Sente - ebook
Sente - ebook
Michał Cholewa, laureat Nagrody im. Janusza Zajdla, przedstawia kolejną powieść w cyklu Algorytm Wojny.
Po zagładzie świata, który przeminął w Dniu, gdy Sztuczne Inteligencje postanowiły unicestwić ludzkość, ta jednak przetrwała, zwyciężyła i teraz podzielona na trzy mocarstwa walczy o pozostałości dawnej cywilizacji.
Unia Europejska oraz Stany Zjednoczone muszą jednak zawrzeć rozejm bo straszny wróg, który miał już nie istnieć nagle się znów pojawił. Nadarza się okazja by dowiedzieć się więcej o okręcie SI który udało się zdobyć.
Czy Hakken, schwytana Sztuczna Inteligencja poróżni ludzi i zdoła uciec do nieznanego zakątka wszechświata w którym odradza się potęga krzemowych istot?
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65904-28-7 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oba księżyce Beijing stały wysoko nad Zakazanym Miastem, kiedy wahadłowiec Liao Tzu podchodził do lądowania. Widok na dostojne pawilony, pogrążone w srebrnym blasku ogrody, na światła setek lampionów normalnie cieszyłby oko – ale admirał był zbyt zatroskany, by w pełni docenić piękno. Wezwanie na Beijing, i to nie tylko dla niego, ale dla całej grupy bojowej, ponad trzydziestu okrętów, musiało oznaczać rozkazy o dużej wadze – a doświadczenie Liao Tzu mówiło mu, że te rzadko są czymś dobrym.
Prom miękko osiadł na lądowisku Tian’anmen i admirał zszedł po rampie w chłodne, pachnące jaśminem powietrze. Natychmiast podeszła do niego drużyna marines w czarno-czerwonych pancerzach, ceremonialna eskorta dla wysokich rangą wojskowych. Stanowiła niemal jedyny widoczny militarny akcent na terenie lądowiska.
Obecność wojskowych w pobliżu imperialnego dworu była zawsze dyskretna i niemalże wstydliwa. Zakazane Miasto dbało, by nikt nie miał wątpliwości, że armia i flota są tylko służbą wobec władz cywilnych, smutną koniecznością w procesie budowy potęgi Imperium. Z tego powodu personel wojskowy trzymał się zawsze na uboczu, by nie rzucać się w oczy urzędnikom, dworzanom i gościom. Dlatego strefy obrony były zarządzane z zamaskowanych punktów dowodzenia, a obrona przeciwlotnicza ukryta w zamkniętych silosach. Dlatego wreszcie droga ku Pawilonowi Waleczności, do którego wieziono admirała, nieodmiennie wiodła przez Bramę Południową, pod spojrzeniem wielkiego posągu Konfucjusza, dodanego do Zakazanego Miasta jedynie po to, by przypominał żołnierzom, gdzie jest ich miejsce w idealnej harmonii świata widzianego z Beijing. Dziesiątki i setki drobnych, dyskretnych sygnałów stale miały przypominać, że Zakazane Miasto nie pochwala wojny i nie czci tych, którzy się nią parają. Młodsi oficerowie często mieli wątpliwości, a nawet czuli się urażeni takim podejściem dworu. Liao Tzu jednak nie tylko się doń przyzwyczaił, ale też nauczył się je akceptować. Bądź co bądź, było słuszne. Wszyscy powinni zmierzać do świata, który nie będzie musiał każdego dnia walczyć.
Trasa była krótka i po zaledwie chwili limuzyna zatrzymała się u stóp stopni wiodących do Pawilonu Waleczności. Liao Tzu wysiadł, odsalutował dowodzącemu ochroną porucznikowi i powoli wspiął się na oświetlone zdobionymi lampionami schody. Za jego plecami tętniły życiem dziedzińce Zakazanego Miasta, niepomne na porę dnia i nocy, zawsze pełne idealnie zorganizowanego ruchu na chwałę Niebiańskiego Smoka.
***
Mandaryn, odziany w ceremonialny strój haftowany w żurawie, czekał przy stoliku oświetlonym blaskiem kilku misternie przygotowanych papierowych lampionów, pośród kamiennych niskich i płaskich donic, wypełnionych kwiatami i krzewami, budującymi zaskakująco spójne wrażenie ogrodu. Zapach jaśminu był niemal odurzający, a na jednej z gałązek przysiadł słowik, który teraz przekrzywił łepek, by przyjrzeć się przybyszowi. Przed starcem stał ozdobny stolik, na którym ułożono misternie wykonany goban. Leżące na nim kamienie ukazywały bitwę w ostatniej fazie, prawdopodobnie albo tuż przed podliczeniem punktów, albo tuż po nim. Rzeźbiona urna na kamienie była już prawie pusta. Czarne kamienie zepchnęły białe do głębokiej defensywy i wynik starcia wydawał się niemal przesądzony. Admirał z zaskoczeniem rozpoznał dokładnie ten sam układ na planszy, który pamiętał ze swojej poprzedniej wizyty w Zakazanym Mieście. Układ, w którym grał czarnymi – i zwyciężył. Układ, który – nadal był przekonany – miał być jakiegoś rodzaju nauką i którego, pomimo że odtworzył go w swoim gabinecie i obserwował każdego dnia, nie potrafił odszyfrować.
Admirał podszedł do czekającego nań miejsca i zamarł w oczekiwaniu. Mandaryn uniósł głowę znad gobanu. Na pobrużdżonej głębokimi zmarszczkami twarzy dwoje jednolicie czarnych oczu wyglądało jak zasysające światło studnie.
– Z całą pewnością chciałbyś spocząć po długiej podróży, admirale. – Wskazał na wolne miejsce po drugiej stronie stołu.
Liao Tzu skłonił się bez słowa i usiadł ostrożnie naprzeciwko starca. Spojrzał na goban.
– Widzę, że zdecydowałeś się przypomnieć mi o chwilach dawnej chwały, Żurawiu.
– Każda bitwa jest okazją do nauki – odparł mandaryn, uśmiechając się wąskimi ustami. – A najwięcej jesteśmy w stanie się nauczyć, kiedy znamy cały jej przebieg.
Przesunął dłońmi ponad kamieniami tworzącymi obraz zakończonego starcia.
– Chciałem cię zapytać o twojego ucznia – powiedział nagle, podnosząc wzrok znad biało-czarnej mozaiki. – O twoje zadanie.
Admirał pochylił głowę. Spodziewał się, że rozmowa będzie dotyczyła jego misji. Pościgu za dezerterem i zdrajcą Wu Shenem, który miast służby Niebiańskiemu Smokowi wybrał piractwo i chaos. Niegdysiejszym podwładnym i uczniem Liao Tzu. Jego największą porażką.
– Moje zespoły odcięły siły lojalne wobec zdrajcy od zaopatrzenia – powiedział cicho. – Mieliśmy kilka potyczek, jednak zdrajcy zawsze udawało się umknąć, ponosząc tylko niewielkie straty. Kiedy nadszedł rozkaz powrotu na Beijing, czekaliśmy w zasadzce przy trasie konwojów zaopatrzeniowych dla systemów pogranicza. Niemniej pozostaje faktem, że zdaje się wyprzedzać nas o pół kroku.
– Czy myślisz, że ma dostęp do wiedzy o twoich planach? – Starzec uniósł brew, czarne jak węgle oczy wbiły się w Liao Tzu badawczo.
– Nie wiem – odparł admirał. – Nie jestem w stanie tego stwierdzić. Jest co najmniej równie prawdopodobne, że po prostu to ja zawodzę w przydzielonym mi zadaniu.
Słowik zaśpiewał pośród jaśminu. Liao Tzu przełknął ślinę – to, co miał powiedzieć, niosło potencjalnie przerażające wnioski.
– Mam jednak zupełnie inne spostrzeżenie. Nasze badania w systemach, które zaatakował – westchnął – wskazują, że jego możliwości są większe, niż wynikałoby to z jego sił. Sabotaż, wiedza, którą posiada… Jego możliwości wpłynięcia na technologie obrońców są zaskakujące. Wielu z imperialnych dowódców na tych posterunkach określa je wręcz jako nieludzkie.
Mandaryn powoli pokiwał głową. Chude, pomarszczone palce poruszyły się, jakby starzec grał na niewidocznym instrumencie.
– Wieści te z pewnością zostaną sprawdzone – powiedział wreszcie. – Zwłaszcza że istnieje więcej niż jedno źródło sugerujące, że spostrzeżono pewne zjawiska, których od dawna nie obserwowano. Także poza przestrzenią Imperium.
Mandaryn zamilkł, przysłuchując się trelowi słowika. Liao Tzu skinął głową, ale nie odezwał się. Czekał, wiedząc, że choć jego rozmówca milczał, jeszcze nie skończył wypowiedzi.
– W istocie – starzec wskazał na planszę – być może jest jeszcze jedna nauka, którą można wyciągnąć z naszej rozgrywki. A dokładniej, jaką ja bym mógł wyciągnąć.
Admirał podążył wzrokiem za pomarszczoną dłonią, wskazującą zwycięski szyk czarnych kamieni, którymi pokonał przeciwnika podczas gry ponad dwa lata temu. Zmarszczył brwi. Jakie wnioski mógłby wyciągnąć biały gracz? Przypomniał sobie tak często powtarzany w zaciszu własnego gabinetu przebieg rozgrywki.
Skupiony na bitwie, dopiero po chwili zorientował się, że słowik zamilkł, a kiedy spojrzał na mandaryna, tego nie było już na siedzisku. Starzec bezszelestnie wstał, po czym uklęknął, czołem dotykając podłogi. Liao Tzu obrócił się. Istniała jedyna osoba w całym Imperium, wobec której mandaryn mógł – musiał – się tak zachować.
Niebiański Smok stał kilka kroków za nim w złotej szacie zdobionej motywami smoków, dozwolonej jedynie jemu. Był młodszy, niż admirał oczekiwał, mógł mieć koło pięćdziesiątki. Wysoki i smukły, choć poprzez luźną szatę widać było to głównie po dłoniach i kształcie twarzy. W czarnych włosach pojawiała się już siwizna. Ku gigantycznemu zaskoczeniu Liao Tzu jego oczy nie były jednolicie czarne jak u użytkowników neurozłącza. Za postacią Cesarza nieruchomo stała para służek, jasnoskórych, o twarzach pięknych jak porcelanowe lalki. Liao Tzu widział Niebiańskiego Smoka pierwszy raz w życiu i choć wyobrażał go sobie inaczej, nagła myśl, że przecież popełniał błąd, że przecież tak właśnie powinien wyglądać Cesarz – była jasna i oczywista. Ukląkł i w ceremonialnym pokłonie dotknął czołem ziemi.
Cesarz bezgłośnie podszedł do stolika i przez długą chwilę przyglądał się rozłożonym kamieniom go.
– Powstańcie – powiedział wreszcie.
Admirał i mandaryn wstali jednocześnie.
– Admirale Liao Tzu – Niebiański Smok spojrzał na oficera i wskazał na goban – czy już wiesz, jaką naukę mógł wyciągnąć oponent, stojąc naprzeciwko twoich zdolności?
– Nie, Wasza Wysokość.
Cesarz spojrzał raz jeszcze na goban.
– To proste – odparł wreszcie bez cienia przygany. – Powinien nauczyć się, że sam z tobą nie zwycięży. ■1. Wolność
Strefa Zero, Alpha III Reticuli, pogranicze terytorium USA, 7.04.2214 ESD, 01:06
„John Donne”, nawet ciężko ranny, nadal sprawiał wrażenie śmiertelnie niebezpiecznego. Otoczony rusztowaniami mobilnego doku, z przylepioną doń hubą stacji badawczej Turing, omiatany namiarami eskadry zabezpieczającej i na wpół rozmontowany, zdawał się zaledwie czekać przyczajony, obserwować swoich oprawców. Planować kolejny krok.
Tym razem jednak ludzie byli gotowi. W ciągu trzech miesięcy istnienia Strefy Zero wszystkie przeprowadzane tu badania odbywały się w rytm nienaruszalnych procedur. Nie chciano zniszczyć bezcennego znaleziska, jakie stanowił „John Donne”, lecz sprawdzanie go krok po kroku było potencjalnie niebezpieczne – nikt nie wiedział, jakie jeszcze niespodzianki skrywa kadłub niszczyciela. Postanowiono więc zabezpieczyć się jak najlepiej. Nieustannie namierzające go okręty unijnego zespołu z flagą na EUS „Achilles” bez przerwy krążyły tuż poza umowną granicą siedemdziesięciu jednostek od wraku, amerykańska eskadra liniowa czekała dwukrotnie dalej. Wewnątrz strefy patrolowej przebywał jedynie osłaniany przez dwa niszczyciele okręt badawczy EUS „Amundsen” – mobilna stacja dla zespołów naukowych lądujących na Turingu i wydzierających „Johnowi Donne’owi” jego tajemnice. Tam też w specjalnej, odciętej od wszelkich łącz danych celi trzymano Hakkena, przechwyconą wraz z okrętem sztuczną inteligencję. Na podejście w pobliże wraku zezwolenie miały tylko dwa rodzaje jednostek: wojskowe wahadłowce przewożące zespoły badawcze i – w razie potrzeby – wsparcie wojskowe oraz specjalnie zmodyfikowany frachtowiec „Aurora” zajmujący się transportem ciężkiego ekwipunku.
Mimo to wśród kontyngentu wojskowego Strefy Zero było wielu oficerów, którzy poczuliby się o wiele lepiej, gdyby zdołano zakończyć jego wiwisekcję, dobić go termonuklearnymi ciosami, nie pozostawić ani śladu po okręcie SI i skrywanych w nim niebezpieczeństwach. Ludzie nawet teraz czuli lęk przed swoim najdoskonalszym wrogiem.
Tymczasem jednak sam „John Donne” nie robił nic, co mogłoby te obawy potwierdzać. Od momentu, gdy trafiły go pociski „Nienawistnej”, a unijne jednostki przyholowały do Strefy, okręt zachowywał się jak każdy inny wrak. Żadne maszyny nie wyszły naprzeciw zespołów badawczych, nie ożyły nagle reaktory, systemy broni milczały. Okręt SI – jak na razie – całkowicie poddawał się ludzkim zdobywcom. Czekał.
***
Ciemnowłosa dziewczyna w pozbawionym oznaczeń mundurze Dowództwa Operacji Specjalnych siedziała na podwiniętych nogach na środku pomieszczenia. Jej jedynym towarzyszem był uśmiechnięty trzydziestokilkulatek z krótkim grzebieniem tlenionych włosów oraz kilkoma widocznymi piercingami. Mężczyzna chodził po pokoju, trzymając ręce w kieszeniach antycznego szarego prochowca. Oboje milczeli – a przynajmniej tyle można było stwierdzić, patrząc na odczyty umieszczonych w pomieszczeniu mikrofonów. W pewnym momencie dziewczyna wstała, spoglądając na rozmówcę z wyraźnym rozbawieniem. Następnie chwyciła go za rękę – a raczej spróbowała. Jej drobna dłoń przeniknęła bez trudu przez ciemniejszą, masywniejszą rękę mężczyzny w prochowcu. Potem dziewczyna ruszyła naprzód, przechodząc przez postać na wskroś. Mężczyzna rozpadł się w rój świetlistych punktów, które uderzyły o podłogę pomieszczenia niczym szklane kulki. Kiedy zebrały się razem, zamiast poprzedniej postaci naprzeciw dziewczyny stał sześcioletni chłopczyk, trzymający jasnoróżowy karabin-zabawkę. Oboje zaśmiali się, jak dzieci, które odkryły wyjątkowo śmieszną zabawę. Potem dziewczyna usiadła, tym razem na końcu pomieszczenia.
Pułkownik William Brisbane ruchem dłoni wyizolował fragment przekazu i zatrzymał projekcję. Holograficzny obraz zamarł. Dziecko i dziewczyna zatrzymali się w pół wybuchu śmiechu.
– Rozmawiają, prawda? – zapytał cicho.
– Nie wiem. – Siedząca obok niego major Krolle wpatrywała się w nieruchomy obraz jednolicie czarnymi oczami. Mag o bladej, trójkątnej twarzy i wysokich kościach policzkowych kojarzyła się pułkownikowi z elfami ze starych legend. – Wiem, że robi to Hakken.
Szczupła dłoń major przesunęła się minimalnie na konsolecie i obraz cofnął się do momentu, kiedy Colette przeszła poprzez holograficzną iluzję. Świetlne punkty tworzące mężczyznę ponownie rozsypały się na wszystkie strony, tylko po to, by zatrzymać się jeszcze przed opadnięciem na pokład, kiedy mag zapauzowała nagranie. Potem wróciły, formując świetlistą sylwetkę, lecz zanim uzyskała rysy, nagranie znów ruszyło naprzód. Nagle obraz zamarł, a następnie ukazał zbliżenie pojedynczej świetlistej plamki, wypełnionej kolorowymi spiralami i rozetami. Krolle spojrzała na Brisbane’a, zwracając ku niemu szczupłą twarz, niepokojąco pozbawioną wyrazu.
– Wie pani, co powiedział? – zapytał pułkownik.
– Nie. – Miał nieprzyjemne wrażenie, że zanim mag odpowiedziała, upłynęła nieco zbyt długa chwila, jakby Krolle rozważała też inne opcje. – To musi być szyfr, który albo ustalili, albo opiera się na wiedzy Colette Arnhem. Ja jej nie posiadam.
Brisbane doceniał magów. Predyspozycje, neurozłącze i lata ćwiczeń dawały im gigantyczną przewagę nad ludźmi w pracy z systemami komputerowymi. Byli logiczni, precyzyjni i prawie całkowicie pozbawieni emocji, co również bywało niezwykle praktyczną cechą. Czasem sprawiali też wrażenie tak obcych, że można się było zastanawiać, czy bliżej im do ludzi, czy maszyn. I choć magowie byli wielokrotnie weryfikowani, to przecież niełatwo jest przejrzeć osobę na krawędzi geniuszu.
– Rozumiem.
– Fakt jednakowoż, że sama Colette nie raportuje sygnałów od Hakkena…
– Rozumiem – powiedział, odrobinę głośniej, niż zamierzał.
Mag zamilkła, jej czarne oczy były jak dwie nieskończone studnie.
– Ma pani dostęp do wszystkich znanych mi informacji o Colette Arnhem, majorze. Proszę nadal nad tym pracować i zawiadomić mnie, kiedy tylko coś będzie wiadomo.
– Tak.
– Jeszcze jedno. – Australijczyk spojrzał na Krolle. – Czy według pani opinii Arnhem jest wiarygodna?
Major milczała, obserwując oesa nieruchomym spojrzeniem.
Brisbane powoli skinął głową i obrócił się do wyjścia. Zanim opuścił pomieszczenie, ostatni raz spojrzał na monitor, ukazujący wnętrze celi Hakkena na odległym o dwanaście jednostek „Amundsenie”. Colette Arnhem patrzyła wprost w obiektyw kamery i uśmiechała się przyjaźnie.
EUS „Piołun”, Strefa Zero, Alpha III Reticuli, pogranicze terytorium USA, 7.04.2214 ESD, 03:58
Elise Moore siedziała w fotelu w sali konferencyjnej „Piołunu”, z dłońmi złożonymi na rękojeści nieodłącznego rapiera. Broń – o ile Brisbane pamiętał, pamiątka rodzinna i znak rozpoznawczy ekscentrycznej komandor – powoli wirowała pomiędzy ukrytymi w rękawiczkach dłońmi, kreśląc głowicą ósemki w powietrzu. Moore patrzyła na olbrzymią, zajmującą całą długość ściany projekcję ekranu taktycznego okrętu. Czarne tło pstrzyły kolorowe ikony, kody i symbole, przecinały je jasne linie trajektorii, zdobiły szare sfery prawdopodobnych pozycji obiektów, które chwilowo pozostawały niewidoczne dla sensorów. Pozycję „Piołunu” znaczyła błękitna ikona na pograniczu Strefy Zero, tuż obok podobnej, symbolizującej badawczego „Amundsena”, i czerwonej, wskazującej pozycję USS „Nemesis”, jak cień powtarzającego manewry unijnego niszczyciela.
– Pułkowniku. – Nie odwróciła się w jego stronę, nadal skupiona wyłącznie na projekcji.
– Komandorze – odparł Brisbane uprzejmie. – Jaki wieści ze Strefy?
– Bez zmian. – Rękojeść rapiera zatańczyła pomiędzy smukłymi dłońmi oficer, z prawej do lewej, z lewej do prawej, w równym tempie, precyzyjnie jak metronom. – Wszyscy chodzą jak na paradzie, nikt nie zszedł z oznaczonych kursów nawet o kilometr.
– Nikt nie chce incydentu. – Australijczyk wzruszył ramionami. – W pewien sposób pocieszające.
Nie czuł się specjalnie zaskoczony. Zawieszenie broni pomiędzy Unią i Stanami Zjednoczonymi było jeszcze bardzo świeże, a zagrożenie, które implikowała smukła, groźna sylwetka „Johna Donne’a”, nadal w sferze hipotez. W takiej sytuacji nagła eskalacja sytuacji pomiędzy niedawnymi wrogami zdawała się bardziej prawdopodobna niż sztuczka otoczonego pajęczyną osprzętu wraku.
– Albo chcą go w konkretnym momencie. – Kobieta uśmiechnęła się krzywo, jednak zanim zdążyła powiedzieć coś więcej, naprzeciw niej pojawiły się dwie kolejne projekcje. Jedna z nich przedstawiała kontradmirała Petrescu, krzepkiego, śniadego sześćdziesięciolatka dowodzącego unijną eskadrą. Na drugiej widzieli bladą, pociągłą twarz doktor Hjelstrom, szefowej kadry naukowej „Amundsena”.
Brisbane zerknął na wskazania ściennego zegara – dwójka przybyszów była, jak zawsze, punktualna niemal co do sekundy.
– Dzień dobry państwu – zaczął Petrescu i kontynuował, nie czekając, aż przebrzmią rutynowe grzeczności: – I od razu: jak postępy? Tylko proszę mi to jakoś streścić.
Brisbane z trudem powstrzymał się od uśmiechu, patrząc na ledwie skrywaną urazę doktor. Admirał Petrescu, będąc osobą obowiązkową, nalegał na codzienne raporty z pracy naukowców na „Amundsenie” i spotkanie z Moore, dowódcą przydzielonej okrętowi eskorty. Jednocześnie nigdy nie krył się ze swoją ignorancją i ciągle żądał uproszczeń, co doprowadzało skrupulatną i neurotyczną Hjelstrom do białej gorączki.
– Nasze zespoły nadal pracują nad odszyfrowaniem danych nawigacyjnych, które udało się przechwycić, ale bez dodatkowych informacji nie liczymy na szybki sukces. Próbowaliśmy zawęzić przestrzeń rozwiązań do… – zaczęła doktor, ale Petrescu zbył ją niedbałym gestem.
– Proszę się skupić na zmianach, a nie na rzeczach, które się nie zmieniły od wczoraj. Macie coś nowego?
To również stanowiło element charakterystyczny ich codziennych spotkań – admirała drażnił powolny postęp prac naukowych. Akceptował go, ale z charakterystycznym żachnięciem człowieka, który co prawda zdaje sobie sprawę z konieczności ostrożnego postępowania – lecz bardzo by tego nie chciał. Prawdopodobnie wpływ miały na to nie tylko naciski z góry, ale też początkowy postęp badań. W pierwszych tygodniach odkrywano pewne podstawowe, jednak bardzo widoczne dla laika rzeczy – jak na przykład to, że „John Donne” był luźną impresją na temat amerykańskiego niszczyciela klasy Vester, budowę systemu dysz napędu jonowego oraz, co stanowiło wciąż opowiadaną historię, niewielkie, odizolowane całkowicie od reszty okrętu pomieszczenie, będące dokładną rekonstrukcją mesy oficerskiej z oryginalnego vestera, łącznie z materiałem foteli oraz odciętym od zasilania ekspresem do kawy. Czas „wielkich odkryć” minął jednak bezpowrotnie i teraz zespoły Hjelstrom skazane były na powolną, mrówczą pracę i niewielkie postępy całkowicie pomijalne dla kogoś, kto sam badaczem nie był.
– Dziś rano przebiliśmy się przez zewnętrzny pancerz „Johna Donne’a” w sektorze C – powiedziała Szwedka ze sztucznym uśmiechem na ustach. – Niestety, struktura kadłuba pod nim jest podobna do tej w sektorach A i B. Brak jakichkolwiek nowych korytarzy czy tuneli, jednolity materiał z występującymi stosunkowo regularnie komorami o przekroju pomiędzy metrem a dwoma, połączonymi duktami o przekroju dwudziestu centymetrów. Komory są wypełnione pyłem, przede wszystkim krzemowym, ale z domieszkami różnych metali. W dwóch przypadkach zamiast pyłu występowała gęsta substancja, której analiza wykazała podobny skład. Nadal sprawdzamy hipotezę, że mamy do czynienia z programowalnymi substancjami i systemem umożliwiającym dostosowanie wewnętrznej struktury okrętu do potrzeb. Chwilowo trudno nam wysnuć jakieś wiążące wnioski. Wewnątrz duktów wykryliśmy ślady tych samych pierwiastków co w komorach, jak również ścieżki przewodzące, prawdopodobnie służące do transferu danych. Założyliśmy sondy, ale na razie monitoring nic nie wykazuje.
Obok jej podobizny nad konferencyjnym stołem zamigotał kolejny hologram ukazujący zbliżenia odwiertów wykonywanych przez ekipy badawcze w kadłubie przejętego okrętu. Na trzecim z kolei ujęciu dało się zobaczyć rozwierconą komorę oświetloną reflektorem głowicy badawczej. Wypełniający przestrzeń wewnątrz pył przypominał popiół.
– Oczywiście. – Admirał znowu upił łyk z trzymanego oburącz kubka. – Co ze źródłem mocy? Macie je? Albo wiecie coś o nim?
Domniemane źródło zasilania, którego słabe echa wyłapywały skany grup badawczych, było największą bolączką Rumuna.
– Tak, w tym sensie, że jesteśmy pewni jego obecności – potwierdziła doktor. – Uważamy, że jest na naszej wysokości, dotarcie tam to po prostu kwestia czasu. Według skanów to może być dobrze głuszony reaktor, ale trudno oszacować…
– Czy może zasilić broń? Napęd?
– Nie wiemy. – Hjelstrom bardzo wyraźnie powstrzymała się przed wywróceniem oczami. – Istnieje szereg zmiennych, które wpływają na oszacowanie rzeczywistej wydajności źródła zasilania w oparciu o odczyty i…
– Znaczy: nie ma wyników. Rozumiem. – Petrescu uniósł do ust parujący kubek opatrzony napisem „Najlepszy dziadek na świecie”. – Jakiś przesył danych? Nawigacja, łączność?
Odkąd tydzień temu zespół badawczy przechwycił coś, co zidentyfikowano jako zaszyfrowane pakiety nawigacyjne, Petrescu zdawał się żyć nadzieją, że sukces – choć wątpliwy, bo nadal nic nie odszyfrowano – uda się powtórzyć.
– Niewątpliwie tak, ale nie jesteśmy w stanie stwierdzić jakich. – Sądząc po wyrazie twarzy, Hjelstrom miała na ten temat zupełnie inne zdanie. – Raczej nie liczyłabym na szybki sukces na tym polu.
– No tak. No tak. – Admirał znów uniósł kubek do ust. – Cóż, proszę dać mi znać, jeśli tylko będzie coś wiadomo. Potrzebuję też harmonogramu odwiertów w głąb kadłuba „Johna Donne’a”.
– Niestety, możemy dostarczyć tylko szkicowy rozkład. Postęp tego typu operacji jest trudny do przewidzenia, zwłaszcza że mamy nie ryzykować niepotrzebnych uszkodzeń wraku. Warto zauważyć…
– Ogólny plan będzie musiał wystarczyć. – Petrescu machnął ręką i zwrócił się do Moore, lecz zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Szwedka uniosła dłoń.
– Jest jeszcze jedna rzecz – powiedziała.
Admirał, ku zaskoczeniu wszystkich, przerwał w pół słowa i spojrzał na Hjelstrom pytająco.
– Chodzi o specjalistkę przydzieloną nam przez Dowództwo Operacji Specjalnych.
– Arnhem? – Brisbane uniósł brew.
– Tak – odparła. – Choć jej pomoc przy przechwyconych danych pozostaje nieoceniona, jej zachowanie jest ze wszech miar niepokojące.
– W jaki sposób?
– Zanik kontaktu z pozostałym personelem – powiedziała kobieta. – Także podczas badań po powrocie z pokładu „Johna Donne’a”. To wyraźna zmiana. Wcześniej co prawda nie byliśmy w stanie odszyfrować większości jej przekazu, ale przynajmniej przekaz był. Teraz praktycznie całą jej aktywnością jest pobyt w komorze, gdzie trzymamy przechwyconą SI.
– Jej zadaniem jest wydobycie informacji z tej SI – zauważył pułkownik. – Powinna tam przebywać, takie dostała rozkazy.
– To prawda – zgodziła się Hjelstrom. – Moi analitycy znaleźli jednak kilka niepokojących wzorców w jej zachowaniu. Naturalnie zawarliśmy to w raporcie.
– Będę wdzięczny za kopię.
Szwedka skinęła głową.
– Mam nadzieję, że przyjrzy się pan tej sprawie – włączył się Petrescu. – Byłoby niedobrze, gdyby nie miał pan kontroli nad własnymi ludźmi.
– Ręczę, że w pełni kontroluję Arnhem. – Brisbane uśmiechnął się kwaśno. – Proszę się nie obawiać.
– To właśnie chciałem usłyszeć. – Admirał uniósł kubek w imitacji toastu. – Komandorze Moore, co z „Nemesis”?
Rapier przepływający pomiędzy dłońmi Elise Moore zamarł. Dowódca „Piołunu” uniosła wzrok na przełożonego.
– Trzymają się wewnątrz korytarza ustalonego w wytycznych – powiedziała spokojnie. – Komandor Kelly zgłasza się co sześć godzin, żeby uzgodnić program manewrów. Wzorowy sąsiad.
– Dobrze! Tego właśnie potrzebujemy! – Petrescu wyraźnie się rozpromienił. Kurze łapki w kącikach oczu sprawiły, że w tej chwili wyjątkowo łatwo było go sobie wyobrazić jako posiadacza kochających wnuków. – Zatem proszę…
Zamarł nagle i zmarszczył brwi w odpowiedzi na meldunek pochodzący gdzieś spoza kadru.
– Ile? – zapytał, marszcząc brwi. – Wywołujecie ich? Aha… Tak, na ekran.
Przez kilkadziesiąt sekund Rumun wpatrywał się gdzieś na prawo od kamery przekazującej obraz na „Piołun”. Brisbane, Moore i Hjelstrom czekali w milczeniu.
– Proszę państwa – jowialność wyparowała z głosu admirała jak zdmuchnięta – sytuacja się zmieniła.
– Sir? – Moore zmrużyła zielone oczy.
– Właśnie otrzymałem informację, że do systemu weszła Piąta Eskadra Liniowa – wyjaśnił Rumun. – Jej dowódca chce jak szybszego kontaktu z kadrą.
– Nowe rozkazy? – Wzrok komandor Moore powędrował do ekranu taktycznego.
– Nowy układ sił, więc i nowe rozkazy, tak. – Petrescu pociągnął długi łyk z kubka. – Odprawa za kwadrans.
Jednym ruchem przerwał połączenie. Jego hologram zamigotał i znikł, pozostawiając po sobie tylko szary poblask projektora i echo niepokoju admirała.
EUS „Aurora”, Strefa Zero, Alpha III Reticuli, pogranicze terytorium USA, 7.04.2214 ESD, 05:11
Transportowiec „Aurora” był bardzo specyficznym okrętem. Niczym przerasowiony pies, stanowił doskonały przykład idealnego dostosowania do jednego zadania i wyjątkowej bezużyteczności we wszystkich innych. Jego kadłub pozbawiono ochronnej warstwy poszycia CSS, czyniąc go zupełnie bezbronnym wobec ognia laserów dalekiego zasięgu. Systemy łączności wzmocniono kablowymi interkomami, przez co komunikacji wewnętrznej praktycznie nie dało się zakłócić na długo. Pomost bojowy został zaminowany, podobnie jak dwie baterie obrony punktowej. Uruchomienie napędu gwiezdnego wymagało fizycznej obecności w dwóch odległych od siebie punktach, a rdzeń nawigacyjny dało się odstrzelić prostą komendą. Kapsuły ratunkowe były niemal całkowicie pozbawionymi elektroniki skorupami, pozwalającymi przetrwać nie więcej niż kilkanaście godzin w przestrzeni. Transportowiec miał za to mocno podrasowane silniki manewrowe, dzięki czemu dokowało się nim niemal jak wahadłowcem, doskonale wyposażoną zbrojownię oraz hangar na niewielki holownik portowy o drastycznie przyciętym zasięgu.
To wszystko służyło tylko jednemu celowi – by „Aurora”, dostarczająca zaopatrzenie zespołom naukowym pracującym na pokładzie „Johna Donne’a”, była bezpieczna. Nie dla swojej załogi, rzecz jasna – bezpieczeństwo obsady transportowca było kwestią zdecydowanie drugorzędną. „Aurora”, jedyna duża jednostka mająca zezwolenie na podejście do „Johna Donne’a”, miała przede wszystkim nie stanowić zagrożenia dla reszty zespołu, co przekładało się na bycie niezbyt szybką, słabo uzbrojoną i łatwą do zniszczenia. Naturalnie załoga i pasażerowie „Aurory” doskonale zdawali sobie sprawę ze statusu okrętu, co było powodem szybkiego rozkwitu czarnego humoru wśród trzydziestu osób obecnych na pokładzie. Ale morale obsady transportowca, który miał nigdy nie iść do bitwy, było jeszcze dalej na liście zainteresowań dowódcy sojuszniczych sił niż jej przetrwanie.
***
Marcin Wierzbowski obudził się na pisk interkomu. Ciemność wewnętrznej strony powiek powoli ustąpiła półmrokowi skąpanej w nocnym oświetleniu kajuty oficerskiej „Aurory”. Siedział na pokładzie, tuż obok rozłożonej koi. Nie przypominał sobie, kiedy zasnął, ale to było ostatnio normą. Od prawie miesiąca spał krótko, głównie w miejscach, gdzie zmęczenie akurat go pokonało, i budził się niewypoczęty. Czuł watę w głowie i nieprzyjemny ciężar w całym ciele. Powinien był wziąć więcej prochów – pojawiła się znajoma myśl, zwykła refleksja ostatnich poranków. Zerknął na zegar – była trzecia w nocy czasu pokładowego, daleko do pobudki. A więc coś musiało się wydarzyć. Poczuł nagłe gorąco, kiedy wewnętrzny dzwonek alarmowy sunął poprzez kolejne synapsy, przygotowując ciało do walki.
– Słucham – odezwał się, uderzając w przycisk odbioru.
Na ekranie pojawiła się drobna twarz Camilli Isaksson. Szwedka miała pełną wystudiowanej nonszalancji minę osoby, która nie tylko nie ma nic alarmującego do zaraportowania, ale też kwestionuje samą konieczność składania meldunków. Było w niej jednak skryte, ledwo wyczuwalne napięcie, które natychmiast wyłapał.
– Wstawaj, słodki książę – rzuciła pozornie pogodnym głosem. – Dobre duszki z centrali przesyłają pozdrowienia. Mogę wejść?
– Jasne. – Polak podniósł się, naciągnął bluzę mundurową i otwarł drzwi.
Nie mógł nie zauważyć mocno taksującego spojrzenia, jakim omiotła wnętrze kajuty. Zauważyła datapad na podłodze, obok – w świetle lepiej widoczną – tackę z pustym kubkiem i pudełkiem po lekach, rozrzuconą talię kart, nieruszony śpiwór, zapewne i wymięty mundur. Sądząc po wyrazie jej twarzy, i sam Marcin musiał wyglądać na wymiętego.
– Co się dzieje? – zapytał, zanim zdążyła cokolwiek skomentować.
– Sporo. – Podała mu datapad. – Mamy gości w systemie.
– Kto?
– Nasi. – Kobieta ukucnęła przy tacce i rozsypanych kartach, po czym podniosła w dwóch palcach blister po tabletkach. – Piąta Eskadra Liniowa.
– Zamierzamy coś tu robić? – Spojrzał na podane urządzenie, szybko przerzucając kolejne strony raportu sensorów.
Rozłożyła dłonie w uniwersalnym geście niewiedzy.
– Nic, o czym ktoś by mnie poinformował – powiedziała i zaczęła powoli zbierać rozsypane karty, jedną po drugiej. – Ale może ty się czegoś dowiesz.
Wskazała na trzymany przez Polaka datapad.
– Znaczy my?
– Znaczy ty. „Do wyłącznej wiadomości dowódcy zespołu”, nie dla jakichś prostych żołdaków – odparła, podnosząc leżący na podłodze terminal, zamykając otwarte na nim okno edycji tekstu i nie komentując samotnego „Mamo” na pustej stronie. – Brisbane nawet nie chciał, żeby ta informacja poszła przez interkom, i dlatego robię za gońca.
– Brzmi poważnie. – Marcin otworzył okno wiadomości, szybko wprowadzając osobisty kod dostępu, który potwierdził przyłożeniem chipa z jednorazowym kluczem. Ekran błysnął zielonym zatwierdzeniem uprawnień i wyświetlił wiadomość.
Polak szybko przebiegł wzrokiem kolejne linie. W miarę jak czytał, sen uciekał coraz szybciej.
– Widzę, że poważna rzecz. – Isaksson podniosła się, odłożyła terminal na niewielki stolik, obok kabury. Podała Marcinowi karty, uważając, by nie spojrzeć przypadkiem na ekran. – Potrzebujesz pomocy?
Skasował wiadomość i odłożył datapad na biurko, po czym odetchnął głęboko kilka razy. Spokój nie nadszedł.
– Jak najbardziej – powiedział, starając się przywołać swój najbardziej opanowany ton. Wziął podaną talię kart i schował ją do kieszeni bluzy. – Daj znać reszcie, żeby zjawili się w konferencyjnej za dziesięć minut. I sprawdź, czy nasi przyjaciele z Hex Machiny nie wstawili tam jakichś swoich zabawek.
Szwedka przez chwilę wyglądała, jakby chciała coś odpowiedzieć, ale ostatecznie tylko skinęła głową, przybierając swój zwykły łobuzerski uśmiech, który jednak nie sięgnął oczu.
– Dobra. Powodzenia.
Wyszła szybkim krokiem, pozostawiając Wierzbę samego. Polak poświęcił jeszcze trzydzieści sekund na wpatrywanie się w leżący na stoliku datapad. Naturalnie odpowiedzi na pojawiające się w głowie pytania nie nadeszły.
Zrzucił wygnieciony mundur, wcisnął się pod natrysk i wdusił przycisk uruchamiania. Rozdrobniona mgiełka, która wypełniła komorę, przyjemnie pobudzała końcówki nerwowe, zmywała pot i przynajmniej trochę usuwała wrażenie zmęczenia. Będzie musiało wystarczyć. Ogolił się i przeczesał włosy, przez chwilę zatrzymując wzrok na szczupłej twarzy patrzącej na niego z lustra. Odzyskujące przytomność spojrzenie ciemnych oczu będzie wymagało pracy, zanim pokaże się podwładnym. Bladość nadawała mu wygląd upiora, w dodatku starzejącego się upiora – Wierzba przesunął dłonią po pierwszych, na razie odosobnionych muśnięciach siwizny na ciemnych włosach. Cholera, nie miał nawet trzydziestki.
Westchnął i zabrał się za doprowadzanie do porządku munduru, jednocześnie szukając tabletek pobudzających. Zostało mu pięć minut, a to, co miał przekazać swoim ludziom, wymagało, aby mieli pewność, że w pełni panuje nad sytuacją. Nie będzie łatwo ich oszukać.
EUS „Piołun”, Strefa Zero, Alpha III Reticuli, pogranicze terytorium USA, 7.04.2214 ESD, 07:36
Czternaście okrętów eskadry liniowej prowadzonej przez EUS „Chimera” było wyraźnie widoczne na sensorach dalekiego zasięgu, ich pracujące pełną mocą silniki jonowe dawały jasne, mocne echo. Dowódca zespołu, wiceadmirał lord Hieronymus III Rutheford robił co mógł, by jak najszybciej doprowadzić swoje okręty do jednostek w pobliżu „Johna Donne’a”. Ale to miało jeszcze potrwać. Tymczasem Strefę kształtowała już sama obecność unijnych posiłków.
Pomost bojowy „Piołunu” zamigotał blaskiem oświetlenia alarmowego, a w głośnikach rozległa się informacja o przejściu na pierwszy stopień alarmu bojowego. Oficerowie jeden po drugim zakładali hełmy i uszczelniali skafandry, kolejne stanowiska zgłaszały gotowość. Na ekranie taktycznym pojawiły się wykreślone bryły stref defensywnych oraz pasywny namiar na odległą o niecałe czterdzieści jednostek USS „Nemesis”. Stanowisko uzbrojenia zgłaszało wysunięcie wieży lasera dalekiego zasięgu, nawigacja wyznaczała kurs mający ustawić „Piołun” pomiędzy badawczym „Amundsenem” a amerykańskim niszczycielem.
William Brisbane zajął miejsce obok stanowiska Moore, która rozmieszczała wokół siebie holograficzne ekrany. Na ekranie taktycznym amerykańska eskadra robiła dokładnie to, czego można się było spodziewać – okręty ostrymi zwrotami zmieniały pozycje, szykując się do potencjalnej bitwy.
– Jakkolwiek przekonująco brzmiały zapewnienia Petrescu – zauważył ponuro Brisbane, patrząc na ekran – chyba nie uwierzyli, że nie szukamy guza.
– Pan by uwierzył? – westchnęła Moore. – Jeszcze trzy miesiące temu prowadziliśmy wojnę, przegraliśmy rozmowy, w wyniku których „John Donne” znajduje się praktycznie w ich przestrzeni, Mimo naszych protestów Strefą dowodzi amerykańska admirał. Jak, inaczej niż jako próbę przejęcia kontroli, dało się zinterpretować nagłe wejście do systemu eskadry liniowej bez żadnych ustaleń?
Australijczyk musiał się zgodzić. Trudno było oczekiwać od Amerykanów wiary w dobre intencje strony unijnej, kiedy wiary tej brakowało nawet po stronie kadry Petrescu. Narada, którą poprowadził Rumun z pokładu „Achillesa”, wyraźnie wskazywała, że nie ma pojęcia, jaki zamysł ściągnął tutaj unijną eskadrę liniową w sytuacji, kiedy mogło to wywołać konflikt. Zapytany wprost Rutheford, odpowiadający z prawie dziesięciominutowym opóźnieniem, poinformował jedynie, że został przysłany, aby wzmocnić ochronę Strefy w pełnej współpracy z Amerykanami. Odmówił jednak odpowiedzi na pytania, dlaczego Holloway nic o tym nie wie oraz przed czym dokładnie chronić Strefę ma „Chimera”. Zapewnił, że jego zespół w żadnym razie nie zakłóci pracy Strefy ani nie zagrozi status quo. Było to oczywistą nieprawdą, bo zakłócał i zagrażał.
Petrescu, chcąc – całkiem zrozumiale – wyhamować potencjalny kryzys, poprosił admirała o zatrzymanie marszu ku Strefie Zero, dopóki nie nadejdzie potwierdzenie ze strony amerykańskiej. Rutheford – uprzejmy, lecz nieustępliwy – nie chciał nawet o tym słyszeć. Miał rozkazy, utrzymywał, i zamierzał je wykonać.
Słowa te – naturalnie – nie uspokoiły nikogo.
– Komunikat z „Charlesa Morana”. – Porucznik Pallatio, rosły mężczyzna o czarnej, gęstej brodzie, upodabniającej go do pirata, spojrzał znad konsolety na przełożoną. – „Piołun” ma natychmiast wycofać się na pozycje poza granicą siedemdziesięciu jednostek i czekać na dalsze rozkazy. Osłonę „Amundsena” przejmuje „Nemesis”. Proszą o potwierdzenie.
Słowa oficera zawisły w eterze. Brisbane zabębnił palcami w oparcie fotela. Rozkaz był oczywistym testem. Holloway najwyraźniej chciała ustalić, czy nadal ma kontrolę nad formalnie podległymi jej okrętami. Sam pewnie by tak zrobił.
Elise Moore pochyliła się do przodu i przymknęła oczy. Jej dłoń powędrowała – jak zawsze, kiedy się nad czymś zastanawiała – do rękojeści rapiera. Przez chwilę w milczeniu gładziła ozdobną głowicę dłonią zakutą w rękawicę skafandra.
– Nadaj, że czekamy na potwierdzenie z flagowca – powiedziała w końcu. – I otwórz mi kanał z „Achillesem”.
Ekran łączności przed jej stanowiskiem rozbłysnął i ukazał stanowisko kontradmirała Petrescu. Rumun, podobnie jak Moore, założył skafander – unijny krążownik zatem również przeszedł na najwyższą gotowość bojową.
– Admirale – zaczęła dowódca „Piołunu” – dostaliśmy właśnie rozkaz wyjścia poza granicę od dowódcy Strefy. Proszę o potwierdzenie.
Petrescu spojrzał na nią z wyraźnie wymuszonym spokojem. Po starszym mężczyźnie widać było, że z trudem panuje nad wściekłością.
– Proszę wykonać polecenie – powiedział. – Zdecydowanie nie jesteśmy zainteresowani żadnym incydentem.
Następnie przesunął dłonią przed sobą i połączenie zostało przerwane. Brisbane zmrużył oczy, patrząc w miejsce, gdzie jeszcze niedawno widniał przekaz z „Achillesa”.
– I jak pan myśli? – głos Elise Moore był pełen niepokoju.
– Prężymy muskuły tam, gdzie nie powinniśmy – odparł Australijczyk. – I boję się, że możemy mieć z tym problem.
– Nadać na „Morana” – Moore zwróciła się do Pallatia. Jej głos był niemal pozbawiony intonacji. – „Piołun”, przechodzimy na nową pozycję zgodnie z rozkazem. Ster, trzydzieści-dziesięć, odpalenie: piętnaście procent mocy za jedną minutę.
Wyłączyła szybkim ruchem ekran łączności i przeszła na taktyczny, obserwując ruchy jednostek spod zmrużonych oczu, a co kilka chwil wysyłając zapytanie do sekcji taktycznej okrętu. Milczała, wyraźnie rozważając w głowie możliwe scenariusze. Brisbane również milczał.
Mijały minuty, a sytuacja się nie pogarszała.
– Komandorze – zgłosił po kilkunastu minutach Chandra ze stanowiska obsługi sensorów – USS „Nemesis” zmienia kurs na dwadzieścia-trzysta osiem.
Brisbane spojrzał na ekran taktyczny. Amerykański niszczyciel ostro wykręcił i szedł teraz prosto na „Amundsena”.
Moore syknęła z dezaprobatą.
– Można się było spodziewać, że coś się wydarzy… – mruknęła. – Łączność, nadaj na „Achillesa”: USS „Nemesis” podchodzi do „Amundsena”, proszę o rozkazy.
Splotła dłonie, wpatrzona nieruchomo w ekran taktyczny.
– Jak pan myśli? – zwróciła się ponownie do Australijczyka.
– Próbują zdobyć jakieś atuty – powiedział cicho Brisbane, obserwując przemieszczający się ku okrętowi badawczemu symbol amerykańskiego niszczyciela. – Na wypadek gdyby nasza „Chimera” nie przybyła jednak z przyjazną wizytą.
Dowódca „Piołunu” zabębniła palcami o podłokietnik fotela.
– Łączność, proszę nawiązać połączenie z „Nemesis” – zadecydowała. – Sprawdźmy, czego możemy się dowiedzieć.
Na ekranie komunikacyjnym naprzeciw kobiety pojawiła się ukryta za filtrem hełmu niemłoda już twarz komandora porucznika Kelly’ego, dowódcy amerykańskiego niszczyciela.
– Ma’am. – Amerykanin skinął lekko głową. – W czym mogę pomóc?
Mówił bardzo poprawną linguą, jakby wyuczoną na kursie. Mocny akcent New Baltimore w głowie Brisbane’a budował obraz fabrycznego robotnika.
– Komandorze Kelly. Czy coś się wydarzyło na „Amundsenie”? – zapytała Moore. – Nie mamy żadnych alarmujących meldunków z pokładu.
– Nic, o czym byśmy wiedzieli, ma’am.
– Zatem, jeśli to nie tajemnica, skąd zmiana kursu?
Kelly pokręcił głową ze smutkiem.
– Na pokładzie waszego okrętu znajdują się nasi specjaliści, a ja mam ich przemieścić do mojego laboratorium – w jego głosie pobrzmiewał autentyczny żal. – Rozkaz dowódcy Strefy.
– Dlaczego w ogóle zamierzacie ich zabrać? – Moore uniosła brew.
Na moment przeniosła wzrok na boczny ekran, na którym…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej