Sekrety przeszłości - ebook
Sekrety przeszłości - ebook
Liz Danvers bliska śmierci? Niemożliwe! Do tej pory wydawała się wszystkim niezniszczalna, twarda jak głaz. Sage, córka Liz, długo nie może pogodzić się z nową sytuacją. Od kiedy matka trafiła do szpitala, to na nią spadła odpowiedzialność za całą rodzinę. Co za niesprawiedliwość, przecież nigdy nie były sobie bliskie. Dlaczego to ją matka prosi teraz o takie poświęcenie? Dlaczego to jej kazała przeczytać schowane w starym biurku pamiętniki? Jednak w miarę poznawania przeszłości Sage odzyskuje spokój, pozbywa się kompleksów i odnajduje miłość…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9530-5 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiosna 1945
„Dzisiaj poznałam Kita”.
Od samego widoku tych słów zakręciło się Lizzie w głowie ze szczęścia. Patrząc na nie, uświadomiła sobie, że niepodobieństwem jest przelać na zimny, martwy papier cały nowy świat uczuć i doznań, jaki się przed nią otworzył.
Wczoraj jej życie zamykało się w niewdzięcznej codziennej pracy pomocy pielęgniarskiej: długie godziny, niska płaca i ciąg odrażających, brudnych czynności, do których wykonania zbyt cenny był czas kwalifikowanych pielęgniarek. Wolałaby nadal chodzić do szkoły, ale jej rodzice zginęli podczas bombardowania Londynu, a ona została zdana na łaskę i niełaskę ciotecznej babki, zwanej ciocią Vi, która zdecydowała, że Lizzie ma porzucić szkołę i zacząć zarabiać na życie.
Ciocia Vi nie miała złych intencji, była jednak niezamężną starą panną, która nie zwykła się bawić w sentymenty. Nie miała własnych dzieci i, jak często podkreślała w rozmowach z Lizzie, zgodziła się przyjąć cioteczną wnuczkę jedynie z poczucia obowiązku rodzinnego. Ją samą w wieku trzynastu lat oddano na służbę do arystokratycznego domu, gdzie pomagała przy kuchni. Pracowała ciężko przez całe życie, awansując stopniowo do stanowiska gospodyni u lordostwa Jevesonów.
Lizzie, przeniesiona z ruchliwych, pełnych kurzu ulic w to miejsce zwane wsią, długo nie mogła się otrząsnąć z oszołomienia. Po niewyszukanej, ale swojskiej atmosferze ciasnego domku szeregowego, w którym mieszkała z rodzicami i dziadkami, wszystko tutaj wydawało jej się dziwne. Tęskniła za rodziną, co noc budziła się z płaczem, wyobrażała sobie, że jest z powrotem w Londynie.
Ciocia Vi w niczym nie przypominała mamusi. Przede wszystkim nie mówiła tak jak mamusia. Ciocia Vi wysławiała się wytwornie, a jej głos brzmiał, jakby miała usta pełne ostrych, uwierających kamieni. Kazała Lizzie mówić tak jak ona, krytykując i poprawiając ją bezustannie, tak że biedna dziewczynka bała się czasami otworzyć usta.
Działo się to cztery lata temu, kiedy świeżo przyjechała na wieś. Obecnie ledwie pamiętała, jak wyglądali rodzice, wspomnienie ich małego domku na zakurzonej ulicy zdawało się należeć do innego życia, do innej Lizzie. Przywykła do pedanterii cioci Vi i do jej szorstkiego sposobu bycia.
Nie dalej jak wczoraj jedna z dziewcząt w szpitalu, nowo przybyła z innej miejscowości, zwróciła uwagę na jej brak lokalnego akcentu. Drwiny z jej „wytwornego” sposobu wyrażania się uświadomiły Lizzie, jak bardzo się zmieniła od czasu, gdy jako zbuntowana trzynastoletnia dziewczynka stanęła na progu domu cioci Vi.
Ciocia Vi wiedziała, czego chce. Nie pozwoli, by jej cioteczna wnuczka miała maniery i język podkuchennej, powtarzała tak często, że te słowa wryły się Lizzie na zawsze w pamięć.
Opierała się z początku, kiedy ciocia Vi znalazła jej tę pracę w szpitalu, błagając, by jej pozwoliła nadal chodzić do szkoły, ale ciotka, zacisnąwszy usta i patrząc na nią z chłodną determinacją, oświadczyła ostro, że nie może dopuścić, żeby taka duża, leniwa dziewczyna jak ona objadała ją i doprowadzała do ruiny, nie przynosząc do domu ani pensa. Poza tym, dodała lodowato, może Lizzie o tym nie pamięta, ale toczy się wojna i jej obowiązkiem jest pomagać krajowi. Co do niej, to podjęła już decyzję.
Siostra przełożona szpitala była znajomą cioci Vi, tak że nim Lizzie się obejrzała, została zainstalowana w pobliskiej bursie, w jednej sali z tuzinem innych dziewcząt. Wszystkie one, podobnie jak Lizzie, harowały przez długie, męczące godziny przy chorych, w przeciwieństwie do niej jednak spędzały wolny czas nie samotnie, lecz chichocząc w podnieconych grupkach i prześcigając się w strojeniu na cotygodniowe sobotnie tańce w miejscowym kasynie.
Naśmiewały się z Lizzie i dokuczały jej nie tylko z powodu tego, jak mówi, lecz przede wszystkim dlatego, że trzyma się od nich z daleka, że jest inna. Wychowanie cioci Vi było bardzo rygorystyczne i chociaż Lizzie została teraz wyjęta spod jej kurateli, nauki, które ciotka jej wpoiła, nie pozwalały zapomnieć o ostrzeżeniach, co czeka dziewczęta na tyle niemądre, że dają posłuch bezwstydnym pochlebstwom mężczyzn, którzy „chcą tylko jednego”, tak że „ani się spostrzeżesz, jak cię wpędzą w biedę”.
Ciocia Vi nie miała zbyt wysokiego mniemania o rodzaju męskim, który, jej zdaniem, każda szanująca się kobieta powinna trzymać na dystans. W surowym świecie, w którym wyrosła, samotna kobieta, która osiągnęła pozycję gospodyni w wielkopańskim domu, żyła o niebo lepiej niż jej zamężne siostry, mające często gęsto na karku pół tuzina bachorów i męża skłonnego, albo i nie, do pracy na ich utrzymanie.
Mężczyznom nie można było, jej zdaniem, ufać, a Lizzie, którą cechowała wrodzona wrażliwość, także odstręczały od nielicznych młodych ludzi, z jakimi się stykała, ich zawsze niedelikatne i niedwuznaczne propozycje.
Była wojna i młodzi mężczyźni nie mieli czasu, ani zresztą potrzeby, trawienia energii i cennych godzin kto wie jak długiego życia na zalecanie się do opornej dziewczyny, kiedy nie brakło innych, gotowych iść z nimi bez żadnych ceregieli.
Jedynymi poza tym mężczyznami, z jakimi Lizzie miała do czynienia, byli pacjenci szpitala, mężczyźni tak ciężko ranni, że wszyscy po cichu wiedzieli, iż niewiele im już można pomóc. Leżeli w olbrzymim, zaniedbanym budynku, sprawnie obsługiwani przez młode kobiety, które się z konieczności wyzbyły ludzkich odruchów współczucia i litości, które widziały tyle okaleczonych młodych ciał, tyle unieszczęśliwionych istnień ludzkich, tyle udręczonych męskich umysłów, że nie mogły się długo rozczulać nad wszystkimi.
Dla Lizzie sprawa przedstawiała się inaczej. Przyszedłszy do szpitala, myślała początkowo, że spróbuje po jakimś czasie zdać egzamin na pielęgniarkę, ale po roku pracy tutaj, w ciągu którego przez sale przewijał się niekończący się korowód młodych mężczyzn o ciałach i umysłach okaleczonych przez to coś zwane wojną, w ciągu którego ustawicznie patrzyła na beznadzieję w ich oczach, na ból i gniew, rozgoryczenie utratą widoków na przyszłość, po tym roku stwierdziła, że nie ma odporności psychicznej, potrzebnej, żeby być pielęgniarką.
Serce jej krwawiło za każdym razem, kiedy znanego już pacjenta zabierała rodzina, niezdolna zaspokoić fizyczne i duchowe potrzeby swego syna czy męża, i za każdym razem, kiedy przywożono nowego rannego. Rozumiała, dlaczego inne dziewczęta, w poszukiwaniu ucieczki od koszmaru pracy przy chorych, tak się wyrywają do towarzystwa całych, zdrowych, hałaśliwych przedstawicieli rodzaju męskiego, których spotykają w wolne soboty na tańcach.
Jej koleżanki zgadzały się co do tego, że najlepsi są Amerykanie, zawsze hojni i weseli. Stacjonowali na drugim końcu miasteczka i dwa czy trzy razy któryś z nich próbował zagadywać Lizzie, kiedy szła na pocztę, nadać obowiązkowy cotygodniowy list do cioci Vi.
Z determinacją ignorowała ich przymilne uśmiechy i skandaliczne zaczepki, ale miała zaledwie siedemnaście lat i nieraz, znalazłszy się w bezpiecznej odległości, pozwalała sobie na melancholijne rojenia o tym, jak by to było cudownie stać się szczęśliwą połową doskonałej całości, jaką tworzy dwoje ludzi, kochających się z intensywnością znaną jej z lektur.
Bo Lizzie była namiętną czytelniczką, jak również marzycielką. Kiedy przyjechała zamieszkać z ciocią Vi, nie pamiętała, by kiedykolwiek w życiu choćby otworzyła książkę, lecz ciotka poza ustawicznym korygowaniem jej języka i manier pilnowała, by cioteczna wnuczka czytała „budujące książki”, jak to określała.
Przypadkowe dobrodziejstwo wielkiej skrzyni książek, odziedziczonej po dorosłych już dzieciach pastorowej, stworzyło Lizzie możliwość chronienia się przed rygorystyczną i często kostyczną dominacją cioci Vi w świecie, o którego istnieniu do niedawna jej się nie śniło.
Poznawszy historię tragicznej miłości Tristana i Izoldy, zaczęła roić o uczuciach niemających nic wspólnego z bezczelnymi zaczepkami nieokrzesanych młodych ludzi, którzy stawali na jej drodze. To nieokrzesanie, fakt, że jej subtelna dusza wzdrygała się na ich brak delikatności, tak samo jak na niepożądane rozmowy i rewelacje koleżanek w bursie, ułatwiały Lizzie pamiętanie o przestrogach cioci Vi, żeby się pilnowała i nie pozwalała chłopcom na żadne „figle-migle”.
Przez figle-migle ciocia Vi rozumiała stosunki płciowe, temat nigdy otwarcie nieporuszany w jej domu. Jeśli o nią chodziło, to sprawy płci należało ignorować, tak jakby w ogóle nie istniały. Lizzie naiwnie uważała, że wszystkie kobiety podzielają zdanie ciotki, dopóki nie zaczęła pracować w szpitalu. Z rozmów koleżanek dowiedziała się czegoś przeciwnego, ale do tej chwili miewała jedynie mętne przeczucia, że jej życie jest w jakiś sposób niepełne, że brakuje mu pewnej istotnej strony. I oczywiście nie dopuszczała nigdy myśli o pozwoleniu mężczyznom, których znała, na intymności, o jakich jej koleżanki opowiadały z taką gorszącą szczerością. Do tej chwili…
Teraz rozmarzona wpatrywała się w kartkę swego pamiętnika. Zaczęła go prowadzić za namową cioci Vi nie po to, by w nim zapisywać najbardziej skryte myśli, lecz by mieć rzeczową kronikę rzeczy dokonanych każdego dnia.
Dopiero pracując w szpitalu, stwierdziła, że zaczęła zawierzać jego kartkom sprawy, które są niczym innym jak mglistymi myślami i rojeniami.
Kit… Do tej chwili była oszołomiona cudem poznania go, tym, że może szeptać jego imię w tajemnym, nikomu niedostępnym zakątku swego mózgu, a jej ciałem wstrząsa przy tym dreszcz radości.
Kit… Jest taki inny, taki niezwykły, tak zapierająco dech cudowny.
Wiedziała to od momentu, gdy go ujrzała. Obrócił głowę, uśmiechnął się do niej – i świat, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przepełniło nagle ciepło.
I pomyśleć, że nie poznałaby nigdy Kita, gdyby nie postanowiła odwiedzić tego dnia biednego Edwarda. Pokręciła głową nad potwornością katastrofy, jaka o mały włos jej nie spotkała.
Edward Danvers przebywał w szpitalu już od wielu miesięcy. Był majorem piechoty, ciężko ranionym w Normandii. Doznał uszkodzenia kręgosłupa i zmiażdżenia obu nóg, które musiano mu ostatecznie amputować.
Do ich szpitala przywieziono go rzekomo na rekonwalescencję po drugiej operacji, ale Lizzie wiedziała, jak wszyscy, że naprawdę przebywa u nich, bo nie ma dokąd pójść. Jego rodzice nie żyli, żony nie miał, a Lizzie w duszy podejrzewała, że również utracił chęć do życia. Nie przypominał innych mężczyzn, których tu przywożono, nie buntował się i nie szalał, był na pozór opanowany i spokojny, pogodzony ze swoim losem, lecz Lizzie czuła, że jest zapatrzony w głąb siebie, zamiast na otaczający świat, i widziała, że ma przed sobą człowieka stopniowo oddalającego się od rzeczywistości. Prawie jakby próbował umrzeć.
Nigdy się nie uskarżał na swoje kalectwo, nigdy nie fantazjował, jak niektórzy, o kończynach, które jakoby jeszcze ma. Zewnętrznie zdawał się dobrze przystosowywać do dokonanych amputacji, bez protestu pozwalał się siostrom przenosić na wózek, w którym Lizzie albo któraś z pozostałych pomocnic woziła go do parku.
Lizzie go lubiła, chociaż wiedziała, że inne dziewczęta unikają jego towarzystwa, narzekając, że nigdy nie pożartuje ani się nie uśmiechnie, że jest naprawdę nieszczęśliwy.
Lizzie nie przeszkadzało jego milczenie. Wiedziała, że szczególną przyjemność sprawia mu, gdy go wozi po parku. Powiedział jej kiedyś, że przypomina mu on park w majątku dziadków.
Majątek nazywał się Cottingdean i ze sposobu, w jaki Edward o nim mówił, zorientowała się, że kocha to miejsce i wspomnienie o nim sprawia mu zarazem ból i radość. Czasami jego oczy zasnuwała wówczas błyszcząca mgiełka łez, więc Lizzie się dziwiła, dlaczego nie jedzie tam, skoro tak bardzo kocha to swoje Cottingdean. Miała jednak zbyt wiele delikatności, by go o to zapytać, wyczuwając głęboki, jątrzący ból, który ukrywa przed wszystkimi.
Polubiła go i w miarę upływu miesięcy stwierdziła, że się cieszy na spotkania z nim, a nie posiada z radości, gdy go pobudzi choćby do wstrzemięźliwego, przelotnego uśmiechu.
Lubił jak ona czytać, a dowiedziawszy się, że przeczytała i teraz czyta ponownie wszystko, co kryła skrzynia pastorowej, zaproponował jej pożyczanie własnych książek. Odmówiła, bojąc się zabierać je ze sobą do bursy. Nie przypuszczała wprawdzie, by koleżanki mogły je rozmyślnie uszkodzić, ale wiedziała, że nie zawsze obchodzą się oględnie z cudzą własnością.
Stopniowo zawiązała się między nimi ostrożna przyjaźń i w swoje wolne dni Lizzie poświęcała część czasu na wożenie go po parku, gdy była pogoda, lub na głośne czytanie, gdy padało, świadoma, jakiego wysiłku wymaga od niego samo trzymanie książki.
W listach do domu nie wspominała o Edwardzie, wiedząc, że ciocia Vi nie zaaprobowałaby tej znajomości. Danvers wywodził się z innej klasy społecznej niż Lizzie, a ciocia nie uznawała spoufalania się ludzi z różnych klas. Prowadzi to zawsze do kłopotliwych sytuacji, ostrzegała często.
Przejął ją teraz zimny dreszcz na przypomnienie, że właśnie tego dnia była już prawie zdecydowana nie poświęcać wolnego czasu Edwardowi. Obudziła się w nastroju dziwnego niepokoju, ciało i myśli przepełniały nieokreślone, nieznajome tęsknoty. Powiedziała sobie jednak, że nie może zawieść przyjaciela, który na nią czeka. Rododendrony w parku są w pełni rozkwitu, Edward cieszy się od paru dni, że je zobaczy. Świeci słońce, niebo jest błękitne… Nie, okrucieństwem byłoby sprawić mu zawód.
Tak więc, tłumiąc buntownicze tęsknoty, umyła się zimną wodą w obskurnej wspólnej łazience, pozwalając sobie na luksus umycia włosów i zastanawiając się przy tym, czy odważy się je obciąć. Była jedyną dziewczyną w bursie noszącą długie warkocze, upięte po staroświecku dokoła głowy według zaleceń cioci Vi. Zastanawiała się przez chwilę leniwie, jak by wyglądała z włosami obciętymi i opadającymi luźno na ramiona, tak jak czesały się z prowokacyjną niedbałością niektóre dziewczęta. Westchnęła, przyglądając się odbiciu swojej nieumalowanej twarzy w popękanym lustrze.
Jej koleżanki pudrowały się i malowały usta, perfumowały się tanimi wodami, otrzymywanymi od amerykańskich adoratorów. Przyciemniały brwi czarną pastą do butów i fryzowały włosy, a jeśli były szczęśliwymi posiadaczkami pary nylonów, nosiły bardzo krótkie spódniczki, żeby pokazać nogi.
Naciągając praktyczną bawełnianą bieliznę, którą surowe nauki cioci Vi kazały jej szorować do białości przydzielanym skąpo mydłem, tak że miała dłonie poobcierane do krwi, zdecydowała, że szminka i krótkie włosy są nie dla niej. Wiedziała, że dziewczęta w bursie naśmiewają się z niej za plecami, przedrzeźniając akcent i drwiąc z jej garderoby. W miarę jak Lizzie wyrastała z ubrań przywiezionych z Londynu, ciocia Vi, którą życie przyzwyczaiło do oszczędności, wyciągała z pełnych skrzyń i przerabiała na nią odzież odziedziczoną po pracodawczyniach, ucząc przy okazji cioteczną wnuczkę podstaw szycia.
Fakt, że spódnica, którą nosi Lizzie, należała kiedyś do lady Jeveson, imponowałby dziewczętom w bursie równie mało jak jej samej, chociaż z innych powodów. Tamte powitałyby niewątpliwie wybuchem drwin i śmiechu wieść, że Lizzie ubiera się w rzeczy odziedziczone po osobie, która jest teraz babcią.
Dotykając grubego plisowanego tweedu, Lizzie musiała cierpko przyznać, że materiał jest nie do zdarcia, jak z naciskiem podkreślała ciocia Vi. Żałowała jednak, że zamiast burych derkowatych tweedów, lady Jeveson nie lubowała się w miękkich pastelowych materiałach, które by bardziej pasowały do jasnej karnacji Lizzie. Cóż z tego, że bluzka, którą odziedziczyła, jest jedwabna, jeśli ma wyblakły beżowy kolor, niepodkreślający odcienia jej skóry. Tak samo jak brązowy kaszmirowy sweter, który włożyła na bluzkę.
Widziała, jak inne dziewczęta, wychodząc w wolne dni, ubierają się w kolorowe letnie sukienki z cienkich powiewnych materiałów, z głębokimi dekoltami, które by przyprawiły ciocię Vi o palpitacje. Rozumiała, że ona sama nie mogłaby nigdy włożyć czegoś tak wyzywającego, jednakże tego ranka zrobiło jej się przykro, że jej bluzka nie ma błękitnoszarej barwy jej oczu, a spódnica nie jest uszyta z miękkiej, cienkiej wełenki zamiast tego grubego, drapiącego sukna, które ciążyło jej na szczupłych biodrach.
Oczywiście, nie miała również nylonów. Musiała paradować albo z gołymi nogami, które szorstka wełna dotkliwie obcierała, albo w grubych szydełkowych pończochach, które ciocia Vi przysłała jej na Gwiazdkę.
Nie potrafiłaby powiedzieć, co kazało jej się zdecydować tego dnia na gołe nogi, jaka próżność skłoniła ją do odrzucenia wbrew rozsądkowi znienawidzonych pończoch, które są wprawdzie praktyczne i ciepłe, ale tak okropnie pogrubiają jej szczupłe łydki.
Bursa leżała na przeciwnym kraju miasteczka, więc Lizzie jeździła do szpitala na staromodnym rowerze. Podczas dyżurów dziewczęta jadały w szpitalu, ale nie to samo co pacjenci. Jej koleżanki często narzekały na podawane im posiłki jako „niezdatne dla świń”.
Posiłki były faktycznie klajstrowate i nieapetyczne, ani się umywały do kuchni cioci Vi. Ciocia może i była skąpa, liczyła każdego wydawanego pensa, ale umiała gotować, więc Lizzie tęskniła do jej smakowitych potraw, do świeżych warzyw i owoców, które ciocia umiała zawsze zdobywać jakimiś wiejskimi sposobami handlu wymiennego.
Tego rana Lizzie nie miała dyżuru, więc nie czekało na nią w szpitalu śniadanie, a że dziewczętom nie wolno było gotować w bursie, miała do wyboru albo zadowolić się tym, co kupi i zje po drodze, albo wstąpić na kosztowną i niesmaczną kanapkę do jedynej miejscowej kawiarni.
Starając się nie myśleć o owsiance cioci Vi, okraszonej śmietanką z tłustego mleka od farmera Hobsona, Lizzie powiedziała sobie stoicko, że może się obejść bez śniadania.
Dziewczęta chodziły stale głodne. Pracę miały ciężką i mimo że posiłki, które im podawano, były tak niesmaczne, zmiatały zawsze wszystko do czysta.
Wszystkie były mniej czy bardziej szczupłe, a Lizzie, ze względu na swój delikatny kościec, najszczuplejsza. Wydawało się czasami, że wiotkie, cienkie kostki jej rąk i nóg grożą lada chwila pęknięciem.
Jadąc na rowerze w kierunku miasteczka, czuła na głowie i karku ciepłe promienie słońca, a w nozdrzach świeżą woń późnej wiosny, niosącą już nęcącą zapowiedź lata.
Pęd powietrza rozburzył nieco koronę jej warkoczy, tak że koło twarzy powiewały kosmyki blond włosów. Koleżanki nie wierzyły jej z początku, że ma włosy tak naturalnie jasne, podejrzewając, że je tleni.
Wybrała nie prostą drogę przez miasteczko, lecz wąską boczną drogę, która je okrążała, prowadząc meandrami do tylnego wejścia szpitala. Przed wojną szpital był pańską rezydencją, a drogi tej używali dostawcy i służba.
Pedałowała beztrosko środkiem drogi, gdy usłyszała warkot samochodu, odgłos tutaj tak nieoczekiwany, że w pierwszej chwili nie próbowała zjechać na bok. W miasteczku był wprawdzie spory wojenny ruch samochodowy, nie spodziewała się jednak auta na tej drodze, prowadzącej wyłącznie do szpitala i, pedałując pogrążona w rojeniach, zareagowała na odgłos samochodu, dopiero gdy było prawie za późno. Kiedy sobie uświadomiła, że ktoś za nią jedzie i, spojrzawszy przez ramię, zobaczyła błyszczącą ciemnozieloną maskę luksusowego sportowego kabrioletu, prowadzonego przez młodego mężczyznę o powiewającej na wietrze czarnej czuprynie i ogorzałej twarzy, ubranego w elegancki mundur pilota wojskowego, spróbowała desperacko zjechać z wąskiej drogi, nie tracąc przy tym równowagi. Młody człowiek zatrzymał wóz pośród kakofonii piszczących opon, protestującego motoru i gniewnego okrzyku podającego w wątpliwość jej rozsądek.
Leżąc na brudnej ziemi, z poobcieranymi, bolącymi kolanami i oczami piekącymi od łez, Lizzie zapragnęła, żeby otwarła się pod nią wielka czeluść, w którą mogłaby się szczęśliwie zapaść.
Z twarzą purpurową z zakłopotania i wstydu próbowała się pozbierać, gdy usłyszała za plecami odgłos zatrzaskiwanych drzwiczek.
– Nic pani nie jest? Paskudnie się pani wykopyrtnęła. Myślałem, że pani słyszy mój wóz…
– Słyszałam, ale nie zorientowałam się w porę. Nikt tędy nie jeździ…
Podniosła się już z ziemi, z twarzą ciągle czerwoną. Słyszała cichy głos wewnętrzny, drwiący z próżności, która jej kazała wyjść tego dnia z gołymi nogami, bez wełnianych pończoch, które mogłyby ochronić piekące teraz kolana przed otarciem. Zdała sobie sprawę, jak żałosny widok musi przedstawiać w oczach tego niewiarygodnie przystojnego mężczyzny, wyższego od niej o głowę, lustrującego ją ze swojej wysokości w sposób, który napełnił jej pierś falą goryczy i żalu do lady Jeveson za jej idiotyczne upodobanie do tak nietwarzowych strojów.
Policzki pociemniały jej od szkarłatnych rumieńców, bo nagle uświadomiła sobie, co się z nią dzieje. Po raz pierwszy w życiu doświadczyła oszałamiającego, niebezpiecznego uczucia zadurzenia się w nieznajomym mężczyźnie. Tego uczucia, tej niepohamowanej namiętności, którą znała dotąd tylko z relacji innych.
Nieoczekiwane emocje poraziły ją na chwilę, tak że otworzyła usta z wrażenia, budząc tym zainteresowanie Kita Danversa, mimo niegustowności stroju i uczesania, które mu przypominały widziane kiedyś fotografie babki z jej młodości.
Po bliższym przyjrzeniu okazuje się całkiem przystojna, stwierdził z nonszalancją konesera, przywykłego do wynajdywania zdobyczy w najmniej prawdopodobnych okolicznościach.
Odkrywanie pereł ukrytych w niepozornych ostrygach stanowiło specjalność Kita Danversa. Koledzy w klubie oficerskim zazdrościli mu tego, przyznając z podziwem podszytym niechęcią, że jeśli chodzi o kobiety, to Kit ma w sobie coś, jakiś nieokreślony wabik, któremu płeć piękna nie potrafi się oprzeć.
Lizzie nie miała o tym pojęcia. Patrząc w roześmiane niebieskie oczy, które ją lustrowały, przyglądając się przystojnej opalonej twarzy o zdecydowanych męskich rysach i ciepłym uśmiechu, wiedziała tylko, że coś się w niej odpręża i roztapia, coś dla niej zupełnie nowego, choć tak starego jak świat.
– Ma pani usmolony nos… O, już.
Wstrzymała dech, gdy się pochylił i swobodnie starł jej wielkim palcem brud z nosa. W miejscu, którego dotknął, poczuła tysiąc rozkosznych szpileczek, dziwny przypływ emocji poraził jej dech, ciało ogarnęło zarazem podniecenie i słabość.
– Nie może pani teraz na tym jechać. Podwiozę panią, dokąd pani potrzebuje…
– Do szpitala, jadę do szpitala – odparła Lizzie zdławionym głosem, ledwie świadoma tego, co mówi, niezdolna oderwać oczu od jego roześmianej twarzy. – Pracuję tam.
– Ach, tak. To się szczęśliwie składa, bo ja też tam jadę. Powiedzieli mi na kwaterze, że tą drogą trafię tam niezatrzymywany przez nikogo. Rozumie pani, bo nie powinienem właściwie jeździć tym smokiem – poinformował, klepiąc maskę auta. – Żłopie niemożliwie benzynę. Ale jak człowiek spędza większość czasu w ogniu walk, to chyba mu się należy trochę względów. Szczęśliwie Amerykanie nie skąpią tak benzyny jak nasi, a mam amerykańskiego kumpla… – Urwał, uśmiechnął się do niej rozbrajająco. – Zanudzam panią pewnie na śmierć. Taka ładna dziewczyna jak pani nie ma ochoty wysłuchiwać…
Ładna dziewczyna! Lizzie wpatrywała się w niego z uwielbieniem. Uważa ją za ładną. Serce szalało, śpiewało jej w piersi. Ale zaraz przypomniały jej się surowe nauki cioci Vi, więc odwróciła głowę od zdradzieckiej potęgi tego ciepłego uśmiechu i schyliła się, żeby podnieść rower.
– Muszę już jechać – powiedziała i głos jej się załamał. – P-przepraszam, że się nie usunęłam z drogi.
– Nie chce się pani spóźnić do pracy, tak? Jest pani pielęgniarką w szpitalu?
– N-no, właściwie jestem pomocą pielęgniarską – sprostowała Lizzie i nie wiedzieć czemu dotknęło ją boleśnie zdziwienie w jego oczach.
Nie przejmowała się nigdy, gdy ludzie wyrażali się z lekceważeniem o niskiej randze społecznej jej pracy, a teraz, nieoczekiwanie, zrobiło jej się głupio wobec tego przystojnego, uśmiechniętego mężczyzny, że nie pełni jakiejś bardzo ważnej funkcji.
– Tak czy inaczej nie możemy dopuścić, żeby miała pani nieprzyjemności z mojej winy. Niech pani wskakuje do auta. Rower przytroczymy do bagażnika.
– Ja właściwie dzisiaj nie pracuję – wyjaśniła Lizzie, stojąc niepewnie koło auta. Skorzystanie z jego zaproszenia oznaczałoby złamanie podstawowej zasady cioci Vi i jej własnej, ale pragnęła tego bardziej niż czegokolwiek dotąd. – Jadę odwiedzić kogoś…
Momentalnie zmierzył ją ostrzejszym spojrzeniem.
– Ma pani chłopca? – zapytał bezceremonialnie, aż się zaczerwieniła i potrząsnęła szybko głową.
– Nie, to jeden z pacjentów, przykuty do wózka… Obiecałam mu pokazać kwitnące rododendrony. Mówi, że mu to przypomina chłopięce lata, kiedy mieszkał w majątku dziadków.
– Miłosierny uczynek, tak? To beznadziejny przypadek, ten facet?
Niefrasobliwy sposób, w jaki to powiedział, zabrzmiał jak dysonans w uszach wrażliwej Lizzie. Wiedziała, że dla Edwarda Danversa życie będzie już zawsze pasmem samotnych cierpień, lecz mimo to zaprzeczyła szybko:
– Nie, skądże…
Może powodował nią ostry kontrast między tymi dwoma mężczyznami? Edward taki chudy i blady, przedwcześnie postarzały, pozbawiony męskości przez ten sam okropny wypadek, który doprowadził do amputacji obu jego nóg.
Wydarzyło się to podczas pamiętnego lądowania na plażach Normandii. Edward, stojąc po piersi w wodzie i kierując wyokrętowaniem, zauważył tonącego młodego szeregowca, który nie umiał pływać. Dał nura, żeby go wyciągnąć, i dostał się pod nadpływającą nową jednostkę, śpieszącą do lądowania z dalszymi oddziałami.
Zdołano mu uratować życie, ale ma zmiażdżone nogi, i Edward dotąd w nocnych majakach przeklinał Boga za ten akt okrutnego miłosierdzia.
Stanął teraz przed oczami Lizzie, wychudzony i wymizerowany na swoim wózku, taki niepodobny do tego tryskającego zdrowiem, sprawnego mężczyzny przed nią, wyzywająco pogodnego i niebaczącego na niebezpieczeństwa, jakie los może mu przynieść. Raptownie, niespodzianie poraził ją gwałtowny przypływ zaborczego, zabobonnego lęku, chęć przyciągnięcia do siebie tego zdrowego mężczyzny, żeby go uchronić przed losem Edwarda. Ogłuszyło ją to uczucie, nigdy dotąd niezaznane, uczyniło słabą i niezdolną do przeciwstawienia się jego naleganiom, żeby wsiadła do auta i pozwoliła mu przytroczyć rower do bagażnika.
Siedzenie w sportowym wozie było tak wąskie, że wsiadłszy, Lizzie poczuła od razu ciepło ciała nieznajomego, gorącą męską woń, i jak nigdy uzmysłowiła sobie dzielącą ich różnicę płci. W najskrytszych zakamarkach jej ciała, we krwi, pod skórą, zawibrował podniecający dreszczyk emocji i rozszedł się niebezpieczną falą, od której zapałały jej policzki i zadudniło serce.
Nieznajomy ruszył tymczasem i jechał, prowadząc wóz z zuchwałą nonszalancją, która ją ekscytowała, a zarazem przerażała.
– Rozumiem, że nie ma pani tu nikogo bliskiego, żadnej rodziny – zainteresował się, odwracając uwagę od drogi, żeby na nią spojrzeć.
Zaciekawiła go ta dziewczyna swoim brakiem prowincjonalnego akcentu, nieśmiałością, otaczającą ją aurą nierozbudzenia, więcej – całkowitego nieuświadomienia. Wątpił, czy całował ją jakikolwiek mężczyzna. A, mniejsza o to…
– Nie, nie mam – wykrztusiła Lizzie. – M-moja ciotka…
– Więc co panią sprowadziło w te strony?
Był mistrzem w omotywaniu kobiet, wiedział, że i ta dziewczyna, właściwie jeszcze dziecko, wpadnie mu w ręce jak dojrzały owoc, spadający z drzewa. Potrzeba tylko trochę zachodu, trochę pochlebstwa, trochę zachęty.
Lizzie spojrzała na niego zaskoczona. Nie przywykła, żeby ludzie się nią interesowali, zadawali jej pytania. Ogarnęło ją miłe ciepło, a wraz z nim napłynęła oszałamiająca pewność siebie i odwaga.
– Ciocia z-załatwiła mi tu pracę. Zna siostrę przełożoną szpitala.
– Ciocia… A innych krewnych pani nie ma?
– Nie, już nie… – Głos jej się załamał, oczy pociemniały na przypomnienie wstrząsu, jakim była wiadomość o śmierci rodziców. – Zginęli od bomby…
Kiwając głową i wydając współczujące dźwięki, pogratulował sobie, że nawija mu się taka łatwa zdobycz. Za całą rodzinę ciotka, której, sądząc z relacji, ta mała nic nie obchodzi, zresztą mieszka gdzieś daleko, więc nie warto sobie nią zawracać głowy. Miał akurat parę dni urlopu. Może je spędzić równie dobrze tutaj, jak gdzie indziej. Dłużej zanudziłby się z tą dziewczyną na śmierć.
Prowadząc z Lizzie żartobliwą konwersację, zabawiał się wyobrażaniem sobie, jaka ona będzie. Nerwowa, ale chętna. Pozwoli mu na wszystko, musi tylko zapewnić, że ją kocha. Roześmiał się cynicznie w duchu. Zdawał sobie doskonale sprawę z wrażenia, jakie robi jego przystojna twarz na wrażliwych sercach kobiecych. W zbyt wielu dziewczęcych oczach widział ten cielęcy wyraz uwielbienia, by go nie rozpoznać. Jakie głupie są te baby! Powiedz im, że je kochasz, a już godzą się na wszystko, absolutnie wszystko…
– Jaka szkoda, że musi pani tam iść – westchnął cicho, kiedy wyłonił się przed nimi szpital. – Gdyby nie to, moglibyśmy jechać i jechać, i nigdy się nie zatrzymać. Podobałoby ci się to, kochana? Chciałabyś spędzić ze mną resztę życia?
Powiedział jej „ty” i „kochana”. Serce zadudniło Lizzie w piersi z zaskoczenia i radości. Usłyszała jego śmiech i poczuła, że się czerwieni. Widziała, że czyta w jej oczach.
– Zrobimy to? – przekomarzał się z nią dalej. – Porwałbym cię i powiózł gdzieś, gdzie bylibyśmy sami, we dwoje…
Jego głos nabrał głębokiej, pieszczotliwej, niemal hipnotyzującej barwy. Niezdolna oderwać oczu od jego twarzy, Lizzie stwierdziła, że przestała prawie oddychać i nagle zaczyna się dusić z braku powietrza.
Tymczasem on, korzystając z jej oszołomienia, zmienił brzmienie głosu, wprowadzając nutkę żalu.
– Jakże chciałbym to zrobić, cóż, kiedy nie mogę… Musimy w końcu myśleć o wygraniu wojny.
Nadał spojrzeniu wyraz smutku, przybrał nieugiętą, zdecydowaną postawę. Już dawno, na początku wojny, odkrył, że jeszcze łatwiej niż na miłość kobiety nabierają się na pozę człowieka honoru, który nad własne uczucia przedkłada dobro ojczyzny. Ta dziewczyna jest taka sama jak inne.
Lizzie czuła w piersi żal. Niedługo ich drogi się rozejdą i wątpiła, by mieli się jeszcze kiedykolwiek spotkać, mimo wszystkiego, co powiedział. Przeszył ją szarpiący, ostry ból, zabrakło tchu, krew odpłynęła z twarzy.
– Lepiej, żeby mnie pan tu wysadził – powiedziała, gdy dojeżdżali do bramy.
Przełożona przestrzegała bardzo rygorystycznie, żeby dziewczęta trzymały się z daleka zarówno od pacjentów, jak ich gości.
– Spoufalanie zabronione, co? – domyślił się natychmiast i zatrzymał auto.
Lizzie, nie mogąc otworzyć drzwiczek, patrzyła zafascynowana, jak jej towarzysz wysiada i okrąża auto, żeby znaleźć się po jej stronie. Nie otworzył jej jednak drzwiczek, jak oczekiwała, lecz przechylił się i podniósł ją z siedzenia, tak że przez krótką, urzekającą chwilę znalazła się w jego ramionach, jej ciało przy jego ciele, wpatrzona w roześmiane niebieskie oczy, czując, jak serce jej zamiera, a mięśnie napinają się z szaleńczego podniecenia, nim powoli postawił ją na nogi, potrzymawszy przedtem upojnie nad ziemią, przy czym wpatrywał się w jej wargi i szeptał:
– Taka jesteś maleńka, stworzona, żeby cię trzymać w ramionach, z ustami w sam raz do całowania… Całował cię już kto, kochana, czy też czekałaś na mnie?
Serce waliło jej tak mocno, tak głośno, że ledwo słyszała jego słowa. Czuła pustkę w głowie, a zarazem miała wrażenie, że wszystko dokoła stało się nagle olśniewająco jasne i wyraźne, jakby patrzyła na świat nowymi oczyma.
– Wiesz, co się z nami dzieje? – nie ustępował. – Wiesz, że oboje…? – Urwał, z wyrazem zapamiętania na twarzy, ściskając ją niemal do bólu. – Muszę cię znowu zobaczyć – rzucił z gwałtownością, która ją zelektryzowała. – Kiedy będziesz wolna?
Wolna… Zebrała wszystkie siły, żeby przywołać zdrowy rozsądek i rozwagę, ale gdzieś uleciały, przestały się liczyć w jej życiu.
Tym, co się liczy, stało się nagle to upojenie, to odurzające wrażenie, że się unosi nad ziemią, ta świadomość, niepozostawiająca cienia wątpliwości, że oto poznała mężczyznę, który ucieleśnia jej wszystkie sny, że się zakochała bez pamięci, od pierwszego wejrzenia.
– Ja… po lunchu… – usłyszała swój głos, nieznajomy, zduszony. – Miałam napisać do cioci. Piszę do niej co tydzień. Ona ma reumatyzm i nie zawsze może odpisać…
– Będę tu na ciebie czekał o wpół do trzeciej – powiedział cicho, ignorując jej niezręczne wymówki.
I wtedy, opuszczając ją na ziemię, dotknął lekko ustami jej warg, najlżejszym muśnięciem, w którym bardziej doświadczona dziewczyna rozpoznałaby rozmyślną prowokację, lecz które Lizzie wydało się wyrazem najgłębszego szacunku, najczystszym z pocałunków, tak jakby nie śmiał mocniej tknąć jej ust. Tak jak w lekturach bohaterowie nie śmieli brukać kochanek cielesnością swoich męskich żądz, szanując ich czystość, choćby jak najbardziej pragnęli je posiąść.
Lizzie nie znała realnego świata realnych uczuć, pośpiesznej bezwzględności, z jaką mężczyźni pokroju Kita Danversa dążyli do fizycznego posiadania przedstawicielek jej płci, uzurpując sobie prawo do ich uległości jako ci, którzy co dzień, co godzinę zaglądają śmierci w oczy.
– Tylko, kochana… – zaczął, a kiedy podniosła na niego nieme, pełne uwielbienia oczy, dokończył: – …rozpuść włosy i ubierz się w coś ładnego. Lubię, żeby moje dziewczyny wyglądały szykownie.
Na chwilę jakby chmura przesłoniła słońce, aż wstrząsnął nią zimny dreszcz. Jego dziewczyny, powiedział. Olśniewający, upojny sen przygasł nagle, przyćmiony przez rzeczywistość, dopóki on nie dotknął jej twarzy, nie przesunął palcem po wrażliwej skórze policzka i żar, który ją przeniknął, nie spopielił wszystkich chmur.
Czekając, aż odwiąże jej rower, Lizzie pragnęła, by już było wpół do trzeciej, by nie miała przed sobą długich godzin niepewności, nim go znowu zobaczy. Bo a nuż się rozmyśli, a nuż spotka ładniejszą, bardziej atrakcyjną dziewczynę, której, miast niej, ofiaruje swoje uśmiechy… Sama tego nie wiedząc, już zrobiła pierwszy krok w nowy nieznany świat.
Zastała Edwarda gotowego, czekającego na nią z napiętą twarzą.
– Przepraszam za spóźnienie.
Jakaś intuicja, potęgująca się w miarę dojrzewania, rodziła w niej zrozumienie dla uczuć innych, którego wolałaby czasami nie mieć. Równie przykro było odczuwać czyjś ból, jak byłoby go doświadczać samej. Jakoś szczególnie dziś uwrażliwiona na cierpienia Edwarda, poczuła, że jej własne nerwy napinają się w odpowiedzi na jego niepokój.
– Myślałem, że już nie przyjdziesz. Nie musisz mi w końcu poświęcać wolnego czasu. Taka ładna dziewczyna jak ty powinna się trochę rozerwać.
Po raz drugi tego dnia została przez mężczyznę nazwana ładną dziewczyną. Tym razem jednak nie doznała uskrzydlającej radości jak wtedy, gdy to usłyszała z ust tamtego, lecz skurcz bólu na myśl o tym, co musi znosić Edward, wiedząc, że może w kobiecie budzić co najwyżej współczucie, nigdy pożądanie.
Kiedy wyprowadziła wózek na dwór, zobaczyła, z jaką radością Edward wystawia zapadłą twarz do słońca. Jego skóra miała chorobliwy szarawy odcień, kości rysowały się pod nią ostro. Schudł jeszcze przez te długie miesiące, jakie u nich przebywał, aż serce ścisnęło się Lizzie, gdy go teraz porównywała z tamtym.
Rododendrony rosły na opadającym zboczu, na skraju właściwego parku. Lizzie wywiedziała się, że sadzonki przywiózł pierwotny właściciel posiadłości, który odbył długą podróż po Chinach przed powstaniem bokserów. Będąc z zamiłowania botanikiem, zebrał różne rosnące dziko odmiany i wydzielił dla nich osobną część parku.
Pragnąc rozniecić nikłą iskrę zainteresowania, jakie dojrzała w oczach Edwarda, kiedy go tu poprzednio przywiozła, opowiedziała mu teraz tę historię.
Ozdobne klomby kwiatowe zamieniono w czasie wojny na ogród warzywny, ale rododendrony pozostawiono w spokoju.
Lizzie zadyszała się lekko, nim zarośniętą ścieżką dopchała wózek z Edwardem do miejsca, gdzie rosły, ale jej wysiłki zostały wynagrodzone, gdy się wynurzyli zza zakrętu i przed ich oczyma otworzył się widok na wspaniałe krzewy w pełnym rozkwicie.
Usłyszała, jak Edward łapie spazmatycznie dech, a gdy spiesznie przy nim uklękła, zobaczyła łzy cieknące mu po policzkach.
– Są takie piękne – powiedział prawie szeptem. – Zupełnie jak w Cottingdean. Dziadek uwielbiał ogród…
– Kto tam teraz mieszka? – zapytała Lizzie, bardziej dlatego, że wyczuła jego potrzebę opowiedzenia o miejscu, które tak kocha, niż z rzeczywistej ciekawości.
– Nikt. Dom był przez jakiś czas zarekwirowany na początku wojny, ale teraz stoi pusty. Leży zbyt daleko, żeby był z niego prawdziwy pożytek, na skraju małego miasteczka wśród wzgórz Wiltshire. Przeszedł teraz na mego brata stryjecznego. Jego ojciec był starszym synem, mój młodszym. Śni mi się czasami po nocach, że znów tam jestem. – Twarz wykrzywił mu cierpki uśmieszek. – Czysty eskapizm. Jeśli tam kiedykolwiek powrócę, to nie jako chłopak, uganiający się beztrosko, tylko jako bezużyteczny kaleka…
Lizzie zagryzła wargę, zastanawiając się, czy nie wyrządziła mu niedźwiedziej przysługi, przywożąc tutaj. Może lepiej było nie budzić w nim wspomnień dzieciństwa. Bez słowa zawróciła wózek. Wiedziała z doświadczenia, że kiedy nachodzą go takie nastroje czarnej rozpaczy, najlepiej milczeć i pozwolić mu mówić. Tak jakby się upuszczało krew z rany, żeby z nią wypłynął jad. Tyle że rany takie jak Edwarda nie dadzą się nigdy oczyścić.
Byli w pół drogi do szpitala, kiedy zobaczyła na ścieżce idącego naprzeciw mężczyznę. Poznała go natychmiast i serce załomotało jej jak szalone z nieprzytomnej radości. Słońce oświetlało go z tyłu, tworząc nad jego czarną głową złocistą aureolę, szedł swobodnym długim krokiem, tak bardzo męskim, tak podświadomie agresywnym, że poczuła skurcz współczucia dla Edwarda, który zacisnął dłonie na poręczach wózka.
Jej radość z ujrzenia go była tak oszałamiająca, że w jej umyśle nie pozostało miejsca na pytanie, co tu robi. Pragnęła jedynie pofrunąć ku niemu, poczuć ramiona zamykające się na jej plecach, jego męskie ciało, przywierające do jej ciała, usta, biorące w posiadanie jej wargi, aż wibrujące szczęście wybuchnie w niej szaleńczym rozbłyskiem.
Jednakże nie do niej się zwrócił. Zdając się w ogóle jej nie zauważać, odezwał się niedbałym tonem do Edwarda:
– A, tu jesteś, stary. Powiedzieli mi, że cię tu gdzieś znajdę.
– Christopher…
Christopher! A więc ma na imię Christopher. Jak to do niego pasuje. Smakowała to imię po cichu, obracała je na języku, podziwiając mądrość rodziców, którzy instynktownie wybrali mu tak stosowne imię.
– Powiozę cię trochę, dobrze?
Pochłonięta swoim szczęściem, nie zauważyła, jak się zbliża, aż nagle znalazł się tuż przy niej, a jej ciało zareagowało natychmiastowym odzewem, pragnieniem zbliżenia się jeszcze bardziej, zanurzenia w jego cieple, odetchnięcia jego zapachem.
Chciała podnieść na niego wzrok, lecz nie mogła, sparaliżowana niespodziewanym, zawstydzającym onieśmieleniem. Usłyszała głos Edwarda:
– Lizzie, to jest mój brat stryjeczny, Christopher Danvers. Christopher, Lizzie jest…
– Wiem, poznaliśmy się już z Lizzie. Mało jej nie przejechałem.
Wyciągnął rękę i uścisnął jej dłoń. Dotknięcie jego palców przepełniło ją rozkoszą.
– Mów mi Kit – powiedział cicho, zaglądając wyzywająco roześmianymi niebieskimi oczami w jej oczy.
Była jak zahipnotyzowana, tak nim urzeczona, że dopiero w dobrą chwilę potem, jak puścił jej dłoń i odwrócił się, zauważyła napięcie Edwarda.
Wyczulona na jego reakcje niemal tak, jakby mieszkała w jego skórze, spostrzegła, jak sprężył swoje słabe mięśnie, i postąpiła odruchowo krok w jego stronę, po czym się zatrzymała, zaskoczona własnym zachowaniem.
Przez sekundę chciała osłonić Edwarda swoim ciałem. Ale przed czym? Przed Kitem? Przed Kitem, który jest jego stryjecznym bratem?
Kocha Kita. Jest cudowny, wspaniały. Nie pojmowała powodów niechęci Edwarda.
– Zawsze jeździłeś za szybko – zauważył Edward sucho.
– Szczęśliwie nic się nie stało. Kiedy twój anioł opiekuńczy mi powiedział, że spędza swój wolny czas na miłosiernym zabawianiu jednego z pacjentów, nie przypuszczałem, że chodzi o ciebie.
– Po co tu przyjechałeś, Kit?
Edward wypowiedział to pytanie w szorstki sposób, prawie jakby nie lubił brata. Zaskoczyło to Lizzie.
– Poczuwam się do obowiązku, stary. Teraz, kiedy papcio nie żyje… Jako głowa rodziny i w ogóle… Chciałem się przekonać, jak żyjesz. I jakie masz plany na po wojnie.
– Na pewno nie będę ci narzucał swojej obecności w Cottingdean, jeżeli o to chodzi – odparł Edward sztywno i jeszcze mocniej spiął swoje wychudzone mięśnie.
Lizzie poczuła ogarniające ją zakłopotanie. Między braćmi rozgrywało się coś, czego świadkiem nie powinna być osoba postronna.
– Ja chyba… sobie pójdę – powiedziała niepewnie, po czym zwróciła się do Kita: – Najwyraźniej macie do omówienia jakieś sprawy rodzinne…
Zaczęła się oddalać ścieżką, ale Kit pobiegł za nią i stanąwszy tak, że zasłaniał sobą wózek i Edwarda, pochylił się i szepnął jej do ucha:
– Mam nadzieję, że nie zapomniałaś o naszej umowie? Załatwię szybko sprawę z Edwardem. O wpół do trzeciej, pamiętaj.
Serce jej podskoczyło i szczęście zakipiało w niej milionem musujących banieczek.
– O wpół do trzeciej – potwierdziła drżącym głosem. Obaj mężczyźni odprowadzili ją wzrokiem. Kiedy się oddaliła, Kit mruknął:
– Ładniutkie stworzenie jak na kuchtę.
– Nie jest żadną kuchtą, tylko pomocą pielęgniarską. Powinna chodzić nadal do szkoły. Jest o wiele za inteligentna do takiej pracy. – Edward poprawił się nerwowo na wózku i zaklął z goryczą: – Szlag by trafił tę całą wojnę!
– Spokojnie, staruszku. Chociaż wcale ci się nie dziwię. Być przykutym do tego wózka i nie móc nic zdziałać, jak się koło ciebie kręci taka ładna bestyjka… Muszę przyznać, że też bym był cholernie wkurzony.
Przyglądał się z perwersyjną uciechą, jak twarz brata stryjecznego nabiega purpurą.
Edward był zawsze diabelnie pruderyjny. Może to i szczęście w tej sytuacji, jak się tak zastanowić. Kit nie palił się bynajmniej do tych odwiedzin. Póki żył ojciec, odsuwał beztrosko myśl o nieszczęściu brata stryjecznego. Miał ważniejsze rzeczy na głowie, takie jak chwalebny marsz do zwycięstwa i zaliczanie, ile się da, ładnych dziewczyn po drodze. To niewątpliwie jedna z przyjemniejszych stron przynależności do najdzielniejszych synów Brytanii. Tego się po nim, jako po pilocie, wręcz spodziewano. Nie, żeby miał z tym jakiekolwiek kłopoty… Ale teraz, kiedy papo umarł, dowódca zaczął mu zbytnio wykłuwać oczy losem biednego Edwarda, więc chcąc nie chcąc, musiał tu przyjechać. Może to i dobrze, będzie mógł dać Edwardowi jasno do zrozumienia, że po wojnie każdy z nich musi pójść własną drogą.
– Zostaw tę dziewczynę w spokoju – rozległ się ponury głos Edwarda. – To jeszcze prawie dziecko, Kit. Nie rozumie, że dla ciebie to sport. Jest niewinna… – Edward urwał, zdając sobie sprawę, że jedynie dostarcza bratu uciechy. Zamiast tego zapytał: – Jesteś nadal zaręczony z Lillian?
– Oczywiście. Sam rozumiesz, takie pieniądze… Nie mam chyba innego wyboru.
– Jeśli jej nie kochasz…
– Nie kocham? Jakiś ty głupi, Edwardzie. Zbyt wiele czasu spędzasz na dumaniach – dorzucił drwiąco. – Potrzebna mi taka żona jak Lillian, ale to nie znaczy, żebym się nie mógł zabawić na boku.
– Nic się nie zmieniłeś, Kit. Nigdy cię nie obchodzili inni ludzie.
– A ciebie zawsze obchodzili zanadto i dlatego jesteś teraz przykuty do tego wózka. Gdybyś nie strugał bohatera, byłbyś do tej pory zdrowym człowiekiem, a nie bezradnym kaleką – naigrawał się Kit. – Jesteś głupcem, Edwardzie, zawsze byłeś i zawsze będziesz. A nawiasem mówiąc, staruszku, nie oczekuj, że znajdziesz przytułek w Cottingdean, jak się pobierzemy z Lillian. Chyba zresztą sprzedam tę ruinę. Lillian chce mieszkać w Londynie, a dwór pewnie się będzie nadawał jedynie do rozbiórki, kiedy ta wojna się skończy.
Kit miał w sobie zawsze sadystyczne skłonności, stwierdził w duchu Edward. Jako chłopiec lubił męczyć i terroryzować słabszych. Wówczas to jemu, Edwardowi, nie przeszkadzało. Teraz uświadomił sobie nagle, jaki jest chory i zmęczony, słaby i bezradny. Poczuł, jak oczy zachodzą mu mgłą bezsilnej wściekłości i frustracji. Nie pierwszy raz obudziło się w nim pragnienie, żeby znaleźć w sobie dość siły, dość odwagi – i położyć temu wszystkiemu kres.