- W empik go
Serce Tajgi. Zbiór opowiadań - ebook
Serce Tajgi. Zbiór opowiadań - ebook
Wojna Sprawiedliwości. Tak też pełni własnej pychy zwą zagładę mojego ludu. Mojej przeszłości. Mojej cywilizacji i wartości przez nią dzierżących. Arkony... Ostatnia Arkonka, przeklęta, by mimo końca trwać. Kroczyć, żyć mimo dawnego zakończenia historii naszej. Świadek zmian, świadek powstawania nowych krain, świadek nienawiści i pogardy wobec mnie i wszystkiego co w życiu kochałam, które tylko tak gorszący mnie strach może tłumić. Na zawsze wrota Nawi przede mną zamknięte i obcować mi na tak obcej mojej ziemi, zwanej inaczej kogo byś się nie zapytał. Gaja zwaną tak przez rasy nowodzierżce Elfy, Lupiny, Wodniki i Wąmpierze, Jothrostrad, przez komunalnych jelenioludzi kontynent Bradę zasiedlających. Może Drzewnia, nazwa stara od Kosmicznego Drzewa się wywodząca. Moja. Przez Arkończyków i dzisiejsze krainy tlące we mnie iskrę złudnej nadziei, Pyrię i Rusałcze Jezioroborze używana. Vedotea, nazwa pradawna. Do starych ludzi przynależna, gdy po świecie stąpała jeszcze nasza bogini kochana, chramowi, któremu pracę mego ciała oddałam. Święta buntowniczka, która stawiła się swym boskim władcom, by ludzkości dać nadzieję. Złamać cykl degradacji. Ciało świątynią człowieka, a każdy człowiek - bogiem... Cykl toczy się dalej. Zostałam tylko ja. Moje popadające w szaleństwo ciało i nieliczne demony, czy stwory mityczne, co to pamiętają starą naukę. Zasiądź zatem czytelniku, gdyż zabiorę Cię w początki sagi, epoki, którą przyszłe pokolenia "Końcem Jutra" będą zwać.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-957886-0-4 |
Rozmiar pliku: | 7,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
" ... Nie przyjechaliśmy tu walczyć. Wojska Paktu zostały związane przy delcie Jarmuły. Palcie domy, grabcie świątynie, a mężczyzn szlachtujcie. Nie. Nie jesteście tu by błyskać honorem. Nikt na tej wojnie nie jest. Walczymy za sprawiedliwość i sprawiedliwość będziemy wymierzać. Za krzywdy nam wyrządzone i poniżenie na nas zesłane. Kobiety i dziewoje małe brać w niewolę. Jak jakiemuś chłopcu coś się stanie, to przed sądem polowym nie staniecie. Bez gwałtów. Pojmane kobiety jeszcze do was nie należą. Przydzielaniem kobiet zajmą się rozbiornicy. Będą je odpowiednio wydawać za zasługi wojenne i Trybunał ma was w opiece, jeżeli jakiemuś lordowi przypadnie ociężona przez jednego z was...."
~Odprawa Drugiej Chorągwi Złotego Słońca. Kroniki Wojny Sprawiedliwości.
Autor nieznany.
I
Deszcz siąpił w najlepsze. Promiennie uśmiechająca się Ewelina szła luźnym krokiem przez wydeptaną, szeroką ścieżkę pośrodku wioski. Osadę zaścielały ciasno obok siebie rosnące, wysokie na dwa sążnie, grzyby o szerokich, pokrytych wyrazistymi brodawkami, kapeluszach z blaszkowatymi spodami.
Zwisały z nich przeróżne ozdoby; gliniane dzwoneczki, lalki, łapacze snów, bądź kolorowe chorągiewki. Sękate trzony grzybów zaś były szerokie, szaro-brązowe, często zniekształcone, z wydrążonymi drzwiami, oknami i otaczającymi ściany wzorkami i prymitywnymi rycinami. Niektóre nawet szczyciły się, dobudowaną do trzonu, drewnianą szopą bądź balkonikiem, jeżeli grzyb był wystarczająco wysoki, by posiadać piętro.
Mieszkańcy na widok idącej Łowczyni, zatrzaskiwali drzwiczki okien z przestrachem. Ci nieliczni i niezłomni, co nie przeszkadzał w codziennych zajęciach deszcz, uciekali w popłochu do swych grzybiastych chat. Gdzieniegdzie dało się zobaczyć wścibskie dziecięce oczy, zaglądające w szpary okien, prędko zaraz od owych okien bywały odciągane przez rodziców. Nie zrażało to jednak Eweliny, i nie pozbawiało jej radosnego uśmiechu. W sumie nawet nie wiedziała, czemu humor tak mocno dzisiaj trzymał. Obudziła się rano dość wypoczęta. Wstała ze starannie wyszukanego mięciutkiego mchu, by zostać przywitana przez grzejące promienie letniego poranka i melodyjne wołania ptaków. Na poprawę samopoczucia poczęstowała się poziomkami leśnymi rosnącymi niedaleko jej miejsca odpoczynku. Wybrany szlak leśny, pachniał wonną gamą kwitnących paprotników, kwiatów leśnych oraz przeróżnych kryształków wonnych. Potem zaś spotkała myśliwego, przyłapując go na dość wstydliwej dla niego pozycji i towarzyszącej temu czynności. Ten po dość kompromitującej wymianie zdań, nakierował ją na wioskę, którą teraz się przechadzała, prosząc o pomoc w rozwiązaniu dość obiecująco brzmiącego problemu gnębiącego jego osadę. I jeszcze ten deszcz. Ewelina uwielbiała, gdy rozrywała się nad nią chmura, by zaraz zalać jej skórę tysiącami, masujących, chłodnych kropel.
