Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Serce - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Serce - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 311 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I.

No, cóż, Helu? Je­dzie­my?

– A je­dzie­my.

– Kon­ten­ta je­steś?

– Kon… kon­ten­ta…

– Ja­koś nie bar­dzo?

– Hm!

– Cóż to ma zna­czyć, pan­no sio­stro?

– To, że sama nie wiem, czy mam się cie­szyć z na­sze­go wy­jaz­du…

– Jak­to? Na wieś prze­cie je­dzie­my, do La­sko­wa… Wieś praw­dzi­wa, nie żad­ne let­nie miesz­ka­nie…

– Praw­da, ale na każ­dem z let­nich miesz­kań by­li­śmy za­wsze u sie­bie, a te­raz…

– Bę­dzie­my u krew­nych, w domu naj­ser­decz­niej­szych przy­ja­ciół ro­dzi­ców na­szych.

– Bę­dzie­my w go­ści­nie i… trak­to­wa­ni jak dzie­ci.

– Na rów­ni z ich wła­sne­mi dzieć­mi.

Mil­cze­nie było je­dy­ną od­po­wie­dzią Heli. Skrzy­wi­ła ład­ne ustecz­ka gry­ma­sem szy­der­cze­go lek­ce­wa­że­nia i pa­trzeć za­czę­ła w okno, jak­by chcąc dać… po­znać bra­tu, że uwa­ża roz­mo­wę za skoń­czo­ną.

– Helu – po chwi­li za­czął znów Ro­mek, pięt­na­sto­let­ni chło­piec, o rok tyl­ko młod­szy od sio­stry, – po­wiedz praw­dę: nie lu­bisz wuja Ka­zi­mie­rza?

– Na­przód nie jest wu­jem na­szym; ja­kiś cio­tecz­ny od cio­tecz­nych brat nie­bosz­czy­ka ojca. A po­tem… mam być szcze­rą?…. nie, nie prze­pa­dam za nim wca­le.

– Zli­tuj się, Helu! – wy­krzyk­nął Ro­mek, wi­docz­nie zgor­szo­ny tak śmia­łem wy­zna­niem. – Dla­cze­go? Taki miły ten wuj Ka­zi­mierz, ser­decz­ny, przy­stoj­ny… Z oj­cem ko­cha­li się od dzie­ci, ko­le­go­wa­li w szko­łach i w uni­wer­sy­te­cie; mama po­wa­ża go, jak bra­ta, i ra­dzi go się we wszyst­kiem; całe są­siedz­two sza­nu­je go i wie­rzy w nie­go…

– Jak w wy­rocz­nię! – su­cho prze­rwa­ła bra­tu Hela. – Wi­dać to po nim. Pe­dant, uro­czy­sty, za­wsze skłon­ny do kry­ty­ki…

– Hela! gdzie­żeś ty to wszyst­ko wi­dzia­ła? – żywo ujął się Ro­mek.

Za całą od­po­wiedź ru­szy­ła Hela ra­mio­na­mi na znak po­li­to­wa­nia nad bra­tem.

– Wi­dzia­łam – od­par­ła wresz­cie krót­ko –

i dzi­wię się, żeś ty mógł nie do­strzedz tego, co aż nad­to jest wi­docz­ne.

W gło­sie jej, gdy to mó­wi­ła, brzmia­ło tak wy­raź­ne lek­ce­wa­że­nie spo­strze­gaw­czych zdol­no­ści bra­ta, że na­wet do­bro­dusz­ny z na­tu­ry Ro­mek ob­ru­szył się tro­chę.

– O! ja nig­dy nie szu­ka­ni dziu­ry w ca­łem – od­ciął się sio­strze.

– Za­pew­ne! Wie­rzysz na sło­wo, gdy ci po­wie­dzą, że całe.

Po tej wy­mia­nie do­cin­ków urwa­ła się roz­mo­wa. Po nie­ja­kiej chwi­li do­pie­ro pierw­szy roz­po­czął ją Ro­mek:

– Po­wiedz­że już raz, co ci wuj zro­bił?

– O, nic! Cóż mi mogł zro­bić? – z przy­ci­skiem wy­ce­dzi­ła przez zęby Hola.

– Ja­kaś ty nie­zno­śna z tymi pół­słów­ka­mi. Dla­cze­góż nie po­wiesz od razu, otwar­cie, o co ci idzie?

– Jak­to? Więc na praw­dę nie wiesz, o co? Nie sły­sza­łeś, jak pan Ka­zi­mierz mó­wił do mamy: "Bądź spo­koj­na o dzie­ci swo­jo, pani Ste­fa­nio: po­sta­ra­my się, żeby im źle u nas nie było"…

– A wi­dzisz!

– Po­cze­kaj!…. "A to, co się w nich znaj­dzie złe­go, po­sta­ra­my się prze­ro­bić na do­bre". Sły­sza­łeś, czy nie?

– No, sły­sza­łem… Ale nie ro­zu­miem.

– Nie ro­zu­miesz, że tu był przy­tyk do nas?

– Wca­le nie przy­tyk; pro­ste uzna­nie fak­tu. Nie je­ste­śmy prze­cie bez wad…

– Za­pew­ne… może… – z nie­ja­kiem wa­ha­niem się przy­zna­ła Hela. – Mamy swo­je wady… Ale co ob­cym do tego?

– Wuj Ka­zi­mierz nie jest… ob­cym, to jed­no; a po­tem: w domu jego, pod jego opie­ką bę­dzie­my.

– Otóż to! – wy­buch­nę­ła na­resz­cie Hela. – Będą nam cią­gle przy­ga­niać i cią­gle pra­wi­li mo­ra­ły. Pan Ka­zi­mierz za­wsze to czy­ni, ile razy jest u nas. A ją samą za­le­d­wie pa­mię­tam; Ada­ma, Ja­dwi­gi i młod­szych dzie­ci nie znam pra­wie.

– A He­len­ka? a He­len­ka?

– O! He­len­ka to co in­ne­go – żywo i z uczu­ciem za­wo­ła­ła Hela. – Ją jed­na, wi­dzieć i bli­żej po­znać pra­gnę… Bied­na, ko­cha­na He­len­ka!….

– A wi­dzisz!

– Ale, po­mi­mo to, nie mam wca­le ocho­ty je­chać tam na tak dłu­go, na całe wa­ka­cye, i gdy­by mama chcia­ła, uczy­nić za­dość moim naj­go­ręt­szym ży­cze­niom, toby nam po­zwo­li­ła po­wró­cić z La­sko­wa za ja­kie dwa ty­go­dnie i spę­dzić tu resz­tę wa­ka­cyi z Bar­ba­rą i z Ja­nem.

– Sa­mym?

– A na­tu­ral­nie! Cóż to?…, po pięć lat mamy?

– Wiesz do­brze, że ani mo­że­my my­śleć o czemś po­dob­nem – od­parł Ro­mek z zim­ną krwią, co wy­wo­ła­ło u Heli wręcz prze­ciw­ny ob­jaw, bo z unie­sie­niem pra­wie rze­kła:

– Nie ro­zu­miem, dla­cze­go! Ani je­ste­śmy dzieć­mi, ani przy­wy­kli­śmy do cią­głej nad sobą opie­ki. Są dni, w któ­rych wi­du­je­my mamę tyl­ko rano, gdy wej­dzie­my do niej, by jej po­wie­dzieć "dzień­do­bry", i wie­czo­rem, gdy jej mó­wi­my "do­bra­noc". Po ca­łych ty­go­dniach nie sia­da mama z nami do sto­łu. Nie pa­mię­tam już na­wet, kie­dy wy­cho­dzi­ła mama z nami… Opie­ka mamy nad nami jest więc tyl­ko no­mi­nal­na.

Praw­dą było, nie­ste­ty, wszyst­ko, co Hela mó­wi­ła, a jak­kol­wiek nie było w tem winy pani Ło­ziń­skiej, w gło­sie jej cór­ki brzmia­ła jed­nak go­rycz i roz­ża­le­nie, któ­re nie uszły uwa­gi Rom­ka. Na­tych­miast też, uj­mu­jąc się – za mat­ką, pod­chwy­cił:

– Wiesz prze­cie, że mama jest cho­ra; po­trze­bu­je spo­ko­ju i ci­szy. Nie z wła­snej woli, lecz z po­le­ce­nia le­ka­rzy pro­wa­dzi ży­cie tak od­osob­nio­ne.

– Praw­da – ła­god­niej i ze smut­kiem przy­zna­ła, Hela – ale wła­śnie dla­te­go przy­wy­kli­śmy opie­ko­wać się sami sobą. Na­uki na­sze nie ucier­pia­ły na­tem do­tąd – do­da­ła z nie­ja­ka, dumą.

I to tak­że było praw­dą. Hela, uczęsz­cza­ją­ca na jed­ną z pierw­szych pen­syi pry­wat­nych, – Ro­mek, uczeń pią­tej kla­sy, pe­wien już pro­mo­cyi do szó­stej, uczy­li się obo­je do­sko­na­le. Zdol­ni, pra­co­wi­ci przy­tem i pil­ni, chci­wi wie­dzy, a może na­wet i pierw­szeń­stwa wśród ró­wie­śni­ków, na­le­że­li za­wsze do ce­lu­ją­cych uczniów i wszyst­kim za wzór byli sta­wia­ni.

