Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sekretna mowa kamieni - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
11 sierpnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Sekretna mowa kamieni - ebook

Znajdź swój kamień i naucz się korzystać z jego mocy!

NAJBARDZIEJ MAGICZNA KSIĄŻKA ROKU

Kiedy Luna była dzieckiem, jej dziadek, mądry łowca kamieni, odkrył przed nią tajemną moc minerałów i kryształów. Dziewczyna czuła ich wibracje i wiedziała, co chcą jej przekazać.

Teraz Luna ma dwadzieścia dziewięć lat i od dawna nie słyszy głosu kamieni. Jej serce zamknęło się po tym, gdy Leo, chłopiec, któremu zaufała, zniknął bez śladu tej pamiętnej nocy, kiedy runął cały jej świat.

Gdy po latach chłopak wraca, Luna nie chce już słuchać jego wyjaśnień.

Wtedy dziadek podsuwa jej dwa kamienie: kwarc – minerał przebaczenia, i koral, który walczy ze strachem…

Czy dziewczyna odważy się jeszcze raz zaufać życiu i poznać prawdę o swoim przeznaczeniu?

Ta książka nauczy cię widzieć więcej, czuć więcej i korzystać z sekretnej mocy kryształów, którą można poznać tylko dzięki otwartemu sercu.

Magiczna powieść o odwadze i sile marzeń autorki bestsellerowej Sztuki sięgania gwiazd .

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-8382-4
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Decyzja, komu przypadnie w łóżku miejsce od okna, była diabelnie ważna, więc i Leo, i ja zamierzaliśmy z pełną determinacją dochodzić swoich praw.

Dlatego kiedy nagle przestał mnie dusić poduszką, szybko poderwałam głowę. Czyżby się zląkł, że już nie oddycham? To by było zupełnie nie w jego stylu!

Pociągnął mnie za rękaw piżamy.

– Luna, patrz!

Zaintrygowana, podążyłam za jego spojrzeniem i zobaczyłam dziadka Pietra.

Stał na dworze. W świetle księżyca rysował się jego ciemny, mocny profil. Dobry olbrzym. Na swoich szerokich, silnych barkach z łatwością udźwignąłby cały świat.

Obserwowaliśmy go przez kilka sekund, ale w końcu nie wytrzymałam:

– Na co patrzysz, dziadku?

Odpowiedział, nawet się nie odwracając, jakby to, czemu się przyglądał, miało zniknąć, gdyby tylko oderwał od tego wzrok.

– Na księżyc.

Leo wstał z łóżka i stanął obok dziadka, podniósł skupioną twarz ku niebu.

– Czemu?

Dziadek westchnął.

– Bo tam mieszka bogini Luna. Dlatego to jedyny kamień, który rozświetla moje niebo.

Nie zrozumiałam, co oznacza ta dziwaczna odpowiedź, za to Leo bez słowa spojrzał na dziadka i z przekonaniem skinął głową. Po czym wrócił do łóżka zdecydowanym krokiem, jak po długiej, męskiej rozmowie.

– Co miał na myśli?

Leo wzruszył ramionami.

– Nie mam pojęcia…

Prychnęłam, przewróciłam oczami i znów spojrzałam na dziadka.

Gdybym nie znała go tak dobrze, pomyślałabym, że zaraz się rozpłacze. Ale wiadomo – giganci nigdy nie płaczą, a dziadek był królem gigantów.

Zjeździł Mjanmę na słoniowym grzbiecie, gdy polował na rubiny, przeprawił się w bród przez rzekę Abaeté w poszukiwaniu legendarnego czerwonego diamentu, a w Republice Południowej Afryki zstąpił w przepastną ciemność najgłębszej kopalni złota na świecie.

Nieustraszony odkrywca, nieposkromiony awanturnik. Nie wie, co to strach.

– Jesteś na nas zły? – spytałam niepewnie. Miałam na myśli pewien drobny wypadek z jego mikroskopem jubilerskim, który spowodowaliśmy z Leem po południu.

Dziadek znów westchnął, po czym odwrócił się i podszedł do nas ciężkim krokiem.

– Nigdy nie umiałbym się zezłościć na waszą dwójkę – uspokoił nas z melancholijnym uśmiechem. – Jesteście moimi najcenniejszymi skarbami. Moimi diamentami.

Przytulił nas mocno, tak mocno, że przestraszyłam się, że skłamał i tak naprawdę chce nas udusić swoją lnianą koszulą.

Potem pocałował nas po kolei w czoło i wyszedł, ostrzegając, że jeśli nie pójdziemy spać, zawoła mamę.

Później, patrząc na usiane gwiazdami niebo za oknem, wciąż myślałam o jego słowach.

– Powiedział, że jesteśmy jego diamentami… Jak myślisz, o co mu chodziło? – zagaiłam niepewnie.

Leo odwrócił się na bok i spojrzał na mnie. Światło księżyca migotało w jego ciemnych oczach.

– Hm… Diament to ten klejnot, który dorośli dają sobie z okazji zaręczyn? – upewnił się, marszcząc brwi.

– Tak. – Skinęłam głową.

Wzruszył ramionami.

– No to może chciał powiedzieć, że będziemy na zawsze razem…

– Fuj! – krzyknęłam z obrzydzeniem.

Leo zorientował się, jakie głupstwo palnął, i jego twarz wykrzywił grymas odrazy.

– Właśnie, co za syf!

– Śmierdzą ci stopy – zwróciłam mu uwagę.

– A ty chrapiesz! – odciął się.

Skrzyżowałam ramiona na piersi, oburzona.

– Nieprawda!

Jego twarz zmieniła się w maskę przerażenia.

– Nie, ale serio, nie chcę być z tobą na zawsze!

– No i dobra, ja z tobą też nie chcę! – odparłam rozgniewana.

Przez kilka minut oboje milczeliśmy, wyobrażaliśmy sobie, jak koszmarną katastrofą byłaby taka ewentualność. Niesamowite poszukiwania skarbów, walki do ostatniej kropli krwi i śmiech do rozpuku. W sumie nie byłoby tak najgorzej…

W końcu Leo nie wytrzymał.

– No dobrze, może mógłbym trochę z tobą pobyć – mruknął ugodowo.

– Trochę, czyli ile? – dociekałam z wahaniem.

Zastanawiał się dłuższą chwilę.

– Hm… Trochę, czyli jakiś czas.

Uznałam, że da się to zaakceptować.

– Okej, w takim razie będziemy razem jeszcze przez jakiś czas.

– Obiecujesz? – spytał, wyciągając ku mnie mały palec.

Skinęłam głową i splotłam swój mały palec z jego palcem.

– Obiecuję.

Świecący za oknem księżyc w pełni przypieczętował nasz mały pakt swym srebrzystym blaskiem.1. CHALCEDON

_Kamień komunikacji. Jego delikatna, uspokajająca energia ułatwia otwarcie się na świat oraz usuwa lęk przed wyrażaniem myśli i uczuć. Pobudza elokwencję, sprzyja słuchaniu oraz zrozumieniu siebie i innych. Trzymanie go w dłoni podczas rozmowy pomaga spokojnie formułować wypowiedź i powściągać gniew._

Nigdy nie mogłam pojąć, jakim cudem mediolański deszcz pada jednocześnie pionowo i poziomo, przecząc wszelkim prawom fizyki.

Wpadam do sklepu haniebnie spóźniona i tak mokra, jakbym właśnie wyszła spod prysznica i zapomniała się wytrzeć.

Od kiedy niemal rok temu dziadek przeniósł rodzinny interes do centrum, punktualne pojawianie się w pracy stało się nie lada wyzwaniem, szczególnie kiedy odwozi mnie Giulio.

Mój chłopak, jako wzorowy pracownik urzędu do spraw transportu cywilnego, żywi nabożny szacunek do świętego kodeksu drogowego i zapisanych w nim limitów szybkości, przez co podróżowanie z nim przypomina jazdę papamobile.

Jadeitowe Serce wita mnie ciepłem i zapachem kadzidła, wyeksponowane w szklanych gablotach klejnoty chwytają światło i zalewają pomieszczenie miękkim, kolorowym blaskiem.

– Jestem, przepraszam za spóźnienie – mówię, ściągając szalik.

Dziadek unosi siwą głowę, w jego szafirowych oczach błyska rozbawienie.

– Och, nie przejmuj się, skarbie. Mama powiedziała, że Giulio cię podwiezie, więc i tak nie spodziewałem się ciebie wcześniej niż jutro wieczorem.

Przewracam oczami. Nie znoszę, kiedy dziadek zwraca swoje kontrowersyjne poczucie humoru przeciwko mojemu chłopakowi, a robi to niemal bezustannie.

Puszczam jego uwagę mimo uszu.

– Hej, cześć! Jak się masz? – witam się za to z Brittą, która siedzi przy biurku naprzeciwko dziadka.

Brigitta Engström jest naszą najwierniejszą klientką. Przez ostatnich dziesięć lat kupiła tyle kamieni, że można by nimi wyłożyć szlak pielgrzymkowy Camino de Santiago.

– Cześć, Luna! – Na mój widok robi rozpromienioną minę. – Wszystko dobrze, dziękuję. A byłoby jeszcze lepiej, gdybym tylko nie musiała za niecałą godzinę stawić czoła najważniejszemu procesowi w życiu…

Britta, wysoka blondynka o posągowej figurze, mogłaby być modelką, gdyby nie była jedną z najbardziej błyskotliwych prawniczek w Mediolanie, godną następczynią ojca, cieszącego się dobrą sławą sędziego, a także dziadka, wybitnego sztokholmskiego notariusza.

– Pójdzie ci wspaniale, zobaczysz – podnoszę ją na duchu, zresztą naprawdę tak myślę. Britta nie ma jeszcze czterdziestki, a zaraz zostanie wspólniczką w kancelarii, w której pracuje od niedawna.

Posyła mi nerwowy uśmiech.

– Po to tu przyszłam. Liczyłam, że Pietro jak zwykle coś mi wyczaruje – zwraca się do mojego dziadka.

– To nie ja czaruję, moja droga. – Dziadek odpowiada uśmiechem. – To kamienie mają niezwykłe moce.

– No właśnie! – Wzdycha, a jej westchnienie ocieka szczerym podziwem.

Uciekam na zaplecze, zanim wyczytają mi z twarzy głęboki sceptycyzm. Prawda jest taka, że dziadek ma całą filozofię na temat świata klejnotów i ich niewiarygodnych właściwości. A ja już nie.

W sklepie ograniczam się do zadań administracyjnych, a kiedy trzeba, zajmuję się również sprzedażą.

I dlatego dla mnie to tylko praca, a dla niego całe życie.

– Więc mówisz, że to mi pomoże, Pietro? – Wysoki głos Britty dociera aż na zaplecze.

– Pewnie! Chalcedon to kamień mówców – zapewnia dziadek. – Rozprasza lęk i wątpliwości, napełnia wiarą w siebie i poprawia komunikację.

Marszczę czoło z powątpiewaniem. Włączam komputer i zdejmuję przemoczoną kurtkę. Moja dłoń biegnie ku gałce radia, chcę zagłuszyć słowa dziadka. Mam już dość opowieści i legend o mozaikach florenckich i wibracjach kryształów.

Korzystam z faktu, że Alfredo wyjechał do Arezzo na targi sztuki złotniczej, i włączam swoją ulubioną stację. Istnieje olbrzymi rozdźwięk między naszymi gustami muzycznymi. On jest swojego pozbawiony.

Reszta poranka upływa mi na rejestrowaniu faktur i porządkowaniu rachunków, dopiero koło południa w drzwiach pracowni staje dziadek, zakutany jak człowiek śniegu.

– Muszę wyjść. Nie będzie mnie przez kilka godzin.

– Można wiedzieć, dokąd się wybierasz codziennie o tej samej porze? – pytam podejrzliwie jak zazdrosna żona. Już od tygodnia tak znika bez słowa wyjaśnienia.

Dziadek wzrusza ramionami, w jego oczach mieszają się rozbawienie i skrywana tajemnica.

– Prowadzę bogate życie towarzyskie, skarbie…

– Twoi sędziwi przyjaciele nie mogą grać bez ciebie w bocce, co? – droczę się z nim.

– Owszem, i bez przerwy dopytują, kiedy wreszcie wpadnie Giulio… – Kpi dziadek z przekąsem.

Potrząsam głową, ale nie jestem w stanie powściągnąć uśmiechu.

– Wredny jesteś.

Podchodzi i głaszcze mnie po włosach, tak samo jak kiedy byłam małą dziewczynką. Moja irytacja kruszeje pod ciepłym, kojącym dotykiem jego gigantycznej dłoni.

Wiem, że lubi Giulia, dlatego nie biorę sobie jego słów do serca.

Po prostu dziadek zjeździł cały świat, wrył się w trzewia ziemi, spał pod gwiazdami. A największa przygoda, na jaką się porwał Giulio, to zmiana rodzaju płatków śniadaniowych.

Odprowadzam dziadka do drzwi, z przerażeniem przyglądając się bryzgom deszczu na witrynie, którą ledwie wczoraj przed zamknięciem wyczyściłam na błysk. Wszechświat się na mnie uwziął.

Chcę zamknąć drzwi, ale dostrzegam jakąś dziewczynę, która przechodzi przez ulicę, trzymając torebkę nad głową dla osłony przed ulewą. Idzie do sklepu, więc zostawiam jej otwarte.

– Och, dziękuję! – woła zasapana i uśmiecha się promiennie. – Co za deszczysko!

– Rzeczywiście – mruczę i przyglądam się, jak składa jakąś czerwoną karteczkę i chowa ją do kieszeni.

Gestem zachęcam, żeby się rozgościła, przyglądam jej się spod oka. To przepiękna dziewczyna. Szczupła, jasnowłosa, oczy koloru bursztynu.

– W czym mogę pani pomóc? – pytam. Ma na sobie śliczne pudroworóżowe palto. Jestem niemal pewna, że matka oddałaby całą swoją kolekcję beryli, żeby choć raz zobaczyć mnie w czymś podobnym, tak kobiecym i wyszukanym.

Na szczęście beryle mojej matki są najbezpieczniejsze na świecie.

– Szukam pierścionka. – Jej usta rozchylają się w niepewnym uśmiechu. – Hm, pierścionka z jednym z waszych kamieni, które… ekhm, które przynoszą szczęście…

„Kamienie szczęścia”. Tak ludzie nazywają kamienie mojego dziadka, bo twierdzą, że dzięki nim spełniają się marzenia i każde pragnienie. Nie zdziwiłabym się, gdyby to Britta rozpuszczała podobne historie. Czasami myślę, że dziadek powinien wypłacać jej jakiś procent ze sprzedaży, zważywszy na liczbę przyjaciółek i znajomych, które codziennie do nas przysyła.

– Dobrze. Jaki kamień panią interesuje? – pytam.

– Prawdę mówiąc, nie wiem… myślałam, że to wy coś podpowiadacie… Czytałam, że dobieracie kamień do osobowości.

Dziwię się, że przeczytała gdzieś coś takiego, i zastanawiam się gdzie, ale zamiast o to zapytać, pospiesznie odpowiadam jej w taki sposób, żeby jak najszybciej móc wrócić do swoich spraw. Czyli do faktur.

– Cóż, to mój dziadek jest ekspertem, a teraz go nie ma. Jeśli zechce pani odwiedzić nas później… – rzucam, modląc się, by na to poszła.

– Niestety nie mogę, muszę wracać do pracy. Może ty mi coś pokażesz? – Jej ton robi się poufały.

– Oczywiście – odpowiadam niezbyt entuzjastycznie.2. CYRKON

_Kamień zakochanych, nierozerwalnie utrwala miłosne więzy. Pomaga pokochać samych siebie i innych oraz uwidacznia pozytywne cechy charakteru noszącej go osoby. Przydatny w przypadkach depresji. W trudnych sytuacjach pozwala spojrzeć na problem w uporządkowany sposób i znaleźć jego łatwe rozwiązanie._

Kręciłam się w obrotowym fotelu dziadka, nogi dyndały mi z jednego podłokietnika, głowa z drugiego.

Byłam pewna, że zdołam zrobić przynajmniej dziesięć obrotów bez zatrzymania. Ale poza tym, że żołądek przekręcił mi się na drugą stronę, nic z tego nie wyszło.

Było lutowe popołudnie, odrobiłam prace domowe, których w pierwszej klasie podstawówki na szczęście nie zadawali za dużo, i siedziałam w gabinecie dziadka.

Uwielbiałam ten pokój. Na kilku metrach kwadratowych udało się tu zmieścić cały świat w miniaturze.

Na ścianach wisiały indonezyjskie batiki i afrykańskie drewniane maski, a półki olbrzymiej biblioteczki dawały schronienie artefaktom ze wszystkich zakątków globu.

Kiedy tam wchodziłam, czułam się, jakbym odbywała podróż dookoła świata.

Dziadek wyceniał właśnie naszyjnik z białego złota, oglądał pod mikroskopem jubilerskim jego wisior, przepiękny cyrkon z Rôttanak Kiri w Kambodży. Nigdy nie widziałam równie migotliwego błękitu.

Przez okno wpadały do środka krzyki dzieci z sąsiedztwa, które rzucały się śnieżkami w parku pod domem. Ale ja wolałam spędzać czas z moim SuperDziadkiem niż z nimi. Czułam się inna i rzeczywiście taka byłam.

Niska i chuda jak szkielet, przypominałam raczej dziwacznego skrzata niż małą dziewczynkę.

– Opowiedz naszą historię jeszcze raz, dziadku! – pisnęłam, kiwając głową.

Dziadek oderwał wzrok od naszyjnika i uśmiechnął się do mnie cierpliwie.

Uwielbiałam jego historie, mogłabym ich słuchać godzinami. Ta, o którą poprosiłam, była moją ulubioną, bo dotyczyła naszej rodziny, której środek ciężkości zawsze wyznaczał świat kamieni.

Słyszałam ją już przynajmniej tysiąc razy, ale niezmiennie ogromne wrażenie robiła na mnie myśl, że w moich żyłach nie płynie taka sama krew jak u innych dzieci, lecz potężny duch „łowców klejnotów”.

Jako pierwszy zakochał się w nich i padł ofiarą ich magii pradziadek Arturo, miłośnik kart i dobrego wina.

W czasie drugiej wojny światowej stacjonował w Etiopii i pewnego dnia przypadkiem natrafił w piaskach Nilu Błękitnego na kilka lśniących kamyczków. Złoto.

Zaintrygowany, zapragnął dowiedzieć się o tym czegoś więcej i wraz z zaprzyjaźnionym miejscowym zapuścił się w najgłębsze sztolnie w okolicy. Tubylcy nazywali je „starożytnymi kopalniami króla Salomona”, z których, jak mawiano, pochodziło złoto podarowane przez króla królowej Saby.

Tak oto zadziałała magia kamieni, a pradziadek Arturo zatracił się w fascynującym micie, uroku legendarnej historii, dreszczyku tajemnicy, rozkoszy badań, ekscytacji odkrywania.

Wkrótce upojenie przygodą zastąpiło upojenie winem i hazardem, a pradziadka Artura ogarnęła gorączka nie tylko złota, lecz także platyny, szafirów i rubinów.

Wrócił do Włoch zarażony bakcylem łowców klejnotów i nie dało się zrobić nic, żeby go wyleczyć. Pierwszym wyraźnym symptomem jego choroby było imię, które wybrał dla pierworodnego: Pietro, co wywodzi się z greckiego _petros_, czyli kamień.

– Ile miałeś lat, kiedy pradziadek Arturo pierwszy raz wziął cię do Tajlandii? – spytałam dziadka, zaciekawiona.

– To było tuż po moich osiemnastych urodzinach, skarbie – odrzekł, a na jego twarzy pojawił się cień nostalgicznego uśmiechu. – Tata zabrał mnie wtedy do Chanthaburi, ważnego centrum światowego handlu klejnotami.

No tak, Chanthaburi. Ziemia obiecana wielbicieli kamieni szlachetnych, mekka łowców klejnotów. Już sama nazwa, tak egzotyczna i dźwięczna, sprawiała, że godzinami śniłam na jawie o tym miejscu.

– A później? Co było dalej, dziadku? – dopytywałam, drżąc z niecierpliwości.

– Postanowiłem zostać tam na ponad rok… – Westchnął. – Polowałem na szafiry i inne klejnoty.

– A później? – nie odpuszczałam.

– Początkowo sprzedawałem małe ilości wybranych kamieni w Chanthaburi, potem przeniosłem się też na inne rynki, a kiedy w końcu wróciłem do Włoch, otworzyłem nasz sklep, Jadeitowe Serce.

– A mama?

– Twoja mama też wie wszystko o mocach kamieni i kryształów. Miała niecałe czternaście lat, kiedy zaczęła z nami pracować. Ale jej największą pasją zawsze były targi branżowe i dobieranie klejnotów o najbardziej ekskluzywnym i wyjątkowym designie. Nikt tak dobrze jak ona nie zna najwybitniejszych jubilerów, mistrzów w sztuce wydobywania z kamieni tego, co w nich najlepsze.

Moja matka również nie okazała się odporna na urok klejnotów, więc byłam pewna, że także moje przeznaczenie jest zapisanie w ziemi.

– Chcę zostać wielką łowczynią klejnotów tak jak ty, dziadku! – zawołałam. I naprawdę wierzyłam w to każdą molekułą swojego istnienia.

– Jasne, że nią zostaniesz. To twoje przeznaczenie, skarbie. – Dziadek uśmiechnął się, jakby to była oczywistość.

Zmarszczyłam nos.

– A skąd wiesz?

– Kamienie szepnęły mi słówko, Luno. One wiedzą. One zawsze wiedzą wszystko.

Moje spojrzenie spoczęło na naszyjniku, który wyceniał dziadek. Klejnoty w oprawach lśniły w świetle stołowej lampki. W ich blasku znalazłam pewność: kamienie naprawdę do mnie mówiły.

Skinęłam głową.

– Ja też kiedyś znajdę takie błyszczące cyrkony! – stwierdziłam z przekonaniem.

– Bez wątpienia. – Jego pełen wiary uśmiech odcisnął się w mojej pamięci niczym pieczęć.

Tak, będę taka jak on. Śmiała, nieposkromiona, będę się wspinać na góry, przemierzać lasy, schodzić w głębiny ziemi, aż dotknę jej pulsującego serca.

Ja też znajdę klejnoty, tych drogocennych przyjaciół, którzy potrafią wydobyć z nas to, co najlepsze. Byłam pewna, że z tymi wiernymi kompanami zdołam pokonać każdą przeszkodę, ponieważ – dziadek zawsze to powtarzał – kamienie prowadzą nas ku szczęściu.

Tak, będę je bezwarunkowo kochała aż do końca życia.3. JADEIT

_Talizman szczęścia_ par excellence_, wzmaga mądrość i szczerość, daje siłę, przynosi spokój i działa ozdrowieńczo, zapewnia dobrobyt, płodność, miłość i długie życie. Pobudza duchowy rozwój, przynosi znaczące sny i pomaga w uporządkowaniu życia uczuciowego, a także ułatwia przejęcie sterów swojego życia. Delikatny i jedwabisty w dotyku, jadeit jest obok diamentu jednym z najwytrzymalszych kamieni na ziemi._

Przez pół życia myślałam, że narodziny klejnotu to po prostu czysta magia.

W trzewiach planety kształtują go wszystkie cztery żywioły: ziemia, ogień, powietrze i woda. Dziadek zawsze nazywał klejnoty dziećmi ziemi. Spłodzone w jej ciepłym brzuchu, przechowują bicie jej rozpalonego serca.

W tym rytmie bije serce dziadka. Moje kiedyś biło tak samo, ale roztrzaskało się na tysiące kawałeczków.

Tamtego dnia przestałam wierzyć w marzenia i bajki, w kamienie i magię.

Wreszcie otworzyłam oczy i dostrzegłam, że to tylko siła sugestii, że wszystkie te historie, które opowiadał dziadek, były jedynie bajkami. Doświadczyłam tego na własnej skórze, odczułam własnym sercem.

Tak więc tamtego dnia przestałam wierzyć w kamienie i ich fantomowe moce, choć klejnoty wciąż stanowią część mojego świata. Ale nie ma już w tym ani ciepła, ani energii.

– Mój Boże, jakie piękne! – Głos stojącej przede mną dziewczyny przywołuje mnie do rzeczywistości. Jej oczy rozjaśnia wielobarwny blask klejnotów, które wyłożyłam na pleksiglasową podstawkę.

Jej entuzjazm mnie rozczula, więc nie powiem, że nie wybrałam dla niej jakiegoś wyjątkowego kamienia, jej kamienia. Bo taki nie istnieje.

Nie powiem też, że po prostu podsuwam jej klejnoty cieszące się największą popularnością wśród klientów z przekonaniem, że i ona znajdzie wśród nich taki, który jej się spodoba i z którym wyjdzie stąd zadowolona i szczęśliwa.

Koniec końców to moja praca. Mojego dziadka też, ale z jedną istotną różnicą. On sprzedaje magię klejnotów, ja sprzedaję kolorowe kamyki.

– Wiesz, to prezent od mojego partnera na naszą pierwszą rocznicę – mówi dziewczyna z rozkochanym westchnięciem.

Patrzę na nią z lekkim zaskoczeniem.

– I nie pomaga ci wybrać?

– Oj, nie! – Dziewczyna aż podskakuje. – On się w ogóle nie zna na kamieniach szlachetnych, mówi, że nie odróżniłby perły od kulki do flippera.

Śmieję się z żartu, a dziewczyna nie przestaje trajkotać.

– Powiedział, żebym sobie wybrała taki, który mi się najbardziej spodoba. – Osłania usta dłonią, jakby zdradzała mi sekret. – I żebym nie przekroczyła budżetu!

– Doskonale – śmieję się.

Na pleksiglasową tackę wykładam małą kolekcję kamieni. Szybko pokazuję klientce kolejne sztuki, ale jej uwagę najwyraźniej skradł zielony klejnot na środku.

– A ten? Co to?

– Jadeit z Mjanmy.

– Jeśli się nie mylę, ten kamień wzmaga płodność, prawda?

Wzruszam ramionami, ale zaraz próbuję zamaskować swoją obojętność.

– Tak mówią…

Spogląda na mnie z wahaniem, na jej pięknej twarzy maluje się bardzo wyraźny cień rozczarowania. Widocznie wyobrażała sobie, że ktoś objaśni jej wpływ kamieni na ludzi, opowie o ich wyjątkowej energii i o pulsującym w ich wnętrzu życiu.

Ja z całą pewnością nie jestem tym kimś.

– Okej, w takim razie go wezmę. – Uśmiecha się do mnie w końcu, nieco onieśmielona. – Wiesz, tak szczerze, to chciałabym mieć dziecko, ale… – Wznosi oczy ku niebu. – Cóż, w sumie on nie chce. No ale może z tym kamieniem…

Zaciskam zęby, powstrzymuję się przed sarkastycznym komentarzem, który mam na końcu języka, i ograniczam się do uśmiechu.

Nagle rozbłysk pioruna rozświetla sklep, a gdy zaraz po nim przychodzi grzmot, aż podskakujemy.

– O Boże! Chyba powinnam poprosić mojego faceta, żeby przyjechał po mnie samochodem, inaczej jeszcze zanim dotrę na drugą stronę ulicy, będę wyglądać jak zmokła kura – mówi dziewczyna, wyciągając komórkę z torebki. – I tak powinien być jeszcze w okolicy.

Szybko wystukuje esemes, a gdy wysyła wiadomość, pokazuję jej kilka rodzajów opraw z indyjskiego srebra, na których można zamocować jadeitowy kaboszon. Wybiera jedną z nich, gęsto intarsjowaną, która zamyka kamień w ciasnym uścisku.

– Przygotuję go – mówię, wrzucając jadeit do papierowej kopertki, na której notuję jej imię i nazwisko, Lavinia Nardi. – Będzie gotowy za tydzień.

Zapisuję na karteczce dane kontaktowe, kiedy drzwi otwierają się na oścież tak gwałtownie, że aż podskakuję. Odwrócony plecami do mnie chłopak pod trzydziestkę o kasztanowych włosach mocuje się z porywami wiatru, próbując zamknąć parasol. Zimny podmuch wdziera się do sklepu i zatrzaskuje znajdujące się za mną drzwi do pracowni z łomotem przypominającym huk wystrzału.

– Cholera jasna! – woła chłopak, a na dźwięk jego głosu moje serce zamiera.

Nie, to niemożliwe.

A jednak. Nawet gdybym miała choć cień wątpliwości, rozproszyłby się w chwili, gdy chłopak się odwrócił. Wchodzi, ociekający wodą i zdyszany, kieruje się prosto do mojej klientki.

– Już jestem, skarbie! – wita się, podchodząc do niej szybkim krokiem. – Zaparkowałem aku… – zaczyna, ale wtedy podnosi wzrok i gdy tylko mnie dostrzega, słowa zastygają mu na ustach. Zdziwienie paraliżuje go momentalnie, jego oczy otwierają się równie szeroko jak moje.

Wszechświat postanawia uwznioślić tę chwilę łoskotem kolejnego gromu, który rozdziera lodowatą ciszę, jaka nagle zapadła w pomieszczeniu. Cóż za wyczucie chwili, mój drogi.4. AGAT

_Potężny kamień ochronny, przynosi odwagę, odpędza nieśmiałość i lęk. Pobudza do autorefleksji, dzięki czemu pomaga dokonywać mądrych wyborów we wszystkich dziedzinach życia; niezwykle przydatny dla ludzi działających pod wpływem impulsu, bez namysłu._

Poznałam Leonarda Landiego na tydzień przed końcem wakacji między pierwszą a drugą klasą podstawówki.

Mieliśmy po siedem lat, a on właśnie przeprowadził się z matką do naszej dzielnicy na przedmieściach Mediolanu.

Było ciepłe popołudnie, początek września, słońce sączyło się między sękatymi konarami rosnącej w głębi ogrodu wiekowej wiśni, pod którą siedziałam z dziadkiem.

Z nosem w jego starym zeszycie w kratkę siorbałam gorące kakao, nie zważając na to, że w cieniu były przynajmniej trzydzieści dwa stopnie.

Po ulicy jeździły na rowerach dzieciaki z sąsiedztwa i od czasu do czasu zerkałam na nie zza grubych szkieł okularów, po cichu licząc na to, że zaraz wtopią się w asfalt.

– Ile ich jest! Zupełnie bym nie wiedziała, który wybrać… – Westchnęłam nad katalogiem czterystu trzydziestu minerałów, który ściskałam w dłoniach.

Zapisany przez dziadka i pomarszczony ze starości zeszyt wielu ludziom mógłby się wydać jedynie banalnym indeksem zawierającym opisy fizycznych cech i właściwości terapeutycznych najważniejszych minerałów występujących w przyrodzie, ale dla mnie stanowił wspaniałą magiczną księgę, której stronice należało przerzucać z najwyższym szacunkiem.

Każdy z opisywanych kamieni miał niesłychane moce, więc czułam się jak adeptka magii pragnąca zgłębić ich najskrytsze sekrety.

Błądziłam urzeczonym spojrzeniem wśród zdjęć tych wszystkich wielokolorowych kamieni, które dziadek zrobił swoim starym polaroidem przez pięćdziesiąt lat pracy: tęczowa biel perły, tajemniczy niebieski blask szafiru, czarujący błękit akwamarynu, zielony płomień szmaragdu, czerwony rubinu.

– Kamienie żyją i nas wzywają, Luno. To one wybierają nas – wyjaśnił dziadek, przerywając na moment ostrzenie jednego ze swych dłut do poszukiwań klejnotów.

Podniosłam wzrok nad zeszyt i zmarszczyłam nos.

– Co to znaczy?

– Że przyciągają nas w pewien szczególny sposób, który wynika z tego, że energetycznie z nimi rezonujemy.

Uśmiechnął się na widok mojej nieprzekonanej miny.

– To tak jak z ludźmi – tłumaczył dalej dziadek z charakterystyczną dla siebie powściągliwością. – Żeby znaleźć kamień, który naprawdę bardzo ci się spodoba, musisz się zdać na instynkt. Zanim ocenisz jego czystość, doskonałość, wartość rynkową, musisz po prostu pozwolić sobie poszukać… „bratniej duszy”, to jest kamienia, który wzbudzi w tobie prawdziwie dobre uczucia. Taki i tylko taki kamień jest tym właściwym!

Musiałam zatem odnaleźć swój „bliźniaczy klejnot”!

– Ważny jest ich zew, to on pokaże ci, że dany kamień wibruje z taką samą energią jak ty. Wybierzesz taki, który usłyszy twoje serce. Bo trzeba zawsze podążać za głosem serca, skarbie. Serce nigdy się nie myli.

– A co się dzieje, kiedy ktoś już znajdzie swój bliźniaczy klejnot? – spytałam, przechylając głowę.

– Kiedy tylko go założysz, uwolni swą nadzwyczajną energię i złączy się z tobą nierozerwalną więzią. Od tej chwili staniecie się nierozłączni.

Nierozłączni. Życie nie dostarczyło mi zbyt wielu przykładów tego pojęcia. Tata i mama rozstali się tuż po moich narodzinach. Z powodu długich podróży w poszukiwaniu cennych kamieni dziadek często rozłączał się z babcią, a później ona odeszła, odłączając się od niego na zawsze.

O ile mi wiadomo, wszyscy ciągle się rozłączali… Choć może nie do końca.

– Nierozłączni… jak mleko i kakao? – zaryzykowałam, przywołując mój ulubiony dwumian.

Dziadek się roześmiał.

– Tak. Jak mleko i kakao, Luno.

Usatysfakcjonowana tą odpowiedzią, wcisnęłam nos z powrotem między kartki zeszytu, kiedy moją uwagę przyciągnął dobiegający z oddali szloch. Odwróciłam się i zobaczyłam chłopca, który, zalewając się łzami, wspinał się zwinnie jak wiewiórka na pień potężnego platana rosnącego przy wejściu do parku.

– A to kto? – spytałam.

Dziadek podniósł wzrok znad skrzynki z narzędziami i zaciekawiony podążył za moim spojrzeniem.

– To musi być chłopiec, który zamieszkał na końcu ulicy. Przedwczoraj widziałem tam ciężarówkę firmy przeprowadzkowej.

– A dlaczego płacze? – dopytywałam. Czasami traktowałam dziadka jak olbrzymią żywą Księgę Wiedzy, mającą w zanadrzu odpowiedź na każde pytanie. A pytań miałam zawsze bez liku.

Tym razem jednak nawet on nie znał odpowiedzi.

– Nie wiem, ale możesz podejść i to sprawdzić, skarbie. Może zdołasz mu pomóc – powiedział dziadek i zerknął w stronę płóciennego plecaczka, w którym zazdrośnie kryłam swoje kamienie, i mrugnął.

Przez chwilę analizowałam tę sprawę. Bez wątpienia maczał w niej palce Iwan Groźny i oddział jego małych, ciemnych sługusów.

Iwan Grimaldi, zwany Groźnym, był najwredniejszym dzieciakiem w sąsiedztwie. Kiedy jego rodzice się rozwiedli, zmienił się w coś w rodzaju miniorka, gotowego wydać wojnę przedmiotom, zwierzętom i ludziom, bez różnicy.

Od początku szkoły byłam jego ulubionym celem, ale coś mi podpowiadało, że teraz być może znalazł kogoś nowego, na kim będzie się wyżywał.

Dlatego natychmiast poczułam odruch solidarności z tym dziwnym okazem chłopco-wiewiórki, który schronił się wśród listowia.

– Śmiało, Luno, dasz radę! – zachęcił mnie dziadek.

Skinęłam głową.

Wspinaczka na platan okazała się o wiele trudniejsza, niż mi się wydawało. Płaczącemu chłopcu poszło znacznie sprawniej. Kiedy wreszcie się do niego wdrapałam i usadowiłam między dwoma grubymi konarami, odetchnęłam z ulgą i odchrząknęłam.

– Piękno kamieni tkwi w ich wadach – stwierdziłam tonem godnym biblijnego proroka.

Chłopiec wiewiórka uniósł głowę, zrobił zmieszaną minę. Jego głębokie, ciemne oczy napuchły od łez.

– Hm?

– Dziadek mówi, że kiedy dzieci się ze mnie śmieją, bo nie jestem piękna jak Alessia lub Elena, takie dwie dziewczynki z sąsiedztwa, nie powinnam płakać, bo mam piękne wnętrze – zapewniłam z przekonaniem.

Chłopiec, wyraźnie oszołomiony, nie przestawał mi się przyglądać. Westchnęłam i zrobiłam minę doświadczonego człowieka.

– No to co ci powiedzieli? Że twoje uszy mogłyby odbierać sygnał satelitarny?

Chłopiec zmarszczył czoło przerażony.

– Wcale nie mam uszu jak słoń! – wykrzyknął, czym przynajmniej dowiódł, że zna ludzką mowę.

Przyjrzałam się jego kształtnym, małym uszkom i musiałam przyznać, że ma rację.

– Hm, rzeczywiście – mruknęłam, drapiąc się w zamyśleniu po brodzie. – To może powiedzieli ci, że z takimi króliczymi zębami mógłbyś służyć za otwieracz do puszek?

– Nie!

Prychnęłam zniecierpliwiona.

– Przezwali cię Biały Kieł? Okularnik? Dumbo? – dopytywałam, powtarzając repertuar Iwana.

– Powiedzieli, że jestem złodziejem jak mój tata, który siedzi w więzieniu – uciął chłopiec.

– Och. – Drgnęłam. Tylko tego brakowało. – W więzieniu?

– Tak. Mama mówi, że wziął sobie rzeczy, które nie były jego, i teraz musi siedzieć w więzieniu.

– Na zawsze?

– Nie na zawsze! – Wybałuszył oczy, jakbym nagle zmieniła się w gadającego strusia. – Na trochę…

– Na trochę krótko, mam nadzieję – powiedziałam szczerze. Mój ojciec odszedł na zawsze i nie było zbyt fajnie wiedzieć, że już nie wróci „nigdy, przenigdy, nawet za milion żyć, choćby się miało walić i palić”, jak mawiała moja mama, ilekroć próbowałam ją o niego spytać.

– Też mam taką nadzieję – westchnął.

Nie spytałam, czy też jest złodziejem. To, że był nim jego ojciec, nie skazywało automatycznie na taki los również jego. „Nigdy nie oceniaj po pozorach, skarbie!”, to jedno ze zdań, które mój dziadek powtarzał najczęściej.

Zresztą chłopiec wiewiórka wcale nie wyglądał na złodzieja. Miał dobre oczy, w których tańczyły iskierki. Czułam, że mogę mu zaufać. W końcu serce nigdy się nie myli, czyż nie?

Otworzyłam plecaczek i z namysłem wybrałam dla niego prezent.

– Masz. To dla ciebie – powiedziałam i podałam mu kamień.

Spojrzał na niego podejrzliwie, ale i tak wyciągnął rękę.

– Co to?

– Mój agat. Dodaje odwagi, pomoże ci przestać płakać.

Nieśmiały uśmiech pojawił się na jego pełnej niedowierzania buzi.

– Przestałem płakać, jak tylko się pojawiłaś.

Wzruszyłam ramionami.

– W porządku, ale i tak go weź. Mnie się nie przyda. Jestem już duża i nie płaczę.

Oboje drgnęliśmy, gdy rozległ się prostacki rechot Iwana Groźnego.

– Ej, patrzcie! O ludzie, co za para! – darł się pod drzewem, jak zwykle z kpiną w głosie.

Nagle moja dolna warga zaczęła niebezpiecznie drżeć, czym prędzej zagryzłam ją z całych sił. Opanowałam się, dopiero kiedy poczułam rękę drżącą równie mocno jak moja, która podsuwała mi agat do potrzymania.

Przez moment patrzyliśmy na siebie z chłopcem wiewiórką lśniącymi oczami, ale to wystarczyło, zrozumieliśmy się w lot.

„Jesteśmy silni. Oni nie wiedzą, że jesteśmy silniejsi, nie powinniśmy płakać i nie będziemy płakać”.

Tak było.

Kamień roztoczył swój czar i wkrótce Armia Zła podała tyły. Wygraliśmy bitwę i teraz pragnęłam poznać imię nowego sprzymierzeńca.

– Jestem Luna. A ty jak się nazywasz? – zapytałam i oddałam mu kamień, bo niebezpieczeństwo było już zażegnane.

– Leonardo. Ale moi dawni przyjaciele nazywali mnie Leo. Ty też możesz tak do mnie mówić, jeśli chcesz – dodał, wzruszając ramionami.

Przyjrzałam mu się badawczo.

– Czyli jesteśmy przyjaciółmi? – spytałam podejrzliwie, bo takie rzeczy nie zdarzały mi się codziennie.

– Jasne. – Skinął głową bez wahania.

Leonardo-dla-przyjaciół-Leo podał mi rękę, a ja uścisnęłam ją mocno.

W taki oto sposób tamtego dnia chłopiec wiewiórka i ja staliśmy się nierozłączni. Jak mleko i kakao.5. HEMATYT

_Jest kamieniem konkretu, szczególnie wskazanym dla tych, którzy zdradzają nadmierną tendencję do marzycielstwa. Wielce przydatny w chwilach zagubienia i kryzysu, pobudza zmysł praktyczny i podsuwa bardziej rzeczywistą wizję świata. Pomaga znosić życiowe próby i perypetie, kumuluje wewnętrzną energię niczym wojownik gotujący się do bitwy._

Nie widziałam Leonarda Landiego od trzynastu lat i nie chciałam go oglądać „nigdy, przenigdy, nawet za milion żyć, choćby się miało walić i palić”, jak mawiała moja matka.

Dla mnie ten człowiek nie żyje.

Teraz ma trochę dłuższe włosy, a ich opadające na szerokie czoło końcówki kręcą się delikatnie. Cień zarostu na policzkach przydaje mu męskiego charakteru, jego uroda jest jeszcze bardziej zdecydowana, niż pamiętam.

On też mi się przygląda, jego ciemne, szeroko otwarte oczy z niedowierzaniem prześlizgują się po moich wargach, przystają na krótkich włosach, wreszcie zatapiają się spojrzeniem w moich oczach. Przez kilka sekund żadne z nas się nie odzywa, może nawet nie oddycha.

To on przerywa milczenie, kiedy cisza staje się zbyt krępująca.

– Cześć – mówi niemal bezgłośnie.

– Cześć – odpowiadam tak cicho, że nie jestem pewna, czy mnie słyszy.

Nie może oderwać wzroku od moich oczu, a ja od jego.

– Jak się masz?

– Dobrze.

Kiwa głową. Odruch warunkowy.

– To dobrze.

Cisza.

– Ekhm, o co chodzi? – pyta nieco zagubiona dziewczyna u jego boku.

Kiedy do mnie dociera, że to jego partnerka, na moment zamiera mi serce.

Ponieważ dziewczyna nie otrzymuje ani odpowiedzi, ani choćby najmniejszych oznak życia, próbuje jeszcze raz:

– Znacie się?

To pytanie wydobywa z przeszłości serię niespójnych obrazów.

Walki do ostatniej kropli krwi.

Śmiechy w środku nocy.

Ręce w błocie.

Dłoń muskająca dłoń.

Przytłacza mnie niespodziewana fala tęsknoty i przez chwilę boję się, że pęknę. Ale nie pękam, już nie.

Był czas, kiedy wierzyłam, że naprawdę znam Leonarda Landiego, jednak potem rzeczywistość zwaliła się na mnie jak kamień młyński, zmuszając do przyznania, że się myliłam. Dlatego moja odpowiedź jest natychmiastowa i oschła:

– Nie.

– Tak – potwierdza on w tej samej sekundzie.

Dziewczyna przenosi coraz bardziej zagubione spojrzenie ze swojego partnera na mnie i z powrotem, jakby oglądała mecz tenisa, nie znając zasad gry.

– To było dawno temu. Przyjaźniliśmy się… – tłumaczy jej pospiesznie Leonardo, potem nasze spojrzenia się krzyżują, a to, co dodaje w następnej chwili, zapiera mi dech w piersi: – trochę.

– Ach… Och… – jąka się dziewczyna, a sklep nagle zaczyna wirować wokół mnie.

Skupiam się na Leonardzie, a on znów się we mnie wpatruje, jakby chciał mi powiedzieć wszystko, a może nic.

Wytrzymuję jego spojrzenie, nie spuszczę wzroku jako pierwsza. Jestem twarda, teraz jestem skałą.

Dopiero kiedy potrząsa głową i na powrót spogląda na swoją dziewczynę, wypuszczam powietrze, które bezwiednie wstrzymywałam.

– O… okej. Jesteś gotowa?

– Tak, pewnie! – wykrzykuje ona, wyraźnie szczęśliwa, że sytuacja numer jeden na liście Najbardziej Żenujących Wydarzeń w Historii zaraz dobiegnie końca. – No to dziękuję – zwraca się do mnie z niewyraźnym uśmiechem. – Do zobaczenia w przyszłym tygodniu.

Przytakuję i patrzę, jak wychodzą, nie zwracam uwagi na żal, który niemal mnie dusi, gdy staram się zachować najobojętniejszy i najbardziej profesjonalny wyraz twarzy, na jaki mnie stać.

Ledwie szklane drzwi zamykają się za ich plecami, zaraz otwierają się na nowo i staje w nich moja matka. Przemoczona od deszczu, zdyszana, nie odrywa wzroku od chodnika po drugiej stronie aż do momentu, kiedy Leonardo i jego dziewczyna znikają za rogiem.

– To naprawdę on? – pyta z miną kogoś, kto właśnie ujrzał żywego trupa. Taką samą, jaką ja musiałam mieć jeszcze przed chwilą.

Przytakuję z zapartym tchem. Wciąż mam ściśnięte gardło, ale wiem, że mogę sobie z tym poradzić, choć niespodziewanie bolesne spojrzenie matki rodzi groźbę, że wszystko skomplikuje się jeszcze bardziej.

„Oddychaj”.

Matka rzuca się ku mnie, a niedowierzanie na jej twarzy błyskawicznie przekształca się w zrozumienie.

– Co tu robił?

– Jego dziewczyna – kwilę.

Wciąż z trudem znajduję słowa, więc uspokajam się siłą woli, tak jak nauczyłam się to robić przed laty. „Oddychaj”. Moja mantra znów okazuje się przydatna.

– Kupiła pierścionek – dodaję, zmuszając się do mówienia rzeczowym tonem.

– Och, Luno…

– Jadeit z Mjanmy – precyzuję, nie zważając na pełen udręki szept matki. Nie rozumiem, dlaczego patrzy na mnie w ten sposób, wzrokiem pełnym współczucia.

– Luno! – woła do mnie bardziej zdecydowanie, ale nie zważam na to.

– Musimy go zamontować na… – nie przestaję mówić, ale ona chwyta mnie za ramiona i potrząsa energicznie, jakby chciała mnie obudzić.

– Skarbie! Skarbie! – woła, szukając mojego nieobecnego spojrzenia. – Nic mnie nie obchodzi ten pierścionek! Mów, jak się czujesz!

– Dobrze – mamroczę. – Ale nie mów dziadkowi. – Myśl, że dziadek mógłby się dowiedzieć o tym spotkaniu, mrozi mi krew w żyłach. – Nie zrozumiałby, on by nie…

Matka szybko mnie uspokaja.

– Nie, nic mu nie powiem, ale na pewno dobrze się czujesz?

– Tak, na pewno – przytakuję z przekonaniem. I w tej samej chwili, w której słowa opuszczają moje usta, dociera do mnie, że rzeczywiście tak jest. Wreszcie udaje mi się jakoś przełknąć gulę, która dławi mi gardło, i uśmiecham się delikatnie, uspokajająco. – Czuję się doskonale.

I taka jest prawda. Wiele lat temu zaraziłam się tym wirusem i choroba zaatakowała mnie z najbrutalniejszą zajadłością.

Ale już się uodporniłam.

Jestem kamieniem.6. KAKOKSENIT

_Znany również jako kamień duchowego rozwoju, ponieważ wzmaga duchową świadomość, wspomaga narodziny nowych pomysłów i wzmacnia zdolność medytacji. Przynosi uspokojenie, pozytywne spojrzenie na świat i konstruktywną siłę._

„Zgadnij kamień” było zdecydowanie ulubioną zabawą Lea i moją.

Wiele razy zdobywałam tytuł bezdyskusyjnej mistrzyni, ale muszę przyznać, że Leo umiał przegrywać jak prawdziwy sportowiec. Nie licząc tego razu, kiedy absolutnie zmiażdżyłam go dziesięć do zera, czym się puszyłam przez kilka tygodni, więc podrzucił mi pająka do łóżka, żeby mnie uciszyć.

Pierwszy raz zagraliśmy w tę grę, gdy okutani w białe kimona wracaliśmy z zajęć karate. Leo uparł się, że chce zgłębić tajniki owej starej japońskiej sztuki walki, bo jego ojciec jest jej mistrzem, i kiedy wreszcie wyjdzie z więzienia – „ale to jeszcze trochę długo, niestety” – będzie mógł pokazać tacie, jaki jest dobry.

Rzecz jasna zapisałam się na kurs razem z nim.

– Ejże, co to za smutne minki? – zapytał dziadek, zerkając na nas w lusterku.

Zalegaliśmy na tylnych siedzeniach jego białego audi. Leo bawił się moimi włosami, jak zawsze, kiedy się nudził, był zmęczony lub podłamany, tak jak tamtego dnia. A tamtego dnia naprawdę mieliśmy powody do smutku: dziadek wyjeżdżał do Tajlandii na jeden ze swych długich wojaży w poszukiwaniu klejnotów i już wiedzieliśmy, że będziemy za nim bardzo tęsknić.

– Macie ochotę w coś zagrać?

W każdych innych okolicznościach przyjęlibyśmy jego propozycję przynajmniej meksykańską falą, ale nie tym razem.

– Nie… – jęknęliśmy unisono.

– Świetnie, zagrajmy więc! – wykrzyknął entuzjastycznie. – Opiszę wam właściwości jakiegoś kamienia, a wy macie zgadnąć, o jaki kamień chodzi, dobrze?

W tej sytuacji nie pozostawało mi nic innego, jak tylko odwrócić się do Lea i zobaczyć, co on o tym sądzi. Wymieniliśmy szybkie, porozumiewawcze spojrzenie, po czym Leo wzruszył ramionami. To oznaczało „tak”.

Znaliśmy się od trzech lat i umiałam już zinterpretować każdy jego gest, kiedy brakowało mu słów.

– W porządku… – przetłumaczyłam, przyjmując funkcję jego oficjalnej rzeczniczki.

– No to zaczynajmy! – rzekł dziadek. – Stymuluje intuicję, rozprasza iluzje, wydobywa na powierzchnię prawdziwe intencje…

Spojrzałam w górę i przytknęłam palec wskazujący do brody, obracając w głowie wszystkie kamienie, które znałam, a które mogłyby odpowiadać opisowi.

– Kakoksenit? – wypalił Leo. To był jego ulubiony kamień, którego komiczna nazwa rozśmieszała go za każdym razem.

Modliłam się z całych sił, żeby się mylił, nie mogłam przegrać. Nienawidziłam przegrywać.

– Niestety nie – orzekł dziadek, a ja odetchnęłam z ulgą.

– Może jakaś podpowiedź? – zaproponowałam, na moment chowając dumę do kieszeni.

– Został odkryty w Kanadzie, w regionie Labrador.

Przebiegł mnie radosny dreszcz.

– Labradoryt! – krzyknęłam.

– Brawo, Luno! – zawołał dziadek i mrugnął do mnie w lusterku.

Leo przewrócił oczami i prychnął, a ja posłałam mu zadowolony uśmiech.

Graliśmy tak jeszcze przez dłuższą chwilę. Leo na każde pytanie udzielał tej samej odpowiedzi, być może licząc na rachunek prawdopodobieństwa, z którego wynika, że prędzej czy później musi trafić. A może dlatego, że kakoksenit to naprawdę śmieszna nazwa.

– No dobrze, to zgadnijcie teraz. – Dziadek odchrząknął, żebyśmy się skupili. – To minerał, który wnosi w nasze życie tęczę, pozwalając nam nieustannie dostrzegać pozytywne, dobroczynne i kreatywne siły. Wielu nazywa go kamieniem duchowego rozwoju, ponieważ zwiększa duchową świadomość.

W samochodzie zapadła drżąca od pełnego napięcia oczekiwania cisza.

– Leonardo? – zapytał dziadek rozbawionym tonem.

– Mam to powiedzieć? – odparł Leo z wahaniem.

– Śmiało, mój chłopcze!

– Kakoksenit! – zawołał i wszyscy wybuchliśmy śmiechem.

– Dobrze! Doskonale!

Leo odwrócił się i przybił mi piątkę, tak szczęśliwy, jakby wygrał mistrzostwa świata w karate. Właśnie wtedy zrozumiałam, że to nasze nieprawdopodobne, pulsujące energią kamieni i szczerymi uczuciami trio jest najcieplejszą, najbezpieczniejszą i najprzyjemniejszą rzeczą, jaką miałam w życiu. To trio było dla mnie domem.

Ale śmiechy, które zalewały kaskadami wnętrze samochodu, ucichły, gdy tylko Leo i ja rozpoznaliśmy znajome rysy naszej dzielnicy. Z każdym drzewem, każdym budynkiem, każdą lampą, które nas odprowadzały do domów, Tajlandia się zbliżała, a dziadek oddalał.

Nasze serca opadły na dno z głuchym łoskotem, cisza znów spowiła nasze myśli tęsknotą.

Ale nagle dziadek zawrócił gwałtownie, czym wzbudził wściekłość pozostałych kierowców. Leo wtoczył się na mnie i musiałam się wczepić w oparcie przedniego fotela, żeby nas utrzymać.

– No dobrze! – zawołał wesoło dziadek. – Ponieważ poszło wam tak świetnie, może macie ochotę na ostatnią, wspaniałą przygodę przed pożegnaniem?

Chyba nie trzeba mówić, że odpowiedź brzmiała „tak”.

Kiedy wreszcie wczesnym popołudniem dojechaliśmy do Ciappanico w prowincji Sondrio, Leo i ja z niecierpliwości wychodziliśmy z siebie. Wspięliśmy się ścieżką biegnącą przez las i łąkę aż do oberwanego zbocza.

Przez kilka dni lało, a zbierające się nad nami szare chmury najwyraźniej wciąż jeszcze nie wyczerpały swoich możliwości. Ale tamtego dnia nie powstrzymałyby nas nawet wszystkie deszcze z całego nieba.

– Mamy tu przepiękne okno tektoniczne, moje dzieci. Kilka dni temu doszło do kolejnego osunięcia terenu i eksperci twierdzą, że odsłoniła się brekcja serpentynu. Co powiecie, żebyśmy sprawdzili, czy to prawda?

Też pytanie!

Rzuciliśmy się z Leem między poprzewracane głazy, a dziadek obserwował nas czujnie i z rozbawieniem. Tętniła w nas ciekawość, drżało życie, to samo życie, które uwalniało się z potężnych masywów wokół nas.

Góra była niczym olbrzymia księga, a skały były jej stronicami. Opowiadała o pierwotnej energii emanującej z przepaści pradawnych czasów, których bohaterami były kryształy utkane z magii. A my urodziliśmy się po to, by tę księgę czytać.

Leo znalazł coś jako pierwszy: piękny pojedynczy kryształ perwoskitu o czerwonobrunatnym zabarwieniu, podczas gdy ja trafiłam tylko na grupę słabo wykształconych kryształów melanitu. Ale to wystarczyło, by ten dzień, który zaczął się tak źle, szybko stał się lepszy, a to dzięki jedynemu człowiekowi umiejącemu uprawiać najbardziej niewiarygodną magię, ojcu, którego żadne z nas dwojga nie miało.

Zadowoleni, odpoczywaliśmy na przepięknej łące. Leo zauważył, że jeśli krzyknął wystarczająco głośno, jego głos niósł się echem przez całą dolinę, więc zaczęliśmy jak szaleni wywrzaskiwać największe niedorzeczności, jakie nam przyszły do głowy, a góra odpowiadała tym samym.

– Leo jest głuuuupiiiiiiii! – krzyknęłam pierwsza.

– Leo jest głuuuupiiiiiiii! – potwierdziła góra.

Wybuchłam śmiechem.

Leo, jak zwykle, natychmiast przeszedł do kontrataku:

– Luna jest kakokseniiiiteeeeeem!

– Luna jest kakokseniiiiteeeeeem! – zawtórowało mu echo.

Chichraliśmy się jak szaleni, a dziadek śmiał się wraz z nami.

W końcu, wyczerpani, położyliśmy się na trawie, by posłuchać ciszy.

– Ach, czyż tu nie jest cudownie, moje dzieci? Mógłbym tu zostać na zawsze… – Dziadek westchnął, przymykając błękitne oczy i układając się na wilgotnej trawie.

– Ale nie możesz, jutro wyjeżdżasz! – gorliwie przypomniał mu Leo.

Moja myśl odbiegła do tego dalekiego i tajemniczego kraju, który przyciągał dziadka bardziej niż jakiekolwiek inne miejsce na świecie, niczym olbrzymi magnes.

– Bardzo lubisz Tajlandię, prawda? – zapytałam.

– Kocham ją – odparł bez zastanowienia.

– A zabierzesz nas tam kiedyś ze sobą, dziadku?

Otworzył oczy i usiadł.

– Pewnie. Jesteście moimi bezcennymi brylancikami. Któregoś dnia zabiorę was tam ze sobą – zapewnił nas, kiwając głową. – Obiecuję.

Leo, jak to miał w zwyczaju, poczuł potrzebę przypieczętowania paktu niczym mały, skrupulatny notariusz. Z porozumiewawczym spojrzeniem wyprostował mały palec i uśmiechnął się do mnie. Zahaczyłam mój mały palec o jego, a zaraz potem dziadek splótł z nami swój, gigantyczny. Obietnica została zatwierdzona, a z nieba spadły pierwsze krople deszczu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: