Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag - ebook
Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag - ebook
„Chodzi o szczegół” - mawiała Susan Sontag, mając na myśli różnicę między prozą a reportażem i na korzyść tego drugiego. Byłaby więc chyba zadowolona, czytając opowieść Sigrid Nunez: utkaną z konkretów, drobnych „dostrzeżeń”, które udało jej się zebrać, by stworzyć z nich szczery obraz niepogodzonej z własnym odchodzeniem Sontag. Napisany bez przekraczania granic, z empatią i precyzją potrzebną do oddzielenia tego, co intymne, od tego, co powinno pozostać niedopowiedziane. To nie jest biografia. To relacja z dyskretnego towarzyszenia sobie w życiu dwóch pisarek, które bardzo wiele różni, ale łączy coś niesłychanie ważnego: bezkompromisowa szczerość. Taka, która pozwala zobaczyć w drugim człowieku jego wady i zalety, w całej ich ostrości, jednocześnie nie oceniając. I zapisać to doświadczenie dokładnie taką liczbą słów, jaka jest potrzebna, by opowiedzieć o tej nieoczywistej przyjaźni.”
- Magdalena Kicińska, reporterka, redaktorka naczelna „Pisma. Magazynu opinii”
„Przede wszystkim w tym, co piszę i co robię, obecna jest zawsze Susan. Byłam częścią wielkiej rodziny Susan, dziewczyną jej syna, Davida Rieffa, jej asystentką. To było coś więcej niż przyjaźń. Mieszkaliśmy wszyscy razem. Bywało trudno, ale pięknie. Susan przekraczała wszystkie granice, również te między pokoleniami. Uważała, że wszyscy jesteśmy w tym samym wieku, nawet jeśli różnił nas życiowy bagaż.
(…) Wszyscy zazdrościliśmy jej intelektu, spostrzeżeń, wniosków. A ona nieustająco mówiła nam, co powinniśmy przeczytać, czego posłuchać, jakiej wystawy nie wolno nam przegapić. Gdy mieliśmy inne plany, ciągnęła nas na siłę! Chciała, byśmy stale w siebie inwestowali. Była autorytarna, ale robiła to wszystko w dobrej wierze. Miała niepohamowaną potrzebę dzielenia się wiedzą. Ciągle słyszałam: „Sigrid, ty musisz pisać i czytać, pisać i czytać”. Miałam myśleć o pisaniu jak o powołaniu, a nie o karierze. Gdyby nie ona, nie stałabym się tym, kim jestem.”
- Sigrid Nunez w rozmowie z Michałem Nogasiem dla „Książek. Magazynu do Czytania”
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-959007-7-8 |
Rozmiar pliku: | 472 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Zawsze dobrze jest zacząć od złamania jakiejś zasady.
Dla niej to spóźnianie się było zasadą.
– Nie lubię się spóźniać tylko na samolot albo do opery.
Kiedy ludzie skarżyli się, że nieustannie muszą na nią czekać, ani trochę się nie przejmowała.
– Cóż, skoro nie są dość bystrzy, by zabrać z sobą coś do czytania...
(Ale gdy niektórzy zmądrzeli i to ona musiała czekać na nich, nie była zadowolona).
Moja obsesyjna punktualność działała jej czasem na nerwy. Kiedyś podczas wspólnego lunchu zdałam sobie sprawę, że spóźnię się po przerwie do pracy, zerwałam się więc od stolika, a Susan zakpiła:
– Usiądź! Nie musisz być tam dokładnie o czasie. Nie bądź taka służalcza.
„Służalczy” było jednym z jej ulubionych słów.
„Wyjątkowość”. Czy to na pewno dobry pomysł, żebyśmy wszyscy troje (Susan, jej syn i ja) dzielili to samo mieszkanie? Czy David i ja nie powinniśmy mieć własnego? Powiedziała, że nie widzi powodu, dla którego nie moglibyśmy razem mieszkać, nawet jeśli David i ja zdecydujemy się na dziecko. Chętnie nam pomoże, jeśli będzie trzeba. A kiedy wyraziłam wątpliwość, odparła:
– Nie bądź taka konwencjonalna. Kto mówi, że musimy żyć jak wszyscy?
