Sekretny pokój w Auschwitz - ebook
Sekretny pokój w Auschwitz - ebook
Dwie siostry zostają brutalnie rozdzielone przez wojnę. Anna trafia do nazistowskiego obozu koncentracyjnego. Danuta nie przestaje starać się o jej ocalenie, nawiązując bardzo ryzykowany kontakt z polskim podziemiem. Marzenie o ponownym spotkaniu zostaje niestety udaremnione. Szansa na zemstę pojawia się sześćdziesiąt lat później… Tragiczna i zarazem porywająca opowieść o oszustwie, odwadze i sile przetrwania.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8074-450-9 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
9 STYCZNIA 1940
Węgrzyn, Polska
Według niemieckich żołnierzy przemierzających Polskę po blitzkriegu pierwszego września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku zabijanie to pestka. Rozmawiali o tym w trakcie podróży, podskakując i tłukąc się na wybojach pośród smętnego, szarego krajobrazu, gdy zbliżali się do niemieckiej granicy i leżących za nią polskich wsi. Panowała powszechna zgoda co do tego, że jak już się zacznie, trudno przestać. Pierwszy raz był najtrudniejszy, a potem to już „masowe strzelanie do szczurów”, jak ktoś zauważył, a cała reszta zaśmiała się z tej analogii, ponieważ właśnie tak minister Goebbels nazywał Żydów i Polaków: szczurami.
Brak oporu podczas drugiej fali zaskoczył oddziały SS, które nie wzięły pod uwagę faktu, że mają do czynienia jedynie z chłopami i ich rodzinami, a nie z wyszkolonym personelem wojskowym. Z jakąż łatwością robiło się czystki, podążając śladem elitarnych oddziałów szturmowych, które zaledwie kilka tygodni wcześniej niczym niemożliwa do zatrzymania machina utorowały drogę do Warszawy. Niemiec – to brzmi dumnie.
Teraz tylko sprzątali i przy udziale drobnych lokalnych urzędników sporządzali listy – niekończące się listy. Każda najdrobniejsza rzecz musiała być udokumentowana i zatwierdzona stemplem, ponieważ ostatecznie całą dokumentację deponowano w Berlinie. Führer oświadczył, że wszystkie działania trzeba ewidencjonować, ponieważ Niemcy tworzą właśnie historię. Zapewniano ich, że są niezwyciężeni, a zważywszy na łatwość, z jaką wszystko im się poddawało, najwyraźniej była to prawda.
Nikt nie powiedział, jak długa jest droga do zwycięstwa, stawało się jednak jasne, że składała się z wielu etapów. Im prędzej uporają się z bieżącymi zadaniami, tym prędzej wojna się zakończy. Należało działać sprawnie także i w drugiej fazie; SS miało rozprawić się z drobnymi sprzeciwami i głupimi narzekaniami (wielu ludzi będzie niezadowolonych ze zmian) i nie pozwolić, by ktokolwiek lub cokolwiek stanęło im na drodze.
Berlin wpadł na doskonały pomysł wykorzystania więźniów do fizycznej pracy, wyznaczając niemieckich żołnierzy dokładnie do tych zadań, do których się zgłosili – walki o ojczyznę. Podbite ziemie dostarczały licznej siły roboczej, a z dotychczasowych doświadczeń wynikało, że Führer miał rację – Polacy nadają się do pracy fizycznej i do niczego ponadto. Stoją o stopień wyżej od Żydów, ale to niewielka różnica.
Mężczyźni, mając mnóstwo czasu w trakcie długiej podróży, w ciężarówce poruszali wiele różnych tematów, a nastrój poprawił się im jeszcze bardziej, gdy zaczęli rozprawiać o dodatkowych korzyściach związanych z „drugą falą”. Na przykład dostaje się najlepsze kwatery, zwłaszcza jeśli jest się oficerem. Dobrze też mieć znajomego w Gestapo, ponieważ to przyspiesza sprawy, a nie ma nic lepszego, niż przejąć mieszkanie zwolnione niedawno przez jakiegoś zamożnego Żyda, jako że to oni mieli zawsze najpiękniejsze nieruchomości i zostawiali po sobie dobry jakościowo dobytek. Wolno im było zabrać ze sobą tylko tyle, ile zdołali unieść, ku wielkiej korzyści wprowadzającego się na ich miejsce nowego lokatora.
Największymi problemami drugiej fali były zasoby i czas. To typowe dla Berlina, siedziby anonimowych biurokratów, którzy odczytywali treści zawarte między wierszami przemówień Führera: nie mieli pojęcia o praktycznych trudnościach, z którymi ci na miejscu musieli mierzyć się każdego dnia. Tyle dobrego, że nie narzucali wielu zasad. Owszem, wszystko musiało być udokumentowane i odnotowane, przeprowadzano kontrole, audyty i bilanse, ale istniała możliwość dowolnego doboru środków, byle wykonać zadanie. Po prostu. I takie były rozkazy. Wykonać!
Wtedy nadeszła pora na zabijanie. Czasem nie miało się wyboru, bo inaczej spowalniałoby się proces i wynikłyby z tego piekielne kłopoty. Jeśli ktoś powodował zbędne opóźnienia, należało rozprawić się z nim natychmiast, by móc przejść do następnego celu. Tylko to się liczyło.
Rolf Schroder, najwyższy rangą Niemiec w ciężarówce, mówił o otrzymanej korespondencji dotyczącej problemów części młodszych rekrutów SS z likwidowaniem dużych grup – strzelanie przez wiele godzin do nieuzbrojonych starszych ludzi oraz dzieci dla niektórych stawało się nieznośne. Sprawa zaczęła nabierać rozpędu, gdy do Berlina wpłynęły liczne raporty z operacyjnych działań polowych. Zamiast mówić żołnierzom, by „się uodpornili” i wypełniali swoje obowiązki, Reichsführer Himmler, który dowodził SS, a nawet Obersturmbannführer Eichmann (komendant wszystkich obozów) poszukiwali innych metod eliminacji, by uspokoić sytuację.
Wraz z szerzeniem się wieści o zakładaniu gett, w których tymczasowo zakwaterowywano Żydów, stało się jasne, że liczebność się zwiększy. Mówiło się nawet o stworzeniu programu eutanazji dla dorosłych, który pomógłby w rozwiązaniu kwestii praktycznych związanych z tymi sprawami. Wszyscy czuli się pokrzepieni na duchu, że Berlin poważnie traktuje ich obawy.
Rosyjskich jeńców wojennych oraz polskich dysydentów likwidowano szybko, ponieważ byli potencjalnie najbardziej szkodliwi. Pomimo tragicznego w oczywisty sposób położenia z jakiegoś niedorzecznego powodu wciąż mieli w sobie zapał i determinację. Im mocniej uderzało się w wichrzycieli, tym bardziej rósł upór tych głupców. Żydów było więcej niż wszystkich innych razem wziętych, ale na szczęście zachowywali się tak biernie i ulegle, że nie nastręczali większych trudności. Znęcano się nad nimi i poniewierano, systematycznie bito i odczłowieczano do tego stopnia, że zgadzali się nawet pilnować samych siebie!
Z wybranych formowano grupy kapo – zaufanych więźniów – których zadaniem było utrzymywanie dyscypliny wśród swoich. Niemcy musieli mieć ubaw, gdy rozmawiali o tym, że kapo ochoczo stłuką na kwaśne jabłko każdego z żółtą gwiazdą Dawida na rękawie! To genialny Adolf Eichmann rozpracował sposób postępowania tych ludzi na długo przed przeniesieniem ich do gett. Nigdy nie podejmowali walki; stawali na baczność, gdy im kazano, pracowali do ostatków sił, kopali własne groby, a nawet własnoręcznie zapełniali te już wykopane, zanim ich rozstrzelano. Łatwiej być nie mogło. Gdyby tylko nie było ich tak wielu!
Wart uwagi jest fakt, że zdaniem części esesmanów z Żydami nie było żadnej frajdy. Gdzie pościg, gdzie polowanie? Ich uległość sprawiała, że wiało nudą, więc oddziały musiały podtrzymywać swoje zaangażowanie w sprawę wszelkimi dostępnymi środkami. Trudno mieć szacunek dla wroga, który nie stawia oporu.
„Brak frajdy” najbardziej doskwierał Karlowi Braunowi. Jego koledzy z ciężarówki widzieli go już w akcji i nie wątpili, że zabijanie sprawiało mu przyjemność. Czasem dostrzegali to w jego oczach – błyszczały, gdy zaczynało się rozstrzeliwanie. Ale dobrze było mieć go pod ręką. Kiedy Chart znajdował się w pobliżu, można było robić swoje.
8
Poranne słońce próbowało obwieścić swoje pojawienie się na szarym niebie za zasłoną nagich drzew. Szron osadził się na trawie, lód chrzęścił pod kołami ciężarówki telepiącej się po zamarzniętym błocie i wybojach. Rolf Schroder patrzył, jak wstaje kolejny ponury dzień polskiej zimy. Nienawidził Polski, jej zasnutego nieba i nijakiego krajobrazu. Poprzedniego wieczora spotkał się z kłótliwym burmistrzem sporego miasta, w końcu wyciągnął od niego interesujące go nazwiska i zatrzymał się tam na nocny spoczynek. Przed wyjazdem postanowił pozostawić przykład, dlaczego nie należy sprzeciwiać się SS w takich czasach. Przykład zawisł na drzewie pod ratuszem. A dokładniej – trzy takie przykłady.
Później Schroder wyruszył w godzinną podróż wąskimi bocznymi drogami do maleńkiej wioski Węgrzyn, dziesięć kilometrów za niemiecko-polską granicą.
Pozwolił sobie na przelotny uśmiech. Życie podporucznika SS okazało się nie takie złe, jak z początku obawiali się jego rodzice. Nie walczył na linii frontu. Los najwyraźniej mu sprzyjał i Schroder był przekonany, że jeśli nie będzie pakował się w kłopoty, przeczeka wojnę i gdy konflikt zbrojny się zakończy, powróci do normalnego życia, wzbogaconego o nowe doświadczenia.
Lech Burczyk dźwignął z łóżka swoje obolałe ciało, przeciągnął się i podszedł boso do okna po zimnych deskach podłogi. Gdy rozsuwał jutowe zasłony, zza których wyłonił się kolejny mroźny poranek, oddech zawisł przed nim w powietrzu pod postacią lekkiego obłoczka niewypowiedzianych jeszcze słów. Zima ciągnęła się już długo, okazała się czasem burzliwym, obfitującym w wydarzenia wszczęte z haniebnych pobudek. Niemiecka inwazja, o której mówiło się ze strachem od dawna, przeprowadzona w przerażająco błyskawicznym tempie, zwiastowała nadejście nowego roku w najgorszy możliwy sposób.
Zwykle o tej porze Lech myślał o wiośnie i nadchodzących siewach. Ale do wiosny pozostały jeszcze dwa miesiące, a dwa miesiące mogą bardzo się dłużyć, gdy zależy od ciebie życie tak wielu osób, a tymczasem twój los jest w cudzych rękach.
Dobiegający osiemdziesiątki Lech urodził się w tym domu, a przed nim jego ojciec. Pokolenia przemijały i teraz dom należał do Lecha, jego żony Zlaty i ich córki Rozy, z którą zamieszkały tam jej dwie nastoletnie córki, Danuta i Ania. Miejsce znów wypełniło się ludźmi, ale na nieszczęście Lecha samymi kobietami! Między innymi z tego powodu zerwał z rodzinną tradycją i dbał o to, by wstawać o świcie jako pierwszy – chcąc zakosztować ciszy i spokoju wczesnego poranka.
Roza była tą nieokiełznaną, najtrudniejszą latoroślą z pięciorga dzieci Lecha i Zlaty, która okryła rodzinę najgorszą możliwą hańbą. Mieszkała ze swoim mężem Leszkiem (leniwym nieudacznikiem i wałkoniem, jak większość mężczyzn z Lublina, zdaniem Lecha) oraz ich pierwszym dzieckiem, córką Danutą, w niewielkim dzierżawionym gospodarstwie pośrodku niczego, gdzieś pod Łodzią. Gdy Roza oznajmiła, że znowu jest w ciąży, Leszek nie przyjął tej nowiny z radością. Jeszcze jedna gęba do wyżywienia. Lepiej, żeby tym razem urodził się chłopiec. Kiedy dorośnie, będzie przynajmniej pomagać w gospodarstwie. Wspólnymi siłami jakoś dawali sobie radę, ale ledwo, a teraz stracą dochód, jaki przynosił im ich lokator, którego pokój wkrótce będzie potrzebny powiększającej się rodzinie.
Leszek odczuje brak lokatora. Mężczyźni regularnie grywali w karty albo szachy i zwykle popijali razem wieczorami – Leszek i cichy podkuwacz koni przedstawiony mu na targu przez znajomego, który zabawił u nich dłużej niż ktokolwiek przewidywał. Podkuwacz koni wyglądał jakoś dziwnie, trochę jak Cygan, miał długie, czarne, kręcone włosy oraz oczy w różnych kolorach. Trudno było rozgryźć, czy jest krętaczem, czy oryginałem (mężczyźni na targu widzieli w nim krętacza, za to ich kobiety oryginała). Ale jakie to miało znaczenie? W piciu dorównywał najtęższym głowom, a przyłapany na karcianym oszustwie parskał śmiechem. Dorabiał pokątnym handlem końmi i zawsze płacił czynsz na czas. Zwykle wykonywał w domu różne drobne prace, te, do których Leszek jakoś nigdy nie mógł się zabrać, ponieważ był albo zbyt zajęty, albo zbyt pijany. Drobna kwota, którą dorzucał do domowego budżetu, oraz pomoc, którą świadczył, szybko sprawiły, że stał się niezbędny.
Uprzedzono go, że będzie musiał się wyprowadzić wkrótce po narodzinach dziecka. Okazało się tymczasem, że wyniósł się znacznie szybciej, niż się spodziewali – już kilka godzin po przyjściu na świat niemowlęcia. Dziesięć minut później wybiegł z domu także Leszek – w pogoni za lokatorem.
Dopadł go na przedmieściach Łodzi i niemal zatłukł na śmierć, następnie wrócił do domu, uderzył Rozę pięścią w twarz, spakował manatki i tyle go widziano. Roza zabrała dwójkę dzieci do gospodarstwa rodziców w Węgrzynie, powróciła do panieńskiego nazwiska i samotnie wychowywała dzieci.
Nowo narodzona Ania stała się atrakcją targowej mieściny: bądź co bądź nieczęsto widuje się na polskiej wsi dziecko o kruczoczarnych włosach, jednym oku niebieskim, a drugim brązowym.
W miarę dojrzewania i wkraczania w nastoletniość uroda Ani coraz bardziej rozkwitała. Zdecydowanie różniła się od patykowatych, jasnowłosych i błękitnookich dziewcząt, które uczęszczały do miejscowej szkoły. I choć niektórzy sądzili, że ma w sobie odrobinę charakterystycznej dziecięcej pulchności, wkrótce stało się jasne, że tak nie jest. Natura obdarowała Anię ponętną figurą oraz zachwycającą urodą cygańskiej królowej, co w oczach chłopców dawało jej prawdziwą przewagę nad innymi dziewczętami, ona jednak przez większość czasu opędzała się od zalotników, zamiast ich ośmielać.
Danuta, starsza o dwa lata siostra Ani, była bardzo podobna do matki – Polka z krwi i kości. Krótkie blond włosy, owalna twarz, szlachetny nos. Nogi do pasa, szczupła, zwarta budowa sportsmenki. Były jej pisane wielkie sukcesy na arenie sportowej, ale nauka także szła jej bardzo dobrze, podobnie jak Ani, zwłaszcza języki. Dziewczynki stały się nierozłączne.
Danuta miała zdecydowanie większe doświadczenie w sprawach sercowych. Nim skończyła dziewiętnaście lat, była już dwukrotnie zakochana i zdążyła zapomnieć, kiedy straciła dziewictwo i kto je odebrał. Ani udało się je zachować, ale jako siedemnastolatka znalazła się pod ostrzałem kilku adoratorów, w tym dwóch ojców koleżanek. Na razie wolała jednak słuchać o wyczynach siostry, gdy leżały razem w łóżku i rozmawiały do późnej nocy.
Żadna z nich nie bała się pracy, obie robiły w gospodarstwie dziadka więcej, niż powinny. Miały silne ramiona i nogi – i równie silne charaktery: nikt nie zadzierał z Burczykównami, a ci, którzy ośmielali się spróbować, zawsze źle kończyli, zwłaszcza chłopcy.
O ile Danuta potrafiła wykazać się uporem, Ania zawsze była realistką, choć miała też w sobie trochę nonszalancji, która, jak się mówiło, pewnego dnia może wpędzić ją w tarapaty. Lech i Zlata dziękowali Bogu, że obdarzył ich tak wspaniałymi wnuczkami, choć jednocześnie przeklinali Rozę za wstyd i trudne doświadczenia, które sprowadziła na nich i na siebie. Ale koniec końców rodzina to rodzina, byli sobie bliscy jak koszula ciału. Lech czuł, że Bóg naprawdę mu błogosławił.
Długie lata pracy na roli odcisnęły na Lechu piętno. Odkąd pamiętał, uprawa buraków cukrowych stanowiła centrum jego wszechświata. A teraz? Wszystko zmieniało się z dnia na dzień, w dodatku Niemcy narzucili w Polsce ścisłe regulacje żywnościowe.
Dieta polskich obywateli została ograniczona do sześciuset pięćdziesięciu czterech kalorii dziennie, czyli mniej więcej dwudziestu pięciu procent rekomendowanego spożycia, Żydom przysługiwały tylko sto osiemdziesiąt cztery kalorie. Grożono kontrolami, wymuszono racjonowanie, a większość płodów rolnych uprawianych przez takich chłopów jak Lech zabierano dla niemieckiej armii. Dlatego miał przeświadczenie, że są bezpieczni. Po co Niemcy mieliby krzywdzić rolników, którzy tak ciężko pracowali, by wyżywić swoich panów i władców? Plotki rozsiewane na targu były pozbawione sensu.
Lech naciągnął na ramiona patchworkową kołdrę, odwrócił się i zostawił swoje myśli przy oknie. Przez chwilę zastanawiał się, co to za hałas dobiega gdzieś z oddali. Brzmiał metalicznie, jak tłuczenie metalu o metal, przypisał go więc łańcuchom i kłódkom na drzwiach stodoły, które często stukały bez powodu. Zanotował w pamięci, że trzeba je sprawdzić.
Gdy wrócił do sypialni, Zlata mamrotała coś przez sen. Stanął w drzwiach, spojrzał czule na kobietę, która została jego żoną w wieku piętnastu lat. On sam miał zaledwie szesnaście, kiedy się pobrali. Wypełnione ciężką pracą życie odcisnęło na niej swoje piętno, ale była dobrą żoną i cudowną matką jego dzieci, a jeszcze lepszą babką. Inni mężczyźni ze wsi (z którymi Lech od czasu do czasu pił i grał w szachy) nieustannie klęli na swoje żony, on jednak nie widział żadnego konkretnego powodu do skarżenia się na Zlatę – bez względu na to, jak mocna była wódka albo jak późna pora!
Zlata wyśmienicie gotowała i rządziła w domu jak wszystkie polskie kobiety. Czasem bywała trudna, co u Polki nie było niczym wyjątkowym, ale żyli zgodnie, a na pewno lepiej, niż się wielu spodziewało lata temu, kiedy się ze sobą zeszli.
Targowe plotki zawsze wywoływały w Zlacie panikę i od kiedy po raz pierwszy doszły ją słuchy o niemieckiej inwazji, nie przespała spokojnie żadnej nocy. Lech stale zapewniał ją, że nic im nie grozi. Niemcy polują na Żydów. „Polskę nieraz już najeżdżano w przeszłości i prawdopodobnie na tym się nie skończy, ale wziąwszy wszystko pod uwagę, Hitler potrzebuje takich jak my, by wyżywić swoją armię”, uspokajał któryś raz z kolei. Oto nadarzała się okazja do zarobienia w końcu trochę grosza, aczkolwiek kosztem cudzego nieszczęścia, ale tak to już w życiu bywa.
W drodze do kuchni Lech pozwolił sobie na uśmieszek i wspomniał rozmowę z poprzedniego dnia przy obiedzie. Zlata jak zwykle widziała wszystko w czarnych barwach i już po raz drugi zepsuła bigos! Dołożył drewna pod kuchnią, dmuchał, póki nie wystrzelił płomień i nie spowił szczap, postawił na fajerce rondel z wodą. Słońce wstało niecałe pół godziny wcześniej, ale było dość widno. Ponieważ artretyzm Zlaty zimą się zaostrzał, Lech z przyjemnością zanosił żonie kubek gorącej herbaty, by mogła niespiesznie wstać z łóżka i rozpocząć dzień.
Nie mógł się doczekać wieczora. O siódmej on i kilku innych mężczyzn ze wsi miało się zebrać w domu jego kuzyna na partyjkę szachów, rozmowy o polityce, sporcie i inwazji, wspólne palenie papierosów i picie domowego bimbru. Był to jego ulubiony czas w tygodniu, tylko dla niego, z dala od kobiet.
Siedząc przy starym drewnianym stole, owinięty kołdrą, którą Zlata uszyła mu ręcznie na dziesiątą rocznicę ślubu, znów usłyszał na zewnątrz jakieś postukiwania. Tym razem był pewien, że to nie łańcuchy na drzwiach stodoły. Dźwięk był zbyt głośny i zbyt mechaniczny, jakby pod dom zajechał jakiś pojazd.
Trzask drzwi potwierdził, że się nie myli.
Lech nie znał nikogo, kto miałby auto. Prawdę mówiąc, pierwszy raz ktoś odwiedził go samochodem kilka dni temu, kiedy miejscowi urzędnicy przybyli zatwierdzić roczny limit buraków cukrowych. Może wrócili po więcej informacji albo zapomnieli o coś zapytać. Ale nie zjawialiby się o świcie. Przyjechaliby w godzinach urzędowych – chyba że jest jakiś problem.
Lech wstał od stołu, słysząc, jak dwie pary ciężkich buciorów tupią na ścieżce prowadzącej do domu. Nim doszedł do połowy korytarza, ktoś już kołatał do drzwi.
Lech mieszkał w Węgrzynie całe swoje życie. Od czasu do czasu jeździł na targ do dużego miasta, do Krakowa, i poza pobytem w wojsku nigdy nie słyszał innego języka niż polski. Tym razem, kiedy szybkim krokiem po raz ostatni tego ranka podchodził do frontowych drzwi, usłyszał głos mówiący po niemiecku:
– _Öffnen._ Otwierać. _Schnell_, szybciej, _schnell_!
9
Przeklęte drzwi zablokowały się jak zwykle w zimie i kiedy Lech zdołał wreszcie otworzyć je szarpnięciem, stanął twarzą w twarz z niemieckim żołnierzem celującym z karabinu w jego pierś oraz drugim, trzymającym w ręku podkładkę do pisania. Lech momentalnie zastygł.
Najwyraźniej dowodził ten z podkładką, choć bardziej przypominał bladego urzędnika państwowego niż oficera niemieckiej armii.
– _Herr_ Burczyk?
Lech w odpowiedzi skinął głową. Niemiec z listą zadzierał nosa, stał z ołówkiem w ręku, odhaczając nazwiska, i starał się ukryć przed Lechem powodowane zimnem drżenie gołej ręki.
Lechowi bardziej nie podobał się ten chudy z karabinem. Mróz mu najwyraźniej nie przeszkadzał, sprawiał wrażenie kogoś, kto lubi szukać guza, a głęboko osadzone czarne oczy tylko to potwierdzały. Lech czuł, że przy odrobinie szczęścia oraz elemencie zaskoczenia mógłby w razie potrzeby sprzątnąć ich obydwu pomimo dość zaawansowanego wieku. Ale wtedy dostrzegł w tle dwóch innych uzbrojonych esesmanów palących papierosy na tyłach ciężarówki. Wiedział, że nie ma wyboru, musi współpracować. Mimo lodowatego powietrza, które wpadło do korytarza i penetrowało głębiej, Lech cierpliwie czekał, aż ten dowodzący znów przemówi. Ten moment ciągnął się w nieskończoność, zdawał się trwać całe wieki, choć w rzeczywistości upłynęło zaledwie kilka sekund.
Gdy Niemiec w końcu się odezwał, jego głos brzmiał obojętnie i mimo że Lech kompletnie nic nie zrozumiał, ścierpła mu skóra na karku. Nie miał czasu na zastanowienie, ponieważ od razu oszołomił go ogłuszający huk wystrzału, po którym rozbłysło oślepiające światło i coś wybuchło mu w piersi, odrzucając go w tył. Osunął się na podłogę, zostawiając za sobą na ścianie resztki swego życia w postaci grubej czerwonej smugi.
Dwaj Niemcy ominęli przeszkodę w postaci zwłok i skierowali się w głąb pustego korytarza, z determinacją zmierzając w stronę drzwi na jego końcu.
Nagłe hałasy wybudziły Zlatę z głębokiego snu, a słysząc przerażający odgłos wystrzału odbijający się od ścian ciasnego korytarza, gwałtownie wyprostowała się na łóżku i wlepiła wzrok w drzwi sypialni. Od ciężkich kroków zbliżających się do jej pokoju trzęsły się deski podłogi, wywołując drżenie wody w szklance na nocnym stoliku. Do środka wtargnęli dwaj mężczyźni, więc przez wzgląd na skromność Zlata odruchowo podciągnęła kołdrę pod brodę. Nastąpił króciutki kontakt wzrokowy, a potem Zlata przeniosła spojrzenie na otwarte drzwi i dostrzegła leżące w korytarzu zakrwawione ciało męża.
Wtedy widziała go po raz ostatni, a w zasadzie nie zdążyła zobaczyć niczego więcej, ponieważ z lufy karabinu chudego żołnierza śmierć wypadła z impetem po raz drugi w ciągu niespełna minuty. Zlata leżała na łóżku z rozłupaną głową, a wyrwane z poduszki pierze delikatnie unosiło się w powietrzu, po czym miękko lądowało na broczącym ciele.
Czas miał kluczowe znaczenie, dlatego Schrodera frustrowało, że nie znalazł dwóch dziewcząt z listy. Ten idiota burmistrz, którego wywlókł poprzedniego wieczoru z ratusza, wisiał teraz na drzewie w rynku wraz z dwoma innymi urzędnikami. Wcześniej niechętnie wydał listę wszystkich rodzin z dziewczętami w wymaganym wieku, które zamieszkiwały okoliczne wsie, a dla dobra jego własnej rodziny uczciwie podał nazwiska. Burczykowie byli pierwsi na liście.
Wykrzyczano rozkazy, chudy żołnierz z karabinem pomaszerował do sąsiedniego pokoju, chwilę później w domu huknął kolejny strzał. Nagie ciało Rozy zwisało z łóżka niczym porzucona lalka.
Pozostały jeszcze jedne drzwi.
Karl Braun wparował do środka i wreszcie znalazł drżącą ze strachu siedemnastoletnią Anię, wyprostowaną jak struna, siedzącą w łóżku z białą jak płótno twarzą. Podszedł do niej ciężkim krokiem i wyciągnął ją za włosy. Krzyczała.
– _Rasch, rasch,_ szybko!
Wlókł ją za sobą korytarzem nad zwłokami dziadka, przez kałużę jego krwi, po czym cisnął ją na zamarznięty próg. Potem podniósł kołdrę leżącą obok ciała starszego mężczyzny i rzucił ją dziewczynie trzęsącej się jak przerażone szczenię i patrzącej wielkimi jak spodki oczami.
Dowodzący, ten, który, jak dowie się później Ania, nazywał się Rolf Schroder, ponownie sprawdził listę – brakowało jednej dziewczyny. Właśnie miał nakazać gruntowniejsze przeszukanie domu, gdy nagle usłyszał jakieś odgłosy z sypialni Ani. Ruchem głowy wskazał pokój, instruując Brauna, by wrócił tam i się rozejrzał. Może to ta druga dziewczyna. _Niech ją szlag, opóźnia sprawy._
Chudy żołnierz szybko ruszył we wskazanym kierunku i od razu się zorientował, że ktoś jest w szafie. Pewnie ta druga. Rozkazał jej wyjść. I nic, choć wyłapał jakiś dźwięk. Coś jak chlipnięcie. Na dworze ciężarówka włączyła już silnik, wiedział, że czas nagli. Podniósł karabin, puścił serię i usłyszał stłumiony odgłos upadającego w szafie ciała.
Spod narożnika drzwi wypłynęła strużka krwi, zbierając się w kałużę na drewnianej podłodze.
Przy ciężarówce Schroder zapytał, co się wydarzyło.
– Nie chciała wyjść, więc… – Braun wzruszył ramionami i wsiadł do szoferki.
– Sprawdziłeś? Potwierdziłeś, że to ona?
– Jasne, że ona, a kto inny? Tak czy owak było mnóstwo krwi.
– _Scheisskopf!_
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki