Sekrety domu wśród róż - ebook
Sekrety domu wśród róż - ebook
Nie chciałam zabierać ci dobrych wspomnień z dzieciństwa.
Dużo złych rzeczy wyparłaś. O wielu nie wiedziałaś.
Marta jest lekkoduchem, często zmienia pracę i miejsce zamieszkania. Nie przywiązuje się do ludzi ani do pieniędzy. Takie przekonania w głównej mierze wpoił jej ojciec, fotograf i podróżnik. Niestety Marta widziała go po raz ostatni piętnaście lat temu, wtedy wyjechał w kolejną podróż i przestał się z nią kontaktować. Dziewczyna została wówczas sama z nadopiekuńczą matką.
Pewnego dnia Marta otrzymuje propozycję pracy w Brukseli, ma zostać gosposią w posiadłości belgijskiej arystokratki. W okazałej rezydencji, położonej w przepięknym ogrodzie, oprócz baronowej mieszka także jej sympatyczny syn Paul z rodziną: depresyjną żoną Helene oraz trzyletnim synkiem Victorem.
Marta dostaje regulamin, którym musi się kierować podczas wykonywania swoich obowiązków. Dziewczyna szybko przekonuje się, że w domu panują niekonwencjonalne zasady, a rodzina jest bardzo specyficzna. W dodatku wkrótce wychodzi na jaw, że poprzednia gosposia zniknęła nagle w niewyjaśnionych okolicznościach…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67867-09-2 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niebo tej nocy było niezwykle jasne. Na całym sklepieniu gwiazdy mieniły się różnymi odcieniami złota, a olbrzymi księżyc dawał dziś więcej światła niż zazwyczaj. Rozświetlał rosnące wzdłuż drogi krzewy i drzewa oraz wyłaniającą się spośród nich wielką, żelazną bramę. Na jednym z jej grotów wisiał niewielki fragment materiału, który kołysał się leniwie na wietrzej jak biała flaga.
Zanurzona w nocnym, kojącym chłodzie obserwowała migoczące na niebie gwiazdy. Mokre źdźbła trawy otulały ją z każdej strony i nieśmiało muskały w skronie i ramiona, a po jej rozpalonych policzkach powoli sączyły się zimne krople. Nie wiedziała, czy była to rosa kapiąca z chwastów, czy gorzkie łzy desperacji.
Z każdą kolejną minutą jej oddech był coraz spokojniejszy, jednak ból w prawej łydce powoli narastał. Wcześniej czuła tylko delikatne pulsowanie, później pieczenie, a teraz miała wrażenie, jakby ktoś rozrywał jej nogę szpikulcem do lodu, niespiesznie, milimetr po milimetrze, czerpiąc z jej cierpienia psychopatyczną satysfakcję.
Zerknęła w kierunku łydki. Ciemna, gęsta krew powoli sączyła się po nodze, wsiąkając w białą skarpetkę i malowniczo plamiąc trampek. Dotknęła rany, cicho syknęła i zacisnęła powieki.
„Czas wstawać. Weź się, kurde, w garść”, powtarzała w głowie. Wytarła dłoń w zroszoną trawę, chwyciła się stalowego pręta i napięła wszystkie mięśnie. Z ogromnym trudem podniosła się, wydając przy tym długi, stłumiony krzyk. Stanęła niepewnie na drżących nogach i ponownie obejrzała za siebie. Nikogo już nie było. Mężczyzna zniknął.
Przedzierając się przez srebrną mgłę, wlokła za sobą tę nieszczęsną, rozdartą nogę. Nie była w stanie jej podnosić, więc jedynie szurała podeszwą po szosie, zbierając po drodze kupę wilgotnych liści. Rześkie powietrze regularnie wypełniało jej płuca, po czym zamieniało się w biały obłoczek, zlewający się z otaczającą ją mgłą. Dziś las pachniał inaczej. Woń mokrej ziemi jeszcze nigdy nie była tak kojąca, a aromat żywicy tak intensywny.
Noc tak koszmarna, a zarazem tak piękna. Tak bolesna, a zarazem tak błoga. Psychodelicznie dziwna.
Po dłuższym czasie miała już dosyć tego kulawego spaceru. Straciła nadzieję na jakikolwiek ratunek. Została jej tylko niemoc i rozpacz. Gdy miała już usiąść na drodze, rozpłakać się i ogłosić oficjalną kapitulację, zobaczyła przebijające się przez mgłę dwa żółte światła. Próbowała krzyknąć, jednak była zbyt słaba, by móc wydać z siebie jakikolwiek dźwięk. Struny głosowe odmówiły jej posłuszeństwa, a zdrętwiały język sprawił, że była w stanie jedynie bezdźwięcznie bełkotać.
Przystanęła na poboczu i usiłowała podnieść ręce do góry, by być bardziej widoczną. Wtedy poczuła, jak prawa noga się pod nią załamuje, a jej policzek uderza z impetem o zimny asfalt.WYPROWADZKA
Gdańsk, wrzesień 2018
Wysiadając z windy, od razu poczuła na klatce schodowej odpychającą woń smażonego kurczaka. Wyjęła z torebki pęk kluczy i gdy tylko uchyliła drzwi od mieszkania, intensywny odór spalenizny uderzył prosto w jej nozdrza, wywołując u niej mdłości.
Przewróciła oczami i zaklęła pod nosem. Chmura smrodu w mieszkaniu – tylko tego jej trzeba po ośmiu godzinach zaiwaniania za biurkiem.
Niedbale zdjęła szpilki, rzuciła torebkę na podłogę i pobiegła pootwierać wszystkie okna. Niestety, aromat zwęglonego drobiu nie wietrzeje tak szybko. A przynajmniej nie tak szybko, jakby tego chciała. Czekając, aż kulinarny smrodek zostanie zneutralizowany przez świeże powietrze, wydobywające się niemrawo z uchylonych lufcików, chwyciła za stojący obok odświeżacz powietrza.
Zerknęła w kierunku pokoju Marty. Jej drzwi były otwarte na oścież, a z pomieszczenia słychać było utwór zespołu Gnarls Barkley Crazy.
– Cześć! Jestem! – krzyknęła.
Współlokatorka nie odpowiadała.
– Stara, skoro już musisz jeść coś, co ma dziób i barbarzyńsko przyrządzać to w naszym wspólnym mieszkanku, to może chociaż potem byś tu wywietrzyła, co? Wiesz, że ten smród mnie obrzydza – mówiła, zasłaniając lewą dłonią nos jedwabną chustką, a prawą rozpylając w powietrzu aerozol. – Potem, przez ciebie, wszystkie żakiety mi śmierdzą kurzym trupem – dodała donośnym głosem, próbując przekrzyczeć piosenkę.
Marta wciąż zaciekle milczała.
– Ej, Krejzi! Jesteś tam? – Podeszła do otwartych drzwi. – Co ty robisz? – Zmarszczyła czoło.
– Pakuję się. Jutro wyjeżdżam – oznajmiła Marta, wyjmując energicznym ruchem z półki lniane spodnie. Nawet nie spojrzała w kierunku Klaudii.
– Aha… a dokąd, jeśli można spytać?
– Do Belgii – odparła krótko.
– Na długo? – spytała rozdrażniona. Zazwyczaj Marta dużo mówiła, ale dziś wyjątkowo Klaudia musiała ciągnąć ją za język.
– Nie wiem. Pewnie na miesiąc, ale mam nadzieję, że na dłużej. Potem zobaczę.
Klaudia stała w osłupieniu, trzymając w jednej dłoni spray, a w drugiej beżową chusteczkę. Przyglądała się z niepokojem swojej zafiksowanej na pakowaniu walizki współlokatorce. Otworzyła usta, by zadać jej jakieś pytanie, ale w sumie nie wiedziała, od czego zacząć. Co ona sobie wyobrażała? Czemu nic nie powiedziała? Czy miała zamiar w ogóle się pożegnać? Mieszkały ze sobą niecały rok i dobrze się dogadywały, nie licząc incydentów z oczadzaniem mieszkania. Żadna z nich nie szukała dodatkowych problemów ani kłótni, a wynajmując wcześniej stancje, obie przekonały się, że to niemal cud trafić na taką osobę.
Powoli rozejrzała się po pokoju Marty. Puste półki, pusta szafa, zniknęło także jej zdjęcie z dzieciństwa, które zawsze wisiało na ścianie. Jej współlokatorka miała niewiele rzeczy. Żadnych figurek, świeczek, dywaników i innych zbędnych pierdółek, które zagracają przestrzeń w pokojach większości dziewczyn. Jedyne, co widniało u niej na ścianie, to ta brązowa ramka ze zdjęciem, na którym piętnastoletnia Marta stoi z tatą na Tarnicy.
– A co z pokojem? – spytała Klaudia.
– Powiedziałam już właścicielowi, według umowy mam miesiąc wypowiedzenia, więc czynsz potrąci mi z kaucji i będziemy rozliczeni. Ale wyjeżdżam jutro.
– A Michał?
– Zerwałam z nim – odparła Marta, upychając z impetem czarną bluzę do dużej, czerwonej walizy na kółkach.
– Jaja sobie robisz? – Klaudia wytrzeszczyła oczy. – Czemu z nim zerwałaś?
– Z tego samego powodu, co zawsze. Po czterech miesiącach chciał stabilizacji – westchnęła i pokręciła głową. – Ale dobrze zniósł rozstanie, lepiej niż ten poprzedni.
– Przecież chyba dobrze się dogadywaliście?
Marta cicho chrząknęła i podrapała się po piegowatym nosie.
– Na dłuższą metę z nikim dobrze się nie dogaduję.
– A ze mną? – spytała niepewnie Klaudia.
– Ty, małpo, jesteś wyjątkiem, ale i tak cię jutro opuszczam. – Zerknęła na koleżankę i puściła do niej oczko.
Klaudia uniosła swoje czarne, stanowczo zbyt grube brwi i powoli odstawiła na ziemię odświeżacz powietrza. Oparła się o ścianę i patrzyła, jak jej współlokatorka niedbale wciska trampki do bocznej kieszeni torby. Klaudia była pewna, że się tam nie zmieszczą, ale Marta nie dawała za wygraną. Po minucie walki z niesfornymi podeszwami udało jej się w końcu dopiąć zamek.
– Można? Można! – Marta z tryumfującą miną wskazała dłońmi na upchnięte buty.
– Brawo – mruknęła Klaudia i bez entuzjazmu zaklaskała w dłonie.
Marta założyła włosy za ucho, zmrużyła oczy i spojrzała badawczo na Klaudię.
– Jesteś na mnie zła? – spytała.
– Czy jestem zła? – prychnęła. – Skąd taki wniosek?
– Stąd, że twoim fochem wali teraz po nosie bardziej, niż moim spalonym kurczakiem.
W pokoju zapanowała cisza, a atmosfera w mgnieniu oka zgęstniała, jak ciepły budyń w garnku.
Klaudia uchyliła usta, by odpowiedzieć, jednak po chwili głośno wypuściła powietrze i zagryzła dolną wargę. W telefonie odtworzył się kolejny utwór z playlisty – Lenny Kravitz Fly Away.
– OK. Czyli jednak, foch – Marta pokiwała głową sama do siebie.
– Żaden foch… – Głos Klaudii delikatnie się załamał. – Po prostu staram się ciebie zrozumieć i jakoś nie potrafię. Jesteś niepoważna.
– Wiem – skwitowała Marta, jakby to było oczywiste. – Przepraszam cię, miśku, ale przecież od zawsze ci mówiłam, że szybko zmieniam plany. Trafiła się okazja, by pracować w Belgii za niezłą kasę, więc jadę. I nie maż się. – Zerknęła na Klaudię z półuśmiechem. – Kiedyś i tak któraś z nas by się wyprowadziła. Przecież nie mieszkałybyśmy ze sobą do końca życia.
– No tak, ślubu nie mamy – wymamrotała cicho i schowała chustkę do kieszeni.
Marta przerwała pakowanie i spojrzała z uwagą na koleżankę. Dopiero teraz, gdy przyjrzała się Klaudii uważnie, zauważyła jej zaczerwienione oczy i delikatną zmarszczkę na czole. Zobaczyła też, że przygryza jeden ze swoich purpurowych, idealnie wypiłowanych paznokci, a skoro nie przejmowała się potencjalnym odpryskiem na hybrydowym lakierze, to oznaczało tylko jedno – było z nią źle.
– Będzie dobrze, głupolu. – Podeszła do Klaudii i mocno ją przytuliła. – I nie gryź już tego pazura.
– Ja nie wiem, jak ty to robisz – westchnęła. – Tak łatwo ci przychodzi nagle spakować manaty i zamieszkać gdzieś indziej. Nie jesteś za stara na taki styl życia?
Marta ściągnęła brwi i z powrotem usiadła na walizce.
– Za stara? – zdziwiła się. – To jest jakiś termin ważności na określony styl życia?
– Wiesz, o co mi chodzi… – westchnęła. – Powinnaś sobie w końcu znaleźć jakąś normalną pracę, nie wiem, w jakiejś korpo albo gdzieś. Znasz dobrze języki, jesteś po filologii, mogłabyś znaleźć dobrą robotę na umowę.
Marta cmoknęła pod nosem. Już dawno przywykła do tego typu kazań. Jej styl życia niezbyt wpasowywał się w profil klasycznego milenialsa. Co drugi dzień słyszała: „w pewnym wieku trzeba żyć na poziomie” lub „nie wypada jeść byle gdzie i ubierać się w byle co”. I to jej ulubione „powinno się”. Czasami, przy tego typu debatach, nie pozostawało jej nic innego, jak uśmiechać się, kiwać głową, a potem i tak robić po swojemu.
– Po prostu w pewnym wieku powinno się żyć na poziomie – kontynuowała Klaudia. – Nie wypada jeść byle gdzie i ubierać się w byle co.
No właśnie. Stara śpiewka.
– OK – przytaknęła dla świętego spokoju.
– A z tym wdziankiem przydałoby się coś zrobić. – Klaudia podniosła z podłogi dwoma palcami beżowy sweter, choć określenie „sweter” było dla niego komplementem. Była to raczej mocno zmechacona szmatka, którą wieńczył dyndający na szarej nitce guzik.
– Wiem, przyszyć guzik i go ogolić – mruknęła Marta, wracając do pakowania.
– Albo go wyrzucić. – Upuściła niedbale wdzianko na podłogę i wykrzywiła twarz w dzikim grymasie. – Serio, stara, powinnaś w końcu pójść do normalnej pracy, bo żyjesz jak jakiś student. Albo hipis.
Marta przeciągnęła się i głośno ziewnęła. Następnie położyła dłoń na barku i pokręciła głową na boki. Jej kark chrupnął dwa razy. Lenny ucichł.
– Posłuchaj, kochana. – Rozłożyła dłonie w teatralnym geście, jakby chciała wygłosić arcyważną przemowę. – Mój życiowy minimalizm ma same zalety. I dobrze wiesz, że jest bardziej eko niż twój weganizm, tylko wstyd ci się do tego głośno przyznać. – Wskazała palcem na Klaudię i zmrużyła jedno oko. – Jakbyś nie kupowała co miesiąc tony ciuchów i jakichś dupereli z jabłuszkiem, to byś skuteczniej ratowała planetę.
Klaudia przewróciła oczami i wypuściła głośno powietrze.
– Ale i tak powinnaś…
– Powinnaś to, powinnaś tamto… – przerwała jej Marta. – Jedyne, co każdy człowiek powinien, to oddychać, bo inaczej by umarł. I czasami pić, jeść i chodzić do kibla. A reszta, to wolna wola.
– No dobra, rozumiem – rzuciła od niechcenia i machnęła ręką w powietrzu.
– Nie musisz tego rozumieć, po prostu to uszanuj. Ja akceptuję twoje poglądy, dlaczego ty nie szanujesz moich? – Marta zanurzyła dłonie w swoich kręconych, miedzianych włosach, które zawsze były w artystycznym nieładzie.
Klaudia słuchała jej w milczeniu, gładząc opuszkami palców mankiety białego żakietu. Na zmianę patrzyła na pustą szafę, na puste półki, na puste ściany i na wielką walizkę, która pomieściła cały dobytek Marty Sobczak. Życie dorosłego człowieka zamknięte w jednym kuferku. Spakowane i przeniesione w inne miejsce. Tak po prostu.
– Mówię ci to wszystko, bo martwię się o ciebie, stara – powiedziała po chwili.
– Za bardzo się zamartwiasz, miśku. Poradzę sobie – zapewniła Marta. Wstała z podłogi, wyciągnęła ręce do góry i zaczęła się przeciągać, niczym kot po drzemce. Następnie zrobiła głośny wydech, wprawiając wargi w wibrację, strzepnęła resztki kurzu z podziurawionych jeansów i rozejrzała się dookoła, by upewnić się, czy wszystko już spakowała. Pozostała jeszcze tylko kosmetyczka i zmechacony sweter znienawidzony przez Klaudię. Poza tym, wszystko.
– OK, Klo, dość tego pieprzenia. – Podrapała się po swoich kudłatych kędziorkach. – W lodówce jest winko, kupiłam na nasz ostatni wieczór. Chodź się napić.
– Niech będzie – rzuciła markotnie.
Marta podeszła do niej, pogłaskała ją po głowie i poklepała po ramieniu.
– Pamiętaj, że jak wyjadę, będziesz mieć całą chatę dla siebie. – Zatoczyła palcem okrąg. – Nie będziesz już musiała wdychać smrodu smażonego przeze mnie kurczaka, a sama będziesz mogła bez przerwy gotować swoje cuchnące brokuły i chodzić nago po mieszkaniu. Fajnie, nie?
Klaudia delikatnie uniosła brwi i uśmiechnęła się z aprobatą.ZDYSTANSOWANY WIDZ
Marta siedziała już w dużym, klimatyzowanym autokarze. Czuła nutkę podniecenia. Ku jej zadowoleniu, miała miejsce przy oknie. W Gdańsku była trasa początkowa, w Brukseli według planu powinna być za dwadzieścia cztery godziny. Po drodze planowano jeszcze przystanek w kilku miastach, gdzie mieli dosiąść się dodatkowi pasażerowie.
Komfort podróżowania autokarem nie był najlepszy: nogi drętwiały, kark bolał, a podczas snu wykrzywiona głowa była oparta o szybę i podskakiwała, gdy droga była przez chwilę choć trochę wyboista. Mimo wszystko dla Marty była to najlepsza opcja transportu. Niezbyt lubiła latać samolotami, a jazda autokarem, o dziwo, sprawiała jej ogromną radość. Mogłoby się wydawać, że długa i z pozoru nużąca jazda miała same minusy, ale nie dla niej. Lubiła rozmyślać, słuchać muzyki i obserwować przez okno, jak wraz z przekroczeniem granic poszczególnych krajów nieznacznie zmienia się architektura i styl życia ludzi. Uwielbiała oglądać świat zza szyby niczym zdystansowany widz, który sam nie bierze udziału w przedstawieniu.
Wyjęła z plecaka szkicownik. Podczas jazdy często rysowała wszystko, co zwróciło jej uwagę: krzew róży, staruszka karmiącego w parku gołębie, sześcioletnią dziewczynkę siedzącą z przodu autokaru lub przebijające się przez chmury promienie słońca. Za pomocą ołówka przelewała na papier wszystkie emocje i obrazy, które tkwiły w jej głowie – te realne, ale także te, które były jedynie wytworem jej wyobraźni.
Dynamicznie poruszała nadgarstkiem, nie odrywając ołówka od kartki. Obserwowała z uwagą energicznie stawiane przez siebie szare kreski, które z każdą kolejną sekundą, tworzyły piękny, szary pejzaż. Zawsze, gdy miała natchnienie i wpadała w wir rysowania, miała wrażenie, że nie panuje nad swoimi dłońmi. Czuła się jak zaprogramowany robot, który dostał polecenie, by stworzyć obraz i wykonywał swoje zadanie mechanicznie i bez zastanowienia. Miała uczucie, jakby jej ręka była sklejona z ołówkiem i żyła swoim własnym życiem, jak niezależnie funkcjonujący organ, a ona za nic nie potrafi przerwać tego twórczego, grafitowego szaleństwa.
Podniosła głowę znad kartki i zerknęła przez okno. Przydrożna tablica wskazywała, że autokar właśnie wjechał do Koszalina.
Nagle poczuła wibracje telefonu na udzie. Zamknęła szkicownik, wcisnęła go do plecaka i wyjęła smartfona z kieszeni czarnych alladynek.
Ujrzała na ekranie napis: Mama dzwoni.
– Cześć mamuś.
– O co chodzi z tym twoim wyjazdem? Co ci znowu strzeliło do głowy? – usłyszała piskliwy głos.
– Widzę, że zaczynasz z grubej rury – zaśmiała się Marta.
– Co ty znowu wymyśliłaś? Na dupie w jednym miejscu usiedzieć nie umiesz?
– Umiem, ale po co mam siedzieć, skoro mogę wyjechać do pracy i zarabiać sto pięćdziesiąt euro za dniówkę?
– Na jak długo tam jedziesz?
Marta ciężko westchnęła. Czuła, że to nie będzie dla niej łatwa rozmowa.
– Chyba na miesiąc, ale muszę się upewnić…
– To ty nawet nie wiesz, na ile? – przerwała jej mama. Jej tembr głosu z każdym słowem stawał się coraz wyższy. – Co to za praca w ogóle?
– Załatwiła mi ją stara znajoma. Teraz mieszka w Belgii i jest pośrednikiem w firmie, która zatrudnia ludzi do sprzątania.
– Ty w ogóle znasz dobrze tę dziewczynę? – wtrąciła matka.
Marta dwa razy chrząknęła, przygotowując krtań do wypowiedzi. Czuła się teraz jak dziesięcioletnia dziewczynka, która będzie musiała wytłumaczyć się mamie, dlaczego dostała jedynkę za brak zeszytu z matematyki, a nie jak trzydziestoletnia kobieta, która po prostu jedzie do pracy.
– Mamuś… – zaczęła powoli. – Ja nikogo nie znam dobrze. Nawet siebie nie znam dobrze. Może i jestem przesadnie ufna wobec ludzi, ale nie będę marnować życia, bo być może, ktoś, kiedyś, gdzieś, mnie oszuka.
– Mało to słyszałaś historii, jak młode dziewczyny pojechały do pracy za granicę, nie wiadomo do kogo, nie wiadomo gdzie, a potem wylądowały naćpane w burdelu?
– Ja nie planuję lądować w burdelu.
Kobieta głośno westchnęła.
– Ty jesteś jak twój ojciec. On też całe życie szukał wrażeń. Niby jesteś dorosła, a zachowujesz się jak mały dzieciak.
– Odetnij w końcu pępowinę – powiedziała powoli Marta, akcentując wyraźnie każde słowo. Podświadomie liczyła, że dzięki temu mama potraktuje jej wypowiedź poważnie. – I przestań panikować z byle powodu. Jadę do normalnej pracy, jak milion innych ludzi.
Na chwilę zamilkła. Przyłożyła dłoń do czoła i zacisnęła mocno powieki. Było w niej dziś tyle emocji – radość, zdenerwowanie, podekscytowanie. Jednak w tej chwili zwyciężyła frustracja. Przesadny racjonalizm zawsze potrafił wyprowadzić ją z równowagi.
Wzięła trzy głębokie oddechy, próbując się wyciszyć. Przez kilka sekund mimowolnie patrzyła przez okno na stado czarno-białych krów pasących się na pastwisku. W słuchawce słyszała tylko głośne westchnięcia matki, przerywane niekiedy cichym chrząknięciem.
– No… właśnie. Mówiłam ci o tej dziewczynie, Anie – rzekła po chwili. – Zadzwoniła do mnie wczoraj, że z dnia na dzień kogoś potrzebują na zastępstwo, bo poprzednia gosposia nagle się rozchorowała. To praca dla jakiejś rodziny: małżeństwo, ich dziecko i babcia. Są jakimiś hrabiami czy baronami, nie pamiętam dokładnie. Babcia jest podobno samodzielna w obsłudze, dziecko też. Chodzi głównie o sprzątanie i gotowanie.
Gdy zamilkła, usłyszała w słuchawce jedynie głośne westchnięcie.
– Halo, mamuś? Jesteś tam?
– Tak – mruknęła. – No wiesz… Nie zabronię ci wyjazdu, chociaż bym chciała. Z tego, co opowiadasz, to pewnie się tam namęczysz. I pamiętaj, pij codziennie dużo wody.
Marta słuchała matki w milczeniu, co i rusz kręcąc w zrezygnowaniu głową. Cieszyła się, że mama teraz nie widzi jej wyrazu twarzy. Rozmowa przez telefon miała tę wspaniałą zaletę, że łatwo można było ukryć prawdziwe uczucia. Wystarczyło tylko odpowiednio panować nad głosem. Niestety, czasem emocje brały górę i pomimo usilnych starań, sam ton mówienia potrafił ją okrutnie zdradzić.
– Mnie ciężko jest zmęczyć.
– Pamiętaj o regularnych posiłkach i dbaj o to, by się wysypiać. Sen jest ważny.
– Umiem o siebie zadbać – oświadczyła Marta spokojnym, pogodnym głosem, robiąc przy tym zrezygnowaną minę, zupełnie nieadekwatną do tonu jej wypowiedzi.
– A ta praca to w jakimś domu?
– Tak. Znajduje się, co prawda, na odludziu, ale oni często jeżdżą do miasta, bo ten gospodarz prowadzi jakieś interesy. Dokładny adres wyślę ci SMS-em. I obiecuję, że jak poprzednia gosposia wyzdrowieje, to od razu wracam do Polski.
– Czyli kiedy?
– Mówiłam ci już, że nie wiem. – Zaczęła nerwowo skubać obicie fotela. – Ale nawet, jak nie zagoszczę tam długo, to zarobię sporo. Potem znajdę coś znowu. – Machnęła ręką w powietrzu, uderzając niezgrabnie dłonią o przednie siedzenie.
– Jesteś dziwna. Jak twój ojciec.
Z każdą minutą, czuła się coraz bardziej zirytowana tą rozmową. Bardzo kochała swoją mamę, ale była potwornie zmęczona jej niezdrową nadopiekuńczością. W dzieciństwie Marta myślała, że gdy dorośnie, jej mama trochę odpuści, a ona nie będzie musiała spowiadać się z każdej jednej decyzji. Niestety, nadzieja okazała się złudna. Z roku na rok było tylko coraz gorzej.
Przycisnęła telefon ramieniem do ucha i zaczęła nerwowo uderzać dłonią w siedzenie przed sobą. Spojrzała przez okno. Niebo zmieniało kolor średnio co pół godziny. W tym momencie było popielate, choć widać było minimalną nadzieję, że wkrótce „wiatr rozgoni te ciemne, skłębione zasłony”.
– Mogłaby pani nie uderzać ręką w moje oparcie? – usłyszała nagle piskliwy, pełen pretensji głos.
Spojrzała w przód. Znad fotela ujrzała wystającą głowę skierowaną w jej stronę. Jakaś blondynka patrzyła na nią oburzonym wzrokiem.
– Przepraszam. – Marta szybko uniosła dłoń do góry, jakby chciała odruchowo pokazać, że więcej nie położy ręki na jej oparciu.
– I proszę mówić ciszej. Nie interesują mnie pani opowieści o jakichś hrabiach lub baronach. – Zlustrowała Martę wzrokiem, po czym odwróciła się i znów usiadła w fotelu.
Dziewczyna uniosła brwi w zdziwieniu.
– Mówiłaś coś? – usłyszała matkę w słuchawce.
Podrapała się po szyi i głośno chrząknęła.
– Nie, nic – zaśmiała się. – Niektórzy mają dziś po prostu zły dzień i zamiast zjeść batonika lub łyknąć sobie waleriankę, to czepiają się innych.
Blondynka ponownie się odwróciła i zmroziła Martę wzrokiem. Jej wargi były zaciśnięte tak mocno, że w miejscu jej ust widać było tylko cienką, różową kreseczkę. Na skroni można było dostrzec pulsującą żyłkę.
Marta zauważyła, że ma do czynienia z twardą zawodniczką, która lubi postawić na swoim. Doszła do wniosku, że chyba nie warto z nią zadzierać. Wyglądała na taką, co byłaby zdolna dosypać jej środka na przeczyszczenie do butelki z wodą, gdy tylko zaśnie. I choć wizja dokuczania tej blondi była całkiem kusząca, to jednak myśl o uporczywej biegunce powstrzymywała ją przed zaognieniem ich wzajemnego konfliktu.
Założyła za ucho garść włosów i zaczęła skubać pasek od plecaka.
– Mówiłaś, że jestem taka jak ojciec. – Starała się mówić ściszonym głosem, by już nie podburzać blondynki. – Może i coś w tym jest.
– Jest. Dobrze, córa, muszę już kończyć. Ostatnie pytanie: masz ściągniętą aplikację do namierzania lokalizacji?
– Nie. Nie potrzebuję.
– O Boże. Żeby matka była bardziej nowoczesna od córki… Tyle podróżujesz. Można byłoby cię zlokalizować, jakby coś, nie daj Boże, się stało. Nigdy nie wiadomo.
– Nic się nie stanie. Poza tym, kiedyś ludzie w ogóle nie mieli smartfonów i żyli. I sobie radzili. I byli szczęśliwi.
– Kiedyś ludzie podcierali tyłki kapustą, to ty też będziesz?
– Jeżeli trzeba będzie mieć specjalną aplikację na używanie papieru toaletowego, to tak, będę podcierać tyłek kapustą – oznajmiła z powagą Marta.
Ciąg dalszy w wersji pełnej