- W empik go
Sen winowajcy - ebook
Sen winowajcy - ebook
Nikodem Czerniak, zniszczony nałogiem alkoholowym podkomisarz, i Adam Smoleń, jego czterdziestoletni partner z Wydziału Kryminalnego Komendy w Bolesławcu, zostają wezwani do mieszkania, w którym znaleziono zwłoki młodej kobiety. Wszystko wskazuje na nieszczęśliwy wypadek, jednak pół roku później dochodzi do morderstwa, które rzuca zupełnie nowe światło na tę, wydawałoby się, rutynową sprawę. Porzucone w lesie ciało bezdomnego w podeszłym wieku może być kluczem do wytropienia seryjnego zabójcy grasującego w Bolesławcu... Co łączy te dwie, zupełnie różne, ofiary? Czy demony przeszłości pozwolą podkomisarzowi na trzeźwą ocenę sytuacji? Być może rozwiązanie tajemniczych morderstw znajduje się bliżej, niż ktokolwiek byłby skłonny przypuszczać...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-592-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Polska, Dolny Śląsk, powiat bolesławiecki, gmina Bolesławiec, Bolesławiec, czwarty kwartał dwa tysiące siedemnastego roku.
Dzisiejsze zachodnie tereny Polski skrywają niezliczone tajemnice, od historycznych, po obyczajowe i kryminalne. Trudno byłoby się z nimi rozprawić w jednym dziełku, choć skrawek może ujrzeć światło dzienne. Bolesławiec to czterdziestotysięczne miasto na Dolnym Śląsku. Miasto jakich wiele na tych terenach, poza pewnymi szczegółami.
Osada specyficzna, leżąca przy głównym szlaku komunikacyjnym. Skromnie stwierdzę, że malowanie słowem pejzażu miejskiego – a ujmując rzecz precyzyjnie: weduty – jest zbędne. Może Szanowny Czytelnik tu jeszcze nie był, nigdy nie słyszał o tym miejscu i przyjedzie, aby porównać opis z własnymi empirycznymi odczuciami, okaże się, że są one antagonistyczne, i uzna mnie za osobę niegodną zaufania? Można rzec, że dozna syndromu paryskiego, czyli swoistego rozczarowania, niepodołania oczekiwaniom, które rozbudziły moje słowa. Wypadłoby to blado w świetle wszystkich faktów zebranych w niniejszej książce. A może Szanowny Odbiorca bywał tu albo mieszka i będzie się zastanawiał, czy aby na pewno piszę o tym samym mieście? Uczucia zaburzają nam zdolność percepcji.
Samo miasto wiele nie miało na sumieniu, widziało sporo, ze śmiercią generała Kutuzowa na czele. To tyle z wątków historycznych. Obyczajowość ludzi w kręgach – na pewno nie wielkomiejskich – nie jest tajemnicą. Wiedzą to ci wszyscy, którzy o sobie i sekretach swojego życia dowiadują się od innych.
Kryminalność miasta opiszę dokładniej, ale chciałem zwrócić uwagę na osobę egzekwującą przestrzeganie prawa. Był nią podkomisarz Nikodem Czerniak. Kilka lat w wydziale kryminalnym bez awansu. Dlaczego? W słowotoku wszystko wypłynie na wierzch, jak ta lżejsza od wody oliwa. Chwile introspekcji, czy bardziej opisy samopoczucia psychicznego bohatera, ułatwią zrozumienie jego zawodu i jego postrzeganie rzeczywistości, co dla istoty sprawy jest ważne.
Wydział kryminalny, w którym służył Nikodem, nie budził w nim żadnego dreszczyku emocji, nie wywoływał wizji rozmaitych akcji z bronią czy aresztowań niebezpiecznych bandytów. Nie oszukujmy się, czterdziestotysięczne miasto nie płodziło zadań dla policjantów jak Nowy Jork czy Miami, chociaż ojciec Mateusz w Sandomierzu mógł pobudzać wyobraźnię laika. W bohaterze tkwiła dziecięca ciekawość, potrzeba podjęcia wyzwania, a może i próba skonfrontowania się z ciemniejszą stroną miasta. A może po prostu chęć udowodnienia sobie i innym, że jest oficerem policji kryminalnej? Przecież to brzmi dobrze.
Gdy wyciągał legitymację służbową, będąc w ubraniach cywilnych, robił na społeczeństwie większe wrażenie niż funkcjonariusze w tych starych czarnych mundurach kroju uniformu Wojska Polskiego albo nowszym modelu, który tylko dzięki odblaskowemu napisowi „Policja” na nogawce nie pozwala mylić funkcjonariuszy policji z listonoszami.
Takie były powody, dla których Nikodem znalazł się tam, gdzie był. Nie został policjantem z powołania, nie skończył studiów z wyróżnieniem, nie był pasjonatem zawodu. Chciał być w tym co najmniej dostateczny, ale gdzieś tliła się nadzieja, że dociekliwość i praca nad sobą uczynią go w tej roli dobrym.
„Metal koroduje, aluminium się utlenia, kamień wietrzeje, drewno butwieje, guma parcieje, masło jełczeje, kolor płowieje” – powtarzał w myślach.
W głowie naszego bohatera toczyły się niczym śnieżna kula różne myśli. Szkopuł w tym, że nie radził sobie z jej wielkością. Było to zaniedbanie, lekceważenie pewnych symptomów, którym mógł przeciwdziałać zawczasu. Czekanie było wygodne i tak samo destrukcyjne.
Choć sprawa błaha, czarę goryczy przelało otrzymanie listu poleconego. Nie takiego zwykłego, bo nadawcą była Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Miał na sumieniu kilka rzeczy, ale nie na tyle poważnych, aby „Abwehra” się nim interesowała sama z siebie. Wiązał nadzieje z tą przesyłką. Niestety, po otwarciu koperty jeszcze w budynku poczty, jego oczom ukazała się urzędowo złożona kartka formatu A4 z lapidarną wiadomością cechującą tak zwane trzyliterówki*, w której czytał, że nie przyjęto go do służb specjalnych.
Niby nic, to jeden zawód przez zawód, który mógł powodować wzwód spełnienia u bohatera. Brak ułożonych spraw osobistych potęgują problemy związane ze sprawami służbowymi. Było to jak wyrok. Przeszedł naprawdę wiele, od rozmów kwalifikacyjnych, dobierania etatu, po badania psychologiczne, wariograf i test sprawności fizycznej. Choć o tężyznę dbał zawsze, no, prawie zawsze. Widocznie coś musiało się im nie zgadzać. Może podsłuchali jego niemoralne rozmowy przez telefon, może sprawdzili wyciąg z jego karty, którą płacił za wódkę w pobliskich barach? Nie wiem. Enigmatyczność i lakoniczność to główne cechy ABW.
Teraz jego nadzieja o samorealizacji, pewnej idei, która mu towarzyszyła, chęci stawiania czoła wyzwaniom legły w gruzach. Wraz z tą kartką. Tak na marginesie: przecież jego gibki kręgosłup moralny doskonale wpisywałby się w poczynania ukrytych funkcjonariuszy.
Nie był rozpieszczonym dzieckiem, potrafił przegrywać, ale ta informacja tak go ubodła, jakby ktoś mu zamknął przed nosem bramę do jakiejś idyllicznej sfery.
Zostanie psem bez polotu i finezji, zamknięty w strefie marzeń i komendzie powiatowej w Bolesławcu. Nadal będzie jeździł do włamań do piwnicy i słuchał brewerii mieszkańców strutych alkoholem etylowym bądź metylowym, strutych nierzadko jak on sam.
Picie się nasiliło. Z początku w niewielkim stopniu, bardziej było odskocznią, rozluźnieniem, oddechem po pracy i sposobem na nudę. Późnej zaczęły się niemoralne wybryki spowodowane zbyt długą obecnością i dużym stężeniem alkoholu w organizmie. Tandem kaca fizycznego i moralnego wydawał się nie do zniesienia, a eskalacja problemu okazała się nieunikniona.
Nasz bohater uważał, że supremacją alkoholizmu nad abstynencją jest brak uczuć. Apatia, próżnia emocjonalna, czeluść, które stawały się błogosławieństwem. To nie system binarny, tu nie ma zer i jedynek, wszystko jest nicością, jak zero. Czuł się zagubiony, kwilił niczym dziecko, gdy w samotności dopadał go smutek. Gdzie znajomi? Rodzina? Miał im powiedzieć, że stacza się jak Syzyf wraz z kamieniem, bo nie dostał się do jakiejś tam pracy? Uważał to niesłusznie za niedorzeczne.
Na nic mu się zdała lektura Małego Księcia, w którym Antoine de Saint-Exupéry opisywał logikę pijaka, w uproszczeniu wyglądającą następująco: „Dlaczego pijesz?”, „Żeby zapomnieć”. „A o czym zapomnieć?”, „Że piję”. Prawda stara jak alkohol. Niko, czytając ten fragment, miał dwanaście lat, wyobraził sobie tych wszystkich żuli spod jego bloku, z zaczerwienionymi, opuchniętymi twarzami, cuchnących tanim winem lub – po otrzymaniu świadczeń socjalnych – wódką czy piwem. Zadrwił z nich w myślach, co pewnie miało odzwierciedlenie na jego jeszcze dziecięcych policzkach. Chichot losu polega na tym, że był na dobrej drodze do zajęcia ich miejsca. Gdy był dzieckiem, mama wskazała na bełkocącego pijaka klnącego jak stary szewc. Nędzarz zataczał się dla kontrastu na pięknym bolesławieckim rynku. Zapytała syna: „jak myślisz: z kim ten człowiek rozmawia?”. „Pewnie z jakimiś diabłami” – pomyślał mały Nikuś. Doświadczył tego niemal namacalnie po kilkunastu latach.
Niektórzy za swoje problemy winią wszystkich. Tak, banał. Na siłę każdy znajdzie przyczynę swojej niedoli: raz – przez rodziców czy rodzinę, dwa – przez środowisko, trzy – przez stan materialny nie taki, jaki sobie wymyślą, cztery… przez kobiety albo mężczyzn.
Cztery: często ma się taką drugą osobę, na jaką się zasługuje, działa to w obie strony – choć wiadomo, że są wyjątki. Trzy: stan materialny jest w największym stopniu zależny od nas. Choć brzmi to jak rodzaj taniej motywacji, która ostatnio wybiła niby szambo, pozostawiając odbiorców w konsternacji, jest to prawda. Oczywiście z wyjątkiem czasów dziecięcych, aczkolwiek to wtedy przedsiębiorczość objawia się z reguły po raz pierwszy. Dwa: środowisko zależy głównie od nas, chyba że ktoś jest na tyle słabą, nieasertywną jednostką, że jest skazany do końca życia na sąsiadów. Raz: kwestię wychowania dziecka porusza się tylko w skrajnych przypadkach – tłumacząc czyjeś patologiczne zachowania złą sytuacją domową albo w celu podkreślenia czyjegoś sukcesu, też wspominając o złej sytuacji domowej.
Nikodem tego nie próbował. Subiektywnie nie mógł tego zrobić. W domu się nie przelewało, ale na chleb, suchy, bo suchy i za pożyczone pieniądze, było. Matka choć raz w tygodniu podała ciepły posiłek, a ojciec nie pił i nie bił. To drugie może z dozą umiaru byłoby odpowiednie w jakimś wieku w celach dydaktycznych, no ale co bezdzietny kawaler może wiedzieć o wychowaniu dzieci?
Obojga kochał, ojciec nie zrzucał matki ze schodów, choć takie praktyki występowały u sąsiadów, a on, malutki, nierozumiejącymi oczyma przyglądał się patologii. Coś na siłę by znalazł jako powód swojej depresji, chociażby świadkowanie praktykom w najbliższym otoczeniu w trudnych latach dziewięćdziesiątych. Ale wybrał tę gorszą ścieżkę. Jego reakcją na niebyt w społeczeństwie i infamię, której doświadczył przez permanentne upijanie się, było zwracanie na siebie uwagi w inny sposób.
Jak na alkoholika pierwszego stopnia miał sporo marzeń. Czasem myślał, że zamiast portfela ma pugilares, zamiast płaszcza – kontusz, zamiast krawata – fular, zamiast czapki – kaszkiet, zamiast zegarka – chronometr, chodzi po trotuarze, a nie po chodniku, i stoi za kontuarem, nie za barem, ale jeździ już samochodem, nie automobilem. To i tak wiele.
Metal koroduje, aluminium się utlenia, kamień wietrzeje. Nie, Drogi Czytelniku, to nie déjà vu – to powtarzanie się narratora tej opowiastki. Taki Dzień Świstaka, jak dzień naszego bohatera, z tą różnicą, że nie tak samo, lecz podobnie. Guma parcieje, drewno butwieje, masło jełczeje, kolor płowieje. Tak wygląda dzień, tydzień i miesiąc osoby upijającej się. Do tego przeci, nek w nieodpowiednim miejscu.
A nasz bohater? Gnuśnieje.
Wynaturzona psychika nie szła w parze z wyglądem. Nikodem był mężczyzną niewiele przed trzydziestką, wzrost miał wymarzony dla większości jednostek wojskowych w Polsce ze względu na uniwersalność, jeśli można tak powiedzieć o wysokości człowieka – nie za wysoki do marynarki wojennej czy jednostek pancernych, a i nie za niski do pododdziałów reprezentacyjnych. Mierzył metr osiemdziesiąt dwa. Budowę miał normalną, barki wyraźnie, acz bez przesady uwydatnione, po ramionach zaś można było zauważyć, że z siłowni korzystał częściej niż raz na kwartał. Włosy dłuższe, czarne, rudziejące w lecie, lekko zaczesane na bok, ale z dozą umiaru, nie jak u fircyka czy modnisia. Twarz miał poważną, wydawała się zafrasowana, gdy nie rozmawiał z nikim, nie wchodził w żadną reakcję z otoczeniem. Nie uchodził za niesamowicie przystojnego, ale na tyle podobał się kobietom, że potrafił zwrócić uwagę wyglądem. Szczególnie, gdy mniej pił.
------------------------------------------------------------------------
* Trzyliterówki – potoczne, nieoficjalne określenie służb specjalnych w Polsce.P (B) iesy
Atmosferę tego poranka najlepiej oddawał wilgotny chłód jesieni. Bloki były mokre, zacieki na ścianach tworzyły ciemniejsze plamy na gołym betonie. Mgła, deszcz i wiatr, czyli to, co pasuje do ponurej poezji i polskiej rzeczywistości końcówki roku. Zresztą nie tylko do poezji – było jeszcze samopoczucie Nikodema.
Był trzydziesty pierwszy października. Lubił tę datę z jednego powodu: obijanie się butelek alkoholu w torbie nie zwracało niczyjej uwagi, bo było mylone z podobnym dźwiękiem niesionych zniczy.
Otworzył oczy i spojrzał na biały sufit, z początku w bezruchu i ociężale, przypominając sobie poprzedni wieczór.
„Ile szklanek? Sam piłem? A może ktoś tu był? Nieee… Czekaj, czekaj, sprawdzę telefon”.
Po tym krótkim monologu – który z filozoficznego punktu widzenia był dialogiem, bo miał formę wymiany słów podwójnej osobowości – wyjął swoją motorolę i zbadał elektroniczny przebieg wieczoru.
Tym razem się udało. Ostatnie połączenie wychodzące było o piętnastej czterdzieści cztery, wtedy dopiero zaczął pić. Spojrzał na telewizor. Włączony. Kanał informacyjny, z naciskiem na „kanał”. Znowu jedni wypominają porażki drugim, a w kraju nie zmienia się nic poza wysokością podatków, z naciskiem na „wysokość”, i rosnącą liczbą urzędników, z naciskiem na „rosnącą” i „urzędników”. Usiadł na łóżku, które charakterystycznie zaskrzypiało, jak na stare drewno przystało, zatopił twarz w dłoniach, zwinnym ruchem zaczesał włosy na bok, wstał i ociężale ruszył do przedpokoju.
Tam leżał ogromny, czarny jak węgiel w nocy, ze spojrzeniem jasno wyznaczającym reguły tego domu Viggen – jego dog niemiecki. Ten opis częściowo pasuje do Psa Baskerville’ów, ale zbieżność przypadkowa. Arthur Conan Doyle nieświadomie przyczynił się do obudzenia w społeczeństwie strachu przed tą rasą, bo chyba w każdej ekranizacji występował właśnie molos. Vigguś był o wiele przyjemniej usposobiony. Ze względu na umaszczenie miał się wabić „Murzyn”, ale Nikodem zaniechał tego pomysłu, aby uniknąć niepotrzebnych spojrzeń sąsiadów. Przecież jeszcze nie tak dawno w polskich wsiach niemała część psów ze względu na barwę sierści właśnie tak się wabiła, ale co ludzie powiedzą? Ot co, definicja dwudziestego pierwszego wieku, nie żeby polityczna poprawność zabroniła naszemu bohaterowi nadania dowolnego imienia swojemu pupilowi, ale zdecydowanie chaos semantyczny, skrupulatnie pompowany od kilkunastu lat dawał się we znaki nawet osobom uważanym za zbuntowane wobec systemu. Dlatego imię dużo prostsze. Od rodzaju stylistycznego pakietu zderzaków i progów jego ulubionej marki samochodów.
– Vigguś! Idziemy na spacer.
Pies ociężale, jak właściciel przed kilkoma minutami, ale przy tym z gracją, podniósł się na swoje długie łapy i z tą samą nie tyle smutną, co poważną miną ruszył w kierunku drzwi.
Nikodem zebrał się jeszcze na odwagę, aby spojrzeć w łazienkowe lustro. Na półce nad umywalką leżały leki.
Pramolan, lek przeciwdepresyjny, który wykazuje działanie przeciwlękowe, uspokaja i podany w godzinach wieczornych ułatwia zasypianie. Nikodema nie interesowała funkcja zasypiania, miał od tego whisky albo piwo, leki zaś brał z rana, aby móc funkcjonować. Do tego tianeptyna, która miała ulżyć w jego stanach depresyjnych, przy chorobie alkoholowej i zburzeniach lękowych spowodowanych delirium. Karbamazepina, która miała go stabilizować emocjonalnie, cokolwiek to znaczy, bał się jedynie, że przy długoletnim stosowaniu tego medykamentu objawi się u niego zmiękczenie kości. Z tego specyfiku nie korzystał prawie w ogóle, podyktowany obawą o kościec. W apteczce brakowało naprawdę niewiele, no, może poza fluoksetyną, która ma mocne działanie przeciwdepresyjne. Nikodem nie chciał hamować zwrotnego wychwytu serotoniny. Tak wyczytał w ulotce, która zgodnie z instrukcją jest dołączona do opakowania. Brzmiało to dla niego niekorzystnie, a nie chciał się konsultować z lekarzem ani farmaceutą w tej akurat sprawie.
Może dziwić jego bogata w zapasy apteczka domowa, ale to zawdzięcza swojemu kuzynowi, który jest psychiatrą. Z nim umawiał się na whisky i koniak, obu przerastało życie, a ciągłe prezenty od pacjentów dawały dobry powód. Zresztą nie tylko to – jeszcze uratowanie od wydalenia ze służby. Wiadomo, że po tych środkach, branych w nieodpowiednich ilościach i odstępie czasowym, do tego tragicznej w skutkach pory przyjmowania, niebezpieczne jest prowadzenie pojazdów mechanicznych, a co dopiero posiadanie broni palnej i nie najgorsze oko pod względem celności. Nieodpowiedzialny policjant tym się nie przejmował.
Najmniejszym jego farmakologicznym grzechem było picie wszelkiego rodzaju tabletek musujących rozcieńczonych w wodzie – od multiwitaminy w pomarańczowych tubkach, przez magnez w niebieskich, po aspirynę w białych. Zawsze tłumaczył sobie uzupełnianie sztucznych witamin, bo przecież wypłukuje je wódą i nie stosuje zbyt zróżnicowanej i zbilansowanej diety. Czymże są gotowe pulpety ze słoika czołowej firmy produkującej konserwy w Polsce albo gotowana kasza z paluszkami rybnymi ze znanego sklepu z owadem w logo?
Po niewybrednym śniadaniu i wzięciu dwóch z wymienionych wyżej tabletek, z jego przepastnej apteczki włożył ciemną skórę, dżinsy, brązowe buty, wziął dwie puste butelki po whisky i smycz. Viggen cierpliwie stał nadal przy drzwiach. Schodząc z drugiego piętra, Nikodem miał już w ustach pierwszego papierosa.
Spacerował wokół pobliskich bloków i zaciągał się nikotyną, wypełniającą jego płuca siwym, trującym dymem. Czuł, jak ciężar CO2 rozprowadza się w żyłach po całym ciele, a serce pompuje śmiercionośne składniki. Czuł to przyjemne mrowienie, które towarzyszyło mu tylko rano. Tylko przy pierwszym papierosie. Rozejrzał się po mglistej okolicy i zatrzymał wzrok na pupilu. Jak to niewiele wielkiemu psu potrzeba.
„On jest teraz szczęśliwszy niż ja w ostatnim półroczu” – pomyślał.
Ogromny czworonóg popatrzył w tym momencie na swojego pana ze zrozumieniem, jakby mu czytał w myślach jak jakiś wybryk natury.
Chociaż refleksja zawierała nutę użalania się, bardziej miała dla Nikodema charakter skacowanego przemyślenia. „On jest zachwycony tym trąconym nosem kamieniem czy rzuconym patykiem, który i tak nie wróci w całości, bo w drodze powrotnej zostaną wióry”. Viggen żył chwilą. Pieskie carpe diem.
„Może obniżę wymagania co do życia? A może właśnie wódka je obniża?” Zresztą było kilka minut po szóstej, więc ani stan, ani pora, ani aura, ani lotność umysłu nie zapowiadały pierwszego tomiku myśli filozoficznej Nikodema.
Odpalając drugiego papierosa tego poranka, poczuł wibrację w kieszeni, co oznaczało, że ktoś ten porządek z nadania psiej inteligencji burzy. Nie kto inny, tylko Adam. Policjant w stopniu aspiranta, dobry kolega i najczęstszy partner w tej niechlubnej robocie.
– Siema, obudziłem cię?
– Siema. Nie. Prowadzam Viggena. Nie masz co robić?
– Mam. Nawet mamy. Bierz tego swojego kundla na górę, bo ja za pięć minut podjeżdżam.
– Jasne, kundla. Obaj wiemy, że gdyby nie twoja stara, tobyś miał ze dwa takie. Zahaczamy o fabrykę?
– Nie, ja już byłem, zaraz czekam na dole.
„To nawet lepiej” – pomyślał. Jeszcze nie daj Boże oficer dyżurny zechce skontrolować trzeźwość albo inne pierdoły…