- W empik go
Senne dzieje - ebook
Senne dzieje - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 159 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czy kto uwierzy lub wzruszy ramionami, a powie: "Szaleniec!", jest mi zupełnie obojętne, bo kiedy ukażą się te kartki, ja będę już śnił nieprzerwanie to inne, to utęsknione życie…
Zaczynam pisać o zmierzchu i muszę skończyć przed północą, nim się położę, nim sen mnie ogarnie i poniesie do niej po raz ostatni…
Rozkwitły migdał bucha przed oknem różanym płomieniem i dziwnie pachnie; morze bełkoce swój pacierz wieczorny – widzę je przez poszarpane skały i kępy kolczastych kaktusów, jak drga i mieni się ogromnym, nieobjętym płaszczem lazuru; białe żagle płoną na horyzoncie, lecą jak ptaki, giną w łunach zachodu – a sen słodki, brat cudów, powiewa już nad światem nadzieją urojeń i ciszą zapomnienia…
Ale wróćmy do rzeczywistości.
Znam jakiś dom, stojący wśród wiecznie kwitnących jabłoni, a w nim cudownie piękną kobietę i jej matkę, która ciągle siedzi w ganku i robi pończochę, i zawsze niemą służbę, i jakąś zakonnicę błądzącą po pustych pokojach, i jakichś ludzi, i jakieś sprawy, pełne grozy… Wracam do nich często, bo kocham ją niewypowiedzianie, kocham ten dom zagadkowy i to niepojęte dziwne życie, jakie z nimi wiodę. Kocham ją, ale dotychczas nie znam nawet jej imienia, nie wiem, gdzie jest ten dom, nie wiem, co to za ludzie, gdyż żyję z nimi tylko w snach…
Bywają długie miesiące rozłąki, straszne, nieskończone dni żrącej tęsknoty, ale przychodzi niespodzianie jakaś noc i błogosławiony sen wiedzie mnie zawsze do niej, i przerwane życie wiąże się na nowo w niepojętą pieśń miłości, lęków i oczekiwań.
Poznałem się z nimi przed laty, w kilka tygodni po kolejowej katastrofie, w której srodze ucierpiałem. Leżałem w szpitalu bardzo ciężko chory. Pamiętam, byłem niby mumia spowity w zwoje nagipsowanych bandażów, leżałem całe tygodnie bez ruchu i prawie bez pamięci, ale co noc śniłem całą katastrofę i co noc na nowo przeżywałem wszystkie jej okropności.
Dobijały mnie te straszne sny, przychodziły jednak nieubłaganie i jak wampiry wysysały ze mnie.
resztki sił i świadomości, że w końcu już się nie broniłem przed nimi, a nawet z jakąś dziką, bolesną rozkoszą oczekiwałem, aby mnie powlokły na mękę…
I chociaż znałem już najdrobniejsze szczegóły wypadku, gdyż powtarzały się automatycznie, bałem się jednak coraz bardziej…
Ledwiem zasypiał, często jeszcze na pół przytomny, a już leciałem na stację, przeciskałem się w tłoku, szukałem w wagonach miejsca, siadałem zawsze przy oknie i zawsze ustępowałem jakimś paniom, których twarzy nie pamiętam, pociąg ruszał, stawałem w korytarzu i tak samo zawsze był upał i słońce świeciło mi w oczy, i tak sa mo patrzyłem w okno na uciekające w tył domy, rozkołysane zboża, wody lśniące, przydrożne drzewa, stada bydła, rzędy słupów telegraficznych – a wszystko uciekało w pośpiechu, jakby pochylone w trwodze, od pociągu, który rwał naprzód nieustannie i całą siłą pary przelatywał z krzykiem jakieś puste stacyjki, huczał na mostach, niekiedy gwizdał przeraźliwie, niekiedy ciężko dysząc piął się pod górę, to znowu spadał jak burza, toczył się, wił, leciał i grzmiał, omotany w kłęby czarnych dymów, porwany dziką siłą lotu, rozprężony potęgą maszyn, żelaza i ognia, potworny i wspaniały zarazem, jak szalejący huragan…
W przedziale rozmawiano o wystawie paryskiej, przysiadłem zaraz przy drzwiach i zapaliłem papierosa, gdy naraz rozległ się straszny huk… pociąg się zatargał gwałtownie i runął w coś całą siłą… wagon podskoczył i spiął się jak koń… padłem na ziemię, a gdym się zerwał, nieszczęście już się stawało, już ściany szły na siebie… podłoga się zapadała… dach pękał i walił się na głowy… szkło sypało się gradem… już się wszystko łamało z dzikim krzykiem chaosu, pękało w zgrzytach, w niesłychanym tumulcie… kurz przysłaniał… zawyło w piersiach przerażenie… waliły się ściany… przelatywały walizy… ławki, podruzgotane drzwi, szmaty blach, strzępy żelaza, płaszcze rozwianych włosów. huragan nas porwał i skłębił w jakimś wirze piekielnym, szalonym, niepojętym i niepowstrzymanym, a w półmrokach, w kłębie szczątków zamajaczyły na mgnienie jakieś oczy straszne, zerwały się ryki nieludzkie, wionęły jakieś głowy, prysnęły strugi krwi, błądziły jakieś ręce…
– Śmierć, zaraz umrę! – pomyślałem jasno, przytomnie i jeszcze bez trwogi, ale nagle coś mnie wyrwało z miejsca i jednocześnie pazury strachu wpiły mi się w mózg, poczułem, że spadam, że rozbijam się, że drę jak szmata, że umieram…
Piorun wolniej spada, niźli ja leciałem w jakąś głąb straszną, ale nim zdołałem o tym wiedzieć, już padłem stratowany i podarty niby kawał głupiego żelaza… I tak się powtarzało wiele, wiele nocy. Nie pomogły żadne środki, sen wciąż powracał nieubłaganie jednaki, a tak podobno zawsze krzyczałem błagając ratunku, że budziła mnie zakonnica i już do rana czuwała nade mną, szepcąc święte, miłosierne pacierze.
Aż jednej nocy, kiedym się już wydobywał z rozbitego pociągu, sam połamany, oblany krwią i śmiertelnie zmęczony, pomyślałem zupełnie przytomnie i jasno:
– To mnie zabija, muszę uciekać!
Rozpacz mnie ogarnęła i poniosło szaleństwo, wydzierałem się spośród złomów i trupów, deptałem rannych, łamałem przeszkody nie zważając już na nic, bo chciałem uciekać, uciekać z tego piekła, uciekać gdzie bądź, gdzie oczy poniosą…
I wyrwałem się, ale za mną pogonił huragan jęków i płaczów, przerażający chór ofiar, krzyki konających i błagania rannych…
Leciałem jak wicher i zdało mi się, że wraz ze mną uciekają zabici i ranni, że lecą przestraszone wagony, że pędzą drzewa i domy, że wszystko, cały świat ucieka w śmiertelnej trwodze i przerażeniu…
Nie wiem, kiedy znalazłem się w jakimś sadzie, leżałem na trawie, jabłonie kwitnęły nade mną, słońce świeciło przez kwiaty, brzęczały pszczoły, i poczułem się tak strasznie znużony, chory i smutny, że zacząłem płakać… Jakaś siwa, wyniosła pani wyszła z domu, który stał wśród drzew, szła ku mnie długą aleją bzów kwitnących, a za nią jak cień sunęła moja zakonnica ze szpitala.