Nie było jed­nak komu cie­szyć się ich po­stę­pa­mi w na­ukach i win­szo­wać im mło­do­cia­nych try­um­fów. Pan Ło­ziń­ski nie żył już od lat sze­ściu, a głę­bo­ki żal po stra­cie męża star­gał zdro­wie pani Ste­fa­nii, za­wsze de­li­kat­nej i wą­tłej. Le­ka­rze na­zy­wa­li smu­tek jej cho­ro­bli­wym, oba­wia­li się na­wet me­lan­cho­lii, a cho­ciaż oba­wy ich nie zi­ści­ły się, pani Ł. po­pa­dła wszak­że w jed­ną z tych cięż­kich i upo­rczy­wych cho­rób ner­wo­wych, któ­rych nie­szczę­sna ofia­ra sta­je się zu­peł­nie nie­zdol­ną do peł­nie­nia co­dzien­nych za­jęć i obo­wiąz­ków.

Smut­ny ten stan zdro­wia trwał już bez po­lep­sze­nia od lat kil­ku i wy­wo­łał zu­peł­ną zmia­nę daw­ne­go try­bu ży­cia.

W domu, nie­gdyś oży­wio­nym i we­so­łym, licz­nie przez przy­ja­ciół na­wie­dza­nym, pa­no­wa­ła te­raz po­nu­ra ci­sza, czy­nią­ca go po­dob­nym do wię­zie­nia lub szpi­ta­la. Pani Ł. prze­nio­sła się wraz z dzieć­mi w od­da­lo­ną część mia­sta, gdzie tur­kot i wrza­wa miej­skie­go ru­chu sła­bem już tyl­ko do­cho­dzi­ły echem. Miesz­ka­nie, po wie­lu po­szu­ki­wa­niach dla niej wy­bra­no, po­ło­żo­ne w ofi­cy­nie oka­za­łej, choć nie­wiel­kiej ka­mie­ni­cy, ob­szer­ne było i wy­god­ne. Okna jego wy­cho­dzi­ły z jed­nej stro­ny na wy­as­fal­to­wa­no, klom­bem i wo­do­try­skiem przy­ozdo­bio­ne po­dwó­rze, z dru­giej na ogró­dek, pe­łen drzew, kwia­tów, słoń­ca i woni.

Ład­nie tu było i miło, i w za­cisz­nem, wy­twór – nie urzą­dzo­nem ustro­niu do­mo­wem mo­gły­by dzie­ci czuć się zu­peł­nie szczę­śli­we­mi, wzra­stać zdro­wo i nor­mal­nie się roz­wi­jać, gdy­by się czu­ły pod cią­gle czyn­ną i za­wsze czuj­ną opie­ką ma­cie­rzyń­ska..

Ale tej wła­śnie im bra­kło. Po ca­łych dniach za­mknię­ta w dwu dla niej prze­zna­czo­nych po­ko­jach, tro­skli­wie do­zo­ro­wa­na przez krew­ną męża, pan­nę Anie­lę, bied­na mat­ka rzad­ko tyl­ko i za­wsze na krót­ko wi­dy­wa­ła dzie­ci swo­je. A wy­cho­wa­niem ich wca­le się zaj­mo­wać nie mo­gła. Przez dni kil­ka cza­sem nic ma­jąc siły pod­nieść się z łóż­ka, nie bę­dąc w sta­nie znieść żyw­sze­go bla­sku, gło­śniej­szej roz­mo­wy, przy­śpie­szo­ne­go kro­ku, pani Ł. gorz­ko bo­la­ła nad swo­jem, jak je na­zy­wa­ła, nie­do­łę­stwem i opła­ki­wa­ła je nie­raz gorz­kie­mi łza­mi.

Gdy skut­kiem chwi­lo­we­go po­lep­sze­nia czu­ła się dość sil­ną, aby módz po­roz­ma­wiać z dzieć­mi, wnet przy­wo­ły­wa­ła je do sie­bie, wy­py­ty­wa­ła o za­ba­wy, na­uki, zna­jo­mo­ści, sta­ra­ła się wni­kać w ich my­śli, od­czu­wać ich wra­że­nia, sta­wać się uczest­nicz­ką ich ży­cia.

Ale gdy tyl­ko ła­two za­pa­la­ją­ca się Hela dała się unieść ży­wo­ści i z prze­ję­ciem, od któ­re­go ru­mień­cem ob­le­wa­ła się jej twa­rzycz­ka, opo­wia­dać za­czy­na­ła mat­ce o ko­le­żan­kach i o lek­cy­ach, wy­ja­wiać po­glą­dy i po­ję­cia, w dziew­czę­cej my­śli kieł­ku­ją­ce, wnet pani Ł. bla­dła, ner­wo­we­go do­sta­wa­ła dresz­czu i, z sił wy­czer­pa­na, sta­wa­ła się bliz­ką omdle­nia.

Ogar­niał ją lęk, z któ­re­go przy­czyn sama so­bie spra­wy zdać nie umie­jąc, nie mo­gła mu się jed­nak uprzeć i zbie­la­łe­mi usta­mi szep­ta­ła, ca­łu­jąc cór­kę:

– Helu moja! He­lut­ko!…. ostroż­nie, nie moż­na tak… nie moż­na… – aż wresz­cie pan­na Anie­la da­wa­ła Heli zna­ki, aby zmie­ni­ła przed­miot roz­mo­wy.

Wte­dy na­stę­po­wa­ła zwy­kle przy­kra chwi­la mil­cze­nia. Pani Ł., wy­czer­pa­na pod­ję­tym wy­sił­kiem, wal­czy­ła z roz­igra­ny­mi ner­wa­mi. Hela, zmar­twio­na swo­ją nie­ostroż­no­ścią, przy­rze­ka­ła so­bie w du­chu, że nig­dy już w ży­ciu nie roz­ga­da się tak w obec­no­ści mat­ki i, po­ca­ło­waw­szy ją, wy­cho­dzi­ła z po­ko­ju.

Po­wścią­gliw­szy, w mo­wie i spo­koj­niej­sze­go tem­pe­ra­men­tu Ro­mek po­żą­dań­szym był go­ściem w po­ko­ju cho­rej. Umiał ją opo­wia­da­niem swo­jem za­jąć i za­ba­wić żar­ta­mi, a ry­sa­mi twa­rzy i po­sta­wą tak nie­zmier­nie przy­po­mi­nał ojca, że mat­ka, pa­trząc na nie­go, mia­ła złu­dze­nie jak­by po­wro­tu mi­nio­nej prze­szło­ści i nie­od­ża­ło­wa­ne­go nig­dy szczę­ścia, a tą chwi­lą bło­gie­go ma­rze­nia uspo­ko­jo­na, zdrow­szą się czu­ła w jego obec­no­ści.

Nie­raz się więc zda­rza­ło, że gdy Heli wzbra­nia­no wejść do po­ko­ju mat­ki, Ro­mek miał wstęp do­zwo­lo­ny, co Hele nie­wy­mow­nie ją­trzy­ło. Prze­ciw­ko komu? Sama nie wie­dzia­ła bie­dacz­ka… Ro­mek? Cóż on temu wi­nien, że le­piej od niej umie się za­cho­wy­wać przy ma­mie? Mama?…. Jesz­cze mniej win­na od Rom­ka; cho­ra i taka nie – szczę­śli­wa, taka nie­po­cie­szo­na po stra­cie ta­tu­sia, któ­re­go wy­bor­nie pa­mię­ta­ła Hela, piesz­czosz­ka nie­gdyś ojca.

Ach! do­bre to były cza­sy!…. Mama nie cho­ro­wa­ła nig­dy i cią­gle mia­ła dzie­ci przy so­bie, uczy­ła je, lub przy lek­cy­ach obec­ną była, to­wa­rzy­szy­ła im na prze­chadz­kę, po­zwa­la­ła ba­wić się przy so­bie, bie­gać, śmiać się.

Swo­bod­nie i we­so­ło pły­nę­ło ży­cic.

Oj­ciec lu­bił to­wa­rzy­stwo, mama umia­ła przy­jąć i za­ba­wić go­ści. Do­brze pa­mię­ta Hela, ja­kie to żywe roz­mo­wy to­czy­ły się w ja­sno oświe­co­nym sa­lo­ni­ku, jak czę­sto obi­ja­ły się o jego ścia­ny dźwię­ki mu­zy­ki i śpie­wu, lub gięt­ki, me­lo­dyj­ny głos, wy­po­wia­da­ją­cy utwór któ­re­go z na­tchnio­nych mi­strzów sło­wa. Dziec­kiem była dzie­się­cio­let­niem, gdy się to wszyst­ko skoń­czy­ło; ale pa­mię­ta.

A te­raz co? Te­raz okna przy­ćmio­ne wiecz­nie za­pusz­czo­ne­mi ro­le­ta­mi, gru­by­mi chod­ni­ka­mi wy­ło­żo­ne po­sadz­ki, for­te­pian na klucz za­mknię­ty. Lek­cye mu­zy­ki na­wet bie­rze Hela w domu zna­jo­mych, miesz­ka­ją­cych na tej sa­mej uli­cy; w miesz­ka­niu ci­cho, smut­no, pu­sto.

W dwu po­ko­jach, od resz­ty miesz­ka­nia pa­sa­żem od­osob­nio­nych, spę­dza mama dni całe w to­wa­rzy­stwie pan­ny Anie­li, któ­ra wszech­wład­ną tam jest pa­nią.

Po­tro­sze też ona wszyst­kiem tu rzą­dzi. Ona ko­rzy­sta ze sto­sow­nej do roz­mo­wy chwi­li, aby uwia­do­mić mamę o po­stę­po­wa­niu dzie­ci, prze­ło­żyć ich po­trze­by; z nią się mama na­ra­dza, przez nią roz­po­rzą­dze­nia wy­da­je. Ni­cze­go dzie­ciom nie brak. Helą opie­ku­je się i nie­od­stęp­nie jej to­wa­rzy­szy Bar­ba­ra, wy­praw­na jesz­cze pan­na słu­żą­ca mamy, roz­sąd­na i szcze­rze do swo­jej pani przy­wią­za­na oso­ba. Rom­ko­wi usłu­gu­je i do­ga­dza Jan, któ­ry go na ręku wy­pia­sto­wał. W domu ład i po­rzą­dek wzo­ro­wy, bo że­la­zną dło­nią dzier­ży ber­ło go­spo­dar­stwa Bar­ba­ra. Wszyst­ko w porę go­to­we, po­da­ne; ni­cze­go nie brak nig­dy…

Ach! tyl­ko opie­ki mamy, tyl­ko jej w ro­dzin­nem kó­łecz­ku obec­no­ści, jej piesz­czot, jej na­po­mnień, czuj­ne­go na każ­dy ruch dzie­ci jej oka, wszyst­kie­go, co mie­wa­ją naj­uboż­sze, głod­ne nie­raz, źle odzia­ne dzie­ci! Są chwi­le, w któ­rych te i tym po­dob­ne my­śli kłę­bią się w gło­wie Heli tak, że na­ci­skiem swo­im roz­sa­dzać się ją zda­ją. Ser­ce jej wzbie­ra wte­dy bó­lem i ża­lem, łzy ci­sną się do oczu, i bar­dzo, bar­dzo bied­ną i smut­ną czu­je się wte­dy ta Hela, któ­rej nie­jed­na ko­le­żan­ka za­zdro­ści za­wsze ład­nie le­żą­cych mun­dur­ków, świe­że­go ka­pe­lu­si­ka i mnó­stwa tych wy­twor­nych dro­bia­zgów, ja­kie po­sia­dać zwy­kły dzie­ci za­moż­nych ro­dzin. Za­zdro­ści jej tak­że nie­jed­na swo­bo­dy. Każ­da z nich ma nad sobą wła­dzę ro­dzi­ciel­ską, każ­da ko­muś ule­ga, od ko­goś star­sze­go jest za­leż­ną: jed­na tyl­ko Hola robi, co i jak jej się po­do­ba, i zu­peł­ną jest pa­nią swej woli. Sama się tem ziesz­tą prze­chwa­la., "Pój­dę… ku­pię… zro­bię… po­wiem Bar­ba­rze, że tak chcę"!…. są to sło­wa, któ­re co chwi­la na ustach ma Hela. Przy­zwy­cza­je­nie do nie­za­leż­no­ści wy­ro­bi­ło w niej pew­ną szorst­kość. Brak jej może dziew­czę­ce­go wdzię­ku, ale brak ten wy­na­gra­dza pew­no­ścią sie­bie, któ­ra na pen­syi zna­ko­mi­te jej od­da­je usłu­gi. Uwa­ża­ją ją ko­le­żan­ki za naj­szczę­śliw­szą pod słoń­cem pa­nien­kę.

Nig­dy temu nie prze­czy, choć nig­dy tak­że nie przy­zna­je, że tak jest, bo w głę­bi ser­ca czu­je się Hela ofia­rą, – nie wie tyl­ko, czy­ją.

Istot­nie, sama so­bie spra­wy z tego nie zda­jąc, ofia­rą była po­ło­że­nia.

Pod jego wpły­wem roz­wi­ja­ły się za­le­ty jej i wady wro­dzo­ne z nie­go wy­ni­ka­ły.

Ży­wość, wie­ko­wi jej wła­ści­wa, nie znaj­du­jąc so­bie uj­ścia na ze­wnątrz, cała na we­wnątrz się zwró­ciw­szy, za­mie­ni­ła się w bo­dziec, uła­twia­ją­cy pra­ce umy­sło­wą, do któ­rej czu­ła Hela co­raz więk­sze za­mi­ło­wa­nie. Roz­wi­nię­ta też była nad wiek swój, a przedew­szyst­kiem umia­ła my­śleć po­rząd­nie i za­czy­na­ła są­dzić wca­le traf­nie. Czu­ła jed­nak co­raz sła­biej, i dla­te­go my­śle­nie przy­pra­wia­ło ją o nie­po­kój we­wnętrz­ny, a są­dom bra­kło wy­ro­zu­mia­ło­ści. Ro­zum jej kształ­cił się i roz­wi­jał pra­cą, lecz ser­ca nie roz­wi­jał nikt… Co­raz mniej było w niem tego cie­pła, któ­re, do­bro­czyn­nym wpły­wem po­ży­cia z ro­dzi­ną pod­sy­ca­ne, uczy nas cier­pli­we­go zno­sze­nia wszyst­kie­go, co, choć nie­raz krzyw­dą być się wy­da­je, jest prze­cie tyl­ko wy­ni­kiem nie da­ją­cych się zmie­nić wa­run­ków ży­cia.

Ro­mek, mniej żywy, ser­decz­niej­szy i bar­dziej w so­bie sku­pio­ny, nie tak bier­nie pod­le­gał wpły­wo­wi po­ło­że­nia.

"Wię­cej zresz­tą, po­trze­bu­jąc pra­co­wać, nie miał tyle cza­su do roz­my­śla­nia nad przy­kro­ścia­mi wy­jąt­ko­wych wa­run­ków, w ja­kich się znaj­do­wa­li obo­je. Nie czuł też w so­bie tego roz­draż­nie­nia i go­ry­czy, z któ­re­mi tak czę­sto zdra­dza­ła się Hela… i on to za­wsze ła­go­dził i uśmie­rzał wy­bu­chy sio­stry, on zwra­cał jej uwa­gę, że tani, gdzie ni­czy­jej nie­ma winy, do ni­ko­go też żalu mieć nie moż­na. Praw­dzi­wą dla oboj­ga osło­dę sta­no­wi­ło wza­jem­ne ich do sie­bie przy­wią­za­nie. W uśpio­nem i odrę­twia­łem ser­cu Heli było to je­dy­ne uczu­cie żyw­sze, bo swo­bod­nie każ­dej chwi­li ob­ja­wić się mo­gą­ce.

Ale, po­mi­mo szcze­rej i głę­bo­kiej dla bra­ta mi­ło­ści, nie ta­iła się Hela z prze­ko­na­niem o swo­jej nad nim wyż­szo­ści. Oka­zy­wa­ła mu ją wy­raź­nie, ile razy w czem­kol­wiek róż­ni­li się w zda­niach, i z tego po­wo­du przy­cho­dzi­ło cza­sem do sprzecz­ki.

I te­raz oto prze­mó­wi­ło się ro­dzeń­stwo o pana Ka­zi­mie­rza.ROZ­DZIAŁ II.

Kim­że był ów pan Ka­zi­mierz, któ­re­mu tak za­wzię­cie od­ma­wia­ła Hela ty­tu­łu wuja, za­rów­no jak i wszel­kie­go pra­wa do opie­ko­wa­nia się nią i jej bra­tem?

Miał prze­cie zu­peł­ne do tego pra­wa: krew­nym był jej ojca, przy­ja­cie­lem jego od szkol­nej ławy, to­wa­rzy­szem lat mło­dzień­czych, ko­le­gą w pra­cy za­wo­do­wej. Dzie­ciń­stwo i pierw­szą mło­dość ra­zem spę­dziw­szy, roz­łą­czy­li się do­pie­ro po ukoń­cze­niu wyż­sze­go za­kła­du na­uko­we­go. Pan Ło­ziń­ski po­wo­ła­ny zo­stał na dy­rek­to­ra jed­nej z naj­więk­szych fa­bryk, – pan Ka­zi­mierz Ró­życ osiadł na roli w odzie­dzi­czo­nym po ojcu La­sko­wie. Po­mi­mo od­da­le­nia i gor­li­we­go za­ję­cia się pra­cą, nie prze­sta­li się jed­nak wi­dy­wać i ści­słe z sobą przy­jaź­nić, a gdy się pan Ka­zi­mierz oże­nił, dom mło­dej pary stał się dla przy­ja­cie­la jak­by do­mem naj­bliż­szych człon­ków ro­dzi­ny.

Znaj­do­wał w nim za­wsze wy­po­czy­nek po pra­cy, po­cie­chę w przy­kro­ści, do­brą ra­dej w po­trze­bie, bra­ter­ski uścisk dło­ni i ser­decz­ne sło­wo po­wi­ta­nia. Dzie­ci pań­stwa Ka­zi­mie­rzo­stwa prze­pa­da­ły za tym wu­jasz­kiem, za­wsze go­to­wym dzie­lić ich za­ba­wy, za­wsze przy­wo­żą­cym z sobą ja­kieś ta­jem­ni­cze pa­kun­ki, z któ­rych, jak z rogu ob­fi­to­ści, sy­pa­ły się za­baw­ki, cu­kier­ki, naj­roz­ma­it­sze po­dar­ki, tak traf­nie za­wsze wy­bra­ne, jak­by wu­jek Adaś umiał czy­tać w naj­skryt­szych my­ślach i wie­dział, czem komu naj­le­piej do­go­dzi.

Naj­star­sza z troj­ga ży­ją­cych pod­ów­czas dzie­ci, He­len­ka, żar­to­bli­wie "czar­nym cha­rak­te­rem" w ro­dzi­nie zwa­na z po­wo­du śnia­do­ści płci i czar­no­ści wło­sów, a tak­że i czar­nych go­dzin nie­po­ko­ju, któ­re­go ru­chli­wość jej i swa­wo­la na­ba­wia­ły ro­dzi­ców, szcze­gól­niej­szą była wuj­ka ulu­bie­ni­cą.

Za­po­wia­da­ła mu na­wet, że bo­dzie mu­siał oże­nić się z nią, i ka­za­ła mu cze­kać na sie­bie, aż wy­ro­śnie na dużą pan­nę, co zresz­tą, jej zda­niem, mia­ło na­stą­pić za dwa lub trzy lata.

– Ze­sta­rze­je się, nim ty do­ro­śniesz – od­po­wia­da! jej na to pan Ło­ziń­ski; – zgar­bio­ny będę, siwy, o kiju cho­dzą­cy.

– Nic nie szko­dzi – upie­ra­ła się mała; – ja ta­kie­go wła­śnie chce.

Nie cze­kał wszak­że tak dłu­go. Przy­je­cha­ła do pań­stwa Ka­zi­mie­rzo­stwa w od­wie­dzi­ny ku­zy­necz­ka pani do­inu, mło­dziut­ka i ład­na pan­na Ste­fa­nia, i czy­li dla­te­go, że wca­le "czar­nym cha­rak­te­rem" nie była, bo ja­sne jak len mia­ła wło­sy, czy też dla in­nych ja­kich przy­czyn, dość, że w bar­dzo nie­dłu­gim cza­sie prze­ko­na­ła się He­len­ka, że je­że­li wy­trwa w za­mia­rze wzię­cia so­bie si­we­go i zgar­bio­ne­go męża, to gdzie­in­dziej po­szu­kać go musi. "Wu­jek Adaś oże­nił się z tą mło­dą cio­cią, któ­ra dzie­ciom po imie­niu na­zy­wać się ka­za­ła i le­piej jesz­cze od nie­go umia­ła ba­wić się z He­len­ką. Od­wdzię­cza­jąc się jej za to, He­len­ka sta­ła się naj­gor­liw­szą pia­stun­ką ma­łej swo­jej imien­nicz­ki, gdy w parę lat po ślu­bie przy­by­li pań­stwo Ło­ziń­scy do domu jej ro­dzi­ców na parę mie­się­cy wy­po­czyn­ku let­nie­go. Zda­wa­ło się do­praw­dy, że ta ośmio­let­nia, jak wió­rek su­cha, jak iskra żywa dziew­czyn­ka po­sia­da szcze­gól­niej­sze ja­kieś pra­wa do opie­ko­wa­nia się ma­leń­stwem, któ­re, rok ma­jąc nie­speł­na, na­uczy­ło się po kil­ku dniach do­sko­na­le po­zna­wać He­len­kę i wy­cią­ga­ło do niej rącz­ki, ile razy uka­za­ła się w po­ko­ju. Po­chle­bia­ło to nie­zmier­nie He­len­ce i zwięk­sza­ło jej przy­wią­za­nie do có­recz­ki wuj­ka Ada­sia.

Gdy, po przyj­ścia na świat Rom­ka, jogo z ko­lei przy­wio­zła pani Ste­fa­nia do La­sko­wa, He­len­ka z mniej­szym już za­pa­łem go przy­ję­ła; Hela po­zo­sta­ła za­wsze jej ulu­bie­ni­cą, na rów­ni z wła­snem ro­dzeń­stwem jej dro­gą, a naj­wię­cej piesz­czo­ną z po­mię­dzy ca­łej gro­mad­ki dzie­ci, któ­rych śmie­chy i swa­wo­le roz­le­ga­ły się po sta­rym dwo­rze La­sko­wa.

Mi­ło­ści tej dała na­wet do­wód po­świę­ce­niem się, któ­re­go skut­ki smut­nie wpły­nę­ły na całe jej ży­cie.

Hela mia­ła już rok szó­sty, gdy pan Ka­zi­mierz… lu­bią­cy mieć za­wsze koło sie­bie "cho­ciaż parę" dzie­cia­ków, ja­dąc w pole, za­brał z sobą obie He­len­ki. Wó­zek był nie­wiel­ki, koń ogni­sty, ro­sły i lada czem się nie­po­ko­ją­cy, dro­ga, jak zwy­kle wiej­skie dro­ży­ny, nie­szcze­gól­na. Pan Ka­zi­mierz po­wo­ził wszak­że wy­bor­nie i prze­jażdż­ka by­ła­by się skoń­czy­ła szczę­śli­wie, gdy­by na sa­mym za­krę­cie nie wy­sko­czy­ło coś nie­spo­dzia­nie ze zbo­ża. Za­ją­czek ja­kiś mi­zer­ny, po­ło­żyw­szy uszy po so­bie, zmy­kał mie­dzą, nie­przy­tom­ny z trwo­gi. Kasz­ta­no­wi dość tego było; prze­ląkł się, rzu­cił w bok, po­czął wierz­gać i sta­wać dęba, a raz i dru­gi do­brze bi­czem skar­co­ny, uno­sić po­czął na oślep.

Po nie­rów­nej, wy­bo­ja­mi zbróż­dżo­nej dro­dze ska­kał wó­zek jak pił­ka, nie gro­zi­ło to wsze­la­ko żad­nem nie­bez­pie­czeń­stwem, do­pó­ki to­czył się dro­gą. Pan Ka­zi­mierz upo­mniał tyl­ko He­len­kę, aby jed­ną ręką uję­ła po­ręcz wóz­ka, dru­gą do­brze trzy­ma­ła Hele, i cho­ciaż usi­ło­wał po­skro­mić kasz­ta­na, nie­wie­le so­bie ro­bił z jego swa­wo­li. Do­pie­ro, gdy, za­miast za­wró­cić na pra­wo ra­zem z dro­ży­ną, koń rzu­cił się wprost przed sie­bie na wąz­ki szmat zo­ra­nej roli, poza któ­rą znaj­do­wał się głę­bo­ki pa­rów, pan

Ka­zi­mierz z oba­wy groź­nych na­stępstw wy­tę­żył wszyst­kie siły, aby osa­dzić na miej­scu kasz­ta­na. Nie wąt­pił, że uczy­nić to po­tra­fi, i na myśl mu na­wet nie przy­szło ka­zać wy­ska­ki­wać dziew­czyn­kom. Hola, nie ro­zu­mie­jąc nie­bez­pie­czeń­stwa, nie bała się wca­le, ale He­len­ka, do­brze obzna­jo­mio­na z miej­sco­wo­ścią, stra­ci­ła gło­wę ze stra­chu. Wy­da­ło się jej, że już-już wó­zek znaj­du­je się na kra­wę­dzi pa­ro­wu, że za chwi­lę oj­ciec, ona z Helą, koń, wó­zek runą wszy­scy ra­zem na dno, skąd nie pod­nio­są się chy­ba żywi…

Nic za­sta­na­wia­jąc sio więc nad tem, że na­ra­zić może Helę i sie­bie na da­le­ko więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo, chwy­ci­ła dzie­ci­nę na ręce i wy­sko­czy­ła z wóz­ka. Stra­ciw­szy jed­nak rów­no­wa­gę, prze­chy­li­ła się tak nie­szczę­śli­wie, że upu­ści­ła Hele, a sama, ucze­piw­szy się spód­nicz­ką o po­ręcz wóz­ka, upa­dła na twar­de gru­dy roli, krzyk­nę­ła prze­raź­li­wie, ale, wraz z wóz­kiem po nich wle­czo­na, nie­ba­wem stra­ci­ła przy­tom­ność.

Koń, po­now­nie tym krzy­kiem spło­szo­ny, skrę­cił na bok gwał­tow­nie. Wó­zek prze­wró­cił się i ca­łym cię­ża­rem swo­im przy­gniótł He­len­kę. Roz­hu­ka­ny Kasz­tan wciąż pę­dził da­lej. Ale pan Ka­zi­mierz, cho­ciaż dość sil­nie po­tłu­czo­ny, szyb­ko jed­nak ze­rwał się z zie­mi, po­sko­czył, za­biegł ko­nio­wi dro­gę i, wy­przę­gł­szy go w mgnie­niu oka, po­śpie­szył na ra­tu­nek He­len­ce.

Przy­gnie­cio­na wóz­kiem, le­ża­ła nie­przy­tom­na, –

z roz­cię­tych ust krew pły­nę­ła ob­fi­cie. Prze­ra­żo­ny tym wi­do­kiem oj­ciec sam nie wie­dział, co po­cząć, bo i He­len­ko trze­ba było ra­to­wać i obej­rzeć się za Helą, nie­win­ną przy­czy­ną nie­szczę­ścia.

Tej przy­najm­niej nie po­trze­bo­wał szu­kać dłu­go. W ca­łym pę­dzie wóz­ka wy­padł­szy z ra­mion He­len­ki, po­tłu­kła się wpraw­dzie tro­chę, star­ła so­bie skó­rę na rącz­ce i zie­mią umo­ru­sa­ła bu­zię… – ale pod­nio­sła się bez szwan­ku i, drep­cąc na drob­nych nóż­kach… zmie­rza­ła ku wóz­ko­wi, z pła­czem wo­ła­jąc:

– He­jen­to! He­jen­to!

Po raz pierw­szy nie od­po­wie­dzia­ła na to we­zwa­nie He­len­ka. Pan Ka­zi­mierz wziął bie­dacz­kę na ręce i ostroż­nie niósł ją ku do­mo­wi, po­cie­sza­jąc się my­ślą, że to może tyl­ko ze­mdle­nie, spo­wo­do­wa­ne stra­chem i bó­lem, że w naj­gor­szym ra­zie zła­ma­na może ręka lub noga…

Ani on, ani nikt w domu nie przy­pusz­czał ca­łe­go ogro­mu nie­szczę­ścia. Le­karz, na­tych­miast z są­sied­nie­go mia­stecz­ka spro­wa­dzo­ny, oznaj­mił ro­dzi­com, że He­len­ka ma nogę w dwóch miej­scach strza­ska­ną, jed­no że­bro zgnie­cio­ne, kość pa­cie­rzo­wą nad­wy­rę­żo­ną. Cze­ka­ła ją dłu­ga, bo­le­sna cho­ro­ba i cięż­kie, nie­ule­czal­ne na całe ży­cie ka­lec­two…

– Gdzie Hela? Hela… zdro­wa? – były to pierw­sze sło­wa, któ­re z trud­no­ścią wy­szep­ta­ła He­len­ka, gdy, od­zy­skaw­szy przy­tom­ność, czu­ła się bez­wład­ną z bólu i przy­po­mnia­ła so­bie wszyst­ko, co za­szło.

– Zdro­wa! zdro­wa! – ze łza­mi od­szep­ta­ła jej mat­ka, a pani Ste­fa­nia przy­klę­kła przy łóż­ku bie­dacz­ki i z nie­mem dzięk­czy­nie­niem przy­ci­snę­ła usta do bied­nej, obrzmia­łej i siń­ca­mi po­kry­tej rą­czy­ny. Od tej pory dzie­sięć lat już upły­nę­ło. Ka­ta­stro­fa, któ­rej ule­gła He­len­ka, nie ze­rwa­ła wpraw­dzie wę­złów przy­jaź­ni, łą­czą­cych obie ro­dzi­ny, lecz wpły­nę­ła na zmia­nę sto­sun­ków.

Cho­ro­ba He­len­ki trwa­ła dłu­żej jesz­cze, niż przy­pusz­czał le­karz. Oka­za­ła się po­trze­ba ope­ra­cyi w ko­la­nie, – po­tem wy­cień­czo­ną cier­pie­niem dziew­czyn­kę ka­za­no wy­wieźć na zimę pod cie­plej­sze nie­bo, wresz­cie pod­da­no ją dłu­giej i przy­krej ku­ra­cyi w za­kła­dzie or­to­pe­dycz­nym w na­dziei spro­sto­wa­nia skur­czo­nej w ko­la­nie nogi i wzmoc­nie­nia wy­gi­na­ją­cej się w ka­błąk ko­lum­ny pa­cie­rzo­wej. Nie­ste­ty, na nic się to wszyst­ko nie przy­da­ło: He­len­ka zo­sta­ła ka­le­ką i po­zo­stać nią mia­ła na za­wsze, cho­ciaż mat­ka, cią­gle ją i sie­bie łu­dząc na­dzie­ją po­lep­sze­nia, jeź­dzi­ła z nią nie­ustan­nie do wszyst­kich wód uzdra­wia­ją­cych, do wszyst­kich sta­cyi kli­ma­tycz­nych, do wszyst­kich miejsc, cu­da­mi sły­ną­cych.

Pan Ka­zi­mierz po­zo­sta­wał w domu sam z dwoj­giem do­ra­sta­ją­cych już dzie­ci star­szych i troj­giem znacz­nie młod­szych. Czu­wa­ły nad nie­mi na­uczy­ciel­ki i bony, a do­pó­ki żył pan Ło­ziń­ski, przy­jeż­dża­li obo­je na lato, i pani Ste­fa­nia obej­mo­wa­ła ster upie­ki nad licz­ną i ha­ła­śli­wą gro­mad­ką.

Gdy po śmier­ci męża za­cho­ro­wa­ła i za­prze­stać mu­sia­ła wy­cie­czek na wieś, pan Ka­zi­mierz, aby bli­żej być żony i cór­ki, któ­re czę­ści lata spę­dza­ły w Za­ko­pa­nem, prze­no­sił się na lato do wio­ski swej w Ga­li­cyi, a w zi­mie tyl­ko prze­by­wał w La­sko­wic.

Dzie­ci jego co roku wi­dy­wa­ły mat­kę i naj­star­szą sio­strę. Tkli­wa dla nich i ser­decz­na pani Ka­zi­mie­rzo­wi sta­ra­ła się wy­na­gro­dzić im piesz­czo­ta­mi cią­głą w domu nie­obec­ność, a tro­skli­wy do­zór, ja­kim były oto­czo­ne, spra­wiał, że nie czu­ły się opusz­czo­ne­mi, i na myśl im na­wet nie przy­szło mieć żal do mat­ki o to, że, He­len­ce wy­łącz­nie po­świę­co­na, zda­wa­ła się mniej dbać o resz­tę dzie­ci. Nie­obec­ność mat­ki uwa­ża­li za nie­szczę­ście dla sie­bie, nie za krzyw­dę, so­bie wy­rzą­dzo­ną, a przy­tem, zdro­wi, sil­ni, peł­ni ży­cia, przy­wy­kli do ru­chu i do swo­bo­dy wiej­skiej, prze­ję­ci byli naj­głęb­szem współ­czu­ciem dla sio­stry ka­le­ki, ska­za­nej na cią­głą pra­wic nie­ru­cho­mo­ści po­zba­wio­nej wszyst­kich roz­ry­wek, wie­ko­wi jej wła­ści­wych.

Po dzie­się­cio­let­niej bez­owoc­nej wę­drów­ce zde­cy­do­wa­ła się wresz­cie pani Ka­zi­mie­rzo­wa po­wró­cić na sta­łe do La­sko­wa. Na­mó­wi­ła ją do tego He­len­ka, któ­ra, od daw­na już zro­zu­miaw­szy, że cho­ro­ba jej jest nie­ule­czal­ną, po­go­dzi­ła się ze smut­nym lo­sem swo­im. Dłu­go roz­my­śla­jąc nad po­ło­że­niem, w ja­kiem po­sta­wi­ła ją Opatrz­ność, do­szła do prze­ko­na­nia, że, ka­le­ką na­wet bę­dąc, uży­tecz­ną być moż­na i trze­ba, a raz sol­ne to po­wie­dziaw­szy, za­pra­gnę­ła po­wro­tu do ży­cia ro­dzin­ne­go, do wsi ro­dzin­nej, gdzie każ­da twarz ludz­ka i każ­dy ką­tek, od dziec­ka jej zna­ne, cią­gnę­ły ją ku so­bie cza­rem wspo­mnień

i mil­szą jesz­cze na­dzie­ją, że, wśród nich ży­jąc, po­tra­fi przy­dać sio im na coś.

Wcze­sną więc wio­sną wró­ci­ły obie z mat­ką do La­sko­wa. Wy­jeż­dża­ła stąd He­len­ka dziec­kiem, a wra­ca­ła do­ro­słą, dwu­dzie­sto­trzy­let­nią pan­na., o kuli cho­dzą­cą, ułom­ną, we wzro­ście swo­im przez ów nie­szczę­sny wy­pa­dek po­wstrzy­ma­ną.

Po­mi­mo to, spo­koj­na była i je­że­li nie za­wsze we­so­ła, to przy­najm­niej rów­ne­go, za­wsze po­god­ne­go uspo­so­bie­nia.

Chu­dej, śnia­dej twa­rzy nie kra­sił wpraw­dzie ru­mie­niec zdro­wia, ale wy­ra­zi­stą szra­mą prze­cię­te usta uśmie­cha­ły sio z prze­dziw­ną sło­dy­czą, z prze­ślicz­nych czar­nych oczu wy­zie­ra­ła myśl ro­zum­ną, – cza­sem na­wet, gdy oży­wi­ła się He­len­ka, try­ska­ło z nich szcze­re we­se­le mło­do­ści i strze­la­ły iskry dow­ci­pu.

Dłu­gie lata cią­głe­go sam­na-sam z He­len­ką, po­trze­ba nie­ustan­ne­go nad nią czu­wa­nia, a przedew­szyst­kiem mi­łość ma­cie­rzyń­ska, spo­tę­go­wa­na trwo­gą o jej ży­cie i współ­czu­ciem nad jej dolą, spra­wi­ły, że, jak za­gra­ni­cą, tak i po po­wro­cie do La­sko­wa, He­len­ka po­zo­sta­ła je­dy­nym ce­lem ży­cia, trosk i za­bie­gów mat­ki. Go­spo­dar­stwem i za­rzą­dom licz­ne­go domu zaj­mo­wa­ła się dwu­dzie­sto­let­nia Ja­dwi­ga i z za­da­nia swe­go wy­wią­zy­wa­ła sio do­sko­na­le.

O rok star­szy od niej Adam, po skoń­cze­niu szkół do uni­wer­sy­te­tu po­szedł­szy, wa­ka­cye tyl­ko spę­dzał w domu; trój­ka młod­szych dzie­ci zo­sta­wa­ła pod kie – run­kiem wy­kształ­co­nej i god­nej za­ufa­nia na­uczy­ciel­ki. Pani Ka­zi­mie­rzo­wa mo­gła więc bez skru­pu­łu od­dać się cała uko­cha­ne­mu dziec­ku, któ­rej ka­lec­two było dla niej nig­dy nie prze­bo­la­łem nie­szczę­ściem. Sama ją ubie­ra­ła, sama sa­dza­ła na fo­te­lu, w któ­rym całe dni cza­sem prze­pę­dza­ła He­len­ka, żar­to­bli­wie na­zy­wa­jąc go "dom­kiem swo­im". Fo­tel ten, ręką ko­cha­ją­cej mat­ki przy­stro­jo­ny w ha­fto­wa­ne po­dusz­ki, miał przy­twier­dzo­ne do obu po­rę­czy spusz­cza­ne kla­py, za­stę­pu­ją­ce miej­sce sto­licz­ków. Sta­ły za­wsze na nich bu­kie­ty świe­żych kwia­tów lub kwit­ną­ce do­nicz­ki, wy­twor­ne pu­de­łecz­ko do ro­bót, któ­re z prze­dziw­ną zręcz­no­ścią wy­ko­ny­wa­ła He­len­ka, oraz le­ża­ła nowa książ­ka. I wca­le ład­nie wy­glą­da­ła He­len­ka w tym prze­no­śnym dom­ku swo­im. Z cier­pli­wym uśmie­chem, do mi­zer­nej twa­rzycz­ki przy­ro­słym, spę­dza­ła w nim nie­jed­ną cięż­ką do prze­trwa­nia go­dzi­nę nie­wy­sło­wio­nych cier­pień fi­zycz­nych i mo­ral­nych, mo­dli­twą i siłą woli bro­niąc się od wy­rze­ka­nia na swój los, za­ci­ska­jąc usta, aby ję­kiem bólu nie roz­kr­wa­wiać ser­ca mat­ki.

Po­ło­wę bliz­ko ży­cia spę­dzi­ła zda­la od ro­dzi­ny, w wa­run­kach ta­kich, że mo­gła była stać się skoń­czo­ną ego­ist­ką. Gdy jed­nak po­wró­ci­ła do domu, od razu uczu­li wszy­scy, że z tą słod­ką, jak wio­sna po­god­ną dziew­czyn­ką wszedł do domu do­bry anioł ci­szy i spo­ko­ju, rzad­ko do­tych­czas tu gosz­czą­cy. Ża­den tez z ro­dzeń­stwa, na­wet naj­młod­szy, dwu­na­sto­let­ni Ma­ryś, piesz­czoch i Be­nia­mi­nek domu, nie za­zdro­ścił He­len­ce wy­łącz­nych sta­rań mat­ki, – owszem, wy­da­wa­ły im się one rze­czą, cał­kiem na­tu­ral­ną, i bez cie­nia za­zdro­ści w ser­cu czy­ni­ło każ­cie, co mo­gło, aby spra­wić sio­strze ja­kąś przy­jem­ność, od­dać usłu­gę, uśmiech na jej usta wy­wo­łać.

Naj­tkliw­szy­mi byli dla niej Adam i Ka­zia, ró­wie­śni­ca Rom­ka.

Adam, peł­no­let­ni już mło­dzie­niec, pa­trząc na sio­strę, czuł bu­dzą­ce mu się w ser­cu, pra­gnie­nie, każ­de­mu szla­chet­ne­mu męż­czyź­nie wro­dzo­ne, oto­cze­nia opie­ką sła­bej i nie­szczę­śli­wej isto­ty. Ka­zia, swa­wol­na i żywa, jak była nią nie­gdyś He­len­ka, ci­chła i spo­mnia­ła obok sio­stry, ła­god­niej­sze mia­ła przy niej ru­chy, skłon­niej­sze do za­mknię­cia się mil­cze­niem usta. Czyn­na, całe go­spo­dar­stwo ma­ją­ca na gło­wie Ja­dwi­ga bie­gła spę­dzać przy "dom­ku" każ­dą wol­ną od za­jęć chwi­lę, a Ma­ryś i o rok od nie­go star­sza Oleń­ka, któ­rzy czu­bi­li się nie­ustan­nie, choć obejść się bez sie­bie nie mo­gli, da­le­ko zgod­niej żyli z sobą, od­kąd we­szło im w zwy­czaj go­dzi­nę przy­najm­niej dzien­nie spę­dzać na sto­łecz­ku u nóg He­len­ki.

Sie­dzie­li z gło­wą o jej ko­la­na opar­tą, a ona ci­chym, rów­nym gło­si­kiem opo­wia­da­ła im o wi­dzia­nych na sze­ro­kim świe­cie oso­bli­wo­ściach.

O so­bie tyl­ko i o cier­pie­niach swo­ich nig­dy nie opo­wia­da­ła He­len­ka, i dla­te­go to może, ze czcią i roz­rzew­nie­niem po­chy­lał pan Ka­zi­mierz wy­nio­słą po­stać dla uca­ło­wa­nia ciem­nej głów­ki ka­le­ki,

Przez cały czas po­by­tu za­gra­ni­cą nie wi­dzia­ła He­len­ka Holi, któ­ra od Śmier­ci swe­go ojca ani razu nie była w La­sko­wic. Pi­sy­wa­ły tyl­ko dziew­czyn­ki do sie­bie, o ile He­len­ce po­zwa­la­ło na to zdro­wie, a Heli czas, co­raz wię­cej na­uką za­ję­ty.

Każ­dy list He­len­ki, tchną­cej za­do­wo­le­niem z losu i nie­zmą­co­ną po­go­dą du­szy, pe­łen wy­ra­zów naj­tliw­sze­go przy­wią­za­nia, dzi­wił i roz­rzew­niał Helę, za mało jed­nak pa­mię­ta­ła tę naj­daw­niej­szą swo­ją przy­ja­ciół­kę, aby uczu­cie dla niej zaj­mo­wa­ło dużo miej­sca w jej ser­cu.

Wie­dzia­ła tyl­ko, że oba­wa o nią sta­ła się po­wo­dem ka­lec­twa He­len­ki, i czu­ła dla niej żywą sym­pa­tyę, po­łą­czo­ną z cie­ka­wo­ścią. Te­raz wła­śnie zo­ba­czyć ją mia­ła w La­sko­wic.

Pani Ło­ziń­skiej na­ka­za­li le­ka­rze ku­ra­cyę u wód za­gra­nicz­nych, po­tem dłuż­szy po­byt w za­kła­dzie dla cho­rych na ner­wy, a cho­ciaż dłu­go wzbra­nia­ła się wy­je­chać z domu, prze­mógł wresz­cie głos roz­sąd­ku. Le­ka­rze czy­ni­li jej na­dzie­ję, że po sys­te­ma­tycz­nie od­by­tej ku­ra­cyi po­wró­cić może do zdro­wia; pan Ka­zi­mierz, pan­na Anie­la za­kli­na­li ją w imie­niu dzie­ci, aby prze­zwy­cię­ży­ła cho­ro­bli­wy wstręt do zmia­ny miej­sca i zde­cy­do­wa­ła się wy­je­chać. Ule­gła więc na­mo­wom przy­ja­ciół i przy­rze­kła wy­ru­szyć w po­dróż z po­cząt­kiem wa­ka­cyi. Hela i Ro­mek spę­dzić je mie­li w La­sko­wic, co, ja­ke­śmy wi­dzie­li, nie bar­dzo po­do­ba­ło się Heli. Nic lu­bi­ła ona pana Ka­zi­mie­rza, Od­wie­dza­jąc wdo­wę przy­ja­cie­la jak mógł naj­czę­ściej, oj­cow­skiem okiem bacz­nie spo­glą­dał na dzie­ci i nie­raz szcze­rze ubo­le­wał nad nie­mi.

Pe­łen wy­ro­zu­mia­ło­ści dla nich i z na­tu­ry po­błaż­li­wy dla lu­dzi, – nie­raz jed­nak czy­nił im uwa­gi, gdy do­strzegł w nich coś, co mu się nie­wła­ści­wem wy­da­wa­ło, nie­raz w spra­wie, ich do­ty­czą­cej, sta­now­czy głos za­bie­rał.

Ła­twiej da­ją­cy sobą… po­wo­do­wać Ro­mek po­tul­nie przyj­mo­wał na­po­mnie­nia, – ale za­ro­zu­mia­łą nie­co i przy­wy­kłą do rzą­dze­nia sobą Helę nie­cier­pli­wi­ły one i gnie­wa­ły.

– Nie ro­zu­miem, po co pana Ka­zi­mierz mie­sza się do nas! – sark­nę­ła raz na­chmu­rzo­na, gdy się do­wie­dzia­ła, że od­ra­dził ma­mie po­sy­ła­nie ją na do­dat­ko­we lek­cye, ma­ją­ce się od­by­wać na dru­gim koń­cu mia­sta. – Ma prze­cie wła­snych dzie­ci pię­cio­ro!….

– Może wła­śnie dla­te­go, że pię­cio­ro ich tyl­ko ma w domu – do­bro­dusz­nie od­po­wie­dział Ro­mek i tą uwa­gą za­mknął Heli usta.

Żywo pra­gnąc po­znać He­len­kę, nie­chęt­nie mimo to je­cha­ła do La­sko­wa.

Bała się ba­daw­cze­go wzro­ku pana Ka­zi­mie­rza, jego po­wa­gi i sta­now­czo­ści, a że nie pa­mię­ta­ła pra­wie jego żony, Ada­ma i Ja­dwi­gę zna­ła mało, troj­ga zaś młod­szych od sie­bie nie była cie­ka­wą, krzy­wi­ła się więc na myśl dłuż­sze­go w nie­zna­jo­mym domu po­by­tu.

Po raz pierw­szy zresz­tą roz­stać się mia­ła z mat­ką, z Bar­ba­rą, z wy­go­da­mi do­mo­we­mi i ze swo­bo­da, i żal czu­ła do pana Ka­zi­mie­rza, że wpły­wem swo­im pa­nią Ło­ziń­ską skło­nił do wy­jaz­du i do po­wie­rze­nia mu dzie­ci na cały czas nie­obec­no­ści.ROZ­DZIAŁ III.

Ist­niał z po­cząt­ku pro­jekt, że pani Ło­ziń­ska wy­je­dzie z domu ra­zom z dzieć­mi i roz­łą­czy się z nie­mi do­pie­ro w Skier­nie­wi­cach, skąd sama z pan­ną Anie­lą po­je­dzie da­lej dro­gą Wie­deń­ską, dzie­ci zaś Byd­go­ską do sta­cyi, za Wło­cław­kiem już po­ło­żo­nej, gdzie cze­kać na nie mia­ły ko­nie z La­sko­wa.

Ale pro­jekt ten upadł w obec oba­wy, że wzru­sze­nie po­że­gna­nia w po­łą­cze­niu ze zmę­cze­niem po­dró­ży za­szko­dzić może cho­rej. Sta­nę­ło więc na­tem, że pani Ło­ziń­ska z nie­od­stęp­ną pan­ną Anie­lą pierw­sza dom opu­ści i wy­je­dzie, przez ni­ko­go na dwo­rzec nie od­pro­wa­dzo­na, a Hola i Ro­mek na­za­jutrz do­pie­ro pusz­czą się w dro­gę.

Tak się też sta­ło. Bez łez, bez jaw­nych oznak żalu uca­ło­wa­li Ro­mek i Hela mat­kę, ubra­ną już do po­dró­ży, i wy­pro­wa­dzi­li ją do cze­ka­ją­cej w bra­mie ka­re­ty. Ale gdy po­jazd wy­to­czył się za bra­mę, a oni po­wró­ci­li do opu­sto­sza­łe­go miesz­ka­nia, gdy… prze­cho­dząc mimo po­ko­jów mat­ki, uj­rze­li drzwi i okna na­ro­ścież otwar­te, dziw­nie im się ser­ce ści­snę­ło. Cho­ciaż do przy­ćmio­ne­go zwy­kle miesz­ka­nia pły­nę­ła fala świa­tła i cie­pła ra­zem z wo­nią kwit­ną­cych w ogród­ku aka­cyj i ja­śmi­nów, choć nie po­trze­ba już było cho­dzić na pal­cach i zni­żać gło­su do szep­tu, tak smut­no im się jed­nak zro­bi­ło, że o mało nie roz­pła­ka­li się na cały głos.

Ro­mek sta­nął w jed­nem oknie i za­pa­trzył się w osy­pa­ny bia­łe­mi gwiaz­decz­ka­mi krzew ja­śmi­nu, – Hela sta­nę­ła w dru­giem i… za­pew­ne za­pa­chy, bi­ją­ce z ogród­ka, ude­rzyć jej mu­sia­ły do gło­wy, bo opar­ła głów­kę o fra­mu­gę okna i przy­mknę­ła po­wie­ki, z pod któ­rych ci­che i rzę­si­ste łzy spły­wać po­czę­ły.

Po­czu­li w tej chwi­li obo­je, ile miej­sca zaj­mu­je w ich ser­cu ta mat­ka, zaj­mu­ją­ca go tak mało w ich ży­ciu, – po­czu­li, że sama jej obec­ność jest już dla nich opie­ką, bro­nią­cą ich od tego uczu­cia opusz­cze­nia i sa­mot­no­ści, ja­kie­go po raz pierw­szy w ży­ciu do­zna­wa­li.

Nie mie­li jed­nak cza­su na dłu­gie roz­my­śla­nia nad swo­jem po­ło­że­niem. Trze­ba jesz­cze było po­skła­dać dro­bia­zgi, po­czy­nić nie­któ­re spra­wu­necz­ki; wy­szli wiec z domu obo­je, i kil­ka go­dzin, po­zo­sta­ją­cych do wie­czo­ra, upły­nę­ło im nie­po­strze­że­nie. Na­za­jutrz zbu­dzo­no ich bar­dzo wcze­śnie.

Dba­ła o nich Bar­ba­ra przy­go­to­wa­ła wy­bor­ne śnia­da­nie, któ­re­go obo­je nie tknę­li pra­wie, –

przy­spo­so­bi­ła im na dro­gę ko­szyk z prze­ką­ską, zło­żo­ną z róż­nych przy­smacz­ków, wca­le nie ską­po wy­dzie­lo­nych, i prze­że­gnaw­szy obo­je krzy­żem świę­tym, za­nim prze­stą­pi­li próg miesz­ka­nia, wsia­dła z nie­mi do do­roż­ki, aby ich od­wieźć na ko­lej.

Jan ku­pił bi­le­ty i wy­szu­kał wa­gon "dla nie­pa­lą­cych". P. Bar­ba­ra wpro­wa­dzi­ła Hele do środ­ka, usa­do­wi­ła ją naj­wy­god­niej, jak mo­gła, upo­mnia­ła obo­je, aby z ni­kim nie za­bie­ra­li w po­dró­ży zna­jo­mo­ści, i ze łza­mi w oczach po­że­gnaw­szy swo­ich wy­cho­wań­ców po sta­re­mu sło­wa­mi: "Jedź­cie z Bo­giem", sta­ła na plat­for­mie, do­pó­ki po­ciąg nie ru­szył. Obok niej stał Jan, któ­ry z bar­dzo mar­kot­ną miną roz­sta­wał się na tak dłu­go z Rom­kiem.

– Nie mo­gli też to i nas za­brać do La­sko­wa! – z wy­rzu­tem się ode­zwał, idąc obok p. Bar­ba­ry w od­le­gło­ści, na­ka­za­nej mu przez usza­no­wa­nie, ja­kie wzbu­dza­ła w nim za­stęp­czy­ni pani domu.

– Może ra­zem z me­bla­mi i z ca­łem miesz­ka­niem? – sar­ka­stycz­nie od­rzu­ci­ła Bar­ba­ra, lu­bią­ca nie­kie­dy do­ciąć Ja­no­wi. – Bo gdy­by­śmy obo­je po­je­cha­li z dzieć­mi, to nie wiem, kto­by tu domu pil­no­wał!

Na tak roz­sąd­ną uwa­gę nic już nie miał Jan do po­wie­dze­nia, cho­ciaż głę­bo­ko był prze­ko­na­ny, że do­ga­dza­nie każ­de­mu za­chce­niu Rom­ka i sprzą­ta­nie wiecz­nie po­roz­rzu­ca­nych jego rze­czy da­le­ko waż­niej­szą jest spra­wą od oku­rza­nia sprzę­tów i to­cze­nia wal­ki z mo­la­mi.

Ro­mek i Hela, zo­staw­szy sami, roz­go­ści­li sio w wa­go­nie ze zręcz­no­ścią, do­wo­dzą­cą, że umie­ją ra­dzić so­bie. Wy­do­by­li obo­je książ­ki, któ­re so­bie przy­go­to­wa­li na dro­gę; Ro­mek umie­ścił pod ręką spo­ry ko­szy­czek jak bursz­tyn prze­zro­czy­stych, ape­tycz­nie za­ru­mie­nio­nych cze­re­śni, i przez czas ja­kiś je­cha­li obo­je w mil­cze­niu, przy­glą­da­jąc się za­bu­do­wa­niom sta­cyj­nym i pod­miej­skiej oko­li­cy.

Na to­rze wy­cią­gnię­tą, jak wąż mie­nią­cą się w słoń­cu li­nią rel­sów pę­dził po­ciąg, mi­ja­jąc sta­cye jed­ną po dru­giej.

Ukry­ty w zie­le­ni pa­ła­cyk Prusz­ko­wa, – ro­ją­cy się tłu­mem let­nich go­ści Gro­dzisk, – Ruda, nie­opo­dal któ­rej wre pra­co­wi­tym ru­chem fa­brycz­na osa­da Ży­rar­do­wa, – ma­low­ni­czy, po­ciem­nia­łem zwier­cia­dłem rzecz­ki prze­cię­ty park skier­nie­wic­ki, – wszyst­ko to prze­su­wa­ło się z ko­lei przed oczy­ma mło­dych na­szych po­dróż­nych. Roz­le­głe, nie po­zło­co­ne jesz­cze zbo­żem fa­lu­ją­cem, sła­ły się na­oko­ło rów­ni­ny ma­zo­wiec­kie i ży­zne łan}- ku­jaw­skie, – tu i owdzie zwar­tym mu­rem zie­lem ciem­nia­ły lasy, lub w wian­ku to­po­li bie­la­ły dwo­ry wiej­skie i chat wie­śnia­czych sze­re­gi, – mi­ga­ły w prze­lo­cie łąk smu­gi o zżół­kłej od ostrza kos zie­le­ni.

Wzrok He­len­ki błą­dził obo­jęt­nie po szyb­ko zmie­nia­ją­cych się ob­ra­zach, – lecz Ro­mek, wiel­ki ma­ją­cy po­ciąg do tego, co się ty­czy­ło go­spo­dar­stwa i wsi, wszyst­kie­mu przy­glą­dał się z za­ję­ciem.

Po nie­doj­rza­łej jesz­cze, lecz zdol­nej, a czy­ta­niem roz­wi­nię­tej już gło­wie jego cho­dzi­ły róż­ne my­śli, tera ży­wiej go zaj­mu­ją­ce, że do­ty­czy­ły nie­zna­ne­go mu przed­mio­tu i same nie­ja­sno sfor­mu­ło­wa­ne­mi były.

Czuł Ro­mek, że po­mię­dzy nim a ota­cza­ją­cym go świa­tem ży­wych i mar­twych two­rów ist­nie­je i ist­nieć musi ja­kiś łącz­nik, – ale zna­leźć go nie umiał, a świa­tu do­ty­kal­nej rze­czy­wi­sto­ści czuł się ob­cym.

Ob­cym był mu rów­nież lud, jego pra­ca, jego po­ję­cia i spo­sób my­śle­nia. Poj­mo­wał to prze­cie, ze wie­dza książ­ko­wa nie jest alfą i ome­gą mą­dro­ści, ze zna­jo­mość ży­cia i lu­dzi, naj­dziel­niej­szy spraw­dzian mło­dzień­czych po­glą­dów i teo­ryi, z ksią­żek wy­snu­tych, nie ogra­ni­cza się na zna­jo­mo­ści z ko­le­ga­mi i na sto­sun­kach ze sfe­rą to­wa­rzy­ską, do któ­rej się uro­dze­niem i wy­cho­wa­niem na­le­ży.

Nie­raz też so­bie obie­cy­wał zbli­żyć się do "warstw niż­szych", jak je na­zy­wa­ne­mi sły­szał, sam to wy­ra­że­nie po­wta­rza­jąc, cho­ciaż nie bar­dzo ro­zu­miał, na czem się wła­ści­wie za­sa­dza owa niż­szość.

Za­wsze jed­nak koń­czy­ło się na za­mia­rach, bo na speł­nie­nie ich nig­dy w mie­ście nie miał cza­su.

Na­uka szkol­na, przy­go­to­wa­nie się do niej w domu, czy­ta­nie nad­pro­gra­mo­we, kie­dy-nie­kie­dy za­ba­wa lub dłuż­sza z ko­le­ga­mi roz­mo­wa za­bie­ra­ły mu czas wszy­stek.

Po pro­stu wol­nej chwi­li, rów­nież jak i spo­sob­no­ści mu bra­kło do za­wią­zy­wa­nia sto­sun­ków z jed­nost­ka­mi, sto­ją­ce­mi poza ob­rę­bem koła, w któ – ram się sam ob­ra­cał. Pani Ło­ziń­ska zresz­tą w cią­głej żyła oba­wie, aby dzie­ci jej, tak mało czu­ją­ce ro­dzi­ciel­ską kon­tro­lę nad sobą, nie sko­rzy­sta­ły z po­zo­sta­wio­nej im swo­bo­dy dla za­da­wa­nia się ze złem to­wa­rzy­stwem; przy każ­dej spo­sob­no­ści pro­si­ła, upo­mi­na­ła, aby nie za­wią­zy­wa­ły nie­wła­ści­wych sto­sun­ków, – wy­ka­zy­wa­ła im całą onych szko­dli­wość, – bła­ga­ła, aby się ich strze­gły.

Ro­mek, po­wol­ny ży­cze­niom mat­ki, któ­rą go­rą­cu ko­chał, sto­so­wał się do jej woli przez wro­dzo­ną ule­głość oraz przez mi­łość dla niej, – Hela przez le­zą­cą w jej cha­rak­te­rze wy­nio­słą obo­jęt­ność dla wszyst­kie­go, co uwa­ża­ła za nie­god­ne sie­bie, osób­ki bar­dzo wy­so­ko w jej mnie­ma­niu sto­ją­cej.

Wzra­sta­li więc obo­je niby miesz­kań­cy in­nej ja­kiejś pla­ne­ty, – mie­li swój świat wła­sny i cia­sny, sztucz­ny, w książ­kach i szczu­płych ścia­nach domu za­mknię­ty, nie­zna­jo­mo­ścią prak­tycz­ne­go ży­cia i lu­dzi in­nej sfe­ry ogra­ni­czo­ny.

Rzad­ko na­wet przy­cho­dzi­ło im na myśl, że poza nim jest jesz­cze świat inny, świat trosk, prac, spraw i za­bie­gów im nie­zna­nych, a nie mniej prze­to waż­nych, – że prócz lu­dzi im zna­nych są całe jesz­cze rze­sze, w któ­rych każ­da jed­nost­ka sama so­bie jest świa­tem, każ­da dzia­ła, czu­je, wal­czy, do cze­goś z tru­dem dąży… O "bra­ter­stwie dusz" wie­dzia­ła Hela z po­ezyi; o "wszech­bra­ter­stwie ludz­kiem" czy­tał Ro­mek w po­chwy­ta­nych tu i owdzie książ­kach; o tem, że wszy­scy "brać­mi je­ste­śmy w Chry­stu­sie", sły­sze­li obo­je na lek­cy­ach re­li­gii, – lecz w prak­ty­ce ży­cia so­bie tyl­ko byli bra­tem i sio­strą.

Ta­kie to i wie­le in­nych po­dob­nych my­śli snu­ło się Rom­ko­wi po gło­wie przez cały czas po­dró­ży.

Na­su­wał mu je wi­dok zbóż, wze­szłych z ziar­na, pra­co­wi­ta, ręką rzu­co­ne­go, – po­wiew wia­tru, przy­no­szą­ce­go za­pach zie­mi, płu­giem ora­czy po­kra­ja­nej, i zło­żo­ne­go w sto­gi sia­na, – szum lasu, obrze­ża­ją­ce­go ciem­ną rama… na­syp dro­gi że­la­znej. "Wszyst­ko, czem przy­ro­da oj­czy­stej zie­mi prze­ma­wiać umie do ser­ca jej sy­nów, wszyst­ko wo­ła­ło wiel­kim gło­sem na po­grą­żo­ne w za­du­mie chło­pię: "Patrz! po­zna­waj! ko­chaj! żyj!" I dziw­nym we­dług nie­go tra­fem przy­po­mnia­ły mu sio i sta­ły się te­raz do­pie­ro zro­zu­mia­ły­mi wier­sze, któ­re przed nie­ja­kim cza­sem czy­ta­ła mu Hela, uno­sząc się nad ich śpiew­no­ścią; uczy­ła się ich na­wet dla tej śpiew­no­ści na pa­mięć gło­śno, w jego po­ko­ju, i on też, choć nie bar­dzo w po­ezyi roz­mi­ło­wa­ny, mi­moch­cąc za­pa­mię­tać je mu­siał.

Wy­raz po wy­ra­zie wra­cał mu te­raz do pa­mię­ci, jak­by za­klę­ciem wy­wo­ła­ny, i w du­szy, w my­śli, w uszach na­wet śpie­wa­ło mu coś prze­cud­nie:

Na­tu­ra cala na zie­mi, nie­bie

Peł­na jest gło­sów:

– "Bądź czy­sty!" – woła nocą do cie­bie

Gwiaz­da z nie­bio­sów.

– "Bądź spra­wie­dli­wy!" – szem­rze krze­wi­na,

Pod wi­chrem drżą­ca.

Lot orła gło­si: – "Wiel­kich kra­ina

Jest aż u słoń­ca".

– "Pra­cuj!" – psz­czół roje brzę­czą na łące

Rwą­ce­mu kwia­ty.

– "Bądź do­bry!" – uczy drze­wo, da­ją­ce

Owoc bo­ga­ty.

– "Jam ka­mień – wola sza­fir, – a w ło­nie

Świe­cę błę­ki­tem!"

– "Uko­chać umiej!" – szep­ce kwiat, wo­nie

Zie­jąc z roz­kwi­tem.

Rze­ka na­ucza: – "Przez ży­cia tory

Uj­ście czyń so­bie".

Liść spa­dły pra­wi: – "Znaj ży­cia pory,

Umiej ledz w gro­bie".

A wszyst­kie dźwię­ki, zla­ne do­ko­ła,

I prze­strzeń głu­cha,

Wszyst­ko w chór zla­ne: – Czuj w so­bie – wola –

Ludz­kie­go du­cha!"

Za­to­pio­na w czy­ta­niu Hela mało zwra­ca­ła uwa­gi na kra­jo­braz, prze­su­wa­ją­cy się przed jej oczy­ma w wąz­kiej ra­mie wa­go­no­we­go okien­ka. Książ­ka, któ­rą czy­ta­ła, zaj­mo­wa­ła ją na­wet tak żywo, że rada była mil­cze­niu bra­ta, któ­re zresz­tą zwy­kłem było u nie­go zja­wi­skiem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: