Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Serca ciemności. Seryjni mordercy, przerażające śledztwa, legendarna agentka FBI - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
19 lipca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,99

Serca ciemności. Seryjni mordercy, przerażające śledztwa, legendarna agentka FBI - ebook

Lektura obowiązkowa dla fanów MINDHUNTERA I PROFILU MORDERCY.

Dorośli mężczyźni mdleli na widok zdjęć, które wisiały nad jej biurkiem. Tymczasem ona, gdy patrzyła na dowody najokrutniejszych zbrodni, spokojnie popijała kawę, a jej umysł bez ustanku próbował rozgryźć psychikę seryjnych morderców.

Agentka FBI Jana Monroe stanęła oko w oko z niejednym prawdziwym Hannibalem Lecterem. Jako pierwsza kobieta pracowała w legendarnej Jednostce Nauk Behawioralnych założonej przez „Mindhuntera” – Johna Douglasa. Była zaangażowana w sprawy Teda Bundy’ego, Jeffreya Dahmera, Edmunda Kempera i Aileen Wuornos. To ona szkoliła Jodie Foster do roli agentki Clarice Starling w Milczeniu owiec. Dzień w dzień konfrontowała się z mrokiem, aż w końcu, po 25 latach służby, pozwoliła, żeby ciemność wkradła się w jej serce i przerodziła w paranoję. Noże w kuchni stały się nagle potencjalnymi narzędziami zbrodni, a każda mijana osoba miała cechy mordercy.

Kiedy człowiek zaczyna uodparniać się na cierpienie?

Czy granicą wytrzymałości psychicznej jest zobaczenie 850 ofiar zabójstw w ciągu 5 lat?

Co dzieje się w momencie, kiedy brakuje zaufania do własnego instynktu?

Jana pokazuje kulisy zawodu profilera i przedstawia sposób myślenia najgroźniejszych przestępców. Ma też odwagę, by opowiedzieć o traumie, jaka jest ceną za spotkanie z bestiami w ludzkiej skórze.

Czy odważysz się razem z nią wejść do świata seryjnych porderców?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8367-076-8
Rozmiar pliku: 3,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Żadna kobieta nie wywarła równie dużego wpływu na FBI jak Jana Monroe. Skromność na pewno kazałaby jej zaprzeczyć, ale ktoś powinien powiedzieć to głośno i wyraźnie. Powszechnie wiadomo, że pomagała Jodie Foster przygotować się do roli Clarice Starling w _Milczeniu owiec_, gdyż była jedyną agentką pracującą w Jednostce Nauk Behawioralnych, kiedy na kampusie FBI w Quantico w Wirginii kręcono zdjęcia do filmu. Moim skromnym zdaniem w grze Jodie widać, jak bardzo zainspirowała ją Jana. Wielu ludzi z FBI wie też, że w późniejszym okresie Jana zrobiła wspaniałą karierę jako agentka specjalna. Przeczytasz o tym w książce, którą właśnie trzymasz w ręku, niezwykle osobistych wspomnieniach, obejmujących wiele spośród najważniejszych śledztw prowadzonych przez FBI. Mafia, seryjni zabójcy – Jana zajmowała się absolutnie wszystkim. Ale mało kto zna ją równie dobrze jak ja.

Od ponad trzydziestu lat w maju zawsze dostaję kartkę urodzinową od Jany i jej fantastycznego męża Dale’a, podpisaną: „Twoi kumple”. Tak się do siebie zwracamy. „Cześć, kumplu”. „Cześć, kumpelo”. Imiona nie są potrzebne. Wprawdzie kiedy współpracowaliśmy, stałem wyżej w hierarchii – FBI zatrudniło mnie osiem lat wcześniej niż Janę – ale połączyła nas szczególna więź. Zajmowaliśmy się razem sprawami, które do dziś są ściśle tajne. Zdarzało mi się też uczestniczyć w misjach obserwacyjnych z Dale’em, znakomitym pilotem, weteranem piechoty morskiej. Spędzaliśmy z Janą długie noce na nudnych dyżurach, jadaliśmy obiady w stołówce. Niekiedy dzieliliśmy się problemami i wylewaliśmy żale. Dzięki temu do­wiedziałem się o niej całkiem sporo. Dostrzegałem rzeczy, których inni nie mieli czasu zauważyć.

Jako doświadczona policjantka cieszyła się znakomitą reputacją, zanim jeszcze wstąpiła do FBI. Kiedy podjęła pracę w biurze w Tampie, od razu stało się jasne, że to nieprzeciętny nabytek. Wykazywała się inteligencją, humorem, mądrością i sprytem. W FBI liczą się przede wszystkim umiejętność prowadzenia śledztw, wiarygodność, elastyczność, zdolność improwizacji oraz to, czy dobrze radzisz sobie podczas akcji. A także twoje relacje z innymi agentami. Jana wypadała celująco w każdej z tych kategorii.

Nowym rekrutom urządza się zazwyczaj otrzęsiny: rzuca się ich na głęboką wodę, żeby pokazać im, że są tylko żółtodziobami i muszą się jeszcze dużo nauczyć. Na Janę takie metody nie działały. Była zbyt bystra, zbyt doświadczona, a przy tym nieustraszona, gotowa podjąć się każdego zadania bez względu na niebezpieczeństwo. Uwielbiałem z nią pracować, gdyż zawsze mogłem na nią liczyć. Wszyscy agenci, którzy mieli z nią do czynienia, na pewno powiedzieliby to samo.

Kiedy odeszła z Jednostki Nauk Behawioralnych, wiedziałem, że czeka ją wielka kariera w FBI. Nie spodziewałem się jednak, że nominuje mnie na stanowisko profilera w Tampie i że później poprze moją kandydaturę do elitarnego Programu Analiz Behawioralnych w Wydziale Bezpieczeństwa Narodowego. Zawdzięczam jej bardzo wiele, gdyby nie jej pomoc, nie zostałbym jednym z głównych specjalistów FBI w zakresie mowy ciała, z pewnością nie zająłbym się również pisaniem książek po przejściu na emeryturę.

Ponieważ Jana i ja byliśmy sobie bardzo bliscy, widziałem również, jak wielki wpływ miała na innych ludzi. Agenci i agentki traktowali ją jak bohaterkę. Świeciła przykładem, pokazywała, czym jest prawdziwie wierna służba. Dzięki niej agentki FBI przekonywały się, ile mogą osiągnąć. Orientowały się, że zdołają rozbić dowolny szklany sufit, jeśli tylko będą ciężko pracowały, wykażą się inteligencją, zdolnościami, bystrym umysłem, troską o innych, poczuciem humoru i serdecznością. Jana otworzyła drzwi wielu ludziom. Zaskarbiła sobie szacunek, gdyż mogła pochwalić się nieprzeciętnymi osiągnięciami. Nieraz musiała stawiać czoła rozmaitym „dinozaurom”, agentom stanowiącym pozostałość epoki, w której w FBI pracowali wyłącznie mężczyźni. Za każdym razem udało jej się zamknąć usta krytykom. Zmuszała nieudaczników, żeby nabrali trochę pokory. Miażdżyła ludzi niekompetentnych, umiała przekonać szefostwo do zmiany zdania i spojrzenia na różne sprawy z nowej perspektywy, wskazywała innym drogę. Dzięki niej FBI stało się lepszą, sprawniejszą agencją. A my staliśmy się lepszymi śledczymi. Wszystko to dlatego, że ciężko pracowała, że stanowiła wzór do naśladowania, a przede wszystkim dlatego, że zawsze była pełna pasji.

Jana sama tego nie napisze, więc muszę ją wyręczyć: jej książka prezentuje ważne, nierzadko przerażające śledztwa, opowiada o niebezpiecznych ludziach żyjących tak blisko nas. Zarazem są to wspomnienia wspaniałej kobiety, wspaniałego człowieka, wspaniałej przyjaciółki, która pokazała, jak wiele można osiągnąć w FBI. Mało kto potrafiłby zrobić równie niezwykłą karierę. Zupełnie mnie nie dziwi, że udało się to właśnie mojej kumpeli Janie Monroe.

Joe Navarro, 2022

Joe Navarro przez dwadzieścia pięć lat służył jako agent specjalny FBI. Jest ekspertem do spraw kontrwywiadu i współzałożycielem elitarnego Programu Analiz Behawioralnych w Wydziale Bezpieczeństwa Narodowego, a także autorem książek _Three Minutes to Doomsday_ i światowego bestsellera _Mowa ciała_.Prolog

Typowy dzień w biurze

Wiecie, jak to jest w biurach. Człowiek wpada w rutynę. Dni są do siebie podobne, nie myślisz o tym, co cię otacza, po prostu robisz swoje.

Tak samo było również w Jednostce Nauk Behawioralnych FBI (Behavioral Science Unit, BSU), do której dołączyłam w 1990 roku. Na pierwszy rzut oka BSU – później nazwa kilkakrotnie się zmieniała – przypomina instytut akademicki. Faktycznie, prowadziliśmy liczne badania na różne dziwne tematy. Tyle że ich zasadniczy cel wiązał się z wyjątkowo ponurą kwestią, bardziej ponurą niż te, którymi zajmują się inne jednostki organów ścigania – powiedziałabym, że był to najmroczniejszy problem, z jakim można się zmierzyć – próbowaliśmy mianowicie odkryć i zrozumieć tajemnice udręczonych ludzi popełniających nieprawdopodobnie okrutne zbrodnie. A skoro tak, musieliśmy analizować te zbrodnie w najdrobniejszych szczegółach.

Pracy było mnóstwo: przez pięć lat w BSU zajmowałam się mniej więcej 850 sprawami. Niemal sto procent z nich dotyczyło zabójstw. Czasami moje zadanie polegało na ustaleniu prawdopodobnych cech mordercy, czasami przeprowadzałam analizy porównawcze, żeby ustalić, czy za kilkoma różnymi zabójstwami może kryć się ten sam sprawca. Zdarzało się, że jednego dnia przeglądałam podręcznik, w którym szczegółowo prezentowano różne procesy rozkładania się zwłok, a drugiego dnia, popijając poranną kawę, porównywałam przypadki dekapitacji.

Ani morderstwa, ani makabryczne sceny zbrodni nie były dla mnie nowością: zanim dołączyłam do BSU, odbywałam służbę w Tampie na Florydzie i miałam tam do czynienia z potrójnym morderstwem (zginęły matka i jej dwie nastoletnie córki), którego wspomnienie prześladuje mnie do dziś. Doskonale rozumiałam, na co się decyduję, wiedziałam, że do BSU trafiają wyjątkowo trudne i wyjątkowo okropne sprawy, bo pracownicy terenowi FBI zwracają się do jednostki o pomoc, jeśli śledztwo ich przerasta. Różnica polegała na tym, że w Tampie – użyję tu specyficznej metafory – mogłam liczyć na bardziej zróżnicowaną dietę. Zajmowałam się tam chociażby napadami na bank, kradzieżami czy włamaniami. Tymczasem w BSU wszystko sprowadzało się głównie do morderstw. Fabryka koszmarów działała pełną parą.

Istotną rolę w mojej pracy odgrywała także wiktymologia. Co mówią nam ciała ofiar? Co możemy wywnioskować z obserwacji miejsca zbrodni? Jeśli udawało się schwytać mordercę i postawić go przed sądem, doradzałam niekiedy w kwestii oceny i selekcji przysięgłych. Ale, do czego jeszcze wrócę, prawie nigdy nie prowadziłam sprawy do samego końca. W BSU nieustannie zajmowaliśmy się makabrą. Wiele spośród wspomnianych ośmiuset pięćdziesięciu spraw dotyczyło zabójstw wielokrotnych, miałam więc do czynienia z ogromną liczbą zwłok, zazwyczaj okrutnie zmaltretowanych, często wypatroszonych.

BSU stała się wówczas sławna za sprawą bestsellerowej powieści Thomasa Harrisa _Milczenie owiec_, przerobionej w 1991 roku na oscarowy hit filmowy. Dołożyłam do tego maleńką cegiełkę: pomagałam Jodie Foster (nagroda Akademii dla najlepszej aktorki) w przygotowaniu się do roli Clarice Starling. Nic dziwnego: Cla­rice to stażystka w BSU, a ja byłam jedyną kobietą, która tam pracowała, jedyną osobą, która mogła pokazać Jodie nasz osobliwy świat z kobiecego punktu widzenia. Ponadto, podobnie jak wielu moich współpracowników, w postaci Hannibala Lectera – bodaj najmroczniejszego zbrodniarza w dziejach kina – rozpoznałam wiele znajomych elementów.

Zasadniczo jednak nasze codzienne zadania ani trochę nie przypominały świata z hollywoodzkich filmów: BSU była dla nas po prostu miejscem pracy. Jeśli chodzi o wygląd samego biura, określenie „tani” wydaje się aż nazbyt łaskawe, chociaż trzeba pamiętać, że Akademia FBI, zajmująca ponad dwustuhektarową działkę wydzieloną na terenie bazy marines w Quantico w Wirginii, to spektakularny kompleks obejmujący liczne budynki i tereny treningowe. Powstała w 1972 roku, początkowo kształcono tam tylko rekrutów, później zaczęto szkolić również wybranych funkcjonariuszy policji i zastępców szeryfa.

Niestety BSU przydzielono nie najlepszą siedzibę. Choćby dlatego, że mieściła się dwa piętra pod ziemią. Nasze biuro miało pierwotnie pełnić inną funkcję: był to bunkier atomowy przeznaczony dla wieloletniego dyrektora FBI J. Edgara Hoovera. Gdyby zimna wojna zrobiła się zbyt gorąca, Hoover uciekłby z oddalonego o prawie sześćdziesiąt kilometrów Waszyngtonu, gdzie znajdowała się główna siedziba FBI, i ukryłby się w schronie w Wirginii. Oczywiście nie mieliśmy okien. Latem w Quantico bywa nieprawdopodobnie skwarnie i nieprawdopodobnie parno, więc żeby uniknąć zawilgoceń i pleśni, od końca maja aż do września musieliśmy nastawiać klimatyzację na full. Często zdarzało się, że pracowałam w kurtce i miałam wrażenie, że temperatura wynosi maksimum kilkanaście stopni Celsjusza. Z kolei powrót na powierzchnię był jak wejście do sauny.

Piętro nad nami, również mieszczące się pod ziemią, zajmowały biura instruktorów odpowiedzialnych za szkolenie rekrutów. Dwa piętra wyżej urządzono strzelnicę i pomieszczenie, w którym czyszczono broń. To ostatnie znajdowało się bezpośrednio nad moim gabinetem, więc całymi dniami czułam specyficzny zapach smaru Hoppe’s No. 9 dolatujący z pionu wentylacyjnego. Do dziś przywołuje on żywe wspomnienia.

Nie wspomniałam jeszcze o instalacji sanitarnej. Raz na osiem, dziesięć tygodni, jak gdyby wynikało to z przepisów rządowych, ubikacje na naszym piętrze się zatykały i sama-wiesz-co wylewało się na korytarz. Natychmiast zjawiał się personel sprzątający, ale podstawowy problem (wynikający z tego, że kanalizacja pochodziła z epoki przedlodowcowej) rozwiązano dopiero, kiedy ktoś złożył anonimowy donos do służb sanitarno-epidemiologicznych. Przysięgam, że nie byłam to ja, ale jestem ogromnie wdzięczna nieznanemu bohaterowi.

W tym oto podziemnym raju znajdował się mój gabinet – cztery ściany, biurko, szafka, drzwi. Żadnego komputera – słowo „komputer” w FBI traktowano wówczas jak najgorszy wulgaryzm, co zmieniło się dopiero dziesięć lat później Na biurku trzymałam zazwyczaj tylko akta spraw, nad którymi akurat pracowałam. Starsze sprawy albo sprawy odłożone na później trafiały do szafki. Ściany były poobwieszane zdjęciami z miejsc zbrodni, ponieważ chciałam mieć je nieustannie w polu widzenia, żeby pobudzały moją podświadomość. Zdarzało się, że patrząc na ścianę, nagle dostrzegałam rozwiązanie trudnej zagadki.

Właśnie w takim stanie zostawiłam gabinet, gdy pewnego razu wybrałam się na trzydniową konferencję na Zachodnim Wybrzeżu. Kiedy wróciłam, w BSU panowało wielkie zamieszanie. Najwyraźniej z mojego powodu.

– Co się stało? – zapytałam.

Okazało się, że pod moją nieobecność do biura wpadł jeden z naszych największych sojuszników w Kongresie. Chciał zobaczyć, co porabiamy, i zaznajomić kilku swoich podwładnych z naszą pracą. Oprowadzał go szef jednostki, John Douglas. Na koniec wizyty przyjaciel z Kapitolu zapytał, czy jego ludzie mogliby zajrzeć do czyjegoś gabinetu. John uznał, że skoro mnie nie ma, mój gabinet nada się najlepiej. I wtedy zaczęły się kłopoty.

Kiedy tylko przyjaciel z Kapitolu i jego świta weszli do środka, jeden z pracowników – facet po trzydziestce – przyjrzał się zdjęciom na ścianach, natychmiast zemdlał, a do tego, upadając, rozciął sobie głowę o kant biurka i zakrwawił podłogę.

– Nieźle go urządziłaś – powiedział mi John, pół żartem, pół serio.

Że co? Przecież byłam na drugim końcu kraju! Ale kiedy weszłam do gabinetu, zrozumiałam, na czym polegał problem. Ściany były poobwieszane zdjęciami dokumentującymi działalność seryjnego zabójcy mordującego bezdomne kobiety z Filadelfii. Wszystkie ofiary zostały wypatroszone od podbrzusza do szyi. Muszę podkreślić, że fotograf wykazał się nie lada profesjonalizmem: z jednej strony uwiecznił każde miejsce zbrodni bez niszczenia jakichkolwiek śladów, z drugiej strony w pełni oddał koszmar tego, co się wydarzyło.

No proszę, pomyślałam, kto by się spodziewał, że pracownicy Kongresu są tak delikatni. Ale kilka dni później funkcjonariuszom BSU wydano nowe polecenie: jeśli opuszczasz biuro choćby na jeden dzień, pozdejmuj, do cholery, wszystko ze ścian.

Kto by się spodziewał, że dziewczyna, która niemal od kołyski chciała naprawić całe zło świata, skończy w FBI na tak specyficznym odcinku?

Jak już pisałam, pracowałam w BSU przez zaledwie pięć lat. Koszty psychiczne były ogromne. Poza tym chciałam zajmować się również innymi przestępstwami. W późniejszych latach odegrałam mniejszą lub większą rolę w sprawach dotyczących oblężenia w Ruby Ridge, oblężenia w Waco w Teksasie, masakry szkolnej w Columbine, ataku na kasę biletową El Al na lotnisku w Los Angeles oraz Siódemki z Teksasu. Przez wiele miesięcy po 11 września pracowałam tak intensywnie, że prawie w ogóle nie miałam czasu na sen. Potem współzakładałam nowy wydział FBI zajmujący się cyber­przestępczością, a karierę zakończyłam jako agentka specjalna kierująca biurem terenowym w Phoenix.

O wszystkich tych rzeczach będzie mowa w książce. Ale połowa dekady spędzona w BSU ma szczególne znaczenie, zaważyła bowiem na całym moim późniejszym życiu. Takiego doświadczenia nigdy nie można uznać za zamknięty rozdział.Rozdział pierwszy

Dni i noce
z Brudnym Harrym

Jeśli nigdy nie słyszałaś o St. Edwards w Nebrasce, nie martw się, prawie nikt o nim nie słyszał. St. Edwards to maleńkie miasteczko w północno-wschodniej części stanu, jego populacja wynosi niespełna siedemset osób. Nie zmieniło się to od 1905 roku, kiedy urodził się tam mój tata. W 1939 roku, gdy Wielki Kryzys pomału dobiegał końca, tata i jego nastoletnia narzeczona, również pochodząca z St. Edwards, przyłączyli się do wielkiej fali migrantów i wyjechali do południowej Kalifornii. Właśnie tam, a konkretnie w Long Beach, piętnaście lat później przyszło na świat ich jedyne dziecko, czyli ja.

Matka była wyjątkowo skrupulatną panią domu. Nawet ręczniki i ścierki musiały być starannie wyprasowane. Bardzo ją kochałam, ale od małego wiedziałam, że takie życie jest nie dla mnie. Gotowanie uważała za nieprzyjemny obowiązek, co niestety stawało się oczywiste, kiedy człowiek próbował jej potraw. Nie pamiętam, żeby miała jakie­kolwiek przyjaciółki czy choćby znajome. Ani ona, ani ojciec nie angażowali się w sprawy lokalnej społeczności, nie chodzili też do kościoła. Ich jedyną aktywnością towarzyską była gra w kręgle dwa razy w tygodniu. Do innych stałych elementów życia matki należało malowanie kuchni raz do roku, na święto 4 lipca. Jak widać, rodzicom nie udało się uciec przed nudnym życiem w St. Edwards – zamiast tego odtworzyli małomiasteczkową Nebraskę na Zachodnim Wybrzeżu.

Tata miał równie mało ambicji, co mama, nie szukał przyjaciół ani znajomych, ale wykonywał absolutnie najlepszy zawód na świecie: był kinooperatorem w West Coast Theatre w Long Beach, staroświeckim pałacu filmowym z czasów złotej ery kina, zdolnym pomieścić trzy tysiące widzów, jednym z największych kin w Los Angeles. Właśnie tam się wychowałam. Od rana do wieczora z przejęciem oglądałam te same filmy po kilka razy, podczas gdy tata zmieniał szpule taśmy.

Wkraczając w nastoletniość, znałam na pamięć długie kawałki dialogów z filmów z Clintem East­woodem, zwłaszcza z serii o Brudnym Harrym, postaci rzekomo wzorowanej na prawdziwym policjancie z San Francisco. Stwierdzenie, że Brudny Harry – bezlitosny, nieustraszony, pewny siebie, gotów ubrudzić sobie ręce, byle tylko zaprowadzić porządek i sprawiedliwość – był moim baby­sitterem, to może lekka przesada, ale z pewnością mogę uznać go za wzorzec.

Moi rodzice. Tata był piętnaście lat starszy od mamy, byłam ich jedynym dzieckiem.

Nigdy nie lubiłam ekranowych przestępców, nawet jeśli przedstawiano ich jako fajnych, sympatycznych gości. Jasne, miło było popatrzeć na Paula Newmana i Roberta Redforda grających Butcha Cassidy’ego i Sundance Kida, jasne, przypadły im świetne dialogi, ale najlepiej zapamiętałam moment, kiedy tropieni przez nieustępliwych stróżów prawa powtarzają z niedowierzaniem: „Kim są ci ludzie?”. No właśnie. Kimkolwiek są, myślałam, chcę być jedną z nich.

Pamiętajcie, mówimy o latach sześćdziesiątych. John F. Kennedy zginął, kiedy miałam dziewięć lat. Martin Luther King junior i Bobby Kennedy zostali zamordowani, kiedy wkraczałam w nastoletniość. Za każdym razem przeżyłam ogromny wstrząs. Moi rówieśnicy wkręcali się w kontrkulturę, chcieli tylko wrzucić kwasa i odpłynąć. Ja tymczasem pragnęłam naprawić całe zło świata, począwszy od własnego podwórka, czyli od liceum im. Washingtona.

W naszej części Long Beach mieszkali ludzie należący do różnych grup etnicznych, chodziłam więc do szkoły z wieloma Amerykanami pochodzenia azjatyckiego, meksykańskiego i afrykańskiego. Typowa południowokalifornijska tęcza. Działał tam nawet mały gang. Niemal codziennie, kiedy wychodziliśmy na dziedziniec, żeby zjeść lancz, członkowie gangu zaczepiali upatrzone ofiary, żądali kasy albo oddania im kanapek lub pomarańczy.

Jako osoba przykładająca ogromną wagę do przestrzegania prawa, zgłosiłam problem nauczycielce. Ale nauczycielka nie lubiła się wy­chylać, więc zlekceważyła otrzymane informacje. Kilka dni później jeden z członków szkolnego gangu wytrącił mi kanapkę z ręki. Nie zamierzał jej zjeść, była to jedynie demonstracja siły. Wówczas do głosu doszedł mój wewnętrzny Brudny Harry i zrobiłam się naprawdę agresywna: poszłam na konfrontację, stanęłam niemal nos w nos z chłopakiem. Wtargnięcie w jego przestrzeń intymną i twarde, nieustępliwe spojrzenie sprawiły, że cały gang dał nogę. Zaraz później wezwano mnie przez radiowęzeł do gabinetu dyrektora: ktoś uznał, że to ja zaczęłam. W rezultacie, zgodnie z regułami obowiązującymi w szkole, moi rodzice musieli stawić się na rozmowę. Po niej nie mogli dłużej ignorować mojego zainteresowania prawem i porządkiem.

Wszyscy – mama, tata, dyrektor, dorośli odpowiedzialni za moją edukację – sądzili, że to tylko taka nastoletnia faza. „Wyrośnie z tego, za tydzień będzie chciała zostać baletnicą, tydzień później pielęgniarką” – powtarzali sobie.

Mylili się. Co więcej, w tym samym roku wzięłam udział w mojej pierwszej oficjalnej akcji policyjnej, chociaż słowa „oficjalna” i „akcja” są chyba trochę na wyrost. Syn naszego sąsiada służył w policji Long Beach i zapytałam go, czy mogłabym przez kilka wieczorów pojeździć z nim radiowozem.

– Jasne – odpowiedział.

Nie było to szczególnie ekscytujące – przypominało stary serial telewizyjny _The Mod Squad_, ale drugiego dnia wreszcie zaliczyłam poważną interwencję. Rozróba w barze. Więc pomknęliśmy na miejsce, i to na sygnale. Równocześnie dotarł tam inny funkcjonariusz, wezwany jako wsparcie na wypadek, gdyby się okazało, że problem wynika z nadużycia alkoholu.

Faktycznie, wynikał. Barman zadzwonił na policję, bo pewna bardzo atrakcyjna (i bardzo wstawiona) kobieta w stylowym trenczu zrobiła się hałaśliwa, nieprzyjemna. Mówiła coraz głośniej, zaczepiała inne osoby. Kiedy weszliśmy do środka, wdrapała się na stół i wyrzuciła z siebie tyradę bluzgów.

Policjant, któremu towarzyszyłam, postanowił pokazać, kto tu rządzi.

– Przykro mi, proszę pani, będziemy musieli panią aresztować – powiedział stanowczym głosem.

Na co kobieta zrzuciła trencz i okazało się, że pod spodem jest kompletnie naga. Z zaskoczenia wybuchnęłam śmiechem, podobnie jak większość klientów baru, ale policjantom nie było zbyt wesoło. Zastanawiali się, za którą część ciała powinni ją złapać. Czy w ogóle wolno im na nią patrzeć? Kajdanki? Jak, do cholery, ją skuć?

Już w szkole średniej próbowałam naprawiać świat.

Byłam tylko nastolatką, zabrano mnie na patrol, żebym poobserwowała sobie pracę policji i nic więcej. Teraz jednak zobaczyłam, że oto dwaj gliniarze – faceci – kompletnie nie radzą sobie ze zwyczajną awanturą w knajpie. Stali jak kołki i nie mieli pojęcia, co zrobić. Funkcjonariuszom potrzeba dodatkowych szkoleń, pomyślałam. Zwłaszcza na temat kontaktów z płcią przeciwną. Może w policji znajdzie się miejsce dla kobiet? Może przyda się trochę kobiecego spojrzenia?Rozdział drugi

Dziewczynki to dziewczynki,
gliniarze to gliniarze

Pierwsza okazja podpatrywania policjantów przy pracy otworzyła mi oczy na kilka problemów, ale właściwie ani trochę nie przygotowała mnie na to, z czym miałam później do czynienia jako „prawdziwa” funkcjonariuszka i agentka FBI. Sprawiła natomiast, że stałam się jeszcze bardziej zdeterminowana, by zająć się ściganiem przestępców. Wiedziałam, że dam sobie radę. Że nadaję się na policjantkę. Nie zamierzałam potulnie zginać karku, kiedy mówiono mi, że to niemożliwe, choć słyszałam te słowa dziesiątki razy.

W 1976 roku ukończyłam kryminologię na Uniwersytecie Stanowym w Long Beach. Niestety z powodu obowiązujących wówczas w Kalifornii przepisów dotyczących finansów publicznych ani stan, ani poszczególne jednostki samorządowe nie mogły pozwolić sobie na żadne większe wydatki, więc policja nie przyjmowała nowych funkcjonariuszy. Nadal pracowałam zatem w miejscowym domu towarowym. Zatrudniłam się tam, kiedy miałam piętnaście lat, kontynuowałam pracę przez całe studia, ostatecznie awansowałam nawet na stanowisko doradczyni klienta. Nie był to zawód, do którego przygotowałam się na uniwersytecie, ale trzeba przyznać, domowi towarowemu z pewnością zawdzięczam zainteresowanie modą, towarzyszące mi przez całe życie.

Nieustannie szukałam kobiet, na których mogłabym się wzorować. Tyle że równie dobrze mogłabym szukać szczątków Amelii Earhart. Jedynymi kobietami z filmowych komisariatów były funkcjonariuszki odwalające papierkową robotę za twardych facetów o kwadratowych szczękach. Osobną, równie mało inspirującą kategorię stanowiły długonogie sekretarki prywatnych detektywów.

Sierżant Suzanne „Pepper” Anderson, grana przez Angie Dickinson, tytułowa bohaterka serialu __ emitowanego przez NBC, dała mi trochę nadziei. Ale jakoś nie uśmiechało mi się bycie tajną agentką, która udaje prostytutki, stewardesy albo tancerki, żeby dorwać przestępców. A nawet gdyby, serial ani trochę nie przygotował mnie do mojej pierwszej pracy w zawodzie. Zaraz po studiach trafiłam na krótko do Placówki Dokształcającej dla Młodzieży w Chino w Kalifornii. Nazwa brzmi niewinnie – słysząc ją, człowiek wyobraża sobie sympatyczne miejsce, w którym dzieciaki mogą liczyć na pomoc i wsparcie. W lepszym świecie tak by to wyglądało, w rzeczywistości jednak Placówka Dokształcająca dla Młodzieży w Chino była zwyczajnym poprawczakiem. Co więcej, lądowali tam najgorsi z najgorszych: młodociani przestępcy skazani za zabójstwa, kradzieże, gwałty, napady i pobicia. Większość z nich powinna znaleźć się w więzieniach, ale byli za młodzi. Najbardziej jednak zszokowało mnie coś innego: otóż wszyscy faceci, z którymi tam pracowałam, zachowywali się gorzej niż osadzeni. Rozbierali mnie wzrokiem, ciągle rzucali nieprzyzwoite i niestosowne komentarze, używali słowa na „k” jak przecinka. Wobec dzieciaków nie miałam większych oczekiwań, ale po dorosłych spodziewałam się czegoś lepszego. Na próżno.

Pepper Anderson nie pomogła mi również wtedy, kiedy zaciskanie pasa w Kalifornii wreszcie się skończyło i dostałam pracę w biurze kuratora sądowego w Ontario, a potem na komisariatach w Chino i Upland.

Zdjęcie dowodzi, że praca w biurze kuratora sądowego wiązała się z mnóstwem papierkowej roboty.

Kobiety w organach ścigania nie były już wówczas zjawiskiem zupełnie niespotykanym. Ruch feministyczny dostrzegł, że ten – całkiem spory – sektor amerykańskiego rynku pracy rekrutuje samych mężczyzn, zaczęły się więc naciski, aby to zmienić. Zainicjowano też litygację strategiczną mającą na celu zmuszenie FBI, aby przyjmowało więcej agentek. Niestety, kiedy którejś z nas udawało się dostać posadę w policji, koledzy zupełnie nie wiedzieli, co robić.

Po części wynikało to ze staroświeckiej szarmanckości, po części ze staroświeckiego szowinizmu. Dorzućmy jeszcze sporą dawkę męskiego uporu i dezorientacji. Praca w policji bywa nieprzyjemna, a przecież kobiety to słaba płeć. Są takie delikatne! Co tu począć?

Proste: przydzielić im wszystkie zadania, których nie chcą wykonywać mężczyźni. Na przykład niańczenie dzieci.

Policja nie kojarzy się ludziom z tego rodzaju działaniami, ale przecież funkcjonariusze często muszą zapewniać nieletnim doraźną opiekę. Kiedy jechaliśmy, żeby kogoś aresztować, i wiedzieliśmy, że w domu prawdopodobnie będą małe dzieci, zawiadamialiśmy pogotowie opiekuńcze. Procedura zakładała, że jego przedstawiciele dotrą na miejsce w tym samym momencie co my. Najwyraźniej jednak funkcjonowali w innej strefie czasowej i zazwyczaj zjawiali się mocno spóźnieni. Policjantki bardzo się wtedy przydawały.

– Idź do tych dzieciaków i trochę z nimi porysuj – krzyczał do mnie przez ramię któryś z kolegów. W rezultacie spędzałam sporo czasu, niekiedy nawet parę godzin, próbując trochę rozweselić kilkulatków, nadal wystraszonych po tym, jak grupa uzbrojonych mundurowych wyprowadziła ich tatusia i/lub mamusię w kajdankach.

Nie miałam z tego żadnej frajdy, ale rzecz jasna ktoś musiał podjąć się opieki nad małymi. Moi koledzy uważali, że to zadanie dla kobiety i tyle.

Pewnego razu oczekiwanie na przedstawicieli pogotowia opiekuńczego przeciągnęło się tak bardzo, że w końcu postanowiłam zabrać dwójkę przesympatycznych dzieci do siebie do domu. Zapewne złamałam prawo, a z pewnością postąpiłam idiotycznie, bo gdyby coś im się stało, pociągnięto by mnie do odpowiedzialności i straciłabym pracę. Na szczęście następnego ranka były całe i zdrowe. Po porządnym śniadaniu odstawiłam je do policyjnej izby dziecka.

Starszych dzieciaków, z którymi miałam do czynienia przez krótki czas, kiedy pracowałam w biurze kuratora sądowego w San Bernardino, na pewno nie można nazwać „przesympatycznymi”. Wręcz przeciwnie. Byli to młodociani przestępcy, nastolatkowie z licznymi wyrokami na koncie. Część z nich czekał najprawdopodobniej pobyt w Placówce Dokształcającej dla Młodzieży w Chino albo w innym tego typu ośrodku. A potem wielokrotne odsiadki w prawdziwych więzieniach.

Pamiętam zwłaszcza trzynastoletniego chłopca, drobnego, chudego jak szczapa, skrajnie agresywnego. Mówił nieprawdopodobnie wulgarnym językiem – rzadko kiedy zdarzało mi się zetknąć z kimś, kto tak bardzo by bluzgał (wliczam tu również osoby dorosłe). Rodzice postawili na nim kreskę. On natomiast miał gdzieś zasady zwolnienia warunkowego. Kiedy naruszył je po raz czwarty albo piąty, nie mieliśmy wyboru: musieliśmy go aresztować i zabrać do Centralnego Ośrodka dla Nieletnich w San Bernardino.

Na pierwszy rzut oka zadanie wydawało się łatwe. Rodzice spodziewali się naszego przybycia – tak naprawdę bardzo chcieli, żebyśmy przyjechali – i zapewnili, że syn śpi w swoim łóżku. Faktycznie, spał. Razem z funkcjonariuszem, który mi towarzyszył, obudziliśmy go, przedstawiliśmy się, powiedzieliśmy, że zabieramy go ze sobą. Ponieważ mały miał na sobie tylko bokserki, doszedł do głosu mój instynkt macierzyński i zapytałam, czy chce się najpierw ubrać.

– Jasne – mruknął i ruszył w stronę szafy. A potem nagle odbił w prawo, wyskoczył przez okno – sypialnia znajdowała się na piętrze domu – wylądował na ziemi i rzucił się do ucieczki.

Piesze pościgi nie były specjalnością mojego partnera. Ostatecznie dopadłam chłopca w pojedynkę, skułam go kajdankami i czekałam z nim przy krawężniku. Mój partner podjechał radiowozem, wyjaśnił, że w międzyczasie dostał inne wezwanie, i zapytał, czy dam radę sama odstawić małego do San Bernardino (miałam własny samochód). Podwiózł nas do mojego auta. Posadziłam chłopaka na tylnym siedzeniu, zgodnie z procedurą zacieśniłam pas krępujący nogi i ruszyliśmy do Centralnego Ośrodka dla Nieletnich.

Po mniej więcej dziesięciu minutach uznałam, że chłopak jest dziwnie cichy. Zazwyczaj wypluwał z siebie bluzgi jak karabin maszynowy. Przyjrzałam mu się we wstecznym lusterku i zobaczyłam, że ma wolne ręce. Siedział i dłubał w nosie. W tamtych czasach w samochodach policyjnych nie było zabezpieczeń typu szyba między przednim a tylnym siedzeniem. Tylne drzwi dawało się otworzyć od wewnątrz (dziś to niemożliwe). Gdyby dzieciak zdjął sobie pas krępujący nogi, mógłby się na mnie rzucić. Albo zaryzykować i wyskoczyć na jezdnię. Dałam po hamulcach i natychmiast go obezwładniłam. Tym razem użyłam kajdanek samozaciskowych – zorientowałam się, że standardowe metalowe kajdanki były dla niego za duże i dlatego bez trudu się z nich wyswobodził. Przez resztę drogi do San Bernardino myślałam o tym, jak to dobrze, że przeszłam porządne przeszkolenie. Chciałam jednak nadal się rozwijać i zdobywać kolejne doświadczenia.

Szkolenia rzecz bezcenna, ale są sytuacje, na które nic cię nie przygotuje. Nauczyła mnie tego krowa na Central Avenue w Chino.

Dzisiaj Chino to tętniące życiem miasto, jego populacja wynosi jakieś dziewięćdziesiąt tysięcy osób, ale na początku lat osiemdziesiątych były tam głównie farmy i jeden z największych ośrodków produkcji mleka w całym stanie. Nos informował cię o tym na długo, zanim przekroczyłaś granicę miasta. Zdarzało się, że któraś z licznie żyjących tu krów wymykała się przez otwartą bramę albo wywracała płot, wałęsała się po okolicy, aż wreszcie znajdowała miejsce, w którym mogła sprawić kłopot jak największej grupie mieszkańców, i od tego momentu nie zamierzała ruszyć się nawet na krok.

Krowa, o której chcę tu opowiedzieć, postanowiła stanąć na środku szerokiej ruchliwej ulicy biegnącej przez samo centrum Chino, więc rzecz jasna spowodowała gigantyczny korek. Koledzy z komisariatu nie mieli ochoty się tym zajmować. Wysłali kobietę. Czyli mnie. Tak oto, otoczona morzem samochodów i zirytowanych trąbiących kierowców, stanęłam oko w oko z półtonową krową i próbowałam przemówić jej do rozsądku. Słyszałam kiedyś, że krowa w przeciwieństwie do konia potrafi kopać nie tylko w tył, ale również w bok, więc ustawiłam się przodem do niej. Ryzykowne, bo gdyby zechciała, mogłaby mnie stratować. Zauważyłam ponadto, że jej wymiona są pełne mleka, co zapewne nie wpływało zbyt dobrze na jej nastrój.

Tak czy inaczej, nie miałam pojęcia, co zrobić. Ani szkolenia, ani filmy oglądane w kinie, w którym pracował mój tata, nie przygotowały mnie na taką sytuację. Brudny Harry nigdy nie miał do czynienia z krowami tamującymi ruch uliczny. Wiedziałam jednak, że muszę sobie poradzić, bo inaczej chłopaki z komisariatu powiedzą: „No co, nie umiesz nawet ściągnąć krowy z Central Avenue? Jezu, te kobiety do niczego się nie nadają”. Niestety tak właśnie się stało. Bo ostatecznie to nie ja rozwiązałam problem. Zjawił się jakiś farmer i po prostu zabrał krowę ze sobą. Samochody znowu mogły ruszyć.

Czy koledzy z komisariatu podłożyli mi świnię (w postaci krowy)? Potrafię sobie wyobrazić złośliwy uśmieszek na twarzy dyspozytora, który musi przydzielić komuś sprawę jałówki na środku Central Avenue.

– No kurczę, sam nie wiem, kogo wysłać – mówi dyspozytor z ironią do pozostałych chłopaków.

Na co chłopaki jednym głosem:

– To robota w sam raz dla naszej nowej koleżanki.

Muszę jednak przyznać, że do pewnego stopnia sama się prosiłam o tego typu żarty. Nie jestem osobą szczególnie potężnej postury, zawsze jednak próbowałam dowieść, że dam sobie radę w męskim (wówczas) świecie. Chciałam, żeby traktowano mnie poważnie. Żeby nikt mnie nie lekceważył. Wykonywałam wszystkie zadania, które ktoś uznał za odpowiednie dla „kobiety policjanta”. Dokładałam starań, żeby poradzić sobie z nimi jak najlepiej. Jasne, zajmowanie się dziećmi do czasu przyjazdu przedstawicieli pogotowia opiekuńczego uważano za babską robotę. Co nie znaczy, że nie było ważne. Dzieci, z którymi spędzałam czas, naprawdę potrzebowały wsparcia. Przecież chwilę temu aresztowano ich rodziców. Ponieważ byłam kobietą, odnosiły się do mnie nieco ufniej. Nie traktowały mnie jak kogoś, kto zagraża ich bezpieczeństwu. Mężczyznom trudniej było uzyskać takie zaufanie, zwłaszcza że w oczach dziecka nie różnili się od funkcjonariuszy, którzy dopiero co dokonali aresztowania.

Do niezwykle ważnych zadań policjantek należało też wysłuchiwanie zeznań kobiet, które doświadczyły pobić, gwałtów lub innych przestępstw. O tego typu koszmarnych zdarzeniach kobietom łatwiej rozmawia się z innymi kobietami. Irytowało mnie jednak, że wykonuję zadania przydzielane „kobiecie policjantowi”. Czułam się jak obywatelka drugiej kategorii. Jak dziecko, któremu dorośli dają coś do roboty, żeby nie marudziło. Powiedziałam sobie, że nie zamierzam odgrywać tej roli w nieskończoność.

Ilekroć pojawiało się jakieś „męskie” zadanie do wykonania, od razu się zgłaszałam. Albo zadręczałam kolegów, żeby zabrali mnie ze sobą. Jeśli się zgadzali, starałam się – chyba aż za bardzo – pokazać, że jestem twarda. Jest takie stare powiedzenie: jeżeli nie ma dla ciebie miejsca przy stole, przynieś własne krzesło. Właśnie tak postępowałam. Próbowałam dopchać się do stołu. Nie robiłam awantur, ale domagałam się, żeby mnie dostrzeżono i doceniono. Zdziwiłabym się (i byłabym też chyba trochę rozczarowana), gdyby moi ówcześni koledzy nie nazywali mnie czasem „natarczywą babą”. Trudno. Nie zdobędziesz żadnego doświadczenia, jeśli ktoś nie da ci szansy albo jeśli sama jej sobie nie wywalczysz. Więc walczyłam – tylko i wyłącznie po to, żeby się uczyć.

Czasami rezultaty były rozczarowujące. Pewnego razu wybrałam się na kawę z grupą funkcjonariuszy, którzy zajmowali się przestępstwami narkotykowymi. Nigdy nie miałam do czynienia z tą działką, więc rzuciłam:

– Następnym razem, kiedy będziecie potrzebowali jakiejś dodatkowej pomocy podczas aresztowania, chętnie wam potowarzyszę.

Kilka dni później zaprosili mnie na akcję, nie przedstawili jednak szczegółowego planu. A ja nie zapytałam. Wiedziałam tylko, że będziemy musieli ująć podejrzanych poruszających się samochodem. Takie akcje zawsze wiążą się z dodatkowym ryzykiem. Za dużo ruchomych elementów – dosłownie i w przenośni. Ale było nas siedmioro, a tamtych jedynie dwóch. Mieliśmy zdecydowaną przewagę. Przestępcy najwyraźniej zdawali sobie z tego sprawę. Grzecznie zatrzymali auto, wysiedli, nie stawiali oporu. Wtedy oficer prowadzący sprawę odwrócił się do mnie i rzucił mi parę kajdanek.

– Proszę bardzo, czyń honory – powiedział.

W innych okolicznościach byłby to zapewne zaszczyt, pewnie zresztą oficer tak właśnie podchodził do sprawy. Ale jego decyzja kompletnie mnie zaskoczyła. Niewiele brakowało, a nie złapałabym kajdanek, które mi rzucił. Skucie aresztowanych zajęło mi więcej czasu, niż powinno, mimo że grzecznie wyciągnęli ręce (ewidentnie mieli większe doświadczenie w tego typu sytuacjach niż ja). Ostatecznie udało się i obaj zostali zabrani na komisariat.

Zdarzało się, że nauka „prawdziwej pracy policyjnej” przeradzała się niemal w farsę. Na przykład wtedy, kiedy pierwszy raz pozwolono mi poprowadzić interwencję. Jak później wyjaśnię, w FBI to naprawdę duża sprawa. W tym przypadku również. Zostaliśmy wezwani do awantury domowej, dyspozytornia poinformowała nas, że podejrzani mogą mieć broń. Kiedy dotarliśmy na miejsce, koledzy oznajmili nagle:

– OK, Jana, wchodzisz pierwsza i dokonujesz aresztowania.

Mężczyzna i kobieta po drugiej stronie drzwi darli się tak bardzo, że chyba żadnemu z moich kolegów nie uśmiechało się interweniować. A może był to wyraz niechętnego uznania dla mojej żelaznej determinacji, by stać się „prawdziwym policjantem”? Albo kolejny test. „Ciekawe, czy Jana podejmie się tego zadania, mimo że w domu może być broń? A jeżeli tak, to czy spapra sprawę?”

Trudno, nieważne, co kierowało moimi kolegami. Zacisnęłam zęby, podeszłam do drzwi, załomotałam i krzyknęłam:

– Policja, otwierać!

A wtedy drzwi, które nie były zamknięte na zamek, otworzyły się z impetem. Awanturująca się para w jednej sekundzie zjednoczyła się przeciwko mnie. Zaczęli mnie wyzywać i rzucać poważne pogróżki, więc wyciągnęłam broń, żeby ich uspokoić. I wtedy zrobiło się prawdziwe zamieszanie.

Miałam na uszach spore kolczyki koła, bo nawet w mundurze chciałam się dobrze prezentować. Poza tym niosłam torbę na ramieniu. Ponieważ w ostatniej chwili dowiedziałam się, że dokonam aresztowania, nie zdążyłam pobiec do radiowozu, żeby ją zostawić. Zazwyczaj kombinacja kolczyki-torba nie stanowiła żadnego problemu, ale niestety, kiedy wyciągałam pistolet, za mocno szarpnęłam barkiem i jakimś cudem pasek torby zaczepił o kolczyk. Kiedy tylko okazało się, że awanturująca się para nie jest uzbrojona, natychmiast schowałam pistolet do kabury. Tymczasem torba de facto zwisała mi z prawego ucha, które bolało jak diabli i zaczęło krwawić.

Sytuacja godna pożałowania. Koledzy zajęli się domownikami, podczas gdy ja zapanowałam wreszcie nad nieszczęsną torbą, próbując równocześnie zatamować krew grubą chustką. Trzeba jednak przyznać, że moja spektakularna wpadka pomogła rozładować sytuację. Para szybko się uspokoiła i wróciliśmy na posterunek, śmiejąc się z dziwacznego, ale skutecznego przebiegu interwencji.

Nieustannie się uczyłam, nieustannie gromadziłam doświadczenia, hardziałam, stawałam się coraz bardziej samowystarczalna i odporna, więc kiedy w 1982 roku trafiłam wreszcie do wielkiego miasta – zostałam tymczasowo przeniesiona z Upland do Los Angeles – czułam, że jestem gotowa. Że poradzę sobie z prowadzeniem spraw i patrolowaniem ulic podlegających 77. komisariatowi, czyli między innymi dzielnicy Watts, która nadal pamiętała zamieszki z 1965 roku (w roku 1992 doszło tam do kolejnych zamieszek po uniewinnieniu czterech policjantów odpowiedzialnych za pobicie Rodneya Kinga).

Miałam już naprawdę solidne doświadczenie, wcześniej zaliczyłam nawet sytuację z użyciem broni, co – jak jeszcze wielokrotnie podkreślę – stanowi dość rzadką rzecz w organach ścigania. Razem z dwoma policjantami z Upland prowadziłam obserwację gangu zajmującego się handlem narkotykami. W pewnym momencie źli zauważyli nas, kiedy przejeżdżaliśmy obok, i otworzyli ogień. Naszego kierowcę trafili w kolano. Tak przynajmniej początkowo sądziliśmy. Bo gdy zrekonstruowaliśmy przebieg wydarzeń, stało się oczywiste, że strzelał policjant siedzący na tylnej kanapie. To on rozwalił szybę, to on posłał kulę w kolano kolegi. Mnie jakimś cudem nie trafił.

Niezrażona tamtym incydentem – a może w nadziei na prawdziwą strzelaninę – poprosiłam nowych współpracowników z 77. komisariatu, żeby zabrali mnie ze sobą, kiedy następnym razem będą dokonywali aresztowania. Niestety mieli inne podejście.

– Wykluczone – oznajmił jeden z nich. – Nie mówimy tu o robocie z małolatami. Jedziemy w naprawdę niebezpieczne miejsce. Takie, w którym białe blondynki natychmiast rzucają się w oczy.

Bez trudu zrozumiałam, że „robota z małolatami” to synonim „zadania dla kobiety policjanta”.

W tego typu sytuacjach natychmiast czułam, że wzbiera we mnie kobiecy gniew, szybko jednak zrozumiałam, że policjant miał rację. Gdybym pojechała z nimi, odruchowo próbowaliby mnie chronić. A podczas strzelaniny musisz w stu procentach skupiać się na przeciwniku. Chciałam zostać zabrana na akcję, marzyłam o tym, ale przenigdy nie naraziłabym innego funkcjonariusza na niebezpieczeństwo.

_Dalsza część w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: