- W empik go
Serce i honor = (La piaffeuse): Szkic z wojny prusko-francuzkiej 1870-1871 - ebook
Serce i honor = (La piaffeuse): Szkic z wojny prusko-francuzkiej 1870-1871 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 420 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wsie z okolicy la Beauce mają cechę specyalną, która stanowi rażący kontrast z przysłowiowem bogactwem tej miejscowości.
Jedna z nich, Magny, zarówno jak inne siedziby tego żyznego kraju, składa się z długiej ulicy, nieprawidłowo zabudowanej domami, a raczej lepiankami, zapadłemi w ziemię o słomianych strzechach, z oknami, wychodzącemi zazwyczaj na podwórka pełne gnoju i cuchnącej wody, których wygląd jest jednocześnie brudny i nędzny.
Chociaż dość szczupła liczba mieszkańców nie nadawała jej wielkiego znaczenia, chociaż położenie w okolicy, odległej o dwa kilometry od głównego traktu pocztowego, a o ośm od miasta de Dreux, stolicy okręgu, stawiało ją po za przypuszczalnemi ruchami walczących, Magny, w roku strasznym – w nieszczęsnych miesiącach wtargnięcia wrogów – nie odznaczała się bynajmniej od innych miejscowości d'Eure-et-Loir, pod względem zapału w demonstracyach wojennych.
Pianie koguta, ryczenie krów zgłodzonych, odgłos dzwonu kościelnego, utraciły we wrześniu 1870 roku, przywilej służenia za pobudkę do pracy lub modlitwy, mieszkańcy budzili się i zasypiali przy donośnych odgłosach trąbki lub głuchego stuku bębnów.
Główna ulica wioski utraciła zwykły pozór pracowitego ula, nie widać było wiecznie idących w jedną i w drugą stronę robotników, z koszami na plecach, z narzędziami na ramionach, kobiet uginających się pod ciężarem płacht pełnych ziela, taczek skrzypliwych, wozów z piszczącemi osiami, koni wlekących się leniwie, ani bydła poprzedzającego pastuchów.
Z grona tych odwiecznych figurantów, jedni, czworonożni, zostali albo zamknięci, albo wyprowadzeni daleko w głąb kraju, drudzy stanowczo porzucili swe dawne zajęcia rolne.
Chwila orki ugorów pod jesienne zasiewy dawno już nadeszła, a nikt jeszcze nie pomyślał oddać pługa swego do kowala; winne latorośle czerwieniły się na wzgórzach, grona przybierały barwę coraz mocniejszą, a żadnemu z winiarzy miejscowych nie przyszło na myśl zająć się ich uprawą.
Chociaż cała ludność wioski była na dworze, to ulica, pozbawiona ruchu i zwykłego hałasu, wydawała się ponurą.
Gospodynie, dziewczęta, starcy, grupowali się przededrzwiami: pierwsze niespokojne, zgnębione.
U jednych matek, którym pospolite ruszenie zabrało syna, twarze nacechowane były boleścią, dochodzącą do egzaltacyi.
Wszystkie zdawały się z biegiem czasu zapominać o nieprzyjemnych wrzaskach, które w życiu wiejskiem stanowią niezbędną właściwość płci pięknej; gdakały wprawdzie ze zwykłą gadatliwością, ale gdakały półgłosem.
Nowiny zawsze nadzwyczajne, które przynosili włościanie, powracający z targu, depesze nie mniej fantastyczne, które stróż polowy przylepiał na ścianie merostwa, stanowiły treść tych rozmów.
Zdrada dowódzców była następstwem wszystkich komentarzy, podnoszonych przez szanowne damy, – fakt zresztą bardziej zwykły po wsiach, aniżeli gdzieindziej: jeżeli wróg zabrał francuskie chorągwie, to dla tego, że: "nas zdradzono, że nas sprzedano!"
Widzieć można było i ludzi na pozór zmęczonych, znużonych, widocznie bardziej przymusowem bezrobociem, do którego nie byli przyzwyczajeni, aniżeli wypadkami, które ich do bezrobocia zmuszały.
Dwa lub trzy razy dziennie pozór prawie żałobny tej ulicy zmieniał się na kilka minut.
Grupa uzbrojonych wieśniaków pokazywała się w oddali; prowadzili oni do Dreux jakiego biednego podróżnika, którego papiery nie miały należytych formalności.
Zaledwie ich spostrzegano, szept stłumiony dawał hasło do burzy; wyraz "szpieg" przebiegał zgromadzenie.
I wkrótce wszyscy się ruszali i jedno przez drugiego, rozpychając się i kułakując, biegli w stronę wzmiankowanego konwoju, obrzucali więźnia wymysłami i złorzeczeniami, gotowi doraźnie ukarać go za występek.
Trzeba było nie lada energii i cierpliwości ze strony konwoju, ażeby odeprzeć gwałt i przebyć tę rozjuszoną tłuszczę bez szwanku.
Skoro konwój znikał, tłum powoli zaczynał się rozchodzić, hałas zcicha!, a wioska Magny przybierała wygląd opisany powyżej.
Były to jednak tylko wrażenia przelotne; główna akcya i główny hałas koncentrowały się na niewielkim kwadratowym placyku, otoczonym lipami, na jednym z brzegów którego wznosił się kościół, z merostwem po prawej, a który w Magny nazywano Wielkim Placem, choć wieś posiadała właściwie jeden plac tylko.
Na tym właśnie placu, ośm godzin dziennie, ku wielkiej uciesze uliczników, którzy przedtem nie bywali nigdy na takiem święcie, męzka i zdrowa połowa ludności ćwiczyła się w sztuce wojskowej.
Przedstawiała się ona bardzo charakterystycznie.
Próżnobyś szukał mundurów w szeregach tej improwizowanej milicyi: oficerowie, podoficerzy i żołnierze, nosili bluzy, bluzy robocze pomięte, wytarte, wyblakłe, pobielone promieniami słońca i deszczem, często wystrzępione, podarte, dające spostrzedz przez jaki krzyczący otwór koszulę, albo i ciało nawet.
Niektórzy członkowie tej straży narodowej, pragnąc się bądź co bądź zastosować do przepisów, które okazały się niezbędnemi "wobec nienawistnego barbarzyństwa niemców, postanowili ozdobić kołnierze, bluzy i szew spodni kilkoma metrami wstążki czerwonej wełnianej, przyszytej czarną lub białą nitką.
Zaledwie dwunastu miało trzewiki, inni zadawalniali się obuwiem, używanem przez bataljon z Mozelli, mianowicie łapciami, które zupełnie licowały z niedoświadczeniem nowych rekrutów w ich nieprawidłowych manewrach.
W innych okolicznościach, być może, śmieszne strony tej parady wojskowej zostałyby przez niejednego wyszykanowane; ale w chwili uroczystej którą opisujemy, nie było nikomu do śmiechu i kpinków.
Im bardziej byli niezgrabni, im bardziej śmieszni ci weterani pługa, dziś dobrowolni rekruci i obrońcy ojczyzny, tem na większe zasługiwali poszanowanie.
Zresztą, na każdym kroku dawali świadectwo dobrej woli; szczerość ich spóźnionego zapału, ujawniała się nadewszystko w wąsach, podkręconych zawadyacko nad ustami każdego.
Surowość ich wzroku, zaognienie twarzy, przekonywały, że się przejęli poważnie rzemiosłem, o którem tak mało mieli wyobrażenia; zlewali się krwawym potem, ażeby tylko zadowolnić swych instruktorów, już to prezentując broń, już otwierając kurki swych fuzyi w harmonijnej zgodności.
Jeden oficer w kasku strażaka, zbrojny w pałasz, jedyną oznakę jego stopnia, musztrował w uderzaniu na wroga około dwudziestu włościan.
Drugi oddział ćwiczył się w obrotach wojskowych, co niestety, ku wielkiemu umartwieniu sierżanta, kierującego tym oddziałem, szło z wielkim oporem.
Inna grupa tworzyła pikietę; ci, co ją składali, starali się jaknajlepiej zużytkować czas wolny od musztry, wchodzili do karczmy, tam pili, częstowali się wzajemnie lichem winem, przynosząc zaszczyt wszystkim wytrawnym pijakom.
Galeryę składały krzykliwe dzieciaki, zarówno mało umiejące się hamować w zachwytach jak i w krytykowaniu, przywoływane nieustannie do porządku i nieustannie powracające do swego z efronteryą wróbli.
Około tuzina śmiejących się i szepczących pomiędzy sobą dziewcząt, siedziało przed kościołem, zdając się również przyjmować żywy udział w tem, co się działo na placu.
Dla dopełnienia tego obrazu, dodajmy, że w kącie cmentarza, chłopiec od cieśli i organista wprawiali się w grę na trąbcę i bębnie z hałasem, będącym w stanie rozbudzić wszystkich mieszkańców tego skromnego miejsca umarłych.II. KARTA DZIEJOWA.
Zanim przejdziemy dalej, rzućmy okiem na moralny i materyalny stan okolicy.
Naród wiejski przyjął pierwsze hasło wojny roku 1870 bardziej ze zdziwieniem aniżeli ze smutkiem.
Zamiast porywów szlachetnych i czynnych manifestacyi, włościanie uzbroili się w dziecięcą próżność, co dla Francyi nie mogło być oczywiście rękojmią zwycięztwa.
Mieszkańcy wiejscy nietylko, że się spodziewali zwycięztwa, ale byli go pewni.
Gdy zdobycie Sedanu zachwiało te optymistyczne złudzenia, w niektórych sercach powstał wybuch gniewu, chociaż w większości zdołało ono obudzić zaledwie ponure zdziwienie.
Pomimo to jednak, rozkaz pospolitego ruszenia nienapotkał oporu, z którym od dwudziestu lat występowali włościanie przy poborze.
W połowie września, nie było wsi, która nie znajdowałaby się pod bronią i nie zdawała się być zdecydowaną na stawienie oporu niemcom.
Umysły zapalne, będące inicjatorami ruchu, musiały się zawieść co do wartości tych wojowniczych manifestacyi. Ci nawet, którzy przypatrywali się im zbliska, sądzili, że włościanie porzucili nareszcie bierną obojętność, z którą przypatrywali się wypadkom, roznamiętniającym kraj cały.
Przypuszczali, że stara krew galijska poruszy się znowu zapałem męztwa z roku 1792, że zajęcie ziemi ojczystej będzie sygnałem jednej z tych walk narodowych, która lepiej niż wszystkie zdobycze okrywa sławą wszczynające ją narody.
Złudzenie było krótkie, rozczarowanie okropne!
Gdyby nawet wszyscy byli powstali, to nie wszyscy popchnięci byli jednem i tem samem uczuciem.
Niektórzy, mała liczba, zapaleni wielkiemi słowami:
"ojczyzna i zemsta wrogom", zapisali się do szeregów dobrowolnie, zarówno dumni, zarówno zrezygnowani, jak ich starsi bracia.
Inni poszli dla tego, że tak uczynili tamci, dlatego, że z rasowych skłonności wojowniczych zostało im jeszcze zamiłowanie ćwiczeń i hałasów wojennych, a najbardziej dla opowieści słyszanych o okrucieństwach prusaków.
Czyż nie lepiej było paść szlachetnie z bronią w ręku dla ocalenia kraju, ogniska domowego, rodziny, aniżeli zostać żywcem spalonym w domu, jak włościanie z Ba zeilles?
Trzecia frakcya, daleko liczniejsza od dwóch pierwszych, zsunęła się aż do dna spadzistości, na którą popchnęło ją drugie cesarstwo.
Zniewieściała dobrobytem, osłabiona przez apatyę moralną, nie znała nic poza interesami osobistemi, innych obowiązków, prócz zadowolnienia swych zachcianek – jeżeli przeto znalazła się w szeregach, było to jedynie dla tego, że władza tak chciała.
Równie niezdolna stawić czoła przed naciskiem opinii publicznej, jak oprzeć się rozkazom jakiego prokonsula, postanowiła grać rolę w przygotowaniach wojennych, z tem przekonaniem, że nie mogąc stać się ciałem; postanowiła ćwiczyć się w używaniu broni, przyrzekając sobie w duchu po tysiąckrotnie nie posiłkować się nią wcale.
Z takiemi żywiołami trudno się było łudzić, że naród przejmie się bohaterstwem Hiszpanów lub Polaków; było to napróżno tracić wymowę dla pobudzenia do walki świętej tych natur nawskróś egoistycznych.
Zresztą, trzeba wyznać, czasy bohaterstwa minęły i dziwnem byłoby łudzić się, że sieje wskrzesi.
Zwątpienie polityczne albo próżność narodowa pobudzała Francyę do prawdziwego anachronizmu.
Wojna roku 1870 nie była już taka, jakie wsławiły lata 1792, 1812, 1831, tak jak sposób prowadzenia walki przez żołnierzy Ludwika XIV nie daje się przyrównać do czasów rzymskich.
Doskonałość uzbrojenia, wyborna taktyka prusaków, wystarczały do sparaliżowania i znicestwienia energii i zapałów indywidualnych, bodaj największych nawet.
Cała Francya uzbroiła się w kosy i piki, ażeby natrzeć na tych wrogów, zawsze zabezpieczonych, nie ufających ani na chwilę wypadkowi i uzbrojonych jak dla mordowania lwów, według twierdzenia niektórych sławnych proklamacyj, które historya przechowała, jako jedne z więcej okazów postrachu.
Wreszcie, jeżeli żołnierze błądzili wobec tej świętej sprawy to i władza inteligentna wcale im w tem nie ustępowała.
Sławny proces wyświetlił egoizm, głupotę, niezaradność wodzów, na których spada znaczna część odpowiedzialności za nasze klęski.
Pomimo większej wiary, dobrej woli i uczuć mniej pospolitych, władze cywilne nie okazały się bardziej zręcznemi. Ich błędy nie podyktowała im zapewne obrzydła ambitność, ale dla niektórych osobiste sprawy przeważały dobro publiczne.
Zamiast centralizować w oddali starych żołnierzy, zapamiętałych patryotów spragnionych walki, tak, ażeby być w posiadaniu liczebnie dużych pułków i nadewszystko poważnych, zdatnych do odparcia szeregów wroga, każdy prefekt, każdy podprefekt, każdy mer, starali się mieć małą załogę miejscową, formalnie niemożliwą do obrony, której następstwem było najczęściej pozbawienie życia kilku zacnych ludzi, bez opóźnienia bodaj na chwilę marszu nieprzyjaciela.
Zamiast by wyszukać miejsce dla zorganizowania partyzantki, powołując pod broń wszystkich ludzi dobrej woli, osłabiano energję w tych ostatnich, starając się, ażeby pozostawali na miejscach, gdzie ich najmniej było potrzeba.
Na południe od Versailles, minąwszy Rambonillet, zaczyna się obszerna równina, ciągnąca się aż do Couryille wprost do lasów orleańskich i Dreux, na wschód i zachód.
Okolica ta, jej położenie i żyzność była oczywiście łakomym kąskiem dla armii niemieckiej pod Paryżem, tu bowiem mogła się zaopatrywać w zapasy żywności.
Z drugiej strony, jej topograficzna powierzchnia, wysokość pagórków, brak wody i naturalnych przeszkód, niedostateczna ilość lasów, czynią ją wcale nieodpowiednią dla gerylasówki przeciw wojskom, tak doskonale uorganizowanym, tak hojnie zaopatrzonym w kawaleryę, jak wojska króla Wilhelma.
Na zasadzie jakiego wyrachowania nie opróżniono przynajmniej tego spichrza obfitości stolicy?
Dla czego nie zcentralizowano ochotników, wolnych strzelców, których nie brakowało, w kraju lesistym, górzystym i wodnistym, który z nią sąsiaduje, a nazywa się Perche, gdzie istotnie mogliby okazać nielada przysługę?
To są pytania, których rozpatrzenie zaprowadziłoby nas za daleko.
Powinniśmy tylko wiedzieć, że z chwilą, gdy rząd narodowy nakazał pobór wszystkich zdrowych mężczyzn do lat 55, wszystkie wsie z Beauce zawrzały życiem, a ich mieszkańcy przygotowywali się do walki z zapałem tak entuzyastycznym, ażeby oszukać nawet tych, dla których charakter wieśniaków nie jest tajemnicą.III. AFRYKANIN.
Sierżant straży narodowej w Magny, o którym mówiliśmy w końcu pierwszego rozdziału, był sobie poczciwym człowieczkiem lat około sześćdziesięciu.
Po sposobie noszenia broni, po jaskrawości technicznej jego wskazówek, po komendzie prowadzonej po wojskowemu, łatwo można było poznać, że długo służył.
Wąsy jego nie były owego wypadkowogo wyglądu, jak u innych obywateli z Magny; długie, pełne, zawiesiste, rozszerzające się stopniowo aż po sam kołnierz płaszcza, ryżowe i tylko pobielone przy końcach siwizną, a to w skutek dymu z fajki, nieustannie trzymanej w ustach, musiały sięgać epoki, w której ich właściciel opuścił szeregi; szacunek i staranność z jaką pielęgnował tę relikwię, świadczyły, że musiał być bardzo przywiązanym do swego dawnego zajęcia.
Cywilna służba starego żołnierza dawała się także łatwo odgadnąć przy ściślejszem zbadaniu jego powierzchowności.
Twarz pokiereszowana, obrużdżona, przedstawiała we wszystkich swych częściach składowych tę cerę ceglanoczerwoną, której się nabywa ciągłem życiem na otwartem polu.
Tylko na nosie, nosie orlim, chociaż trochę nieprawidłowym, to ogólne zabarwianie miało odcień nieco żywszy, i z brunatnej czerwoności przeszło do fioletu…
Był szczupły, tej szczupłości zwykłej pracownikom roli, co jest raczej skutkiem zczerstwienia muskułów, aniżeli ich osłabienia.
Chociaż był rzeźki, jednak przygarbione plecy i wklęśnięte piersi świadczyły o starości, jakkolwiek przygarbienie to mogło być także skutkiem ciągłego używania krótkiej gracy, służącej do fasonowania wina, gdyż zajęcie to nie pozbawiało go wcale siły i zdawał się być zarówno żywym jak rzeźkim.
Ta krzywizna karku, wcale nielicująca z bronią, nie drażniła bynajmniej sierżanta.
Nieraz, gdy pozwalały mu zbyt liczne zajęcia z elewami, wyprostowywał się, starając się nadać swej postaci pyszny wzrost, jaki kiedyś bezwątpienia posiadał: ale garb był uparty i dość było chwilki zapomnienia, ażeby krzyż pacierzowy przybrał swe łukowate położenie.
Najważniejsza część stroju sierżanta sięgała zapewne jak i wąsy jego, czasów świetnej przeszłości.
Była to jedna z owych kurtek, które nosili szeregowcy w pierwszych latach panowania Ludwika-Filipa, a które dają się spotykać na plecach wszystkich Jean-Jean de Charlet.
Galony trochę poczerniałe widniały na rękawach.
Móle jednak okazały się nieubłagane, niestety, dla tego zasłużonego ubioru.
Ich chciwość wyryła ślady w mnóstwie esów i floresów, dzięki którym sukno przekształciło się w kanwę.
A przytem weteran znacznie zeszczuplał od dnia w którym wynalazł go w magazynie, ku umartwieniu swego kapitana. Wypełniał go zaledwie w połowie.
Ale za to na mundurze ocalało z pół tuzina guzików opatrzonych cyfrą 48, mające oznaczać numer jego dawnej roty, i to już wystarczało, ażeby jego pan był równie zeń dumny, jak generał ze swego munduru, obszytego galonami. Natomiast, pantalony, wcale nie odpowiadały pojęciom wojskowym, były one z niebieskiego płótna, wyblakłe w skutek częstego prania w ługu i posztukowane w dwudziestu przynajmniej miejscach kawałkami, świadczącemi rozmaitością barw o czasie, w którym ozdobiły pantalony.
Ozdoba głowy podnosiła za to w zupełności ten dysonans: składała się z olbrzymiej czapki policyjnej, opasanej szeroką czerwoną wstążką wełnianą, której połysk przy każdym z szorstkich ruchów sierżanta zdawał się co chwila uciekać i znikać w powietrzu.
Stary żołnierz nazywał się Klaudyusz Bordier, ale w Magny najczęściej nazywano go przydomkiem Afrykanin, albo ojciec Afryka, co było następstwem jego częstych opowieści o marszach w Algierze.
Bordier był gorącym patryotą, sam wyraz "prusacy" wywoływał na jego twarzy ogniste zabarwienie; z jego małych oczu tryskał płomień; gryzł gorączkowo swoje wąsy, gdy wobec niego mówiono o postępowaniu wroga w głąb kraju.
Wylewał łzy, na wieść o klęskach francuzów, a gdy rozkaz zwołał pospolite ruszenie, chociaż wiek uwalniał go od służby, stanął przed radą, prosząc jak o łaskę, ażeby mu pozwolono zaciągnąć się do szeregu.
Dano mu ją tem skwapliwiej, że straż narodowa liczyła bardzo niewielu starych żołnierzy i że pomoc byłego sierżanta z 48-ej roty nie była wcale do pogardzenia.
Mieszkańcy Magny zostali poruszeni do głębi zapałem tego ochotnika; była nawet mowa, ażeby go zaawansować na kapitana.
Ale ta szlachetna determinacya nie doprowadziła do żadnych rezultatów.
Pomimo gorliwości, z jaką wykonywali ćwiczenia, większość tych improwizowanych żołnierzy nie gniewałaby się wcale, gdyby nigdy nie miała potrzeby zastosowywać swej umiejętności wojennej, która kosztowała ich tyle trudów, na praktyce.
Z dowódzcą takim jak Afrykanin, z tą głową zapaloną, wiecznie tylko marzącą o walkach, człowiekiem, który śmiał twierdzić, że obowiązkiem jest umrzeć dla tego, ażeby ojczyzna nie umarła, stawało się mimowoli prawdopodobnem, że bądź co bądź wypadnie zapoznać się z ogniem.
To też, oddając zupełną sprawiedliwość jego wojskowym zdolnościom, mówiąc głośno o jego szlachetności, nie brakło też i wyborców, którzy przyrzekli sobie nie głosować za nim.
Z drugiej strony, Jan-Piotr Bideux, właściciel handlu kolonialnego w Magny, powaga, prześladował winiarza jedną z tych ponurych nienawiści, którą w dyplomacyi wiejskiej wybornie pokrywa pozorna obojętność.
Nienawiść ta była następstwem drobnych nieporozumień; ale rozwinęła się, wzrosła i stała się dość gwałtowną u najniezbędniejszego człowieka we wsi, ażeby ten mógł zapobiedz osobiście i użyć swego wielkiego wpływu dla niedopuszczenia do wyboru swego przeciwnika.
Dlatego też, protegowany kupca Stefan Morineau, otrzymał podwójne epolety.
Została jeszcze posada lejtenanta, na którą nie głosowano dnia pierwszego, lecz wybory miały się odbyć nazajutrz.
Stronnicy Klaudyusza Bordier pragnęli go utrzymać natem skromniejszem stanowisku.
Ale Afrykanin-lejtenant nie mniej stałby solą w oku Janowi-Piotrowi Bideux, jak Afrykanin-kapitan.
Nie mając kandydata pod ręką, pomyślał sobie, że najpewniejszym środkiem pozbawienia winiarza stopnia, jakim go chciano nagrodzić, było postaranie się o ten stopień dla siebie.
Otóż, ponieważ w całem Magny zarówno jak i w okolicach nie było może ani jednego mieszkańca, któryby nie był w stosunkach z Janem-Piotrem Bideux, czy przez sprzedaż, czy przez kupno, ponieważ wszystko zależało od niego – nie potrzebujemy przeto dodawać, że chociaż w oczach większości jego zapały wojskowe były śmieszne, żaden z jego klijentów nie odmówił mu swego głosu.
Kupiec został wybrany, a ludność Magny musiała się zadowolnię zostawieniem staremu żołnierzowi prawa noszenia jego odwiecznych galonów na usługi milicyi obywatelskiej.IV.GDZIE CHRZEST OGNIOWY POJAWIA SIĘ WCZEŚNIEJ, ANIŻELI BYŁ SPODZIEWANY.
Opłakaną ciemnotę wieśniaków podwaja uparta próżność, która niejednokrotnie zamienia ich w głupców.
Nie pojmując wcale tragicznych wypadków, których ofiarą była Francya, tłomaczyli je i komentowali po swojemu, nie przypuszczając nawet, że się mogli mylić.
Wkroczenie niemców było faktem spełnionym; jednak niektórzy włościanie, uparcie pieszczący to, co im pochlebiało, twierdzili, ze było niepodobieństwem, ażeby najście wroga mogło się rozciągnąć aż do tej pięknej miejscowości, którą zamieszkiwali, że najście to nie dotknie ich bynajmniej, że można być zupełnie spokojnym.
Jednakże, pomimo silnej wiary włościan wogóle, a mieszkańców Magny w szczególności, dla tej spokojnej dotąd okolicy nadszedł dzień, w którym złudzenia ustąpiły prawdzie.
Tór drogi żelaznej, idący wzdłuż pocztowego traktu w odległości trzech kilometrów od miasta, stał się pewnego poranku milczący i opuszczony, co miało znaczyć, że Versailles było zajęte przez nieprzyjaciół.
Wkrótce potem dowiedziano się, że kawalerya niemiecka zainstalowała się w Kambouillet, nastąpnie, że ukazała się w Houdan, o sześć mil zaledwie od Magny; wreszcie dostrzeżono ruchy partyzanckie i wolnych strzelców, przedstawicieli słabych sił francuzkich, rozproszonych w tej okolicy, ich obecność świadczyła, że teatr wojny zbliżał się coraz bardziej i bardziej.
Ośmnastego października, ostatnia nadzieja, której się czepiali zapaleni optymiści Magny, rozprysła się niepowrotnie i rozpoczęły się utarczki.
Około południa jeden z pasterzy, blady i drżący, przybiegł na plac i oznajmił przybycie nieprzyjaciela.
Nie tylko go widział, ale rozmawiał nawet z dowódzcą awangardy.
Tę przednią straż zostawił w odległości kilometra od wioski, na drodze od Bu do Abondant, prowadzącą wprost do Dreux.
W tej chwili, kiedy to opowiada, musi się ona znajdować na pagórkach, wznoszących się nieopodal Magny.
I nagle, nastąpiła zmiana sytuacyi, tak raptowna, jak widzieć się daje w teatrze – osada, w jednej chwili, dotąd spokojna, przedstawiała obraz przerażającego nieładu.
Bęben huczał tak, jak gdyby mu chciano gwałtownie, rozbić pęcherz, odgłos trąby rozlegał się z tak przeraźliwą potęgą, że nie dorównałaby jej pewno trąba aren anioła: wszystko to dla zwołania pod broń mieszkańców.
Ale dzięki elastyczności języków wiejskich, nowina obiegła wieś prędzej, aniżeli dały się słyszeć te grzmiące hasła.
Kobiety, wzruszone, oszołomonione, wrzeszczały, lamentując i załamując ręce.
Niektóre uciekały do lasu, ciągnąc za sobą opierające się krowy.
Dwa czy trzy stada owiec również popędzono w tym samym kierunku.
Konie, których mężczyźni chcieli dosiąść, skacząc, rwąc się i stając dęba, podnosiły kurz na ulicy w gęstych kłębach.
Wszystkie zwierzęta łączyły swe ryki, wycia i rżenia z tysiącami wykrzykników ludności.
Strażnicy narodowi, wychodząc z domów z bronią w ręku, nabijali ją pospiesznie, a wkrótce odgłos dzwonu, bijącego na trwogę, powiększył swemi dźwiękami i tak już głośną grozę tej sceny.
W kilka minut, około czterdziestu ludzi, piąta część wszystkich, stanęło na placu.
Mały ten oddział znalazł się tam bez dowódzców; kapitan był w Dreux od wczoraj, zaś ani lejtenant, ani podlejtenanci nie ukazali się dotąd.
Nieobecność tę czy powolność, tłomaczono sobie rozmaicie; ale milicya z Magny, nader niedostatecznie wyćwiczona, drżąc z niecierpliwości, wyraziła wreszcie zdanie, że nieobecność generała nie powinna być przeszkodą do rozpoczęcia walki.
Klaudyusz Bordier był obecny, to też włościanie jednozgodnie zapragnęli, ażeby stanął na ich czele, byleby tylko wyruszyć, nie czekając na nikogo.
Pomimo, że się powoływał na szacunek przynależny władzom, pomimo protestacyi i oporu, sierżant musiał ustąpić.
Mer, który właśnie nadszedł na to, zwyciężył jego ostatnie skrupuły i upoważnił do wymarszu.
Na jego komendę oddział zapuścił się w parów, idący równolegle z drogą do Bu, posławszy uprzednio mnóstwo kpin i drwinek pod adresem tych, co się opóźnili.
Była to prawdziwa niewdzięczność; ta mądra rezerwa dygnitarzy milicyi oddawała tym dobrym ludziom przysługę, którą powinni byli lepiej ocenić.
Prowadzony przez dowódzcę zarówno niedoświadczonego, jak ostatni z szeregowców, oddział naraziłby się z pewnością na jaką katastrofę.
Klaudyusz Bordier, który w ciągu swojej służby odbył już nie jedną kampanję, mógł przeciwnie natchnąć oddział spokojem i zimną krwią, tak niezbędną dla odniesienia zwycięztwa.
Na pewnej odległości przed dojściem do szczytu pagórka zawołał: halt! i udał się sam na zrekognoskowanie stanowiska wrogów.
Jak zwykle bywa w takich razach, pastuch przecenił niebezpieczeństwo.
Armia składała się z dwunastu ułanów podjazdowych.
Szli oni w. kierunku Dreux i znajdowali się w niewielkiej odległości od wioski Abondant, ale odgłos kroków usłyszanych w oddali, wprowadził ich w podejrzenie.
Po kilku zwiadach pikiety, zatrzymali się i zdawali się naradzać.
Było prawdopotmem, że się cofną.
Winiarz ogarnął sytuacyę z szybkością i iście wojskowym zrozumieniem rzeczy.
Dał rozkaz zaprzestania muzyki na trąbce i bębnie, gdyż trwała już za długo, rozkazał swym ludziom, ażeby cofnęli się z drogi, gdzie narażeni byli na ciągłe lornetowanie prusaków, kazał im zejść w dość głęboki wąwóz dla zakrycia ich ruchów, zaprowadził ich w biegu po drodze wiodącej do Bu, gdzie rozstawił ich zasadzką w małym lesie, przez który kawalerya zmuszoną była bezwarunkowo przechodzić, cofając się.
Tak skromna kombinacya strategiczna mogła była sprowadzić zniweczenie oddziału ułanów.
Odzyskawszy dawną energję, ojciec Afryka starał się natchnąć nią swych współobywateli.
Pragnął im dać do zrozumienia, o ile korzystnem było, ażeby nieprzyjaciel wpadł w zasadzkę, nie przeczuwając jej wcale; zaklął ich na wszystkie bogi, ażeby pod żadnym pozorem nie dawali ognia przed sygnałem jego świstawki; sam zaś uplacował się na końcu lewego skrzydła, to jest od strony, przez którą mieli cofać się nieprzyjaciele.
Niestety! ułani byli jeszcze o jakie pięćdziesiąt metrów od Klaudyusza Bordier, gdy nagle dał się słyszeć jeden strzał nieśmiały, za nim drugi i w jednej chwili rozpoczął się ogień ze wszystkich broni.
Przy pierwszym strzale, niemcy, z niezrównaną zgodnością, wstrzymali konie, naradzili się przez chwilę i wkrótce cofnęli się po płaszczyznie, dla uniknięcia gradu kul, świszczących im koło uszu; wtedy, puściwszy wodze koniowi, odjechali w najszybszym galopie.
Klaudyusz Bordier ze swej strony wypadł na drogę; wściekły, że go nie posłuchano, zerwał swą czapkę policyjną, rzucił ją na ziemię i jął czynić gwałtowne wymówki żołnierzom.
Jednak strzelanina tych poczciwców nie była wcale bez skutku.
Jeden z kawalerzystów został w tyle; jego koń raniony biegł coraz wolniej, przebył ze dwieście metrów drogi i stanął.
Zanim towarzysze ułana mogli byli przyjść mu w pomoc, wzywani kilkakrotnemi wystrzałami z rewolweru, około tuzina odważniej szych włościan, rzuciło się na prusaka, ujęło go i uprowadziło.V. OTOCZENIE KLAUDYUSZA BORDIER – MONTAIGU.
Mały oddział powrócił do Magny w tryumfie prowadząc więźnia; zwycięzców powitano z niedającym się opisać zapałem.
Trudno sobie wyobrazić gwar, jaki w owym dniu bohaterskiego czynu zapanował zarówno na placu, jak w szeregach wojskowych osady.
Ci, co przyjęli udział w zajściu, któremu w Magny przydawano znaczenie walki, opowiadali o niem każdemu z obecnych po raz dziesiąty czy dwunasty co najmniej, ubarwiając je naturalnie szczegółami fantastycznemi, i podnosząc swoje zasługi bez najmniejszego wstydu.
Inni, owi rozsądni, których znajomość swego charakteru powstrzymała w domu, przygotowali objaśnienia mniej lub więcej uzasadnione, i po powrocie pierwszych byli niemniej dumni jak prawdziwi zwycięzcy.
W tej chwili upojenie tryumfu wzięło górę nad innemi sprawami do tego stopnia, że nikt nie pomyślał nawet o tem, ażeby od nich żądać zadośćuczynienia.
Dwie tylko postacie, ponure i gniewne, nie przyjmowały udziału w powszechnej radości.
Pierwszą był Klaudyusz Bordier, który nie mógł wmówić w siebie, że uwięzienie jednego ułana powetowało utratę pozostałych jego towarzyszy.
Daleki od tego, ażeby łączyć się z zadowoleniem swych współobywateli, złorzeczył upadkowi dyscypliny w ich gronie, a w szczególności nieposłuszeństwu jednego z szeregowców, nazwiskiem Arseniusz Bistrac, którego niefortunnemu strzałowi kawalerya pruska zawdzięczała swoje ocalenie.
Drugą z dwóch osobistości, które abnegowały powszechną radość, był Jan-Piotr Bideux, kupiec, człowiek lat czterdziestu sześciu, wzrostu wyżej niż średniego i nieco nazbyt otyły.
Po wyniosłej postaci, prawie imponującej, po wyróżnianiu, jakiem go otaczali wszyscy mieszkańcy, można było na pierwszy rzut oka poznać, że należał do dygnitarzy wiejskich.
Tego dnia miał na sobie bluzę zarówno jak inni, ale starannie wypraną, wyprasowaną i ozdobioną haftem, pod ktorą widać było ciepłą wełnianą kamizelkę, chroniącą go od przeziębienia; pantalony z materyi grubej wprawdzie, ale ciepłej i mocnej ujmowały długie sztylpy butów; wreszcie, jak człowiek, który chce pokazać ludziom, jak należy szanować zdrowie, zarzucił na plecy surdut z sukna bronzowego, na którego rękawach trzy czy cztery naszywki wełniane świadczyły o jego stopniu wojskowym.
Szabla starego fasonu, na pochwie której figurował kogut gallijski, a którą nosił pod bluzą na pasie, w połowie płóciennym, w połowie skórzanym, kepi błyszczące nowością, skąpo wyszyte włóczką, zarówno jak paletot, dopełniały stroju.
Powierzchowność jego, zarówno jak i sposób chodzenia, wyróżniały go stanowczo z pośród otoczenia, w jakiem się znajdował.
Praca na słońcu przy żniwie nigdy nie opaliła mu skóry; ręce miał zbyt białe, zbyt miękkie, ażeby miały się wziąść za motykę lub zająć się pługiem; żaden wysiłek, żadne zmęczenie nie obciążyło muskułów w tem ciele miękkiem i delikatnem.
Jego otyłość była nieco monstrualną, ale ta monstrualność właśnie świadczyła, że wiódł życie prawie siedzące, pomimo mnóztwa zmarszczek, zachował pozór prawie młodzieńczy.
Z włosami siwemi ale kędzierzawemi i spadającemi w lokach na plecy, z nosem szczupłym nieco przygarbionym we środku i przypominającym na końcu piramidę, Jan-Piotr Bideus wyglądał co najmniej na nadwornego chórzystę.
Nie trzeba było jednak ufać pozornej poczciwości, tryskającej z jego policzków: prostopadłe zmarszczki przy powiekach, i przy końcach ust, niektóre linje zbyt ostre pod przykryciem tłustości, oskarżały ich właściciela, ie był surowy i chciwy, a przytem uparty i stanowczy
Z drugiej strony usta wązkie, nieustannie gryzione krótkiemi i ostremi zębami, świadczyły, że nie jest to wcale człowiek ewangelicznego miłosierdzia.
Jan-Piotr Bidenx był bogaty; ale bogactwo na wsi nie jest jeszcze argumentem, wystarczającym dla wszystkich; obudza ono więcej zawiści aniżeli kredytu, to też nie tyle majątkowi ile naturze swego handlu zawdzięczał poważny wpływ, jaki wywierał na współobywateli.
Pod pozorem wina, które służyło mu za godło, handel jego miał tyle różnorodnych odcieni, że trudno je wyłożyć.
Jan-Piotr Bideux handlował zawsze przedmiotami największego zbytu i budzącemi największą ciekawość gawiedzi.
Można było dostać u niego sukna i taczek, zboża i płótna, owsa i baranów, belek, desek, instrumentów muzycznych, wina, cukru, świec i szkła przeróżnego gatunku.
Wynajmował krowy wieśniaczkom, zbyt biednym, żeby je kupić; a przytem, jeżeli miał pewną gwarancyę, pożyczał nawet pieniądze swoim klientom.
Wszystko to, wyrobiło mu we wsi stanowisko poważne i oddało mu w ręce monopol dostarczania ze wsi i z okolicy takich produktów jak zboże, siano, wino, kartofle, na targi miejskie, albo przedmioty te, tytułem zastawu przechodziły przez jego ręce przed pójściem w obieg, i najczęściej nie dawało żadnych zysków swym właścicielom.
Rozmaitość przedmiotów jego handlu dała mu możność zawiązania stosunków nie tylko z mieszkańcami Magny, ale i z włościanami, mieszkającemi w pięciu lub sześciu wioskach okolicznych.
Wielcy i mali, bogaci i ubodzy, wyrobnicy, winiarze, rzemieślicy – nie było nikogo, ktoby go kiedykolwiek nie potrzebował.
Dzierżawcy okoliczni, młynarze z sąsiedztwa, którzy zawszą znajdowali potrzebę obracania swemi pieniędzmi po za zwykłemi operacyami folwarcznemi i nie mogli często stawiać się na termin, byli także do pewnego stopnia zależni od niego.
Ludzie nie potrzebujący, którym pod dobrą gwarancyą, nigdy nie odmawiał kredytu, musieli ulegać mu w zupełności.
Kupiec, lejtenant straży narodowej w Magny, należał słowem, do liczby tych ludzi, którym wielkość przewróciła w głowie, to też wraz z Klaudyuszem Bordier nie chciał przyjmować udziału w wesołości mieszkańców.
Nie należy przypuszczać, że żal lub wstyd, iż nie zjawił się coram populo, co dawało jawne świadectwo o wątpliwości jego męztwa, wpłynęły na takie usposobienie.
Przeciwnie, był nawet zadowolony z siebie i sumienie miał spokojne.
Ale hałas, jaki powstał dokoła osoby jego nieprzyjaciela Afrykanina, drażnił go niepomiernie, a z drugiej strony, chociaż oddawna już ukrył w bezpieczne miejsce część swoich towarów, to jednak niepokoiła go tak blizka obecność prusaków.
Siedział w pierwszej z dwóch izb, z których składała się kordegarda, wprost kominka, na którym płonęły drzazgi.
Naprzeciwko niego, na rogu jednej z ławek, siedział jak na koniu, z rękoma skrzyżowanemi i z pochyloną głową bohater dnia.
Obydwa palili fajki, ale nawet w sposobie palenia zachodziła pomiędzy nimi różnica.
Kłęby dymu, które sierżant wypuszczał z fajki, składającej się z miedzianej oprawy i z takiej że pokrywki, fajki krótkiej i wzorowo czarnej, wychodziły z jego ust obficie i z niezmierną szybkością.
Długi cybuch lejtenanta był z wiśni, wciągał z niego dym powoli, w długich odstępach i wypuszczał go w postaci cienkich, stopniowo rozszerzających się paseczków:
Ani jeden, ani drugi nie rzekli do siebie słowa, gdy wejście dwóch nowych osobistości, zmusiło ich przerwać dotychczasowe medytacye.
Pierwszym był Kuźma Girard, bębniarz, przezwiskiem Bedindin; drugim był ten sam Bistrac, którego niezręczność sprowadziła chmury na czoło naczelnika przedpołudniowej wyprawy.
Bedindiu był człowiekiem lat czterdziestu, mały, krępy, i tak brzuchaty, że gdy cylinder bębna stanął przy nim, był zmuszony, chcąc dosięgnąć środka tego instrumentu, trzymać pałeczki w sposób wcale nieprawidłowy, co jednak nie przeszkadzało mu hałasować za dwudziestu.
Pełniąc obowiązki bębniarza w wojsku osady i organisty w kościółku, był niemi na wskroś przejęty.
Jego pyzata twarz starannie wygolona, z oczkami małemi i nieustannie zamykanemi przez powieki wązkie i pomarszczone, nacechowana była niejako wyrazem świątobliwości i byłaby odpowiednia bardzo dla sutanny.
Miał na sobie czarną włóczkową bluzę, zrudziałą od słońca w prostopadłych szwach, oraz czarne spodeńki – dar księdza proboszcza; żona jego, pani Bedindinowa, zamieniła je na pantalony przez doszycie płótna niebieskiego
Rażący klerykalizm tego kostjumu okupywał w znacznej części szeroki pas skórzany, nabijany gwoździami, z którym Bedindin nie rozstawał się nawet przy jedzeniu a nadewszystko czerwona wstążka, którą otoczył kaszkiet, a której końce rozwiewając się na wietrze i spadając na środek pleców, nadawały mu do pewnego stopnia pozór rekruta.