Kiedyś na placu Świętego Marka wskazała dwie ekscentrycznie ubrane kobiety, jedną w średnim wieku, drugą starszą, obie ubrane jak Cyganki, z długimi, rozpuszczonymi siwymi włosami.
– Starość bohemy – zauważyła. I żartobliwie dodała: – To my za trzydzieści lat.
Minęło ponad trzydzieści lat, ona nie żyje, a bohemy już nie ma.
Kiedy się poznałyśmy, miała czterdzieści trzy lata, ale wydawała mi się bardzo stara. Po części dlatego, że sama miałam wtedy dwadzieścia pięć, każdego po czterdziestce uważałam więc za starego. Ale pomyślałam tak również dlatego, że wracała wówczas do zdrowia po radykalnej mastektomii. (Łamanie zasad: gdy personel szpitala ganił ją, że nie wykonuje zaleconych ćwiczeń rehabilitacyjnych, pewna wyrozumiała pielęgniarka szepnęła jej do ucha: „Happy Rockefeller też nie chciała ich robić”). Miała ziemistą cerę, a włosy... zawsze dziwiło mnie, dlaczego tak wiele osób sądzi, że Susan rozjaśnia białe pasmo włosów, choć powinno być oczywiste, że właśnie jedynie ono miało naturalny kolor. (Fryzjerka zasugerowała, że pozostawienie jednego nieufarbowanego fragmentu będzie wyglądało mniej sztucznie). Chemioterapia mocno przerzedziła jej wyjątkowo gęste czarne włosy, za to te odrastające były zwykle siwe lub białe.
Stąd ten dziwny fakt: kiedy się poznałyśmy, wyglądała starzej niż później, w miarę rozwoju naszej przyjaźni. Odzyskiwała siły i zaczynała wyglądać coraz młodziej, a gdy tylko postanowiła ufarbować włosy – jeszcze młodziej.
Była wiosna 1976 roku, prawie rok po tym, jak zrobiłam magisterium na Columbii. Mieszkałam wtedy na Zachodniej Sto Szóstej. Susan wynajmowała apartament na rogu Sto Szóstej i Riverside Drive i chciała przejrzeć stos nieotwartej korespondencji, która nagromadziła się podczas jej choroby. Poprosiła znajomych, redaktorów „The New York Review of Books”, by polecili jej kogoś do pomocy. Już wcześniej, między licencjatem a magisterką, pracowałam jako asystentka redaktora w „Review”. Ci znajomi wiedzieli więc, że potrafię pisać na maszynie i mieszkam niedaleko. Zaproponowali, by Susan do mnie zadzwoniła. Dokładnie takiej, dorywczej, pracy wtedy szukałam, zajęcia, które nie będzie przeszkadzać mi w pisaniu.
Kiedy pierwszy raz poszłam na Riverside Drive 340, dzień był słoneczny, a mieszkanie – penthouse z wieloma dużymi oknami – oślepiająco jasne. Pracowałyśmy w sypialni Susan, ja przy jej biurku pisałam na ogromnej elektrycznej maszynie IBM, ona dyktowała, przechadzając się albo leżąc na łóżku. Tamten pokój, podobnie jak reszta mieszkania, był bardzo skromnie umeblowany, a ściany gołe i białe. Jak wyjaśniła mi później, tam pracowała, pragnęła więc mieć wokół jak najwięcej białej przestrzeni i jak najmniej książek. Nie pamiętam fotografii rodziny czy znajomych (właściwie to nie przypominam ich sobie w żadnym innym miejscu mieszkania), zapamiętałam jednak kilka czarno-białych zdjęć (podobne przychodzą w wydawniczych pakietach reklamowych) jej literackich idoli: Prousta, Wilde’a, Artauda (niedawno skończyła opracowanie krytyczne jego dzieł wybranych), Waltera Benjamina. W innym miejscu apartamentu wisiały też zdjęcia dawnych gwiazd filmowych i kadry ze słynnych starych czarno-białych filmów. (Pamiętam, że wcześniej zdobiły one lobby New Yorker Theater, niezależnego kina na rogu Osiemdziesiątej Ósmej i Broadwayu).
Miała wtedy na sobie luźny golf, dżinsy i japonki zrobione z dętki, które chyba przywiozła kiedyś z jednej z wypraw do Wietnamu Północnego. Z powodu raka próbowała rzucić palenie (próbowała, bez skutku, i próbowała znowu, raz za razem). Zjadła cały słoik prażonych ziaren kukurydzy, popijając je wodą z wielkiej plastikowej butelki.
Stos listów był deprymujący – przejrzenie go miało zająć wiele godzin, ale nasze postępy okazały się absurdalnie wolne, ponieważ nieustannie dzwonił telefon, i za każdym razem, gdy dzwonił, Susan podnosiła słuchawkę i gadała (czasami całkiem długo), podczas gdy ja czekałam i oczywiście słuchałam, często głaszcząc dużego, proszącego o uwagę malamuta należącego do jej syna. Zwykle dzwonili ludzie, których nazwiska rozpoznawałam. Zauważyłam, że jest zbulwersowana tym, jak wiele osób reagowało na informację o jej chorobie. (Choć wówczas tego nie wiedziałam, zbierała już wtedy pomysły na esej, który później zatytułowała Choroba jako metafora). Pamiętam, że jednemu z rozmówców opisywała nowotwór jako „cesarską przypadłość”. Kilku osobom powiedziała, że po niedawnej śmierci Lionela Trillinga i Hannah Arendt poczuła się „osierocona”. Bardzo oburzona wspominała, jak ktoś powiedział o Trillingu, że nic dziwnego, że zachorował na raka, bo prawdopodobnie od lat nie pieprzył swojej żony. („I to rzekł n a u k o w i e c”). Później niechętnie, ale odważnie przyznała, że jedną z jej pierwszych myśli po postawieniu diagnozy było: A może rzeczywiście niewystarczająco często uprawiałam seks?
Któregoś razu zadzwonił jej syn. David, rok młodszy ode mnie, rzucił wcześniej studia w Amherst, lecz niedługo przed naszą rozmową wrócił na uczelnię, tyle że na drugi rok w Princeton. Miał tam jakieś mieszkanie, ale większość tygodnia i tak spędzał u matki. Jego (wkrótce nasz) pokój znajdował się tuż obok sypialni Susan.
Praca ją nużyła. Przejrzałyśmy zaledwie kilka listów, kiedy zaproponowała przerwę na lunch. Poszłam za nią na drugi koniec mieszkania, mijając korytarze pełne książek i jadalnię, w której spodobał mi się długi, elegancki drewniany stół, takie same drewniane ławy („Ze starej francuskiej farmy” – wyjaśniła) i archiwalny, oprawiony plakat reklamowy maszyny Olivetti („la rapidissima”) wiszący na ścianie z tyłu. Stół zwykle przykrywały książki i papiery, a większość posiłków jadało się w kuchni, przy drewnianym blacie, który ktoś pomalował na ciemnoniebieski kolor.
Bardzo skrępowana usiadłam na wysokim stołku, ona zaś podgrzała w rondlu puszkę zupy grzybowej firmy Campbell. Po dodaniu jeszcze puszki mleka wystarczyło jedzenia dla dwóch osób. Zdziwiło mnie, że była taka towarzyska. Przyzwyczaiłam się do hierarchicznego świata „The New York Review”, którego redaktorzy nigdy nie rozmawiali z szeregowymi pracownikami. Tamtego dnia dowiedziałam się, że poprzednim lokatorem penthouse’u był przyjaciel Susan, Jasper Johns, a kilka lat wcześniej, kiedy postanowił się przeprowadzić gdzie indziej, to ona przejęła umowę najmu. Niestety, nie mogła zostać na zawsze – właściciel budynku planował sam tu zamieszkać w przyszłości. Było oczywiste, dlaczego Susan pragnęła tego mieszkania: duży apartament z dwiema sypialniami, w porządnym przedwojennym budynku, w dodatku – z tego, co pamiętam – czynsz był naprawdę rozsądny, wynosił chyba czterysta siedemdziesiąt pięć dolarów miesięcznie. Ogromny salon wydawał się jeszcze większy, ponieważ nie było w nim zbyt wielu rzeczy (słyszało się tu nawet lekki pogłos). Ale najbardziej tęskniłaby za widokiem – za rzeką, zachodami słońca. (Widok mógłby być jeszcze piękniejszy z tarasu, tyle że nie dało się z niego korzystać, bo Susan pozwalała się tam załatwiać psu). Naprzeciwko dwóch sypialni znajdował się mniejszy pokój, dawna służbówka, z toaletą. Wtedy sypiał tam kolega Davida. Później, gdy się wprowadziłam, miał to być mój gabinet. („Tylko ty masz w tym domu dwa pokoje” – mówiła Susan oskarżycielskim tonem, kiedy powiedziałam, że opuszczam „trzystaczterdziestkę”).
Przy lunchu zadawała mi wiele pytań o to, jak wyglądała praca dla Roberta Silversa i Barbary Epstein, redaktorów „The New York Review”, i o to, jak uczyła Elizabeth Hardwick, która była jedną z moich wykładowczyń w Barnard, a także członkinią zespołu redakcyjnego „Review”. Stało się jasne, że te trzy osoby najbardziej interesują (a nawet fascynują) Susan. Później się dowiedziałam, że przyjaźń i aprobata z ich strony bardzo dużo dla niej znaczyły. Cała trójka znalazła się wśród założycieli pisma w 1963 roku. Susan uważała, że „Review” to periodyk o niebo lepszy od wszystkich innych w kraju – jego dziennikarze podjęli „heroiczny” wysiłek, by podnieść amerykańskie życie intelektualne na najwyższy możliwy poziom – i była dumna, że od pierwszego numeru mogła tam publikować. Jej eseje przyjmował Silvers („Z pewnością najlepszy redaktor, jakiego miałam”).
– Najlepszy redaktor, jakiego w ogóle może spotkać autor – powtarzała.
Wszyscy publikujący w „Review” podziwiali ogromny szacunek, jakim Silvers darzył pisarzy, jego perfekcjonizm i ciężką pracę, jaką wykonywał, przygotowując artykuły do składu. Był jedną z najinteligentniejszych i najbardziej utalentowanych osób, jakie Susan spotkała w życiu – i prawdopodobnie najciężej pracował. Niemal cały czas spędzał przy swoim biurku, siedem dni w tygodniu, w tym święta, całe dnie, do późnego wieczora. Miał dyscyplinę wewnętrzną, pasję intelektualną oraz skrupulatność, które Susan podziwiała w ludziach, darzyła go również szacunkiem, jaki budzili w niej wyłącznie najpoważniejsi pisarze i artyści.
Dumie Susan z pisania do „The New York Review” mogła się równać jedynie duma z tego, że jej książki wydawała grupa Farrar, Straus and Giroux. A tamtego dnia najdłuższą i najbardziej osobistą rozmowę odbyła właśnie z Rogerem Strausem, który jako szef FSG trzynaście lat wcześniej opublikował pierwszą książkę Susan, a później miał opublikować wszystkie pozostałe. Tych dwoje rozmawiało z sobą przynajmniej raz dziennie i nie było w tym nic dziwnego. W tamtym okresie Susan nie miała agenta, poza wydawaniem jej książek Straus zajmował się więc różnymi sprawami, którymi zwykle wydawca się nie zajmuje, na przykład publikacjami artykułów i opowiadań w czasopismach. Nie była to jednak relacja wyłącznie biznesowa – byli starymi, dobrymi przyjaciółmi i powiernikami, a Straus angażował się w wiele aspektów życia Susan poza pisaniem, między innymi pomagał jej w trudnym czasie choroby, a później, kiedy nadeszła pora, w szukaniu nowego mieszkania. Choć David miał już dziesięć lat, kiedy Straus i Susan się poznali, Straus często mówił o nim żartobliwie „mój syn z nieprawego łoża”. Wkrótce włączył Davida do grupy, robiąc z niego redaktora między innymi tekstów matki.
Zupa nie wystarczyła. Susan przeszukała niemal pustą lodówkę, ale znalazła w niej tylko pakowane kolby kukurydzy (choć to nie był sezon). Kiedy je zjadłyśmy, powiedziała:
– Oczywiście w ogóle nie chciało mi się jeść. Miałam tylko ochotę na papierosa.
Niedawno sama rzuciłam palenie, ale gdy się tam wprowadziłam, wróciłam do nałogu. Paliliśmy wszyscy troje, jak właściwie każdy, kto przychodził do mieszkania.
Gdy tamtego dnia wychodziłam, słońce wisiało nisko nad rzeką Hudson, ale my niewiele zdążyłyśmy zrobić. Susan poprosiła, żebym przyszła znów za kilka dni. Pamiętam, że wracając do domu, myślałam o tym, jaka jest wyluzowana i otwarta – bardziej jak rówieśnica niż ktoś z pokolenia mojej matki. Jednak w obecności młodych ludzi zawsze się tak zachowywała, nie dawało się też wyczuć spodziewanego dystansu pokoleniowego między Susan a jej synem, którego zaczęła traktować jak dorosłego, zanim choćby poszedł do liceum (uważała, że tak właśnie powinno się zachowywać wobec potomstwa). Kiedy teraz o tym myślę, przypominam sobie jeszcze coś, co często robiła Susan: wspominała swoje dzieciństwo jako czas absolutnej nudy i dodawała, że nie mogła się doczekać jego końca. Zawsze miałam problem, by to zrozumieć (jak można czyjekolwiek dzieciństwo – nawet takie niekoniecznie szczęśliwe – nazywać „zupełnie niepotrzebnym”?), ale Susan pragnęła, by dzieciństwo Davida skończyło się po prostu najszybciej, jak to możliwe. (Okazało się, że również on uważał swoje najmłodsze lata za żałosny czas, użył też dokładnie tego samego określenia, którym Susan opisała własne: „wyrok”). Z jakiegoś powodu nie wierzyła w dzieciństwo, czy też, by ująć to celniej, nie widziała w nim żadnej w a r t o ś c i.
Dla Davida matka właściwie od razu została „Susan”, ojciec zaś – socjolog i krytyk kulturalny Philip Rieff – był „Philipem”. David nie wyobrażał sobie, by mógł zwracać się do nich „mamo” i „tato”. A kiedy Susan rozmawiała z Davidem o jego ojcu (za którego wyszła, będąc siedemnastoletnią studentką Uniwersytetu Chicagowskiego, on zaś był dwudziestoośmioletnim wykładowcą, rozwiedli się siedem lat później), również nazywała go wyłącznie po imieniu. David rzadko mówił o niej „moja matka”, nawet ja czułabym się dziwnie, mówiąc „twoja matka”. Była sempre Susan.
Na początku mojej pracy w „The New York Review” Robert Silvers poprosił:
– Zadzwoń do Susan.
– Do jakiej Susan? – zapytałam, sięgając po kołonotatnik.
Była tam wtedy również Barbara Epstein, która na te słowa się roześmiała.
– „Jaka Susan?” – powtórzyła, kręcąc głową, i zrozumiałam, że śmieje się ze mnie.
Imiona. Susan wyznała, że nigdy nie cieszyło ją nudne, pospolite imię, jakie otrzymała. („Nie wyglądasz jak Susan” – mawiała, naśladując wiele osób, od których słyszała to zdanie). Wzdrygała się i od razu poprawiała każdego, kto nazwałby ją Sue. W ogóle nie lubiła skrótów i przezwisk, choć akurat Davida (który otrzymał imię po rzeźbie Michała Anioła) często nazywała Digiem.
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji – do czytania
i dobrej prozy zagranicznej. Pauza specjalizuje się w literaturze
z wyższej półki, która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki z całego
świata, ale też mocne debiuty literackie.
W latach 2018, 2019 i 2020 w Pauzie ukazywały się
powieści i opowiadania, natomiast w czwartym roku istnienia
wydawnictwa do oferty dołączają książki z gatunku nonfiction
autorów, którzy są już znani czytelnikom Pauzy.
Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag
to trzydziesta trzecia książka Wydawnictwa Pauza, ale pierwsza
wydana w nowej serii. Wcześniej w Pauzie ukazały się
dwie powieść autorki: Przyjaciel i Pełnia miłości.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Edouard Louis
Wcześniej ukazały się:
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez
Przejście – Pajtim Statovci
Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros
Dziennik upadku – Michel Laub
2021
Halibut na Księżycu – David Vann
Zabierz mnie do domu – Marie Aubert
Utonęła – Therese Bohman
Koniec dnia – Bill Clegg