- promocja
Serca bicie. Biografia Andrzeja Zauchy - ebook
Serca bicie. Biografia Andrzeja Zauchy - ebook
C'est la vie. Takie jest życie.
Trudno chyba znaleźć lepsze słowa niż fragment tej piosenki na opisanie życia Andrzeja Zauchy. Żył pełną piersią, ciesząc się każdym dniem. Muzyczny samouk, z zawodu zecer. W młodości kajakarz, trzykrotny mistrz Polski. Ze sportu zrezygnował dla… muzyki. Podczas swojej kariery współpracował z największymi twórcami jazzowymi, choćby Tomaszem Stańką i Janem „Ptaszynem” Wróblewskim, oraz popularnymi piosenkarzami, m.in. Andrzejem Sikorowskim i Ryszardem Rynkowskim. Kabareciarz i aktor. W roku 1991 jego tragiczna śmierć poruszyła całą Polskę.
Kim był Andrzej Zaucha? W czym tkwi jego fenomen? Jak wspominają go najbliżsi przyjaciele?
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-789-2 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jest taka piękna ballada, którą Andrzej Zaucha zaśpiewał na nagranej w 1973 roku płycie _Anawa. Tańcząc w powietrzu_ (_Linoskoczek_), bo o niej mowa, zaczyna się od słów:
„Niepewnie idziesz pochylony
Drogą co nigdzie nie prowadzi
Tak jak po fali, tak jak po linie
Jak nad przepaścią idziesz drogą
Tak jak po fali, tak jak po linie
Jak nad przepaścią idziesz drogą
Nie widzisz ziemi pod stopami
W powietrzu lekko zawieszony
Skupiony nad swym każdym ruchem
W nieostry obraz zapatrzony
Ostrożnie idziesz w dal bez celu”.
(tekst Leszek Aleksander Moczulski,
muzyka Jan Kanty Pawluśkiewicz)
Jedno możemy teraz powiedzieć na pewno: ta ballada… absolutnie do niego nie pasuje. Choć przez tragedię sprzed blisko 30 lat mogłoby się wydawać, że Andrzej Zaucha w swoim życiu stąpał po krawędzi – a może nawet lekko unosił się nad światem, nie mając określonych priorytetów – rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Już w dzieciństwie życie nauczyło go, że trzeba się dostosować do każdej sytuacji, na przykład, by w razie potrzeby zastąpić ojca w zespole biesiadnym i równie dobrze jak on zagrać na perkusji, choć ledwo sięga się nogami do pedału bębna basowego. I że dobrze mieć konkretny fach w ręku i parę groszy w kieszeni, na wypadek gdyby z marzeniami o wielkiej karierze coś poszło nie tak. Bo też faktycznie nie do końca szło. Jego „zajawką” – jak powiedzieliby didżeje, którzy wplatają sample z wokali Zauchy do swoich współczesnych kompozycji – stała się „czarna” muzyka zza oceanu: soul i R&B. Mistrzem tego nurtu, Rayem Charlesem, Zaucha był zafascynowany do tego stopnia, że włączył do swojego wizerunku scenicznego jego charakterystyczne ciemne okulary.
Problem w tym, że w ówczesnej Polsce taka muzyka była… ni do tańca, ni do różańca. W rodzimej rozrywce królowały proste, melodyjne piosenki oraz te bardziej rytmiczne i dynamiczne, które nazywano „mocnym uderzeniem”. Do wyuczonego zawodu, zecerstwa, Zaucha jednak wracać nie musiał, bo w odpowiednim momencie wkręcił się do grupy muzyków, którzy wyjeżdżali za granicę, by zarabiać graniem przebojowych coverów w barach i hotelach. Robił to także wtedy, gdy został uznanym wokalistą pewnego wyjątkowego zespołu, który powstał w Krakowie pod koniec lat 60. Wtedy i później mówiono – mówi się nawet dziś – że występując w różnych repertuarach, rozmieniał się na drobne. Prawdą jest, że robił to, bo… mógł. Bo potrafił i sprawdzał, jakie są granice jego artystycznych możliwości. A gdy już sprawdził, szedł dalej – drogą, którą sam sobie wyznaczał. Jak chociażby wtedy, gdy najpierw zastąpił Marka Grechutę w zespole Anawa (w kilka tygodni – ku zdumieniu Jana Kantego Pawluśkiewicza – wpasował się w zupełnie obcą dla siebie stylistykę), a tuż po nagraniu płyty wrócił do zagranicznych występów, które w efekcie stworzyły podwaliny jego warsztatu solisty estradowego, gwiazdy telewizyjnych festiwali i koncertów życzeń. Czyli takiego Zauchy, jakiego zna większość dzisiejszych fanów.
Ta jego droga stała się dla nas fascynującą podróżą. Jako dziennikarze nie chcieliśmy wydawać opinii ani wystawiać ocen. Oddaliśmy głos współpracownikom Andrzeja Zauchy, jego bliskim i przyjaciołom. A także ludziom, którzy go nie poznali, ale dziś pełnymi garściami czerpią z jego twórczości. Wczytaliśmy się i wsłuchaliśmy w dokumenty, by poznać i pokazać go nie tylko jako artystę. Andrzej Zaucha był człowiekiem z krwi i kości, któremu – niezależnie od bezspornego talentu – los czasem pomagał, a czasem go nie oszczędzał. Oczywiście nie można wszystkiego zrzucać na los. Gdyby we wczesnej młodości po zdobyciu mistrzostwa Polski nie rzucił kajakarstwa dla muzyki, być może zostałby mistrzem świata oraz mistrzem olimpijskim w tej dyscyplinie. Wtedy byłaby to zupełnie inna historia.STRZAŁY
„(…) jakim cudem przegrałem tak
I dlaczego to byłem ja?
Właśnie ja…”
(_Dlaczego przegrałem_,
tekst Magdalena Wojtaszewska-Zajfert,
muzyka Zbigniew Malecki)
Dziesiąty października 1991 roku. Plac parkingowy między ulicą Włóczków a Syrokomli. Większość miejsc zajęta, bo w pobliskim teatrze właśnie trwa spektakl musicalu _Pan Twardowski_, w którym główną rolę gra Andrzej Zaucha. W jednej linii parkują tu: zaporożec, isuzu, dacia, nissan, mercedes 240 D i łada samara. Mercedes skierowany jest przodem do pasa zieleni. Wśród samochodów budka parkingowego, który właśnie szykuje się do kolacji. Mgła i mżawka.
O 20.30 na pobliskiej ulicy, niedaleko stacji CPN, parkuje peugeot. Kierowca, wysoki mężczyzna w beżowych sztruksowych spodniach i brązowym wełnianym swetrze pod czarną skórzaną kurtką, chwilę kręci się po okolicy. Przygląda się charakterystycznemu żółtemu mercedesowi. Wraca do samochodu i parkuje kawałek dalej. Nieopodal budki totalizatora. Ale na parking nie wjeżdża. Jakby na kogoś czekał.
Około 21.00 z Teatru STU zaczynają się wysypywać widzowie. Wysoki mężczyzna wysiada z peugeota i patrzy. W lewej ręce trzyma reklamówkę sieci marketów budowlanych. Gdy fala widzów rzednie, ścieżką od teatru nadchodzi niski, krępy, ubrany od stóp do głów na czarno mężczyzna. Spieszy się. W ślad za nim biegnie niewysoka, szczupła kobieta z bukietem róż owiniętym w celofan. Krępy nie czeka na nią, tylko zmierza do budki parkingowego. Reguluje należność. Wsiada do mercedesa, odpala silnik i otwiera drugie drzwi kobiecie z kwiatami. Ta nagle zauważa idącego ku nim człowieka, który lewą dłoń chowa w reklamówce. Podbiega do niego, blokuje mu drogę. „Co ty chcesz jemu zrobić?!” – krzyczy. Wysoki prawą ręką odpycha ją na bok. Za słabo. Jeszcze raz, z większą siłą. Tym razem skutecznie. Krępy wysiada z mercedesa i idzie w kierunku zamieszania. Wysoki wyciąga w jego stronę rękę osłoniętą reklamówką. Gdy dzieli ich niecały metr, padają cztery strzały ze schowanej tam broni. Pierwszy pocisk trafia w korpus, pod obojczyk. Krępy osuwa się już po nim, dlatego drugi strzał oddany jest pod kątem. W krocze. Kolejny w lewy policzek. Czwarty w bok, bo kierowca mercedesa leży na betonowej jezdni. Kobieta krzyczy: „Jezus!” i także pada.
Strzelec działa metodycznie, niczym „cyngiel”, który dostał zlecenie. Po opróżnieniu pierwszego magazynka sięga do kieszeni po następny. Odrzuca reklamówkę, która do tej pory skrywała broń, żeby przeładować karabinek. Bo to samopowtarzalny karabinek sportowy kal. 5,6 mm produkcji francuskiej z obciętą lufą i kolbą, czyli tak zwany obrzyn. Napastnik staje w nogach leżącego na prawym boku mężczyzny. Celuje i strzela do niego jeszcze pięć razy – do opróżnienia drugiego magazynka.
W kieszeni ma jeszcze dwa, ale po dziewięciu strzałach odwraca się i niespiesznie odchodzi w kierunku swojego samochodu. Wtedy nadbiega parkingowy. Ze swojej budki niczego nie widział, bo miejsce zdarzenia przesłaniają inne pojazdy, ale zaniepokoiły go odgłosy „jakby strzelania z kabzli albo odpustowego korkowca”¹. Chciał sprawdzić, co się dzieje na jego terenie. Widzi dwoje leżących nieruchomo ludzi oraz mężczyznę, który oddala się niespiesznie. Biegnie za nim. Ten odwraca się i pokazuje obrzyna. Stróż ocenia, że napastnik jest dobrze zbudowany. Nie ma szans, żeby udało się go obezwładnić. Wraca po psa, wilczura. „Szarik, bierz!” – rzuca, ale pies nie reaguje na komendę. Za to mężczyzna z obrzynem mówi, żeby… zadzwonić na policję. Mówi coś jeszcze. Parkingowy będzie się później zarzekał, że tamten przystawił mu broń prawie do czoła „i powiedział coś w stylu: «Odejdź, bo cię położę między nimi» albo «Będziesz leżał między nimi»”². Przerażony ucieka, a napastnik spokojnie wsiada do peugeota i odjeżdża.
Stróż dzwoni na policję. Mówi, że na parkingu była strzelanina. I żeby wezwali pogotowie, bo kobieta jeszcze żyje. Radiowóz przyjeżdża po kwadransie. Policjanci w bladym świetle okolicznych latarń znajdują dwie leżące blisko siebie osoby. Wokół nich – dziewięć łusek, wiązanka róż z przybraniem, reklamówka, kaseta magnetofonowa z napisem „Zuzanna Leśniak”, ząb. Między stopami martwego mężczyzny pusty magazynek, a w pobliżu jego lewej dłoni rozrzucone ręcznie zapisane kartki z odciśniętą podeszwą buta na czystej stronie. Nad głową mężczyzny – jeszcze jedna róża. Czerwona.
Wyłączają silnik mercedesa, który ciągle był na chodzie. Czekają na karetkę oraz policyjnych techników. Nikt nie wie, kim jest kobieta. Bo mężczyznę parkingowy rozpoznał od razu: to ten sławny piosenkarz i aktor. A ona? Trudno powiedzieć, wcześniej kilka razy wychodziła z nim z teatru. Zawsze z kwiatami. Dużo młodsza. Pewnie córka.
Kilkanaście minut po radiowozie na parking wjeżdża karetka pogotowia. Lekarz podchodzi do mężczyzny, którego nadal określa się jako NN, obraca go na plecy, stwierdza zgon. W tym czasie pielęgniarka i sanitariusz zajmują się kobietą. Oceniają, że jest w szoku powypadkowym. Co rusz próbuje się unieść, wspierając na rękach, po czym opada, uderzając głową o betonową jezdnię. Chce coś powiedzieć, ale wydaje z siebie tylko jęk przechodzący w charkot. W trakcie przenoszenia do karetki gwałtownie porusza ramionami. Dopiero po zdjęciu jej bluzki, do szczegółowego badania, pielęgniarka zauważa maleńką dziurkę między piersiami. Na plecach, pod łopatką – drugą, nieco większą i poszarpaną. Wlot i wylot kuli. Karetka natychmiast rusza do Szpitala Specjalistycznego im. Jana Pawła II, gdzie jest Oddział Kliniczny Chirurgii Klatki Piersiowej. Lekarz odnotowuje, że pacjentka ma nieoznaczalne ciśnienie, tętno tylko na tętnicach. Szmer osłuchowy nad płucem prawym i lewym. Ale żyje.
Policjanci nadal starają się ustalić tożsamość zamordowanego. W jego ubraniu znajdują jedynie napoczętą paczkę marlboro, zapalniczkę gazową z napisem „Let’s go West”, klucze na plastikowym karabińczyku, skórzaną bordową banknotówkę, a w niej 654 500 zł, okulary przeciwsłoneczne w czarnych oprawkach, zielony grzebień, dwie wizytówki, dwa kupony toto-lotka, żeton do automatu telefonicznego oraz jednego feniga. Na serdecznym palcu lewej dłoni tkwi złota obrączka. Znaczy: wdowiec. Jednak nie ma żadnych dokumentów. Dopiero w schowku mercedesa odkrywają czarny skajowy portfel z naklejką „Mała Akademia Jazzu”, a w nim m.in. dowód osobisty, prawo jazdy i dowód rejestracyjny. Wszystkie wystawione na nazwisko Andrzej Zaucha. Czyli parkingowy się nie mylił.
W tym czasie wysoki mężczyzna zatrzymuje peugeota przy ulicy Pomorskiej. Spod parkingu przy Teatrze STU ruszył w kierunku Karmelickiej, ale później zawrócił. Stanął blisko budynku Komendy Rejonowej Policji… i blisko miejsca zabójstwa. Znów jakby na kogoś czeka. Wolno mija go radiowóz i zatrzymuje się 20 metrów dalej. Wtedy wysoki – już bez broni – wysiada, podchodzi do policjantów i mówi, że jest mordercą. Jeśli podejdą do jego samochodu, to zrozumieją, bo tam, na przednim siedzeniu, ma broń, którą dopiero co zabił człowieka.
Wysoki mężczyzna zostaje obszukany. Ma przy sobie 540 tys. zł, bilety do metra w Paryżu, dwa pęki kluczy. No i broń. Obrzyna z pustym magazynkiem. Z dokumentów wynika, że nazywa się Yves Goulais i jest obywatelem francuskim. Jeszcze tej samej nocy inny radiowóz zabiera zatrzymanego, bo taki status ma teraz Goulais, na badania toksykologiczne. Kierowca nie wie, kogo wiezie. W samochodzie jest włączone radio, stacja RMF. W pewnym momencie spiker mówi, że „Andrzej Zaucha nie żyje”. Funkcjonariusz wyłącza radio. Wtedy z tylnego siedzenia dobiega głos mężczyzny, który powtarza słowa spikera. Brzmi jak echo: „Nie żyje”. Badania wykazują, że Yves Goulais nie jest pod wpływem alkoholu ani środków odurzających.
Karetka z postrzeloną przed teatrem kobietą dociera do szpitala. Stan rannej gwałtownie się pogarsza w trakcie transportu z samochodu na salę operacyjną. Następuje reanimacja – najpierw zwyczajna, później z otwarciem klatki piersiowej. Zgon stwierdzono o 23.20. Tożsamość kobiety kilka minut później potwierdza w szpitalu jej pracodawca Krzysztof Jasiński, dyrektor Teatru STU. To Zuzanna Leśniak. Aktorka. Tego wieczoru w przedstawieniu _Pan Twardowski_ grała „diabełka”. Żona mężczyzny, który strzelał.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki