a potem zamilkł na dłuższą chwilę, wyraźnie nad czymś się zastanawiając, a Lucy czekała cierpliwie. Póki nie zapytał:
– Panno Lambert, czy w przyszłym tygodniu jest pani bardzo zajęta?
Dziwne pytanie. Ale wypada odpowiedzieć.
– Mam oczywiście lekcje…
– Ale czy oprócz tego dysponuje pani wolnym czasem? Chciałbym, by pani towarzyszyła mi podczas przyjęć w przyszłym tygodniu. Naturalnie zapłacę pani za to.
– Co? Czyżby pan był libertynem?!
Lucy chwyciła swój woreczek, wstała z krzesła i już ruszyła do drzwi. Bo wiadomo, co to za indywiduum. Na pewno hulaka. I ta biedna lady Sophia musi z kimś takim mieszkać po jednym dachem!
– Ależ panno Lambert! Pani mnie źle zrozumiała – zaprotestował lord Burnham, zrywając się na równe nogi. – Chcę, by pani mi towarzyszyła! Tylko to, i zapłacę pani za poświęcony mi czas. Proszę, niech pani mnie wysłucha.
Ta dawna Lucy na pewno by się nie zorientowała, co może kryć się za tą propozycją. Ale ta obecna Lucy, której dane było coś niecoś przeżyć, nie była już taka naiwna. I dlatego teraz szybko wyjęła z kapelusza długą spinkę przytrzymującą kapelusz. Dłoń, w której trzymała szpilkę, wsunęła pod woalkę i dopiero teraz przystanęła. Prawie tuż przed progiem.
– Dobrze, milordzie. Ale ostrzegam, odnoszę wrażenie, że jest pan albo hulaką, albo z pana głową coś nie tak.
– Coś nie tak? Bo martwię się o moją siostrę? Która ma lat osiemnaście, jest urodziwą, posażną panną, lecz zdrowego rozsądku ma tyle, co nornica! Która upodobała sobie przyjęcia, zakupy i romanse. Przede wszystkim romanse!
Hrabia potrząsnął głową i podszedł do okna w wykuszu na końcu pokoju.
– Proszę, niech pani tu usiądzie. I niech przysunie sobie ten stołek, to w razie czego będzie pani miała czym zdzielić mnie po głowie, gdybym raptem zmienił się w krwiożerczą bestię, której nie udało się powstrzymać, wbijając w nią tę szpilę.
Czyli trzeba przyznać, że chociaż ideałem na pewno nie był, wzrok miał sokoli, skoro dostrzegł, jak wyciągała szpilkę.
Lucy, nadal trzymając szpilkę w ręku, przysiadła na poręczy sofy.
– Cała zamieniam się w słuch, milordzie.
– Świetnie. A więc najpierw chciałbym pani przekazać coś o naszej rodzinie, ponieważ dzięki temu może pani jakoś szybciej dojdzie, o co w tym wszystkim chodzi. A więc… Gdy miałem dziesięć lat, moja matka zmarła. Gdy miałem lat dwadzieścia, ojciec ożenił się powtórnie. Podejrzewam, że po prostu po to, by mieć kogoś u swego boku. Poślubił Amandę Harker, wdowę po hrabim Longdale’u, która miała dziesięcioletnią córkę. Ojciec zmarł przed czterema laty. Po jego śmierci macocha wraz z córką pozostały w naszym domu. Jestem kawalerem, a więc nie musiały się wyprowadzać. Przed trzema laty macocha zaczęła niedomagać. Może i udawała, w każdym razie sprowadziła tu swoją daleką kuzynkę, która została przyzwoitką Sophii, a sama wyjechała do Bath, gdzie poznała jakiegoś znachora, który ma na nią wielki wpływ. Jest nadal w Bath i przysyła stamtąd Sophii przedziwne traktaty o wewnętrznym uzdrowieniu i pieniądze. Zadziwiająco duże kwoty. I w każdym liście podkreśla, że bardzo chce, by Sophia jak najszybciej wyszła za mąż.
– A ta kuzynka jest dobrą przyzwoitką?
– Panna Hathaway? Ona przede wszystkim jest zawsze rozmarzona.
– A powinna być zawsze przytomna, prawda? Może więc lepiej by było, gdyby pan najął inną przyzwoitkę. Jest wiele samotnych dam, znakomicie ułożonych, energicznych, które byłyby zachwycone, gdyby ktoś zaproponował im taką pracę.
– Niestety tę kuzynkę najęła matka Sophii, trudno więc, żebym raptem jej wypowiedział. Ale ponieważ jestem teraz głową rodziny, a więc opiekunem Sophii, staram się jakoś na nią wpłynąć. Jednak nie zmuszę jej siłą, by raptem stała się osobą rozsądną. A teraz jej matka chrzestna zaprosiła ją do siebie, na przyjęcie, ale ja nie pozwoliłem Sophii jechać. Powiedziałem, że nie dostanie ani powozu, ani pokojówki. Ale co z tego, skoro i tak wymknęła się z domu. Nie bez kozery wysłała pannę Hathaway do apteki. Kiedy wchodziłem do domu, natknąłem się na nią. Wracała właśnie z apteki.
– A gdzie mieszka ta matka chrzestna?
– W Dorset, w Staining Waterless. Nazywa się…
– To na pewno lady Hopewell!
– Tak. Zna ją pani?
– Nie, ale wiem, kto to jest, ponieważ przez jakiś czas mieszkałam w Great Staining, a stamtąd do Staining Waterless jest blisko.
Przecież mieszkała tam od urodzenia, a wyjechała dopiero przed trzema tygodniami, kiedy z jej dłońmi było już o wiele lepiej. Jej przyjaciółki bardzo nie chciały, by wyjeżdżała. Każda z nich, i księżna Aylsham, i księżna Kendall, i markiza Cranford, proponowała, by zamieszkała u niej, ale Lucy uparła się, że pojedzie do Londynu. Z tym że oczywiście nie była taka zarozumiała, by nie skorzystać z ich pomocy. Mogły być pomocne w znalezieniu odpowiedniego lokum w Londynie, także w znalezieniu uczniów. A bardzo przecież chciała, by powiodło jej się w nowym życiu, by nie musiała schować dumy do kieszeni i z nosem spuszczonym na kwintę wrócić do domu.
Lady Hopewell nigdy nie widziała na oczy. Nie bywała w arystokratycznych kręgach, ale nie raz słyszała, jak jej z innymi parafiankami rozprawiała o grzeszkach pewnej wdowy. A wdową tą była właśnie lady Hopewell. Matka Lucy nastawiona była do niej bardzo krytycznie. Może była aż tak bardzo oburzona, ponieważ i ona, i ojciec Lucy mieli wręcz obsesję na punkcie obowiązujących zasad, konwenansów, dobrego wychowania. Może i tak, ale przecież takie złośliwe plotkowanie nie należy do dobrego tonu. Ale plotkowały, i Lucy, kiedy przypadkiem coś tam podsłuchała, tą frywolną wdowa była o prostu rozbawiona.
– Jeśli pojechała do lady Hopewell, to po prostu można ją stamtąd zabrać, milordzie, prawda? A dlaczego tak bardzo jej zależało, żeby tam być?
– Podejrzewam, że głupie dziewczę zadurzyło się w jakimś chłystku i to właśnie z nim tak bardzo chce się spotkać. Na pewno nie ze swoją matką chrzestną.
– A któż to taki? Ten chłystek?
– Nie mam pojęcia, panno Lambert. Może to być jakiś nieopierzony młodzik albo doświadczony hulaka. A moje podejrzenia wzięły się stąd, że jedna z przyjaciółek Sophii podejrzewa dokładnie to samo i bardzo tym zaniepokojona powiedziała o tym pannie Hathaway, która z kolei przekazała to mnie. Sophia naturalnie nie powiedziała mi o nim ani słowa, a więc muszę sam dojść, o kogo chodzi. Trzeba więc pojechać do Waterless Manor. Dorothea Hopewell na pewno powita mnie miło, Sophia tylko spiorunuje mnie wzrokiem, a potem zachowywać się będzie tak, bym się nie zorientował, kto jest obiektem jej uczuć Ale może pewna młoda dama, która będzie mi towarzyszyć, zauważy coś istotnego i zagadka zostanie rozwiązana.
– Co?! Mam szpiegować pańską przyrodnią siostrę? Ależ…
– Przecież to dla jej dobra, prawda? – przerwał milord, chyba trochę zniecierpliwiony. – Moja siostra ma dopiero osiemnaście lat. Jest niewinna, poza tym posażna. I z temperamentem. I może wyjść nieodpowiednio za mąż. Zrujnować sobie życie.
– Tak, tak. Ja to wszystko rozumiem, ale jestem przecież obcą osobą… – zaczęła protestować Lucy, ale zamilkła. Powinna pomóc. Wiedziała doskonale, czym to może się skończyć. Jej przyjaciółka Prudence zakochała się w pozbawionym skrupułów hulace. Straciła z nim dziewictwo i w rezultacie musiała szybko wyjść za kogoś innego. Na szczęście jej małżeństwo okazało się bardzo udane. Ale mogło być przecież inaczej. – Doskonale rozumiem, że ma pan prawo być teraz pełen obaw.
– I jestem. Zapłacę pani pięć gwinei za jeden dzień. Nieważne, ile tych dni się nazbiera. Będzie pani podróżować wygodnie i na pewno miło spędzi pani tam czas. Słyszałem, że lady Hopewell ma nowy fortepian, podobno nadzwyczajny.
– Ale ja już nie gram, milordzie.
– Co? Nie pojmuję. Przecież udziela pani lekcji gry na fortepianie.
Lucy nie odezwała się, tylko wstała i wyciągnęła przed siebie ręce. Dłonie schowane były w czarnych rękawiczkach z koźlej skóry, ale przecież widać było, że palce lewej ręki są dziwnie powykręcane, a środkowy palec drugiej ręki o wiele za krótki.
– Uczyć mogę. Z tym kłopotu nie ma. Ale grać już nie mogę.
– Ale co się stało?! – Lord Burnham zerwał się z krzesła i podszedł bliżej. – Co się stało?
– Pokrywa fortepianu nagle opadła, a ja nie zdążyłam cofnąć rąk. Ale wolałabym o tym nie mówić, milordzie.
Bo to było coś, o czym nie była w stanie rozmawiać.ROZDZIAŁ DRUGI
Max wpatrywał się w długie, smukłe palce, tak teraz poturbowane. Jak to możliwe? Owszem, może się zdarzyć, że wieko samo opadnie na klawiaturę, ale przecież niemożliwe, żeby z taką siłą. Czyli ktoś musiał pchnąć pokrywę. Bardzo mocno. Ktoś, kto chciał, by panna Lambert miała połamane palce.
Ta młodziutka kobieta padła ofiarą czyjejś przemocy. Ale mogło być też inaczej. Sama jest sobie winna, bo tego kogoś sprowokowała… Bzdura! Max potrząsnął głową. To niemożliwe. Chociażby dlatego, że panna Lambert przebywa w najlepszym towarzystwie. Przyjaźni się z księżną Aylsham, żoną księcia, o którym wszyscy są najlepszego zdania. Może porozmawiać z księciem… Tak, ale nie teraz, bo czas nagli. Teraz najważniejsze to ratować to szalone dziewczę.
I już więcej nie zadręczać panny Lambert pytaniami. Na pewno czuje się zakłopotana.
Więc powiedział już tylko uprzejmie:
– Bardzo mi przykro, że to panią spotkało. A więc co ostatecznie pani sądzi o mojej propozycji?
– O tym, że chce pan nająć mnie jako szpiega?
– Chcę panią nająć po to, by pani mnie wspierała, kiedy będę starał się uchronić moją siostrę przed popełnieniem błędu. Pani jest niezamężna, a więc zapewne nie zdaje sobie sprawy, w jak trudnej sytuacji może znaleźć się Sophia, jeśli zaufa niewłaściwemu mężczyźnie.
I raptem usłyszał coś, czego na pewno się nie spodziewał.
– Zdaję sobie sprawę – powiedziała panna Lambert, wcale się nie rumieniąc, czyli nie brakowało jej pewności siebie. Może jednak nie doświadczyła czegoś takiego na własnej skórze, ponieważ libertyni zwykle pragną uciech z kobietami ładniejszymi od niej. I bogatszymi.
Panna Lambert miała jasnobrązowe włosy, figurę taką sobie, twarz też taką sobie, natomiast jej oczy były bardzo ładne. Oczy teraz zmrużone, a więc chyba była poirytowana. Oczywiście miała do tego prawo, skoro została tu dziś zwabiona, potem odurzona narkotykiem. Ale młode damy niemal od urodzenia uczy się, że niezależnie od nastroju należy być zawsze miłą. A panna Lambert taka bardzo miła wcale nie była.
– Czy te ręce panią bolą, panno Lambert? Kiedy to się wydarzyło?
Panna Lambert drgnęła, może i zdziwiona tym zbyt osobistym pytaniem, ale odpowiedzi udzieliła.
– Przed dwoma miesiącami. Palce bolą mnie, kiedy je rozprostuję albo próbuję coś złapać. Albo nimi o coś uderzę.
Kiedy mówiła, niby spokojnie, wyczuwał w niej gniew. I chyba nie chodziło już tylko o te zmaltretowane palce. Ale już się więcej nie dopytywał, chociażby dlatego, że jednak nie wypadało. A poza tym najważniejsze teraz, czy owa panna zgodzi się wykonać zadanie, które zamierzał jej powierzyć.
– Powiedział pan, że zapłaci pięć gwinei za każdy dzień i pokryje moje wydatki? – spytała teraz.
– Oczywiście.
Przecież gotów był zapłacić dwa razy więcej. Bo na pewno łatwo nie będzie. Przecież wiadomo, że kiedy pojawi się u Dorothei, jego droga siostra natychmiast zacznie zachowywać się jak wzór wszelkich cnót, a emablujący ją mężczyzna zniknie jak kamfora.
– To może na początek, za ten pierwszy dzień, niech będzie dziesięć – powiedziała teraz panna Lambert. Czym jednak był zaskoczony, a ona musiała to wyczuć, bo dodała szybko: - Pan chyba nie musiał nigdy płacić czynszu, żeby mieć dach nad głową. Nie musiał też martwić się, że trzeba będzie wymówić pokojówce, bo nie ma już czym jej zapłacić. A przecież nie wypada nie mieć pokojówki!
– Nie. Tego rodzaju kłopotów nigdy nie miałem – przyznał uczciwie. – A więc dobrze. Dzisiaj dziesięć. A jutro o szóstej rano podjadę po panią. Pod adres, jaki jest na pani bilecie wizytowym. Najmuję panią na dwa tygodnie.
– Tak, milordzie. Dziękuję.
Sięgnął po pulares i przekazał uzgodnioną kwotę. Panna Lambert włożyła pieniądze do woreczka, włożyła kapelusz i zanim Max zdążył coś jeszcze dodać, znikła za progiem. A on czuł się teraz jednak trochę dziwnie. Przecież ta niepozorna panna nic dla niego nie znaczy. Ma tylko przez krótki czas pomóc mu w czuwaniu na Sophią i nic poza tym. A on ma wrażenie, jakby to był początek czegoś, co wcale nie jest błahe. I co to niby ma być? Przecież przed nimi teraz tylko i wyłącznie podróż do Dorset, długa i na pewno nieskończenie nudna.
A jego siostrunia, żeby tam dojechać, najęła dyliżans! Dwóch pocztylionów, stangreta i forysia! Ciekawe, jakim cudem zdobyła na to pieniądze. A zdobyła, ponieważ ponad wszystko ceni sobie wygody…
Westchnął. Bo niby taki zirytowany na Sophię, a przecież przede wszystkim boi się, jak to dalej będzie. Teraz rządzi nim strach.
Bo tego nie można zapomnieć.
Julia. Błękitne, zawsze roześmiane oczy zamknięte już na zawsze. Długie czarne rzęsy przywarły do mokrej, białej jak porcelana skóry. Gęste, czarne włosy, z których była taka dumna, teraz mokre, splątane. Mokra koszula przylgnęła do smukłego, młodego ciała…
Nie! Trzeba wziąć się w garść. Przecież nie ma już siedemnastu lat, nie jest taki bezsilny jak wtedy i nie może dopuścić, by ten koszmar prześladował go aż do śmierci! Teraz należy potrząsnąć sobą i wrócić do rzeczywistości. Mimo że wcale nie była pociągająca. Czeka go przecież coś, co na pewno przyjemne nie będzie. Co najmniej dziesięć godzin w towarzystwie tej drażliwej, uszczypliwej panny Lambert. Chociaż kto wie? Może pokaże się z innej strony.
Lucy była przyzwyczajona do wstawania niemal o świcie. Jej rodzice wylegiwanie w łóżku uważali za grzech. Ich zdaniem należało wstać najpóźniej o wpół do siódmej, a o wpół do ósmej zasiąść do śniadania. A tego dnia Lucy zerwała się z pościeli już o piątej. Noc miała prawie bezsenną i o trzeciej nad ranem podjęła ostateczną decyzję. Pojedzie z lordem Burnhamem, ponieważ ta kwota, którą uzgodnili, jest nie do pogardzenia. Siedemdziesiąt gwinei! A poza tym przez dwa tygodnie nie będzie musiała wydać na siebie ani pensa. Ani na siebie, ani na Amy, pokojówkę, i dzięki temu będzie miała potem z czego żyć, dopóki nie zacznie zarabiać lekcjami.
Teraz w woreczku miała jakieś dziesięć funtów, a na koncie w banku pięćdziesiąt funtów, które zapisała jej babka. Rodzice, stanowczo przeciwni jej wyjazdowi, nie byli skłonni wypłacić jej pieniędzy po babce, ale ona była nieugięta i zagroziła, że jeśli tych pieniędzy nie dostanie, to cała parafia się dowie, co stało się z jej palcami.
– Przecież to był wypadek! – protestował ojciec.- Spowodowany twoim nagannym zachowaniem w niedzielę!
– Ach tak? Czyli jednak wolicie, by wszyscy tutaj zaczęli o tym plotkować.
Wtedy wypłacił jej pieniądze po babce, także apanaże, a potem usłyszała jeszcze, że jest krnąbrna, zepsuta do szpiku kości i pokazano jej drzwi, przykazując, że ma się tu więcej nie pojawiać.
Dzięki pomocy drogich przyjaciółek miała teraz gdzie mieszkać, skromnie, ale było to miejsce naprawdę przyjemne. Poza tym miała przy sobie rezolutną pokojówkę i co najważniejsze, miała talent, dzięki czemu mogła zarabiać na chleb. A to, że zgodziła się teraz pojechać z lordem Burnhamem, to żadne ryzyko. W końcu lord zachowuje się jak najbardziej odpowiednio.
Spojrzała do lustra. Niestety, wcale nie z zadowoleniem. Amy, jej pokojówka, z szyciem dawała sobie świetnie radę, natomiast z upięciem włosów nie bardzo, ale to nieważne. Przecież ona wcale nie musi wyglądać olśniewająco. Lord Burnham może i jest libertynem, a więc łasy na kobiety, ale na pewno nie na takie jak ona, skromna nauczycielka gry na fortepianie. Na pewno ma przy sobie jakąś urodziwą kobietę, która obdarza go swoimi wdziękami.
Ten ranek był zdecydowanie chłodny, ale Lucy i Amy długo nie czekały na chodniku przy Little Windmill. Już po kilku chwilach pojawiły się dwa lśniące czarne powozy, oba z tym samym herbem na drzwiach. Z jednego z powozów wyskoczył foryś i odebrał od nich ich skromne bagaże, bo tylko niewielki kufer i dwa sakwojaże. A z drugiego powozu wysiadł lord Burnham.
– Witam panią, panno Lambert. Bardzo proszę, niech pani wsiada – powiedział, wskazując powóz, w którym już były jej rzeczy. – Mam nadzieję, że będzie pani tam wygodnie. Grenley zadba o panią. W powozie jest też kosz piknikowy, żeby mogła się pani posilić.
– Witam pana… - zaczęła Lucy, ale milord już zniknął w tym pierwszym powozie, a foryś otworzył drzwi drugiego, więc też wsiadła, za nią Amy. Okazało się, że w środku ktoś już jest. Jakaś młoda kobieta w skromnej sukni podróżnej i czepku. Niewątpliwie pokojówka, bo kiedy zobaczyła Lucy, szybko wstała i dygnęła.
– Jestem Grenley. Pokojówka panny Sophii.
– Witaj, Grenley – odparła uprzejmie Lucy. Przestawiła Grenley swoją pokojówkę, Amy Pringle, i obie pokojówki usiadły obok siebie. Grenley z opuszczoną głową, wpatrując się w złożone na podołku ręce, czyli albo naprawdę skromne dziewczę, albo też lady Sophia wymagała od niej, by była potulna jak baranek.
– Grenley? – zagadnęła Lucy. – Czy ty towarzyszyłaś lady Sophii podczas jej ostatniej podróży?
– Nie, proszę pani. Kiedy, jak mi poleciła, zaczęłam pakować jej rzeczy, usłyszałam, jak lord Burnham powiedział jej, tak kategorycznie, że nigdzie nie pojedzie. Więc zaczęłam rozpakowywać, ale lady Sophia kazała mi dalej pakować. To było przedwczoraj. A wczoraj dostałam wolne i przez cały dzień byłam poza domem. Kiedy wróciłam, lady Sophii w domu już nie było, z czego lord Burnham był bardzo niezadowolony.
– A co z przyzwoitką lady Sophii? Panną… Hemingway?
– Hathaway. Lord Burnham dał jej pieniądze na podróż i kazał jechać do Bath, do matki lady Sophii. Ona wcale nie chciała. Rozpłakała się, ale on był nieugięty. Niby taki spokojny, uprzejmy, a jednocześnie lodowaty.
– Biedna panna Hathaway. Na pewno próbowała powstrzymać lady Sophię, ale nie dała rady.
– Może i tak, ale ona była zawsze oderwana od rzeczywistości. Zamyślona, milcząca, taka jakaś smutna albo całkowicie pochłonięta czytaniem książki…
Grenley urwała, niewątpliwie uznając, że powiedziała jednak trochę za dużo, a pokojówka powinna być przecież dyskretna. W tym momencie powóz ruszył i Lucy spojrzała teraz na swoją pokojówkę. Uśmiechnęła się do niej, Amy odwzajemniła uśmiech i dalej rozglądała się na wszystkie strony z nieskrywaną ciekawością. Bo Amy twardo stąpała po ziemi i nadzwyczaj rzadko bywała zamyślona, a milcząca chyba nigdy. Zwykle chętna do rozmowy, dlatego Lucy zaraz po przyjeździe zamierzała wbić jej do głowy, że nie wolno nikomu zdradzić, w jakim celu przyjechała tu jej chlebodawczyni.
Lucy, uderzona nagłą myślą, zerwała się na równe nogi. Woreczek upadł na podłogę, obie pokojówki nachyliły, by go podnieść, a ponieważ zrobiły to w tym samym momencie, stuknęły się głowami. I jakaż to myśl spowodowała takie zamieszanie? A taka, która niestety dopiero teraz przemknęła Lucy przez głowę. Bo i jak lord Burnham zamierza ją przedstawić lady Hopewell? Przecież nie powie, że jest nauczycielką muzyki, która przyjechała tutaj, by szpiegować jego siostrę. Czyżby więc miała udawać damę jego serca? A może rzeczywiście chce ją uwieść? Nie. Wykluczone, niemożliwe, żeby tak przystojnemu, bogatemu młodemu dżentelmenowi raptem zachciało się uwieść nudną, irytującą nauczycielkę muzyki. Przecież wystarczy, by skinął palcem, i już panny pchają się do niego jedna przez drugą.
Tym niemniej ona nie może ot tak sobie przyjechać z lordem Burnhamem, nie mówiąc, kim jest i dlaczego przybyła. Jednak prawdziwego nazwiska nie powinna zdradzać. Jej rodzice nie mogą wiedzieć, że ona tu jest, a mieszkają blisko i nawet jeśli nie bywają w tych samych kręgach towarzyskich co lady Hopewell, to niemożliwe, żeby nikt spośród gości albo któryś ze służących ich nie znał. I o tym trzeba będzie porozmawiać z lordem Burnhamem już podczas pierwszej przerwy w podróży.
Obie pokojówki wpatrywały się w okno. Lucy też, żałując bardzo, że nie wzięła żadnej książki. Przedtem zawsze podczas długiej podróży miała w głowie muzykę. Palce wciąż się poruszały, jakby grała na fortepianie. Ale teraz…. Lucy czuła, jak łzy napływają jej do oczu. Przecież ona już nigdy nie będzie grać, już nigdy spod jej palców nie będą ulatywać piękne dźwięki. Dlatego teraz czuła się jak motyl bez skrzydeł, nieporadna jak poczwarka… Ale tak nie może być. Zamiast użalać się nad sobą, powinna nauczyć się żyć inaczej. I popracować nad sobą. Nie być taka szorstka, tylko miła, wszystkim życzliwa, ugodowa, ale nie szara myszka.
A teraz, kiedy konie się zatrzymają, musi koniecznie porozmawiać z lordem Burnhamem.
– Milordzie!
A co to raptem się dzieje? Ta kobieta, która naprawdę potrafi zirytować, idzie teraz do niego tak zdecydowanie jak bryg ruszający do walki z cała francuską flotą. I niby po co? Przecież zadbał o wszystko. O wygodny powóz, kosz z wiktuałami, poza tym miała przy sobie dwie pokojówki.
– Panno Lambert? O co chodzi?
– Chodzi o to, milordzie, że czegoś jeszcze nie omówiliśmy. Mianowicie tego, jak zamierza pan mnie przedstawić lady Hopewell i innym gościom.
Tak, to prawda. Max zastanawiał się już nad tym, ale jak dotąd niczego nie udało mu wymyślić. Więc teraz, żeby zachować twarz, powiedział:
– Ach! Nie ma sensu zawracać sobie tym głowy.
– A właśnie, że ma sens. I proszę, niech milord nie patrzy na mnie z góry, bo to na pewno nie dodaje mi pewności siebie.
Max, owszem, spoglądał z wysoka, ale przecież było to nieuniknione, skoro był o wiele wyższy. Być może spoglądał zdecydowanie, ale przecież nie dlatego, żeby ją speszyć, lecz wręcz przeciwnie, by dodać jej odwagi. A więc jednak się zdziwił, gdy go zbeształa i spojrzał na nią teraz tak po swojemu. Kiedy to zwykle jego rozmówca przez dobrą chwilę nie odzywał się już ani słowem.
I spytał:
– Panno Lambert? Czy pani zawsze jest taka irytująca?
– I to właśnie szanowny pan chce wiedzieć? W takim razie pozwolę sobie również na drobną uwagę. Otóż moim zdaniem pod tym względem pan mi wcale nie ustępuje! Też jest irytujący! – wypaliła raptem. Piorunowała go wzrokiem, a więc jej oczy rozbłysły, na policzkach pojawiły się delikatne rumieńce i trzeba było przyznać, że wyglądała bardzo pociągająco. A Max lubił patrzeć na ładne kobiety. Wszystkie jego kochanki były bardzo ładne, chociażby ta ostatnia, Hortensja, której mu brakowało. Z tym że nie tak do końca, bo wcale nie tęsknił za jej napadami złości, gdy rzucała figurkami z miśnieńskiej porcelany.
– Trzeba coś wymyśleć, milordzie, bo inaczej wszyscy będą uważać, że jestem pańską kochanką – oświadczyła panna Lambert.
– Ach tak? Wątpię – wycedził Max.
Panna Lambert uniosła głowę zdecydowanie wyżej. A rumieńce na jej policzkach wcale nie były już takie delikatne.
– Doskonale zdaję sobie sprawę, milordzie, jak wyglądam. Ale prawdziwy dżentelmen na pewno by się powstrzymał od tej uwagi, na którą pan jednak sobie pozwolił.
Naturalnie nie było sensu zapewniać ją teraz, że jest urzekającą pięknością. Przecież ona na pewno ma w domu lustro. Ale należało jakoś z tego wybrnąć, żeby jeszcze bardziej nie komplikować sytuacji.
– Przecież nie to miałem na myśli, panno Lambert. Chodzi o to, że wszyscy, którzy mnie znają, doskonale wiedzą, że nigdy bym się nie pojawił z… tego rodzaju kobietą na spotkaniu towarzyskim, na którym będą damy.
Niestety z tych słów można było wywnioskować, że jest stałym bywalcem niestosownych kawalerskich spotkań. I panna Lambert na pewno to właśnie pomyślała, bo na moment wydęła wargi.
– A ja powtarzam, milordzie. Powinniśmy wymyślić jakiś sensowny powód, dlaczego panu towarzyszę.
– Zastanowię się nad tym, panno Lambert – zapewnił i spojrzał teraz na jeden powóz, potem na drugi. - O! Już zaprzęgli nowe konie. A więc pora wsiadać.
Ale ta już nie tylko irytująca, lecz wręcz prowokująca go istota nie zamierzała posłuchać.
– Proszę jeszcze chwilę zaczekać – rzuciła przez ramię, już odwracając się na pięcie i ruszając do zajazdu. Niewątpliwie szła za potrzebą i wcale się z tym nie kryła. Trochę to dziwne, bo zwykle damy starają się robić to dyskretnie. Max dał ręką znak stangretowi, by zaczekał, a sam zaczął przemierzać dziedziniec. Teraz już pewien, że w głowie mu się jednak pomieszało, skoro poprzedniego dnia zaproponował wspólny wyjazd tej właśnie pannie. Najchętniej wsiadłby już do powozu i odjechał, ale wiadomo, że nie wypada tego robić.
Jednak panna Lambert, gdy wróciła po chwili, wcale nie była zachwycona jego widokiem.
– Nie musiał pan na mnie czekać. Przecież wiadomo było, że sprawę się z tym jak najszybciej!
Max już się nie odzywał. Odczekał, aż panna Lambert wsiądzie do powozu, zamknął za nią drzwi i ruszył do swojego powozu. Zaskoczony tym, co usłyszał. Bo i cóż takiego powiedziała? Że sprawi się z tym jak najszybciej! Wiadomo, z czym. A więc ta kobieta wstydu nie ma.
Wsiadł do powozu, usiadł ciężko i zaklął. Tak siarczyście, że Hobson, jego kamerdyner, aż podskoczył. A on, naturalnie, zaczął się zastanawiać, co powiedzieć pani domu, kiedy pojawi się tam nieproszony, i to z nieznaną damą.
Powóz ruszył w drogę. Już jechali, on siedział i dumał, ale co z tego, skoro i tak nic nie mógł wymyślić.