- W empik go
Serce - ebook
Serce - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 311 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
No, cóż, Helu? Jedziemy?
– A jedziemy.
– Kontenta jesteś?
– Kon… kontenta…
– Jakoś nie bardzo?
– Hm!
– Cóż to ma znaczyć, panno siostro?
– To, że sama nie wiem, czy mam się cieszyć z naszego wyjazdu…
– Jakto? Na wieś przecie jedziemy, do Laskowa… Wieś prawdziwa, nie żadne letnie mieszkanie…
– Prawda, ale na każdem z letnich mieszkań byliśmy zawsze u siebie, a teraz…
– Będziemy u krewnych, w domu najserdeczniejszych przyjaciół rodziców naszych.
– Będziemy w gościnie i… traktowani jak dzieci.
– Na równi z ich własnemi dziećmi.
Milczenie było jedyną odpowiedzią Heli. Skrzywiła ładne usteczka grymasem szyderczego lekceważenia i patrzeć zaczęła w okno, jakby chcąc dać… poznać bratu, że uważa rozmowę za skończoną.
– Helu – po chwili zaczął znów Romek, piętnastoletni chłopiec, o rok tylko młodszy od siostry, – powiedz prawdę: nie lubisz wuja Kazimierza?
– Naprzód nie jest wujem naszym; jakiś cioteczny od ciotecznych brat nieboszczyka ojca. A potem… mam być szczerą?…. nie, nie przepadam za nim wcale.
– Zlituj się, Helu! – wykrzyknął Romek, widocznie zgorszony tak śmiałem wyznaniem. – Dlaczego? Taki miły ten wuj Kazimierz, serdeczny, przystojny… Z ojcem kochali się od dzieci, kolegowali w szkołach i w uniwersytecie; mama poważa go, jak brata, i radzi go się we wszystkiem; całe sąsiedztwo szanuje go i wierzy w niego…
– Jak w wyrocznię! – sucho przerwała bratu Hela. – Widać to po nim. Pedant, uroczysty, zawsze skłonny do krytyki…
– Hela! gdzieżeś ty to wszystko widziała? – żywo ujął się Romek.
Za całą odpowiedź ruszyła Hela ramionami na znak politowania nad bratem.
– Widziałam – odparła wreszcie krótko –
i dziwię się, żeś ty mógł nie dostrzedz tego, co aż nadto jest widoczne.
W głosie jej, gdy to mówiła, brzmiało tak wyraźne lekceważenie spostrzegawczych zdolności brata, że nawet dobroduszny z natury Romek obruszył się trochę.
– O! ja nigdy nie szukani dziury w całem – odciął się siostrze.
– Zapewne! Wierzysz na słowo, gdy ci powiedzą, że całe.
Po tej wymianie docinków urwała się rozmowa. Po niejakiej chwili dopiero pierwszy rozpoczął ją Romek:
– Powiedzże już raz, co ci wuj zrobił?
– O, nic! Cóż mi mogł zrobić? – z przyciskiem wycedziła przez zęby Hola.
– Jakaś ty nieznośna z tymi półsłówkami. Dlaczegóż nie powiesz od razu, otwarcie, o co ci idzie?
– Jakto? Więc na prawdę nie wiesz, o co? Nie słyszałeś, jak pan Kazimierz mówił do mamy: "Bądź spokojna o dzieci swojo, pani Stefanio: postaramy się, żeby im źle u nas nie było"…
– A widzisz!
– Poczekaj!…. "A to, co się w nich znajdzie złego, postaramy się przerobić na dobre". Słyszałeś, czy nie?
– No, słyszałem… Ale nie rozumiem.
– Nie rozumiesz, że tu był przytyk do nas?
– Wcale nie przytyk; proste uznanie faktu. Nie jesteśmy przecie bez wad…
– Zapewne… może… – z niejakiem wahaniem się przyznała Hela. – Mamy swoje wady… Ale co obcym do tego?
– Wuj Kazimierz nie jest… obcym, to jedno; a potem: w domu jego, pod jego opieką będziemy.
– Otóż to! – wybuchnęła nareszcie Hela. – Będą nam ciągle przyganiać i ciągle prawili morały. Pan Kazimierz zawsze to czyni, ile razy jest u nas. A ją samą zaledwie pamiętam; Adama, Jadwigi i młodszych dzieci nie znam prawie.
– A Helenka? a Helenka?
– O! Helenka to co innego – żywo i z uczuciem zawołała Hela. – Ją jedna, widzieć i bliżej poznać pragnę… Biedna, kochana Helenka!….
– A widzisz!
– Ale, pomimo to, nie mam wcale ochoty jechać tam na tak długo, na całe wakacye, i gdyby mama chciała, uczynić zadość moim najgorętszym życzeniom, toby nam pozwoliła powrócić z Laskowa za jakie dwa tygodnie i spędzić tu resztę wakacyi z Barbarą i z Janem.
– Samym?
– A naturalnie! Cóż to?…, po pięć lat mamy?
– Wiesz dobrze, że ani możemy myśleć o czemś podobnem – odparł Romek z zimną krwią, co wywołało u Heli wręcz przeciwny objaw, bo z uniesieniem prawie rzekła:
– Nie rozumiem, dlaczego! Ani jesteśmy dziećmi, ani przywykliśmy do ciągłej nad sobą opieki. Są dni, w których widujemy mamę tylko rano, gdy wejdziemy do niej, by jej powiedzieć "dzieńdobry", i wieczorem, gdy jej mówimy "dobranoc". Po całych tygodniach nie siada mama z nami do stołu. Nie pamiętam już nawet, kiedy wychodziła mama z nami… Opieka mamy nad nami jest więc tylko nominalna.
Prawdą było, niestety, wszystko, co Hela mówiła, a jakkolwiek nie było w tem winy pani Łozińskiej, w głosie jej córki brzmiała jednak gorycz i rozżalenie, które nie uszły uwagi Romka. Natychmiast też, ujmując się – za matką, podchwycił:
– Wiesz przecie, że mama jest chora; potrzebuje spokoju i ciszy. Nie z własnej woli, lecz z polecenia lekarzy prowadzi życie tak odosobnione.
– Prawda – łagodniej i ze smutkiem przyznała, Hela – ale właśnie dlatego przywykliśmy opiekować się sami sobą. Nauki nasze nie ucierpiały natem dotąd – dodała z niejaka, dumą.
I to także było prawdą. Hela, uczęszczająca na jedną z pierwszych pensyi prywatnych, – Romek, uczeń piątej klasy, pewien już promocyi do szóstej, uczyli się oboje doskonale. Zdolni, pracowici przytem i pilni, chciwi wiedzy, a może nawet i pierwszeństwa wśród rówieśników, należeli zawsze do celujących uczniów i wszystkim za wzór byli stawiani.
Nie było jednak komu cieszyć się ich postępami w naukach i winszować im młodocianych tryumfów. Pan Łoziński nie żył już od lat sześciu, a głęboki żal po stracie męża stargał zdrowie pani Stefanii, zawsze delikatnej i wątłej. Lekarze nazywali smutek jej chorobliwym, obawiali się nawet melancholii, a chociaż obawy ich nie ziściły się, pani Ł. popadła wszakże w jedną z tych ciężkich i uporczywych chorób nerwowych, których nieszczęsna ofiara staje się zupełnie niezdolną do pełnienia codziennych zajęć i obowiązków.
Smutny ten stan zdrowia trwał już bez polepszenia od lat kilku i wywołał zupełną zmianę dawnego trybu życia.
W domu, niegdyś ożywionym i wesołym, licznie przez przyjaciół nawiedzanym, panowała teraz ponura cisza, czyniąca go podobnym do więzienia lub szpitala. Pani Ł. przeniosła się wraz z dziećmi w oddaloną część miasta, gdzie turkot i wrzawa miejskiego ruchu słabem już tylko dochodziły echem. Mieszkanie, po wielu poszukiwaniach dla niej wybrano, położone w oficynie okazałej, choć niewielkiej kamienicy, obszerne było i wygodne. Okna jego wychodziły z jednej strony na wyasfaltowano, klombem i wodotryskiem przyozdobione podwórze, z drugiej na ogródek, pełen drzew, kwiatów, słońca i woni.
Ładnie tu było i miło, i w zacisznem, wytwór – nie urządzonem ustroniu domowem mogłyby dzieci czuć się zupełnie szczęśliwemi, wzrastać zdrowo i normalnie się rozwijać, gdyby się czuły pod ciągle czynną i zawsze czujną opieką macierzyńska..
Ale tej właśnie im brakło. Po całych dniach zamknięta w dwu dla niej przeznaczonych pokojach, troskliwie dozorowana przez krewną męża, pannę Anielę, biedna matka rzadko tylko i zawsze na krótko widywała dzieci swoje. A wychowaniem ich wcale się zajmować nie mogła. Przez dni kilka czasem nic mając siły podnieść się z łóżka, nie będąc w stanie znieść żywszego blasku, głośniejszej rozmowy, przyśpieszonego kroku, pani Ł. gorzko bolała nad swojem, jak je nazywała, niedołęstwem i opłakiwała je nieraz gorzkiemi łzami.
Gdy skutkiem chwilowego polepszenia czuła się dość silną, aby módz porozmawiać z dziećmi, wnet przywoływała je do siebie, wypytywała o zabawy, nauki, znajomości, starała się wnikać w ich myśli, odczuwać ich wrażenia, stawać się uczestniczką ich życia.
Ale gdy tylko łatwo zapalająca się Hela dała się unieść żywości i z przejęciem, od którego rumieńcem oblewała się jej twarzyczka, opowiadać zaczynała matce o koleżankach i o lekcyach, wyjawiać poglądy i pojęcia, w dziewczęcej myśli kiełkujące, wnet pani Ł. bladła, nerwowego dostawała dreszczu i, z sił wyczerpana, stawała się blizką omdlenia.
Ogarniał ją lęk, z którego przyczyn sama sobie sprawy zdać nie umiejąc, nie mogła mu się jednak uprzeć i zbielałemi ustami szeptała, całując córkę:
– Helu moja! Helutko!…. ostrożnie, nie można tak… nie można… – aż wreszcie panna Aniela dawała Heli znaki, aby zmieniła przedmiot rozmowy.
Wtedy następowała zwykle przykra chwila milczenia. Pani Ł., wyczerpana podjętym wysiłkiem, walczyła z rozigranymi nerwami. Hela, zmartwiona swoją nieostrożnością, przyrzekała sobie w duchu, że nigdy już w życiu nie rozgada się tak w obecności matki i, pocałowawszy ją, wychodziła z pokoju.
Powściągliwszy, w mowie i spokojniejszego temperamentu Romek pożądańszym był gościem w pokoju chorej. Umiał ją opowiadaniem swojem zająć i zabawić żartami, a rysami twarzy i postawą tak niezmiernie przypominał ojca, że matka, patrząc na niego, miała złudzenie jakby powrotu minionej przeszłości i nieodżałowanego nigdy szczęścia, a tą chwilą błogiego marzenia uspokojona, zdrowszą się czuła w jego obecności.
Nieraz się więc zdarzało, że gdy Heli wzbraniano wejść do pokoju matki, Romek miał wstęp dozwolony, co Hele niewymownie jątrzyło. Przeciwko komu? Sama nie wiedziała biedaczka… Romek? Cóż on temu winien, że lepiej od niej umie się zachowywać przy mamie? Mama?…. Jeszcze mniej winna od Romka; chora i taka nie – szczęśliwa, taka niepocieszona po stracie tatusia, którego wybornie pamiętała Hela, pieszczoszka niegdyś ojca.
Ach! dobre to były czasy!…. Mama nie chorowała nigdy i ciągle miała dzieci przy sobie, uczyła je, lub przy lekcyach obecną była, towarzyszyła im na przechadzkę, pozwalała bawić się przy sobie, biegać, śmiać się.
Swobodnie i wesoło płynęło życic.
Ojciec lubił towarzystwo, mama umiała przyjąć i zabawić gości. Dobrze pamięta Hela, jakie to żywe rozmowy toczyły się w jasno oświeconym saloniku, jak często obijały się o jego ściany dźwięki muzyki i śpiewu, lub giętki, melodyjny głos, wypowiadający utwór którego z natchnionych mistrzów słowa. Dzieckiem była dziesięcioletniem, gdy się to wszystko skończyło; ale pamięta.
A teraz co? Teraz okna przyćmione wiecznie zapuszczonemi roletami, grubymi chodnikami wyłożone posadzki, fortepian na klucz zamknięty. Lekcye muzyki nawet bierze Hela w domu znajomych, mieszkających na tej samej ulicy; w mieszkaniu cicho, smutno, pusto.
W dwu pokojach, od reszty mieszkania pasażem odosobnionych, spędza mama dni całe w towarzystwie panny Anieli, która wszechwładną tam jest panią.
Potrosze też ona wszystkiem tu rządzi. Ona korzysta ze stosownej do rozmowy chwili, aby uwiadomić mamę o postępowaniu dzieci, przełożyć ich potrzeby; z nią się mama naradza, przez nią rozporządzenia wydaje. Niczego dzieciom nie brak. Helą opiekuje się i nieodstępnie jej towarzyszy Barbara, wyprawna jeszcze panna służąca mamy, rozsądna i szczerze do swojej pani przywiązana osoba. Romkowi usługuje i dogadza Jan, który go na ręku wypiastował. W domu ład i porządek wzorowy, bo żelazną dłonią dzierży berło gospodarstwa Barbara. Wszystko w porę gotowe, podane; niczego nie brak nigdy…
Ach! tylko opieki mamy, tylko jej w rodzinnem kółeczku obecności, jej pieszczot, jej napomnień, czujnego na każdy ruch dzieci jej oka, wszystkiego, co miewają najuboższe, głodne nieraz, źle odziane dzieci! Są chwile, w których te i tym podobne myśli kłębią się w głowie Heli tak, że naciskiem swoim rozsadzać się ją zdają. Serce jej wzbiera wtedy bólem i żalem, łzy cisną się do oczu, i bardzo, bardzo biedną i smutną czuje się wtedy ta Hela, której niejedna koleżanka zazdrości zawsze ładnie leżących mundurków, świeżego kapelusika i mnóstwa tych wytwornych drobiazgów, jakie posiadać zwykły dzieci zamożnych rodzin. Zazdrości jej także niejedna swobody. Każda z nich ma nad sobą władzę rodzicielską, każda komuś ulega, od kogoś starszego jest zależną: jedna tylko Hola robi, co i jak jej się podoba, i zupełną jest panią swej woli. Sama się tem ziesztą przechwala., "Pójdę… kupię… zrobię… powiem Barbarze, że tak chcę"!…. są to słowa, które co chwila na ustach ma Hela. Przyzwyczajenie do niezależności wyrobiło w niej pewną szorstkość. Brak jej może dziewczęcego wdzięku, ale brak ten wynagradza pewnością siebie, która na pensyi znakomite jej oddaje usługi. Uważają ją koleżanki za najszczęśliwszą pod słońcem panienkę.
Nigdy temu nie przeczy, choć nigdy także nie przyznaje, że tak jest, bo w głębi serca czuje się Hela ofiarą, – nie wie tylko, czyją.
Istotnie, sama sobie sprawy z tego nie zdając, ofiarą była położenia.
Pod jego wpływem rozwijały się zalety jej i wady wrodzone z niego wynikały.
Żywość, wiekowi jej właściwa, nie znajdując sobie ujścia na zewnątrz, cała na wewnątrz się zwróciwszy, zamieniła się w bodziec, ułatwiający prace umysłową, do której czuła Hela coraz większe zamiłowanie. Rozwinięta też była nad wiek swój, a przedewszystkiem umiała myśleć porządnie i zaczynała sądzić wcale trafnie. Czuła jednak coraz słabiej, i dlatego myślenie przyprawiało ją o niepokój wewnętrzny, a sądom brakło wyrozumiałości. Rozum jej kształcił się i rozwijał pracą, lecz serca nie rozwijał nikt… Coraz mniej było w niem tego ciepła, które, dobroczynnym wpływem pożycia z rodziną podsycane, uczy nas cierpliwego znoszenia wszystkiego, co, choć nieraz krzywdą być się wydaje, jest przecie tylko wynikiem nie dających się zmienić warunków życia.
Romek, mniej żywy, serdeczniejszy i bardziej w sobie skupiony, nie tak biernie podlegał wpływowi położenia.
"Więcej zresztą, potrzebując pracować, nie miał tyle czasu do rozmyślania nad przykrościami wyjątkowych warunków, w jakich się znajdowali oboje. Nie czuł też w sobie tego rozdrażnienia i goryczy, z któremi tak często zdradzała się Hela… i on to zawsze łagodził i uśmierzał wybuchy siostry, on zwracał jej uwagę, że tani, gdzie niczyjej niema winy, do nikogo też żalu mieć nie można. Prawdziwą dla obojga osłodę stanowiło wzajemne ich do siebie przywiązanie. W uśpionem i odrętwiałem sercu Heli było to jedyne uczucie żywsze, bo swobodnie każdej chwili objawić się mogące.
Ale, pomimo szczerej i głębokiej dla brata miłości, nie taiła się Hela z przekonaniem o swojej nad nim wyższości. Okazywała mu ją wyraźnie, ile razy w czemkolwiek różnili się w zdaniach, i z tego powodu przychodziło czasem do sprzeczki.
I teraz oto przemówiło się rodzeństwo o pana Kazimierza.ROZDZIAŁ II.
Kimże był ów pan Kazimierz, któremu tak zawzięcie odmawiała Hela tytułu wuja, zarówno jak i wszelkiego prawa do opiekowania się nią i jej bratem?
Miał przecie zupełne do tego prawa: krewnym był jej ojca, przyjacielem jego od szkolnej ławy, towarzyszem lat młodzieńczych, kolegą w pracy zawodowej. Dzieciństwo i pierwszą młodość razem spędziwszy, rozłączyli się dopiero po ukończeniu wyższego zakładu naukowego. Pan Łoziński powołany został na dyrektora jednej z największych fabryk, – pan Kazimierz Różyc osiadł na roli w odziedziczonym po ojcu Laskowie. Pomimo oddalenia i gorliwego zajęcia się pracą, nie przestali się jednak widywać i ścisłe z sobą przyjaźnić, a gdy się pan Kazimierz ożenił, dom młodej pary stał się dla przyjaciela jakby domem najbliższych członków rodziny.
Znajdował w nim zawsze wypoczynek po pracy, pociechę w przykrości, dobrą radej w potrzebie, braterski uścisk dłoni i serdeczne słowo powitania. Dzieci państwa Kazimierzostwa przepadały za tym wujaszkiem, zawsze gotowym dzielić ich zabawy, zawsze przywożącym z sobą jakieś tajemnicze pakunki, z których, jak z rogu obfitości, sypały się zabawki, cukierki, najrozmaitsze podarki, tak trafnie zawsze wybrane, jakby wujek Adaś umiał czytać w najskrytszych myślach i wiedział, czem komu najlepiej dogodzi.
Najstarsza z trojga żyjących podówczas dzieci, Helenka, żartobliwie "czarnym charakterem" w rodzinie zwana z powodu śniadości płci i czarności włosów, a także i czarnych godzin niepokoju, którego ruchliwość jej i swawola nabawiały rodziców, szczególniejszą była wujka ulubienicą.
Zapowiadała mu nawet, że bodzie musiał ożenić się z nią, i kazała mu czekać na siebie, aż wyrośnie na dużą pannę, co zresztą, jej zdaniem, miało nastąpić za dwa lub trzy lata.
– Zestarzeje się, nim ty dorośniesz – odpowiada! jej na to pan Łoziński; – zgarbiony będę, siwy, o kiju chodzący.
– Nic nie szkodzi – upierała się mała; – ja takiego właśnie chce.
Nie czekał wszakże tak długo. Przyjechała do państwa Kazimierzostwa w odwiedziny kuzyneczka pani doinu, młodziutka i ładna panna Stefania, i czyli dlatego, że wcale "czarnym charakterem" nie była, bo jasne jak len miała włosy, czy też dla innych jakich przyczyn, dość, że w bardzo niedługim czasie przekonała się Helenka, że jeżeli wytrwa w zamiarze wzięcia sobie siwego i zgarbionego męża, to gdzieindziej poszukać go musi. "Wujek Adaś ożenił się z tą młodą ciocią, która dzieciom po imieniu nazywać się kazała i lepiej jeszcze od niego umiała bawić się z Helenką. Odwdzięczając się jej za to, Helenka stała się najgorliwszą piastunką małej swojej imienniczki, gdy w parę lat po ślubie przybyli państwo Łozińscy do domu jej rodziców na parę miesięcy wypoczynku letniego. Zdawało się doprawdy, że ta ośmioletnia, jak wiórek sucha, jak iskra żywa dziewczynka posiada szczególniejsze jakieś prawa do opiekowania się maleństwem, które, rok mając niespełna, nauczyło się po kilku dniach doskonale poznawać Helenkę i wyciągało do niej rączki, ile razy ukazała się w pokoju. Pochlebiało to niezmiernie Helence i zwiększało jej przywiązanie do córeczki wujka Adasia.
Gdy, po przyjścia na świat Romka, jogo z kolei przywiozła pani Stefania do Laskowa, Helenka z mniejszym już zapałem go przyjęła; Hela pozostała zawsze jej ulubienicą, na równi z własnem rodzeństwem jej drogą, a najwięcej pieszczoną z pomiędzy całej gromadki dzieci, których śmiechy i swawole rozlegały się po starym dworze Laskowa.
Miłości tej dała nawet dowód poświęceniem się, którego skutki smutnie wpłynęły na całe jej życie.
Hela miała już rok szósty, gdy pan Kazimierz… lubiący mieć zawsze koło siebie "chociaż parę" dzieciaków, jadąc w pole, zabrał z sobą obie Helenki. Wózek był niewielki, koń ognisty, rosły i lada czem się niepokojący, droga, jak zwykle wiejskie drożyny, nieszczególna. Pan Kazimierz powoził wszakże wybornie i przejażdżka byłaby się skończyła szczęśliwie, gdyby na samym zakręcie nie wyskoczyło coś niespodzianie ze zboża. Zajączek jakiś mizerny, położywszy uszy po sobie, zmykał miedzą, nieprzytomny z trwogi. Kasztanowi dość tego było; przeląkł się, rzucił w bok, począł wierzgać i stawać dęba, a raz i drugi dobrze biczem skarcony, unosić począł na oślep.
Po nierównej, wybojami zbróżdżonej drodze skakał wózek jak piłka, nie groziło to wszelako żadnem niebezpieczeństwem, dopóki toczył się drogą. Pan Kazimierz upomniał tylko Helenkę, aby jedną ręką ujęła poręcz wózka, drugą dobrze trzymała Hele, i chociaż usiłował poskromić kasztana, niewiele sobie robił z jego swawoli. Dopiero, gdy, zamiast zawrócić na prawo razem z drożyną, koń rzucił się wprost przed siebie na wązki szmat zoranej roli, poza którą znajdował się głęboki parów, pan
Kazimierz z obawy groźnych następstw wytężył wszystkie siły, aby osadzić na miejscu kasztana. Nie wątpił, że uczynić to potrafi, i na myśl mu nawet nie przyszło kazać wyskakiwać dziewczynkom. Hola, nie rozumiejąc niebezpieczeństwa, nie bała się wcale, ale Helenka, dobrze obznajomiona z miejscowością, straciła głowę ze strachu. Wydało się jej, że już-już wózek znajduje się na krawędzi parowu, że za chwilę ojciec, ona z Helą, koń, wózek runą wszyscy razem na dno, skąd nie podniosą się chyba żywi…
Nic zastanawiając sio więc nad tem, że narazić może Helę i siebie na daleko większe niebezpieczeństwo, chwyciła dziecinę na ręce i wyskoczyła z wózka. Straciwszy jednak równowagę, przechyliła się tak nieszczęśliwie, że upuściła Hele, a sama, uczepiwszy się spódniczką o poręcz wózka, upadła na twarde grudy roli, krzyknęła przeraźliwie, ale, wraz z wózkiem po nich wleczona, niebawem straciła przytomność.
Koń, ponownie tym krzykiem spłoszony, skręcił na bok gwałtownie. Wózek przewrócił się i całym ciężarem swoim przygniótł Helenkę. Rozhukany Kasztan wciąż pędził dalej. Ale pan Kazimierz, chociaż dość silnie potłuczony, szybko jednak zerwał się z ziemi, poskoczył, zabiegł koniowi drogę i, wyprzęgłszy go w mgnieniu oka, pośpieszył na ratunek Helence.
Przygnieciona wózkiem, leżała nieprzytomna, –
z rozciętych ust krew płynęła obficie. Przerażony tym widokiem ojciec sam nie wiedział, co począć, bo i Helenko trzeba było ratować i obejrzeć się za Helą, niewinną przyczyną nieszczęścia.
Tej przynajmniej nie potrzebował szukać długo. W całym pędzie wózka wypadłszy z ramion Helenki, potłukła się wprawdzie trochę, starła sobie skórę na rączce i ziemią umorusała buzię… – ale podniosła się bez szwanku i, drepcąc na drobnych nóżkach… zmierzała ku wózkowi, z płaczem wołając:
– Hejento! Hejento!
Po raz pierwszy nie odpowiedziała na to wezwanie Helenka. Pan Kazimierz wziął biedaczkę na ręce i ostrożnie niósł ją ku domowi, pocieszając się myślą, że to może tylko zemdlenie, spowodowane strachem i bólem, że w najgorszym razie złamana może ręka lub noga…
Ani on, ani nikt w domu nie przypuszczał całego ogromu nieszczęścia. Lekarz, natychmiast z sąsiedniego miasteczka sprowadzony, oznajmił rodzicom, że Helenka ma nogę w dwóch miejscach strzaskaną, jedno żebro zgniecione, kość pacierzową nadwyrężoną. Czekała ją długa, bolesna choroba i ciężkie, nieuleczalne na całe życie kalectwo…
– Gdzie Hela? Hela… zdrowa? – były to pierwsze słowa, które z trudnością wyszeptała Helenka, gdy, odzyskawszy przytomność, czuła się bezwładną z bólu i przypomniała sobie wszystko, co zaszło.
– Zdrowa! zdrowa! – ze łzami odszeptała jej matka, a pani Stefania przyklękła przy łóżku biedaczki i z niemem dziękczynieniem przycisnęła usta do biednej, obrzmiałej i sińcami pokrytej rączyny. Od tej pory dziesięć lat już upłynęło. Katastrofa, której uległa Helenka, nie zerwała wprawdzie węzłów przyjaźni, łączących obie rodziny, lecz wpłynęła na zmianę stosunków.
Choroba Helenki trwała dłużej jeszcze, niż przypuszczał lekarz. Okazała się potrzeba operacyi w kolanie, – potem wycieńczoną cierpieniem dziewczynkę kazano wywieźć na zimę pod cieplejsze niebo, wreszcie poddano ją długiej i przykrej kuracyi w zakładzie ortopedycznym w nadziei sprostowania skurczonej w kolanie nogi i wzmocnienia wyginającej się w kabłąk kolumny pacierzowej. Niestety, na nic się to wszystko nie przydało: Helenka została kaleką i pozostać nią miała na zawsze, chociaż matka, ciągle ją i siebie łudząc nadzieją polepszenia, jeździła z nią nieustannie do wszystkich wód uzdrawiających, do wszystkich stacyi klimatycznych, do wszystkich miejsc, cudami słynących.
Pan Kazimierz pozostawał w domu sam z dwojgiem dorastających już dzieci starszych i trojgiem znacznie młodszych. Czuwały nad niemi nauczycielki i bony, a dopóki żył pan Łoziński, przyjeżdżali oboje na lato, i pani Stefania obejmowała ster upieki nad liczną i hałaśliwą gromadką.
Gdy po śmierci męża zachorowała i zaprzestać musiała wycieczek na wieś, pan Kazimierz, aby bliżej być żony i córki, które części lata spędzały w Zakopanem, przenosił się na lato do wioski swej w Galicyi, a w zimie tylko przebywał w Laskowic.
Dzieci jego co roku widywały matkę i najstarszą siostrę. Tkliwa dla nich i serdeczna pani Kazimierzowi starała się wynagrodzić im pieszczotami ciągłą w domu nieobecność, a troskliwy dozór, jakim były otoczone, sprawiał, że nie czuły się opuszczonemi, i na myśl im nawet nie przyszło mieć żal do matki o to, że, Helence wyłącznie poświęcona, zdawała się mniej dbać o resztę dzieci. Nieobecność matki uważali za nieszczęście dla siebie, nie za krzywdę, sobie wyrządzoną, a przytem, zdrowi, silni, pełni życia, przywykli do ruchu i do swobody wiejskiej, przejęci byli najgłębszem współczuciem dla siostry kaleki, skazanej na ciągłą prawic nieruchomości pozbawionej wszystkich rozrywek, wiekowi jej właściwych.
Po dziesięcioletniej bezowocnej wędrówce zdecydowała się wreszcie pani Kazimierzowa powrócić na stałe do Laskowa. Namówiła ją do tego Helenka, która, od dawna już zrozumiawszy, że choroba jej jest nieuleczalną, pogodziła się ze smutnym losem swoim. Długo rozmyślając nad położeniem, w jakiem postawiła ją Opatrzność, doszła do przekonania, że, kaleką nawet będąc, użyteczną być można i trzeba, a raz solne to powiedziawszy, zapragnęła powrotu do życia rodzinnego, do wsi rodzinnej, gdzie każda twarz ludzka i każdy kątek, od dziecka jej znane, ciągnęły ją ku sobie czarem wspomnień
i milszą jeszcze nadzieją, że, wśród nich żyjąc, potrafi przydać sio im na coś.
Wczesną więc wiosną wróciły obie z matką do Laskowa. Wyjeżdżała stąd Helenka dzieckiem, a wracała dorosłą, dwudziestotrzyletnią panna., o kuli chodzącą, ułomną, we wzroście swoim przez ów nieszczęsny wypadek powstrzymaną.
Pomimo to, spokojna była i jeżeli nie zawsze wesoła, to przynajmniej równego, zawsze pogodnego usposobienia.
Chudej, śniadej twarzy nie krasił wprawdzie rumieniec zdrowia, ale wyrazistą szramą przecięte usta uśmiechały sio z przedziwną słodyczą, z prześlicznych czarnych oczu wyzierała myśl rozumną, – czasem nawet, gdy ożywiła się Helenka, tryskało z nich szczere wesele młodości i strzelały iskry dowcipu.
Długie lata ciągłego samna-sam z Helenką, potrzeba nieustannego nad nią czuwania, a przedewszystkiem miłość macierzyńska, spotęgowana trwogą o jej życie i współczuciem nad jej dolą, sprawiły, że, jak zagranicą, tak i po powrocie do Laskowa, Helenka pozostała jedynym celem życia, trosk i zabiegów matki. Gospodarstwem i zarządom licznego domu zajmowała się dwudziestoletnia Jadwiga i z zadania swego wywiązywała sio doskonale.
O rok starszy od niej Adam, po skończeniu szkół do uniwersytetu poszedłszy, wakacye tylko spędzał w domu; trójka młodszych dzieci zostawała pod kie – runkiem wykształconej i godnej zaufania nauczycielki. Pani Kazimierzowa mogła więc bez skrupułu oddać się cała ukochanemu dziecku, której kalectwo było dla niej nigdy nie przebolałem nieszczęściem. Sama ją ubierała, sama sadzała na fotelu, w którym całe dni czasem przepędzała Helenka, żartobliwie nazywając go "domkiem swoim". Fotel ten, ręką kochającej matki przystrojony w haftowane poduszki, miał przytwierdzone do obu poręczy spuszczane klapy, zastępujące miejsce stoliczków. Stały zawsze na nich bukiety świeżych kwiatów lub kwitnące doniczki, wytworne pudełeczko do robót, które z przedziwną zręcznością wykonywała Helenka, oraz leżała nowa książka. I wcale ładnie wyglądała Helenka w tym przenośnym domku swoim. Z cierpliwym uśmiechem, do mizernej twarzyczki przyrosłym, spędzała w nim niejedną ciężką do przetrwania godzinę niewysłowionych cierpień fizycznych i moralnych, modlitwą i siłą woli broniąc się od wyrzekania na swój los, zaciskając usta, aby jękiem bólu nie rozkrwawiać serca matki.
Połowę blizko życia spędziła zdala od rodziny, w warunkach takich, że mogła była stać się skończoną egoistką. Gdy jednak powróciła do domu, od razu uczuli wszyscy, że z tą słodką, jak wiosna pogodną dziewczynką wszedł do domu dobry anioł ciszy i spokoju, rzadko dotychczas tu goszczący. Żaden tez z rodzeństwa, nawet najmłodszy, dwunastoletni Maryś, pieszczoch i Beniaminek domu, nie zazdrościł Helence wyłącznych starań matki, – owszem, wydawały im się one rzeczą, całkiem naturalną, i bez cienia zazdrości w sercu czyniło każcie, co mogło, aby sprawić siostrze jakąś przyjemność, oddać usługę, uśmiech na jej usta wywołać.
Najtkliwszymi byli dla niej Adam i Kazia, rówieśnica Romka.
Adam, pełnoletni już młodzieniec, patrząc na siostrę, czuł budzące mu się w sercu, pragnienie, każdemu szlachetnemu mężczyźnie wrodzone, otoczenia opieką słabej i nieszczęśliwej istoty. Kazia, swawolna i żywa, jak była nią niegdyś Helenka, cichła i spomniała obok siostry, łagodniejsze miała przy niej ruchy, skłonniejsze do zamknięcia się milczeniem usta. Czynna, całe gospodarstwo mająca na głowie Jadwiga biegła spędzać przy "domku" każdą wolną od zajęć chwilę, a Maryś i o rok od niego starsza Oleńka, którzy czubili się nieustannie, choć obejść się bez siebie nie mogli, daleko zgodniej żyli z sobą, odkąd weszło im w zwyczaj godzinę przynajmniej dziennie spędzać na stołeczku u nóg Helenki.
Siedzieli z głową o jej kolana opartą, a ona cichym, równym głosikiem opowiadała im o widzianych na szerokim świecie osobliwościach.
O sobie tylko i o cierpieniach swoich nigdy nie opowiadała Helenka, i dlatego to może, ze czcią i rozrzewnieniem pochylał pan Kazimierz wyniosłą postać dla ucałowania ciemnej główki kaleki,
Przez cały czas pobytu zagranicą nie widziała Helenka Holi, która od Śmierci swego ojca ani razu nie była w Laskowic. Pisywały tylko dziewczynki do siebie, o ile Helence pozwalało na to zdrowie, a Heli czas, coraz więcej nauką zajęty.
Każdy list Helenki, tchnącej zadowoleniem z losu i niezmąconą pogodą duszy, pełen wyrazów najtliwszego przywiązania, dziwił i rozrzewniał Helę, za mało jednak pamiętała tę najdawniejszą swoją przyjaciółkę, aby uczucie dla niej zajmowało dużo miejsca w jej sercu.
Wiedziała tylko, że obawa o nią stała się powodem kalectwa Helenki, i czuła dla niej żywą sympatyę, połączoną z ciekawością. Teraz właśnie zobaczyć ją miała w Laskowic.
Pani Łozińskiej nakazali lekarze kuracyę u wód zagranicznych, potem dłuższy pobyt w zakładzie dla chorych na nerwy, a chociaż długo wzbraniała się wyjechać z domu, przemógł wreszcie głos rozsądku. Lekarze czynili jej nadzieję, że po systematycznie odbytej kuracyi powrócić może do zdrowia; pan Kazimierz, panna Aniela zaklinali ją w imieniu dzieci, aby przezwyciężyła chorobliwy wstręt do zmiany miejsca i zdecydowała się wyjechać. Uległa więc namowom przyjaciół i przyrzekła wyruszyć w podróż z początkiem wakacyi. Hela i Romek spędzić je mieli w Laskowic, co, jakeśmy widzieli, nie bardzo podobało się Heli. Nic lubiła ona pana Kazimierza, Odwiedzając wdowę przyjaciela jak mógł najczęściej, ojcowskiem okiem bacznie spoglądał na dzieci i nieraz szczerze ubolewał nad niemi.
Pełen wyrozumiałości dla nich i z natury pobłażliwy dla ludzi, – nieraz jednak czynił im uwagi, gdy dostrzegł w nich coś, co mu się niewłaściwem wydawało, nieraz w sprawie, ich dotyczącej, stanowczy głos zabierał.
Łatwiej dający sobą… powodować Romek potulnie przyjmował napomnienia, – ale zarozumiałą nieco i przywykłą do rządzenia sobą Helę niecierpliwiły one i gniewały.
– Nie rozumiem, po co pana Kazimierz miesza się do nas! – sarknęła raz nachmurzona, gdy się dowiedziała, że odradził mamie posyłanie ją na dodatkowe lekcye, mające się odbywać na drugim końcu miasta. – Ma przecie własnych dzieci pięcioro!….
– Może właśnie dlatego, że pięcioro ich tylko ma w domu – dobrodusznie odpowiedział Romek i tą uwagą zamknął Heli usta.
Żywo pragnąc poznać Helenkę, niechętnie mimo to jechała do Laskowa.
Bała się badawczego wzroku pana Kazimierza, jego powagi i stanowczości, a że nie pamiętała prawie jego żony, Adama i Jadwigę znała mało, trojga zaś młodszych od siebie nie była ciekawą, krzywiła się więc na myśl dłuższego w nieznajomym domu pobytu.
Po raz pierwszy zresztą rozstać się miała z matką, z Barbarą, z wygodami domowemi i ze swoboda, i żal czuła do pana Kazimierza, że wpływem swoim panią Łozińską skłonił do wyjazdu i do powierzenia mu dzieci na cały czas nieobecności.ROZDZIAŁ III.
Istniał z początku projekt, że pani Łozińska wyjedzie z domu razom z dziećmi i rozłączy się z niemi dopiero w Skierniewicach, skąd sama z panną Anielą pojedzie dalej drogą Wiedeńską, dzieci zaś Bydgoską do stacyi, za Włocławkiem już położonej, gdzie czekać na nie miały konie z Laskowa.
Ale projekt ten upadł w obec obawy, że wzruszenie pożegnania w połączeniu ze zmęczeniem podróży zaszkodzić może chorej. Stanęło więc natem, że pani Łozińska z nieodstępną panną Anielą pierwsza dom opuści i wyjedzie, przez nikogo na dworzec nie odprowadzona, a Hola i Romek nazajutrz dopiero puszczą się w drogę.
Tak się też stało. Bez łez, bez jawnych oznak żalu ucałowali Romek i Hela matkę, ubraną już do podróży, i wyprowadzili ją do czekającej w bramie karety. Ale gdy pojazd wytoczył się za bramę, a oni powrócili do opustoszałego mieszkania, gdy… przechodząc mimo pokojów matki, ujrzeli drzwi i okna naroścież otwarte, dziwnie im się serce ścisnęło. Chociaż do przyćmionego zwykle mieszkania płynęła fala światła i ciepła razem z wonią kwitnących w ogródku akacyj i jaśminów, choć nie potrzeba już było chodzić na palcach i zniżać głosu do szeptu, tak smutno im się jednak zrobiło, że o mało nie rozpłakali się na cały głos.
Romek stanął w jednem oknie i zapatrzył się w osypany białemi gwiazdeczkami krzew jaśminu, – Hela stanęła w drugiem i… zapewne zapachy, bijące z ogródka, uderzyć jej musiały do głowy, bo oparła główkę o framugę okna i przymknęła powieki, z pod których ciche i rzęsiste łzy spływać poczęły.
Poczuli w tej chwili oboje, ile miejsca zajmuje w ich sercu ta matka, zajmująca go tak mało w ich życiu, – poczuli, że sama jej obecność jest już dla nich opieką, broniącą ich od tego uczucia opuszczenia i samotności, jakiego po raz pierwszy w życiu doznawali.
Nie mieli jednak czasu na długie rozmyślania nad swojem położeniem. Trzeba jeszcze było poskładać drobiazgi, poczynić niektóre sprawuneczki; wyszli wiec z domu oboje, i kilka godzin, pozostających do wieczora, upłynęło im niepostrzeżenie. Nazajutrz zbudzono ich bardzo wcześnie.
Dbała o nich Barbara przygotowała wyborne śniadanie, którego oboje nie tknęli prawie, –
przysposobiła im na drogę koszyk z przekąską, złożoną z różnych przysmaczków, wcale nie skąpo wydzielonych, i przeżegnawszy oboje krzyżem świętym, zanim przestąpili próg mieszkania, wsiadła z niemi do dorożki, aby ich odwieźć na kolej.
Jan kupił bilety i wyszukał wagon "dla niepalących". P. Barbara wprowadziła Hele do środka, usadowiła ją najwygodniej, jak mogła, upomniała oboje, aby z nikim nie zabierali w podróży znajomości, i ze łzami w oczach pożegnawszy swoich wychowańców po staremu słowami: "Jedźcie z Bogiem", stała na platformie, dopóki pociąg nie ruszył. Obok niej stał Jan, który z bardzo markotną miną rozstawał się na tak długo z Romkiem.
– Nie mogli też to i nas zabrać do Laskowa! – z wyrzutem się odezwał, idąc obok p. Barbary w odległości, nakazanej mu przez uszanowanie, jakie wzbudzała w nim zastępczyni pani domu.
– Może razem z meblami i z całem mieszkaniem? – sarkastycznie odrzuciła Barbara, lubiąca niekiedy dociąć Janowi. – Bo gdybyśmy oboje pojechali z dziećmi, to nie wiem, ktoby tu domu pilnował!
Na tak rozsądną uwagę nic już nie miał Jan do powiedzenia, chociaż głęboko był przekonany, że dogadzanie każdemu zachceniu Romka i sprzątanie wiecznie porozrzucanych jego rzeczy daleko ważniejszą jest sprawą od okurzania sprzętów i toczenia walki z molami.
Romek i Hela, zostawszy sami, rozgościli sio w wagonie ze zręcznością, dowodzącą, że umieją radzić sobie. Wydobyli oboje książki, które sobie przygotowali na drogę; Romek umieścił pod ręką spory koszyczek jak bursztyn przezroczystych, apetycznie zarumienionych czereśni, i przez czas jakiś jechali oboje w milczeniu, przyglądając się zabudowaniom stacyjnym i podmiejskiej okolicy.
Na torze wyciągniętą, jak wąż mieniącą się w słońcu linią relsów pędził pociąg, mijając stacye jedną po drugiej.
Ukryty w zieleni pałacyk Pruszkowa, – rojący się tłumem letnich gości Grodzisk, – Ruda, nieopodal której wre pracowitym ruchem fabryczna osada Żyrardowa, – malowniczy, pociemniałem zwierciadłem rzeczki przecięty park skierniewicki, – wszystko to przesuwało się z kolei przed oczyma młodych naszych podróżnych. Rozległe, nie pozłocone jeszcze zbożem falującem, słały się naokoło równiny mazowieckie i żyzne łan}- kujawskie, – tu i owdzie zwartym murem zielem ciemniały lasy, lub w wianku topoli bielały dwory wiejskie i chat wieśniaczych szeregi, – migały w przelocie łąk smugi o zżółkłej od ostrza kos zieleni.
Wzrok Helenki błądził obojętnie po szybko zmieniających się obrazach, – lecz Romek, wielki mający pociąg do tego, co się tyczyło gospodarstwa i wsi, wszystkiemu przyglądał się z zajęciem.
Po niedojrzałej jeszcze, lecz zdolnej, a czytaniem rozwiniętej już głowie jego chodziły różne myśli, tera żywiej go zajmujące, że dotyczyły nieznanego mu przedmiotu i same niejasno sformułowanemi były.
Czuł Romek, że pomiędzy nim a otaczającym go światem żywych i martwych tworów istnieje i istnieć musi jakiś łącznik, – ale znaleźć go nie umiał, a światu dotykalnej rzeczywistości czuł się obcym.
Obcym był mu również lud, jego praca, jego pojęcia i sposób myślenia. Pojmował to przecie, ze wiedza książkowa nie jest alfą i omegą mądrości, ze znajomość życia i ludzi, najdzielniejszy sprawdzian młodzieńczych poglądów i teoryi, z książek wysnutych, nie ogranicza się na znajomości z kolegami i na stosunkach ze sferą towarzyską, do której się urodzeniem i wychowaniem należy.
Nieraz też sobie obiecywał zbliżyć się do "warstw niższych", jak je nazywanemi słyszał, sam to wyrażenie powtarzając, chociaż nie bardzo rozumiał, na czem się właściwie zasadza owa niższość.
Zawsze jednak kończyło się na zamiarach, bo na spełnienie ich nigdy w mieście nie miał czasu.
Nauka szkolna, przygotowanie się do niej w domu, czytanie nadprogramowe, kiedy-niekiedy zabawa lub dłuższa z kolegami rozmowa zabierały mu czas wszystek.
Po prostu wolnej chwili, również jak i sposobności mu brakło do zawiązywania stosunków z jednostkami, stojącemi poza obrębem koła, w któ – ram się sam obracał. Pani Łozińska zresztą w ciągłej żyła obawie, aby dzieci jej, tak mało czujące rodzicielską kontrolę nad sobą, nie skorzystały z pozostawionej im swobody dla zadawania się ze złem towarzystwem; przy każdej sposobności prosiła, upominała, aby nie zawiązywały niewłaściwych stosunków, – wykazywała im całą onych szkodliwość, – błagała, aby się ich strzegły.
Romek, powolny życzeniom matki, którą gorącu kochał, stosował się do jej woli przez wrodzoną uległość oraz przez miłość dla niej, – Hela przez lezącą w jej charakterze wyniosłą obojętność dla wszystkiego, co uważała za niegodne siebie, osóbki bardzo wysoko w jej mniemaniu stojącej.
Wzrastali więc oboje niby mieszkańcy innej jakiejś planety, – mieli swój świat własny i ciasny, sztuczny, w książkach i szczupłych ścianach domu zamknięty, nieznajomością praktycznego życia i ludzi innej sfery ograniczony.
Rzadko nawet przychodziło im na myśl, że poza nim jest jeszcze świat inny, świat trosk, prac, spraw i zabiegów im nieznanych, a nie mniej przeto ważnych, – że prócz ludzi im znanych są całe jeszcze rzesze, w których każda jednostka sama sobie jest światem, każda działa, czuje, walczy, do czegoś z trudem dąży… O "braterstwie dusz" wiedziała Hela z poezyi; o "wszechbraterstwie ludzkiem" czytał Romek w pochwytanych tu i owdzie książkach; o tem, że wszyscy "braćmi jesteśmy w Chrystusie", słyszeli oboje na lekcyach religii, – lecz w praktyce życia sobie tylko byli bratem i siostrą.
Takie to i wiele innych podobnych myśli snuło się Romkowi po głowie przez cały czas podróży.
Nasuwał mu je widok zbóż, wzeszłych z ziarna, pracowita, ręką rzuconego, – powiew wiatru, przynoszącego zapach ziemi, pługiem oraczy pokrajanej, i złożonego w stogi siana, – szum lasu, obrzeżającego ciemną rama… nasyp drogi żelaznej. "Wszystko, czem przyroda ojczystej ziemi przemawiać umie do serca jej synów, wszystko wołało wielkim głosem na pogrążone w zadumie chłopię: "Patrz! poznawaj! kochaj! żyj!" I dziwnym według niego trafem przypomniały mu sio i stały się teraz dopiero zrozumiałymi wiersze, które przed niejakim czasem czytała mu Hela, unosząc się nad ich śpiewnością; uczyła się ich nawet dla tej śpiewności na pamięć głośno, w jego pokoju, i on też, choć nie bardzo w poezyi rozmiłowany, mimochcąc zapamiętać je musiał.
Wyraz po wyrazie wracał mu teraz do pamięci, jakby zaklęciem wywołany, i w duszy, w myśli, w uszach nawet śpiewało mu coś przecudnie:
Natura cala na ziemi, niebie
Pełna jest głosów:
– "Bądź czysty!" – woła nocą do ciebie
Gwiazda z niebiosów.
– "Bądź sprawiedliwy!" – szemrze krzewina,
Pod wichrem drżąca.
Lot orła głosi: – "Wielkich kraina
Jest aż u słońca".
– "Pracuj!" – pszczół roje brzęczą na łące
Rwącemu kwiaty.
– "Bądź dobry!" – uczy drzewo, dające
Owoc bogaty.
– "Jam kamień – wola szafir, – a w łonie
Świecę błękitem!"
– "Ukochać umiej!" – szepce kwiat, wonie
Ziejąc z rozkwitem.
Rzeka naucza: – "Przez życia tory
Ujście czyń sobie".
Liść spadły prawi: – "Znaj życia pory,
Umiej ledz w grobie".
A wszystkie dźwięki, zlane dokoła,
I przestrzeń głucha,
Wszystko w chór zlane: – Czuj w sobie – wola –
Ludzkiego ducha!"
Zatopiona w czytaniu Hela mało zwracała uwagi na krajobraz, przesuwający się przed jej oczyma w wązkiej ramie wagonowego okienka. Książka, którą czytała, zajmowała ją nawet tak żywo, że rada była milczeniu brata, które zresztą zwykłem było u niego zjawiskiem.