Sekta egoistów - ebook
Sekta egoistów - ebook
„Żaden człowiek nie jest samotną wyspą; każdy stanowi ułamek kontynentu, część lądu”.
John Donne
Kiedy Gérard natrafia w starej książce na wzmiankę o tajemniczym założycielu Sekty Egoistów, jest przekonany, że właśnie wpadł na trop niezwykłej zagadki. Kim byli owi Egoiści, którzy wierzyli, że każdy człowiek powinien skupić się tylko na poznaniu samego siebie?
Kolejne ślady prowadzą Gérarda przez całą Europę, a początkowe niewinne zainteresowanie tematem szybko przeradza się w obsesję. Z dnia na dzień mężczyzna coraz bardziej zagłębia się w poszukiwania, ignorując wszystko i wszystkich. Jednak czy naprawdę można żyć tylko dla siebie, zapominając o innych?
W swojej pierwszej, niepublikowanej dotąd w Polsce powieści, Eric-Emmanuel Schmitt stawia ważkie pytanie o to, co tak naprawdę jest w życiu najważniejsze: osobiste szczęście czy budowanie więzi z otaczającymi nas ludźmi.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-3579-3 |
Rozmiar pliku: | 952 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był grudniowy wieczór w Bibliotece Narodowej.
Znużony pracą, zapisywaniem, robieniem adnotacji, zaznaczaniem, rozważaniem, przeglądaniem, medytowaniem przez cały dzień, ze zmęczonymi oczami, ociężałą ręką odłożyłem pióro i odsunąłem krzesło.
Otaczały mnie ciała przygarbione nad biurkami, głowy lśniące pod lampami i długie ściany zamkniętych książek, niemych, nieprzeniknionych. Jakiś płynny, zielonkawy klej sprawił, że Czytelnia Główna zastygła w niezmąconej ciszy. Nic się nie poruszało. Utrzymywała się w niej woń specyficznego kurzu, takiego, który wzbijamy każdego ranka.
„Ja chyba śnię… już nie żyję… Dałem się usidlić iluzji…”
Po raz pierwszy znienawidziłem swoją pracę. Patrzyłem na sterty dokumentów jak na rzeczy odległe, obce, a przecież od lat zmuszała mnie do pochylania się nad nimi moja praca uczonego, zawiłe badania nad językoznawstwem średniowiecza, które nikogo nie interesowały, nawet mnie.
W górze, wzdłuż ponurych przeszklonych ścian prześlizgnął się jakiś cień.
Rozejrzałem się wokół siebie.
Głowy myślały. Gdyby nie źrenice, które łypały od czasu do czasu znad worków pod oczami, zza okularów w rogowej oprawie, można by nabrać wątpliwości, czy jeszcze żyją. Czytały. Jak nieruchoma jaszczurka trawi owada, tak one wchłaniały wiedzę, nasiąkały pamięcią świata, nie odrywając się od istoty rzeczy. Jakże nudna jest wieczność, gdy przenika czas…
Wstałem.
Zmierzyłem wzrokiem wszystkie te głowy. Ach! Niczego się nie domyślały!…
Z sardonicznym uśmiechem na twarzy zapuściłem się do podziemnych pomieszczeń, w których mieściły się katalogi.
Właśnie postanowiłem naruszyć prawo: zamierzałem przeczytać coś nieprzydatnego! Tak po prostu. Bez uzasadnienia. Złamać reguły badacza, zbijać bąki, czytać dla przyjemności… Występek, ot co!
Zamknąwszy powieki, błądziłem między szafkami i otworzyłem na chybił trafił jedną z szuflad, żeby wyjąć po omacku jakąś kartę katalogową. Odpisałem z niej jedynie numer i poszedłem złożyć zamówienie.
Wróciłem na swoje miejsce w ossuarium Czytelni Głównej i przez dziesięć minut, które zajęło mi oczekiwanie, śmiałem się sam do siebie z radości, którą czułem w głębi duszy.
W końcu bibliotekarz przyniósł mi stary tom oprawiony w czerwoną skórę, z fioletowym brzegiem. Był to Słownik patriotyczny autorstwa niejakiego Fustela des Houillères, opublikowany w 1798 roku przez Nicéphore’a Salvina, księgarza.
Ależ fart! To dzieło było mi zupełnie nieznane.
W dalszym ciągu zdając się na przypadek, otworzyłem książkę tam, gdzie sama się otwierała, i u góry strony 96 znalazłem następujący artykuł:
EGOIZM (termin filozoficzny): Egoistą nazywa się człowieka, który wierzy, że jedynie on istnieje na świecie, cała reszta natomiast jest tylko snem.
Ku wielkiej hańbie rozumu ludzkiego żył w Paryżu, na początku tego wieku, pewien człowiek, który połączył swoje nazwisko z tą niedorzeczną ideą, a mianowicie niejaki Gaspard Languenhaert, pochodzący z Republiki Holandii. Był tak urodziwy, powiadają, i tak dobrze zbudowany, iż wystarczyłyby nawet same kobiety, aby zapewnić mu powodzenie w Paryżu, lecz prawdziwą damą jego serca była filozofia, on zaś pragnął wsławić się pewną doktryną. Zaznajomiony nieco z filozofią angielską, na tyle, by pojmować problemy, lecz zbyt skąpo, aby je rozwiązywać, zaczynał od wygłoszenia kilku uwag możliwych do przyjęcia, z których wyciągał następnie nieprawdopodobne wnioski. Tak więc, mawiał, czy wznoszę się do gwiazd, czy zstępuję do otchłani, nie przestaję być nigdy sobą i to, co dostrzegam, jest zawsze tylko moją własną myślą. A zatem świat nie istnieje w sobie, lecz we mnie. Zatem życie jest tylko moim snem. Zatem ja sam jestem dla siebie całą rzeczywistością…
Zdaniem współczesnych ów młody człowiek beztrosko przechodził od słusznego domniemania opartego na ograniczeniu naszego poznania do tego oto twierdzenia, że wszystko istnieje jedynie w nim oraz za jego przyczyną i dla niego. Pojawiał się więc na salonach w poszukiwaniu licznego towarzystwa, by rozgłaszać, iż jest sam na świecie, i dręczył swych rozmówców, próbując im wyjaśnić, że nie istnieją, i utrzymując, z kieliszkiem w ręku, że materia jest nieużyteczną hipotezą. Mówił, perorował, argumentował, nie odstępując na krok wszystkich światowców, aby ręczyć im, iż on jeden istnieje z całą pewnością, a przetrwanie wszechświata jest uzależnione od jego dobrej woli. Doceniano jego ujmującą powierzchowność, kpiono z jego wywodów, i tak stał się, na jeden sezon, oryginałem nieodzownym w każdym salonie. Jednak wkrótce zdrowy rozsądek odebrał mu posłuch, który zapewniła mu ciekawość. Jego popularność była chwilowa. Podejrzewano, iż jest szczery, a zatem szalony, toteż dobre dusze go odrzuciły.
Dalszy rozwój wypadków dowiódł, iż właściwie go oceniono, gdyż, wykluczony z towarzystwa, założył Sektę Egoistów, aby móc powtarzać swe majaczenia. Co tydzień przez kilka lat spotykała się we wsi Montmartre grupa osobników, z których każdy uważał, iż jest jedyny i do niego jednego należy cały wszechświat. Cóż mogli sobie mówić? Że rozmawiali, to prawdopodobne, lecz czy kiedykolwiek nawzajem się rozumieli? Ostatecznie Sekta Egoistów, z braku adeptów, musiała się rozwiązać. Gaspard Languenhaert opublikował Zarys nowej metafizyki, nie miał jednak czytelników ani audytorium i ponownie został sam. Ale dla niego było to niewątpliwie bez znaczenia.
Umarł młodo w Paryżu w 1736 roku w wyniku zażycia zbyt silnej dawki opium, bez wątpienia znużony dźwiganiem świata na swych barkach. Nie wywarł żadnego wpływu na swoich współczesnych ani na potomnych.
Ale czyż nie stałoby to w sprzeczności z jego doktryną, gdyby go jednak wywarł?
Byłem zachwycony.
A zatem pewien człowiek pewnego dnia w dziejach świata stworzył teorię dotyczącą tego, czego ja sam tak często doświadczałem, owego uczucia, które zawładnęło mną przed chwilą… przyprawiającego o mdłości wrażenia, że inni i wszystkie rzeczy nie istnieją… tej myśli, że jestem jedyną żyjącą świadomością, zagubioną pośrodku jakiegoś wszechświata snów… tej niepewności, tej wilgotnej, kosmatej, natrętnej niepewności, która opróżnia własną rzeczywistość z tego, co rzeczywiste…
Rozejrzałem się dokoła. Głowy wcale nie zauważyły mojej radości.
Popędziłem do podziemi. Koniecznie musiałem się dowiedzieć czegoś więcej na ten temat. Potrzebowałem tej książki, tego Zarysu nowej metafizyki.
Zmęczenie się ulotniło, przeczesywałem metry kart katalogowych, dźwigałem kilogramy indeksów, wytrzeszczałem oczy, przeglądając mikrofilmy, wzywałem na pomoc bibliotekarki… Musiałem dowiedzieć się wszystkiego o Gaspardzie Languenhaercie.
Na próżno! Nie było nic. Nic jego. Nic o nim.
Nagle przypomniałem sobie, że wiek XVIII bynajmniej nie był rygorystyczny, jeśli chodzi o pisownię nazw własnych. Próbowałem wszelkich zapisów: Languenhaert, Languenert, Leguenhaert, de Langenhaert, van Langenhaert, van de Languenhaert, de La Guenherte… Nic z tego. Katalogi pozostały nieme.
Czułem, że ogarnia mnie zmęczenie, ale zapanowałem nad sobą. Zacisnąłem zęby i zerwałem się na nogi: potrzebowałem choć jednej obiektywnej informacji, zanim wyjdę z biblioteki.
Wpadłem wtedy na dziwaczny pomysł, żeby pójść do działu mikrofilmów i zweryfikować datę jego śmierci. Rejestry królewskie? Nie było go tam. Księgi z kostnicy w zamku Châtelet? I tam go nie było. Chociaż wątpiłem, żeby samobójca miał szansę znaleźć się w rejestrach arcybiskupstwa, je także przejrzałem. Tam też go nie było. Przeczytałem listę wydanych pozwoleń pochówku na wszystkich paryskich cmentarzach, akty notarialne, testamenty, próbowałem wszystkiego, wszystkich nazwisk, wszystkich dat, zmarli tysiącami defilowali przed moimi oczami, wymawiałem, po raz pierwszy od wieków, imiona ludzi, którzy byli już tylko prochem, robactwem, zgnilizną, poruszałem cienie, budziłem widma… Wśród nich też go nie było.
A zatem Gaspard Languenhaert miał słuszność, gdy myślał, że wyśnił świat, gdyż świat przestał istnieć dokładnie w chwili jego odejścia, zapominając odnotować jego nieobecność…
Odrobina tajemnicy ekscytuje, jej nadmiar otępia. Ktoś poklepał mnie po ramieniu. Pracownicy czytelni powtarzali mi, że biblioteka jest zamykana. Wzięli mnie pod ręce i wyprowadzili na dziedziniec.
Gdy się tam znalazłem, pod trupio bladym księżycem, pomiędzy brukiem a gwiazdami, ulżyłem swojemu pęcherzowi, rozmyślając o losie tego człowieka, który uważał, że jest wszystkim, a nie zostało po nim nic.
Stojący nieopodal pies przyglądał mi się, zdziwiony, że można wydalić naraz tyle moczu.
Na rynnie świerszcz komponował program na wieczór.
Za to księżyc nie myślał o niczym.