Szła więc, nie mogąc się wyzbyć malującego na jej twarzy szczęścia, podczas to, gdy wystraszeni chłopi, pouciekali i gapią się teraz w wielkim zdumieniu na przechadzającą ich wioską, uśmiechającą bez zrozumiałego dla nich powodu, legendarną Płomienną. Następna wesoła myśl utrwalająca jej humor. Stanęła w końcu przed drzwiami, wyższej i szerszej od pozostałych grzybiej chaty, stojącej na środku wioski. Nad okrągłymi, obitymi żelazem, drzwiami wisiały dwie skrzyżowane siekiery. Symbol sołtysów w krajach Śródlądzia. Uderzyła pięścią trzy razy o drzwi. Czekała. Z wnętrza rozległ tupot nerwowo stawianych kroków, a wraz z nim szuranie ciężkich mebli. Kroki zatrzymały się przy drzwiach. Rozbrzmiało metaliczne szczękanie i szelest odsuwanych, żelaznych łańcuchów. Drzwi uchyliły się, a w progu stanął niewielki, grubawy, łysiejący Elf w średnim wieku. Odziany był w prostą, wykonaną z szorstkiego, brązowego futra, szatę, co zdawała się być o wiele za duża dla jego i tak szerokiej sylwetki. Okrągłą, pulchną twarz, znaczyły liczne zmarszczki oraz znamiona, skutecznie nadające jego wizerunkowi sędziwy wiek. Wydajną szczękę i niewielki podbródek pokrywała krótka, równo ostrzyżona, czarna broda. Drobny, niemal świński, nos zdawał się mu drżeć. Niewielkimi, wysoko osadzonymi oczyma, lustrował nerwowo Ewelinę, ściskając w wyczekiwaniu swe wąskie, otoczone zarostem, wargi. Milczenie trwało dosłownie chwilę, po czym Elf w końcu się odezwał.
- Pani Płomienna? - zapytał, suchym, drżącym głosem, jakby od jakiegoś czasu narastał w nim lęk przed wypowiedzeniem tych słów.
- Owszem – odpowiedziała łagodnym, życzliwym tonem. - Spotkałam na szlaku Rona, waszego łowczego. Mówił, że macie problem, którym mogę się zająć... Mogę wejść?
- Ależ tak, tak. Zapraszam. Już nam powiedział, że nadchodzisz - odpowiedział nerwowo, wyrwany z zamyślenia. Odsunął się i przytrzymując okrągłe drzwi, wskazał niewielki prostokątny stolik z krzesłami pośrodku na pozór ciasnej izby. Postawiła krok za próg, wychodząc z chmury deszczu.
Uchyliła się instynktownie, gdyż sufit zdawał stwarzać sobą wrażenie dużo niżej osadzonego niż był w rzeczywistości. Sama izba zaś była skromnie, lecz przyjemnie umeblowana regałami, komodami i szafami, a gdzieniegdzie nawet wisiały trofea myśliwskie i drewniane lalki. Czyste Ściany były wyłożone ciemnobrązowymi panelami i tak samo jak na dębowej podłodze, widniały na niej wyryte przeróżne wzory. Wydłubane w ścianie trzy łuki, prowadziły do innych pomieszczeń w chacie: kuchnia, sypialnia, a nawet klatka schodowa.
Elf trwał jakiś czas ze spuszczoną głową przy otwartych drzwiach, aż Płomienna się rozgości. Ku jego zdumieniu nie zauważył żadnych mokrych plam i śladów wyniesionych z ulewy. Uniósł lekko głowę ze zdumienia, gdy zobaczył, że z całej sylwetki legendarnej Najemniczki intensywnie unosi się para wodna. Nie wyglądała na przemoczoną. Bujne, krwiste włosy opadały z wdziękiem po plecach, a jej dziwna, aksamitna szata lśniła w świetle świec, jakby nigdy nie miała styczności z jakimkolwiek brudem. Westchnął głęboko, po czym w końcu zamknął drzwi. Ewelina nie czekając na dalsze zaproszenia, przysunęła do siebie jedno z krzeseł. Opadła na nie z gracją, opierając się plecami o oparcie i założyła nogę na nogę. Elf podszedł do niej nieśmiało, stając obok niej.
- Wino mam, jeśli pani zechce - oświadczył niepewnie. Ta parsknęła pogodnym śmiechem.
- Zachowaj te siki na wypadek wizyty błękitnokrwistych. - Elf zmieszał się. - Mleko żubrze masz? Widziałam waszą zagrodę. Sobie zresztą nie żałuj wina.
- M...Mamy pani - przytaknął porozumiewawczo w stronę pomieszczenia z kuchnią. Usłyszała dochodzące stamtąd kroki. Gospodarz zasiadł ostrożnie naprzeciw Płomiennej.
- Jak cię zwą sołtysie?
- Jarko Krodeń, pani.
- Mi możesz mówić Ewa, bądź Ewelina, jak wolisz.
- Tak... Mm. Ewo - wyrecytował, z ledwo tlącym uśmiechem.
- Świetnie. Jarko. A zatem interes. - Z kuchni wyszła szczupła, ubrana w niebieską lnianą suknię, piegowata elfka w średnim wieku o atrakcyjnej wąskiej twarzy i długich kasztanowych warkoczach. Z niepewnym, nerwowym krokiem niosła ku nim dwa wypełnione kufle. Postawiła je przed nimi, po czym niemal biegnąc, uciekła w popłochu do izby kuchennej,
- Ładną wybrałeś sobie żonę Gospodarzu - stwierdziła z uznaniem.
- I mądrą przede wszystkim, pani.
- Taaa. Zdecydowanie jedna z ważniejszych cech, jeżeli masz się z kimś związać na całe życie. Swoją drogą i chata wasza też dość wykwintna i ładnie urządzona.
- Odziedziczona po ojcu, dziadzie i pradziadzie Ewelino. - Jego głos przybierał spokojny rozluźniony ton
- Dynastia Sołtysów. No, no. Cóż, w każdym razie wróćmy do problemu. Tak. A zatem – odchrząknęła. - Skrzacia Iglica. Nie byle jaka zresztą, bo iglica skrzatów niebiańskich. Nazywanych potocznie Nieboidami, a przez was uniwersalnie, niezależnie od rzeczywistej rasy, karłoludami. Iglica usytuowana niedaleko waszej wioski, datująca się jeszcze przed owej osiedleniem. - Jarko Krodeń przytaknął głową. - Co z nią?
- Otworzyła się - wypowiedział niepewnie, ściskając sękate dłonie na stole. Widząc, że Ewelina czeka w skupieniu na dalsze informacje, kontynuował – Dwa tygodnie temu. Była zamknięta jednego dnia, a następnego już była otwarta.
- Zamknięta? W jakim jest stanie?
- Dobrym pani. Ściany i dwór zarosły, ale skrzacie murarstwo trzyma się silnie. Nietknięte przez elfią, czy jakąś inną rękę. Stała po prostu, nikomu nie wadziła. Tylko dziatki trza było pilnować, by się tam nie bawiły.
- Czyli siedziba arystokracji wymarłej, od przynajmniej siedmiuset lat, rasy - mówiła w zamyśle do siebie. - Rasy karłoludów naturalnie osiedlającej się w rejonach górskich, którzy z jakiegoś powodu osiedlili się Tu na Śródlądziu i stała sobie owa siedziba tak przynajmniej siedemset lat, wypełniona zapewne rozmaitymi cudami kinetechniki. Nikt się nią nie zainteresował?
- Nie wiem, pani. Za mego żywota nikt. Za ojca mego i dziada z tego co mi wiadomo też nikt. A pytałem się, interesowałem się.
- Nikogo innego lub czegoś innego dziwnego nie widzieliście?
- Niczego. Uważałem. Łaziłem po chatach i pytałem, wszystko starałem się spamiętać. Jedynie Baśce od Rzeźników mleko prędzej skisło, a Rono mówił, że jeno wilkorów parę po lesie łaziło. Myśmy oddaleni od miast i głównych traktów. Tu nikt nie zagląda. - Recytował coraz to bardziej nerwowym tonem.
- Wilkory, znaczy co? Wilki czy te przerośnięte bydlaki z pasma Kości?
- Wi-Wilki pani Ewelino. Przepraszam najmocniej.
- Nie szkodzi. Uspokój się, czas mnie nie goni - uśmiechnęła się ciepło. Przyłożyła kufel z gęstym mlekiem do ust. Sołtys kiwnął głową, przełykając ślinę i spróbował kontrolować swój oddech. - Mm. Białe? - zapytała z uznaniem.
- C-co?
- Czy mleko z białych żubrów?
- Tak. Tak... Ziemia dobra to i trawa dobra rośnie. Całe stado teraz mamy.
- Można było się domyślić- zakręciła kuflem, z rozkosznym wyrazem twarzy. - Cudowny posmak Wanilii i Cynamonu.
- Czego?
- Przyprawy - odpowiedziała rozbawiona. - Coraz więcej to ich uprawiają na południu. Może nawet jeszcze za twojego życia będzie cię na nie stać - westchnęła. - No w takim razie, co w związku z tym, że się otworzyła. Bogacić się teraz powinniście, a nie biadolić. Potwór jakiś tę iglicę zamieszkuje?
Pochylił głowę do przodu, jakby następne słowa miały krytyczne znaczenie. - Upiór pani.
- Czyli jednak potwór. Skąd wiesz, że to upiór?
- Bo słychać to jak się stanie przed wejściem. Szum i szept. Czasami zawyje, pełnym nieszczęścia głosem kobiety. Trzech z naszych weszło do środka... I... Wszedłem za nimi, gdy nie wracali - głos znowu zaczął drżeć. - Leżeli na schodach. Czasami się słyszy najemników w miastach. Opowiadają o tym jak elfy wędrują na kraniec świata, daleko na południe. Jak ich ciała umierają w tamtym słońcu. Tak nasi chłopcy wyglądali. Szare, suche ciała. Nie zabrałem ich. Jakieś upiorne światło rozbuchało na schodach, a potem czarny wielki kształt mym oczom pojawił i drżał i rozmywał się.
- Jak wyglądał?
- Nie wiem. Musiałem uciekać. Nie brałem nic, bo jeszcze cholerstwo polazłoby za mną do wioski. Od tamtej pory nikt nie wchodzi.
- Czyli mam się pozbyć Upiora, z pradawnego dworu Nieboidów.
- Tak.
- Nie stać was. - Sołtys zbladł i już miał coś wypowiedzieć, ale Ewelina powstrzymała go ruchem ręki. - Ile dacie radę zebrać na symboliczną zapłatę?
- Ja n-nie wiem pani. Piętnaście, może Trzydzieści merów..
- Niech będzie te piętnaście. Może wynagrodzę sobie to jakimś artefaktem, który wpadnie mi w oko. Nie bój się, szabrownikiem nie jestem, nie ogołocę was. Trzeba czegoś naprawdę pokaźnego, co mogłabym do czegoś użyć, bym to podwędziła. Zaś normalnych, artefaktów, jeżeli rzeczywiście iglica ta nie była ruszana...
- Nie była - wszedł jej w słowo sołtys. - Byłem w środku. Pełno kurzu, nawet szczury widziałem. Ale świecidełek tam pełno.
- To i wartość czterdziestu takich waszych wiosek można tam znaleźć.
- Dobrze Ewelino - po raz pierwszy, jego okrągła twarzyczka wykrzywiła się w blady uśmiech.
- W takim razie - zachłysnęła się mlekiem. - Mm. Zrobimy tak. Wejdę do tej waszej Iglicy. Ty swoim ziomkom za to przekażesz, by pod żadnym pozorem nie wchodzili tam za mną. Nie wiem do końca z czym będę miała do czynienia. Może się okazać, że nic z tym się nie da zrobić. Może być tak, że nie wyjdę. W takim razie poradzę, by cała wasza wioska się spakowała i spieprzała jak najdalej, co i tak zresztą powinna zrobić.
- Co?
- Zaraz wytłumaczę. Jeżeli nawet uda mi się wyjść, absolutnie nikt tam nie może po mnie wejść, dopóki nie oznajmię, że jest po sprawie. Z upiorami bywa tak, że czasami trzeba złamać samo ogniwo ich wiązań, co jest bardziej skomplikowane niż machnięcie bronią, choć i to czasami działa. I tak. Gdy wykonam to zlecenie i doszczętnie ograbicie Iglicę, zalecam wam opuszczenie na stałe waszej wioski i osiedlenie jak najdalej od owej wieży.
- Ależ jak to? Upiór może wrócić? - zląkł się sołtys.
- Nic się nie orientujecie, co się teraz dzieje na świecie? - zapytała chłodno kobieta. - Nie. Upiór nie wróci. Złamie się więzy, to odejdzie na zawsze. Więzy mogą mieć zabezpieczenia, usiane iluzjami i paradoksami, ale jak się je zerwie to jest to ostateczne przegnanie. Mmm, uwolnienie upiora, prawidłowe określenie. O wiele gorsze „Coś" może was najść, po tym jak tego upiora się pozbędzie i wyrżnie was wszystkich w pień. Naprawdę nie wiesz?
- Pani n-nie. Ale nie możemy opuścić tej ziemi. To ziemia naszych dziadów, tu świetny grunt na uprawy, tu żyjemy i harujemy od stuleci, kultywując spuściznę naszych przodków. Ta wioska zasługuje na lepszą przyszłość, nie można jej tak po prostu rzucić!
- Można i musicie. Szpicogórzanie wyłażą ze swojej góry i mordują i palą, co im tylko po drodze nawinie. Nie dyskryminują ze względu na wiek. Może, jeżeli nie jesteś elfem, to przejdą obojętnie, ale nimi jesteście. Wszystkich ciągnie do karłoludzkich ruin, więc jeżeli do tej pory żaden się nie zjawił, to oznacza, że coś trzymało ich z daleka i prawdopodobnie tego już nie ma, skoro iglica została otwarta. W pewien sposób ten Upiór was ocalił, inaczej byście okradli i nie byłoby potrzeby mnie tu sprowadzać.
- Ewelino, nie możemy. Elfy tutaj nie porzucą wioski, są zbyt na to niezłomne. - z trudem starał opanować drżenie, lecz jego łamiący głos zdradzał przerażenie i żal, które go teraz wypełniało.
- Karłoludy przyjdą po was.
- A jeśli nie? A co jeśli nie? Mamy od tak porzucić dorobek zostawiony nam po przodkach, przez byle pogłoskę, że coś po nas przyjdzie?
- To nie jest pogłoska Jarko. Biłam się z nimi, byłam świadkiem, uciekałam przed nimi. Nie ryzykujcie.
- Toć palisadę postawimy. Wał, fosę. Strażników wynajmiemy. Przecie będziemy mieli na to bogactwa.
- Zabije strażników, palisadę spali, może paru z was zdoła uciec.
- A ty? Obroniłabyś nas, jesteś legendą nikt tobie nie jest równy.
- Nie ma na Gaji władcy, co by dysponował wystarczającym majątkiem, by wysłać mnie przeciw jednemu z tych łażących pancernych wozów. - parsknęła ponuro Płomienna. Sołtys objął twarz dłońmi.
- Nie odejdą, nie przekonasz ich.
- Masz dzieci?
- D...Dwie córki.
- Nie wydawaj ich na pastwę oporności wioskowych. Odejdź sam w takim razie.
- Nie mogę. Dorastałem z nimi. Podjąłem roli. Nie mogę ich opuścić. To dobre Elfy, pani. Ziemie tu dobre. Drewno bujnie rośnie. Ta wioska zasługuje na lepsze czasy, które ta wieża nam przyniesie.
Ewelina pokręciła z politowaniem głową. - Aby na pewno? - Sołtys odwrócił ciężko wzrok.- Mówisz to w momencie, gdy słyszę szczęk kos i wideł z zewnątrz. Coś mi się wydaje, że w zbyt wielkim poważaniu ich trzymasz. - Przechyliła swój kufel, wlewając całą pozostałą zawartość do ust, po czym postawiła go na stole i podniosła się. - Cóż. Mm. To nie ode mnie zależy i nie po to tu jestem. Pójdę, oczyszczę, zbiorę nagrodę i pójdę swoją drogą. Od was zależy, czy posłuchacie rozsądku. Przemyśl to sobie Jarku. Jeżeli tak się o nich troszczysz, to i ich spróbuj przekonać. - Sołtys milczał, wpatrując beznamiętnym wzrokiem w blat stołu. Ewelina skierowała się ku drzwiom. Zanim jednak je otworzyła, spostrzegła niewielką, martwą gałązkę jemioły przybitą do framugi drzwi. Pogładziła delikatnie pęd, po czym ten nagle zazielienił się życiem. Wyrosły z niego delikatne listki. A na ich końcach rozkwitło na chwilę złote kwiecie, by zaraz przeobrazić się w gładkie białe owoce. Odwróciła wzrok ku drzwiom, otworzyła i wstąpiła w gęstą chmurę lejącego deszczu. Przystanęła parę kroków przed domem sołtysa, by spojrzeć na czających się pod osłoną grzybnego kapelusza pięciu chłopów patrzących na nią spod byka, kurczowo trzymając się swoich kos i wideł. Ze zdumienia rozwarła szeroko oczy i parsknęła drwiącym, niemal maniakalnym chichotem, po czym ruszyła wzdłuż ścieżki, kręcąc głową.II
Okazała budowla Iglicy pięła w górę, zrównując z majestatem otaczających ją koron wysokich dębów i wielkich paprotników. Popękana znamionami czasu, śnieżno-biała, usiana licznymi ciemnymi okienkami, marmurowa ściana okrągłej wieży, błyszczała się od spływającego po niej deszczu. Gdzieniegdzie walały się samotne marmurowe bryły, czy też osłonięte roślinnością fragmenty pozostałości po granitowym ogrodzeniu. Niewątpliwie kiedyś był tu też dworek. Ewelina nie do końca potrafiła ustalić, co się z nim stało. Rozebrano go, to niemal oczywiste, lecz nie widziała w wiosce żadnych murowanych budowli. „Włodarz ziemny może? Cóż, zobaczy się tego istotność." Szła pokrytą zielenią i zatartymi czarnymi wzorcami geometrycznych figur, ścieżką. Zagrzebane w poszyciu, uszkodzone sylwetki niewielkich figurek, przedstawiające groteskowo umięśnione rogate karły o gołębich skrzydłach wyrastających z pleców, wpatrywały się w nią pustym wzrokiem.
Podeszła w końcu przed pokaźne, owalne wrota, kontrastujące swym czarnym obsydianowym wykonaniem z otaczającą je śnieżno-białą ścianą. Większość blado-złotych fresków na drzwiach była starta i niezrozumiała. Tliły się znów pojawiające motywy krępych, umięśnionych skrzatów o gołębich skrzydłach oraz ich do złudzenia przypominające słonie w ludzkiej skórze, gruboskórne towarzyszki. Również z gołębimi skrzydłami. Spomiędzy fresków i symboli wyróżniała się bazaltowa płytka, z wyrytym na niej ciągiem złotych symboli, sprawiających wrażenie losowo podoczepianych ze sobą równych linii, tworzących swego rodzaju mozaikę. Ewa zaś nie dała się zwieść, iż posiadała podstawową wiedzę na temat skrzaciego pisma – Karłolicy. Każda takowa mozaika to wyraz, gdzie odpowiednie kształty równych linii zawartych w mozaice odpowiadają literom.
- Ard – Ja... Nie... Ju. Ard Ju... Uriamof? - wyrecytowała powoli Ewelina. - Miasto to to nie jest, więc Ard tutaj jest Domem. W takim razie Dom, oni, czyli rodu, Białogłowych. Uroczo. - Westchnęła z rezygnacją. Uniosła zaciśniętą pięść i uderzyła pięć razy o wrota. Czekała z założonymi rękoma. Po chwili ponownie odpukała pięć razy, tym razem mocniej i głośniej. Nie doszła jej żadna odpowiedź. - Grzeczność zawiodła - stwierdziła z przekąsem, po czym zdecydowanie pchnęła potężne wrota Iglicy. Rozwarło się skrzypnięcie i chrzęst czarnej skały ocierającej o potężne metalowe zawiasy. Wrota odchyliły się w głąb budowli, ukazując przed Płomienną obszerne, pogrążone w ciemności pomieszczenie, na końcu krótkiego korytarza.
Wstąpiła w głąb budynku. W momencie, gdy światło burzliwego popołudnia już nie dosięgało dalszej części kafelkowego podłoża, Płomienna uderzyła, rozjarzoną błękitną łuną, dłonią o swoją pierś. Sylwetka Makowłosej rozpromieniała jasnym światłem, oblewającym rozległą komnatę błękitem. Spojrzała ku górze. Jak się spodziewała, pośrodku sufitu ukazał się szeroki, okrągły szyb pnący aż ku szczytowi iglicy. Ewelina doliczyła przynajmniej czterech wysokich na siedem i pół łokcia, pięter. Niechybnie było ich więcej, lecz światło nie dosięgało i nie pozwalało na całkowite oświetlenie szybu.
Z marmurowego sufitu pomieszczenia zwisały z kanciastych czarnych skrzynek na grubawych, srebrnych drutach, kryształowe cylindry. Na pajęczynach, oplatających te dziwaczne żyrandole, zauważyła jeszcze bardziej cudaczne pająki, mieniące się od jaskrawych, kolorowych świateł.
- Ciekawe czy...- powiedziała sama do siebie z zainteresowaniem, po czym uniosła rękę w kierunku jednej z lamp, a z dłoni huknął cienki piorun uderzający w jedną z czarnych skrzynek. Lampa zamigotała cienkimi, bladymi liniami złotego światła. Trwała tak dwie sekundy, po czym zgasła.
Kobieta otrząsnęła dłoń z bolesnym sykiem. - Ulotniło się, bądź wszystko darmozjady wyżarliście – spojrzała z dezaprobatą ku pająkom. - Cóż, szkoda - westchnęła, po czym w końcu rozglądnęła się po obszernej, okrągłej komnacie w której się znajdowała.
Okazała się w lepszym stanie niż przypuszczała. Opowiadające mity, legendy, baśnie i niewątpliwie historię rodu freski ścienne były zaledwie nieco zakurzone, choć nie tak bardzo jak powinny być po kilkuset latach zaniedbania. Złote posągi kinetechniczne, o kształtach figur geometrycznych usytuowane przy ścianach komnaty, unosiły się leniwie w powietrzu. Naprzeciw niej stało przestrzenne, kanciaste biurko z malowanego na biało drewna. Za nim trzy regały z równo ułożonymi księgami i granitowymi tablicami, koło których widniało przejście do następnego pomieszczenia. Niewątpliwie schodów dla gości.
Podeszła do biurka. Leżały na nim sterty równo ułożonych płyt z wypisaną na nich czarnym pismem, karłolicą. Kanciasty pojemnik ze stwardniałym atramentem, garść pożółkłych piór w kamiennym kubku, oraz kinetechniczna figurka w postaci dziesiątek czarnych, lewitujących sześcianów otaczających złotawy pręt. Leniwym ruchem przemieszczały się z góry na dół, tworząc sobą wibrujący kształt klepsydry. Po drugiej stronie biurka białe krzesło rozmiarem przypominające ławkę. Przejechała palcem po powierzchni mebla. Czysto. „Sprzątał tu ktoś? Demon może, a nie upiór. Domowik? Nie, one nie zabijają. Zwłaszcza poprzez wysuszenie. I czemu nie sprzątnięto pajęczyn z neonitów. Kłobuk? Nie... Fleje nie sprzątają tak po sobie, a zwłaszcza po kimś. Ciał nie widziałam, ale sołtys mówił, że wysuszone. Może lunomanta..."
Prychnęła z prześmiewczą pogardą. Wsłuchała się. W pomieszczeniu panowało echo toczącej się na zewnątrz burzy. Udało się jednak wyłapać wątły, eteryczny szum powietrza dochodzący gdzieś zza wewnętrznej ściany pomieszczenia i odgłosy... Skrzypiącego drewna. Zdecydowanie wyczuwała obecność jakiejś istoty. Coś zdawało się ją obserwować. „No to mam twoją uwagę paskudo, ale czym ty niby masz teraz być?". Zanim jednak podążyła za źródłem, machnęła od niechcenia dłonią i księgi oraz tablice z regałów zniknęły w niebieskich płomieniach. Westchnęła i nie rozważając dłużej, ruszyła ku przejściu do klatki schodowej.
Schody wąskie i wijące się spiralnie w górę. Zdecydowanie nie robione z myślą o domownikach, wolących używać szybu pośrodku iglicy do przemieszczania się między piętrami. Wnętrze klatki w kwestii przepychu kontrastowało z poprzednią komnatą. Gładkie, bazaltowe ściany i schody wykonane jakby z jednolitego kamienia, kształtowały zimny, ascetyczny obraz. Bez wątpienia celowo wykonane w takim stylu.
Po dotarciu do pierwszego piętra jej oczom pokazał się spowity ciemnością, szeroki, wyłożony niebieskim dywanem korytarz o ścianach wykonanych z białych, drewnianych paneli, przyozdobionymi grubawymi, purpurowymi tapiseriami, z wyszytą pośrodku złotą klepsydrą. Niewątpliwie znak rodowy domu.
Podeszła do jednej z tkanin. Po bliższym spojrzeniu powierzchnia tapiserii przypominała bardziej skałę niż włókno. Płyta, giętkiej, powiewającej na wietrze o niewyjaśnionym źródle, skały. Płomienna sięgnęła ostrożnie, chwytając skrawek kamiennej tkaniny, który pod naciskiem palców, rozsypał się w drobny fioletowy miał unoszący w gęstej chmurze wokół dłoni Eweliny. Po chwili jednak, owa chmura kurczliwie zbiła się w sobie, odtwarzając skrawek płótna, by połączyć na powrót z resztą tkaniny. Makowłosa ponownie sięgnęła dłonią, gładząc w zadumie skalną tapiserię, po czym dobyła szabli i cięła pewnie, odcinając od ściany niemal całe płótno. Te rozsypało się drobnym piaskiem na podłodze. Odgarniała stopą utworzony stos piachu, szukając czegokolwiek, lecz jedyne co znalazła, to więcej wibrującego miału już wznoszącego się w powietrzu, by na powrót odtworzyć uszkodzoną tkaninę.
Ruszyła ku następnej, identycznej Tapiserii wiszącej parę kroków obok. Tę również cięła. Tak samo nic nie udało jej się znaleźć. Trzecia z rzędu i nic. Dopiero przy osiemnastej, opadający piach odkrył ukryte za tapiserią marmurowe drzwi o kwadratowym kształcie. Nie było klamki, ani zamka na klucz, lecz przy każdym boku wyryto podłużne cienkie otwory. Poszczęściło się jej, obawiała się, że znajdzie owy pokój wyżej. Cień lekkiej satysfakcji przebiegł przez kąciki ust Eweliny, lecz szybko spoważniała. „Gdzieś zatargała martwych ma poczwaro?". Jak na znak, ze ściany po przeciwnej stronie korytarza zaczął się wydobywać niemal niesłyszalny szum eterycznego powietrza i jakby nerwowy stukot... zębów? Ewelina udała, że nie słyszy niezbyt subtelnej obecności owej istoty i ruszyła ku kolejnym tkaninom z minerału.
Dopiero przecięcie trzydziestej już tkaniny poskutkowało niebiańskim w uszach Eweliny łupnięciem metalu o drewno. Odgarnęła piach, by odnaleźć w nim srebrny, długości dłoni, unoszący się w powietrzu szpikulec o podłużnym cienkim kształcie. Wyciągnęła go z kopca, a razem z nim wyciągnęła trzy identyczne szpikulce, razem dryfujące wokół niewidocznego punktu między nimi, przybierając kształt krzyża.
Odetchnęła z satysfakcją, po czym wróciła do wcześniej spotkanych drzwi. Rozcięła ponownie odnowione płótno i przyłożyła krzyż tak by jeden ze szpikulców wpasował się w prawe wgłębienie u drzwi. Ramiona okryła łuna blado-niebieskiego światła i wepchnęła szpikulec. Chwyciła lewy kawałek dryfującego metalu i z lekkim zachwianiem zaciągnęła go na drugi kraniec , również wciskając metal w odpowiedni otwór. Dwa pozostałe kawałki drgały spazmatycznie w przestrzeni na środku drzwi. Ramiona Eweliny zajęły się jasnym lazurowym płomieniem, po czym przeciągnęła ku otworowi na dolnym brzegu i z widocznym już wysiłkiem wepchnęła go. Został jeden. Z ciała Eweliny zaczęły uwalniać się fale i chmury niebieskiej energii, zaś oczy zajął błękitny płomień. Złapała srebrny szpikulec i z potężnym rykiem i drżącą dłonią dosunęła ostatni element klucza do górnego otworu. Tuż po wciśnięciu kawałka metalu z drzwi wydobył się klekot i zgrzyt osuwanego kamienia, zaś same szpikulce wbiły się głęboko w marmur, tak, iż widać było tylko ich końce.
Dysząca z wysiłku Ewelina, odeszła od drzwi z wyraźnie zadowolonym zuchwałym wyrazem twarzy. Z uznaniem przyglądała się zapadającym w szczelinę marmurowym drzwiom, powolnie odsłaniającymi niewielką, marmurową komnatę rozjaśnianą migającym, bladym światłem. Weszła do środka. Źródła migotliwego światła nie można było zidentyfikować i wręcz zdawało się, że takiego owego nie ma, a marmurowe ściany zaś migotały i falowały niczym wzburzone morze. Przed nią stał obsydianowy ołtarz, z szerokim wyżłobieniem przypominającym misę. Na widok pustego ołtarza, mina Eweliny zrzedła i prędko przybrała wyraz pełny rozczarowania.
- No to rzeczywiście jesteście w ciemnej rzyci, moi drodzy wieśniacy.IV
Doszły do pomieszczenia prowadzącego na zewnątrz Iglicy. Ewelinę już docierały głosy rozmowy zza murów wieży. Czyli jednak tam byli, a mała zołza ich nie widzi. Albo może nie zwracała uwagi.
- Na zewnątrz są Elfy, powinnaś ich widzieć - zagadnęła południcę.
- Nie widzę, a co? - odpowiedziała unosząc kamień pamięci wysoko w górę, by objął widokiem wyższe piętro.
- Czemu ich nie widzisz? Za jasno w wieży?
- Sama wieża nie... Ale mury Iglicy są takie jaśniutkie. Jakby ukradły słoneczku swoje światło. Falują i pulsują. Jakby same tu były więzione i chciałyby sobie pójść.
- Dziwne, nie wyczuwam niczego co by... Osz ty cholera - stanęła w osłupieniu nagłego przebłysku myśli, niemal opuszczając taczkę.
- C-coś się stało, że ściany takie są?
- I nie jest to dobre coś - westchnęła ciężko. – Wyjaśnię, gdy wrócę. Odnośnie aktu o którym mówiłam. Wywiozę im teraz te trupy, a ty odlicz do stu. Potrafisz liczyć?
- Pewnie! Co za głupie pytania - fuknęła oburzona.
- Gdy ci powiem, zaczniesz liczyć do stu, a potem zacznij się drzeć tak, jakby ktoś ci kopnął kota. Gniew i zagłada. Najgłośniej jak potrafisz. Dasz radę?
- Ogłuszę nieszczęsnych wieśniaków swymi wołaniami zapomnianej duszy! - uniosła się dramatycznie. Ewelina usilnie starając zachować stoicką twarz, parsknęła chichotem.
- Świetnie, to ja zaraz przyjdę, a ty już licz. A i unieś się na pierwsze piętro, by w razie czego ciebie nie zobaczyli. - Południca porozumiewawczo podygotała głową.
Płomienna ruszyła w stronę wyjścia. Nie zwróciła wcześniej na to uwagi, ale zdaje się, że ulewa przeminęła. „Szkoda" pomyślała. Przeminięcie deszczu oznaczało w końcu więcej ciekawskich elfów stojących pod iglicą. Nie przypominała sobie, by zamykała wyjściowe wrota, czy nawet słyszała jak się zamykają. Jej obawy okazały się prawdziwe. Po otworzeniu drzwi budowli, jej oczom ukazał się tłum przynajmniej trzydziestu elfów. Wszystkie rozmowy nagle ucichły na widok wychodzącej z wnętrza legendy taszczącej dziwaczny lewitujący wózek. Wśród nich było pięciu wcześniej spotkanych groźnie wyglądających chłopów. Są i oportuniści. Tłum spoglądał z wyczekiwaniem to na Ewelinę, to na taczkę. W końcu parę kroków od wejścia, usytuowała wózek. Zakręciwszy czarnymi cylindrami, taczka ta osiadła na granitowej ścieżce.
- Musicie ich pochować - rzuciła Ewelina w stronę tłumu. - Teraz. Nie wiem, ile będę potrafiła wytrwać, zanim upiór mnie powali i zwróci się po ciała, a bez pochówku zaś upiór nie odejdzie. - Jedna z kobiet w średnim wieku o mahoniowych włosach odziana w czerwoną szatę, ruszyła ku zwłokom, ukrywając twarz w dłoniach, dychając przy tym spazmatycznie. U jej boku szła szlochająca nastoletnia dziewczyna o krótkich włosach odziana w zieloną, podniszczoną suknię. Coś ukłuło Ewelinę w serce na widok wdowy, ale powstrzymała emocje. Nagle z iglicy wydobył się przeciągły ogłuszający skowyt gniewnego upiora. Tłum zawrzał. Parę osób osunęło się na kolana, zakrywając uszy. Inni zakrzyczeli z przerażeniem. Dwóch poszczególnych pachołków, opuściło kosze wypełnione leśnymi grzybami i uciekło w las. Ewelina opuściła głowę, mrużąc oczy, po czym w gniewnym grymasie, jej ślepia buchnęły płomieniami niebieskiej energii. Ruszyła zdeterminowanym krokiem ku iglicy, dobywając swojej szabli, której ostrze objęło błękitne światło. Pojęła, że cały ten czas grała na zwłokę. Coś tu się wydarzyło. Coś większego niż przebudzenie demona na wyginięciu. Gigantyczne pokłady magii naciskały w murach coś, co musiało być swego rodzaju barierą, a gdy ta padnie... Dotarła do holu.
- No i?! - zawołała do niej opierająca się na balustradzie pierwszego piętra południca.
- Odwróć wzrok – rzuciła pospiesznie Płomienna.
- Ale...- Zobaczyła tylko szklaną szyszkę wypełnioną niebieskawym prochem, lecącą w stronę balustrady naprzeciwko niej. Odwróciła w porę głowę. Usłyszała tylko huk donośnego gromu i towarzyszący temu rozbłysk blado-niebieskiego światła rzucającego swym obliczem po ścianach. Odwróciwszy z powrotem, gdy eksplozja ustała, ujrzała pokaźną wyrwę w podłodze i ścianie po przeciwnej stronie pomieszczenia. Z trwogą wyrysowaną na twarzy spojrzała w dół na parter. Po holu walał się gruz. Gdzieniegdzie leżały płonące lampy neonitowe, a raczej to, co z nich zostało.
- C-co to było?! - wrzasnęła południca, w końcu przełamując swe osłupienie.
- Granat - odpowiedziała szczerząca się w zuchwałym uśmiechu kapłanka.
- A-Ale po coś nim rzuciła?! Owocami się nie rzuca, zwłaszcza tymi, które robią bum! O nie nie, panowie będą wściekli - zajęczała płochliwie demonica.
- A ja myślę - odbiła się z akrobatyczną gracją od jednego z marmurowych głazów, łapiąc krawędzi zniszczonej podłogi i energicznie podciągnęła się na jednej dłoni, wskakując na piętro. - Że nie będą mieli już okazji narzekać - podeszła do południcy.
- M-może... Ale po coś tym rzuciła?
- Dla lepszego efektu moja droga. - Rzuciła zawadiacko.
- Dużo ich tam jest?
- Ilu jest ich teraz, to nie wiem, ale zdaję się, że była niemal cała wioska. Ładnie umiesz wrzeszczeć.
- Co nie? Aż sama siebie nastraszyłam! - zafrasowała się. - I co teraz?
- Cóż. Iglica zdaje się być na granicy, że się tak wyrażę, pieprznięcia. Ten granat co teraz rzuciłam... Wybuch przypominałby parę tysięcy takich granatów, gdyby iglicę trafił szlag.
- Ojej, ale to przecież dużo! I jak to moja wieżyczka wybuchnie? Co się stało? - zatroskana Południca wpatrzyła się w ścianę Iglicy, jakby usilnie starała się pojąć skalę nagromadzonej w murach magii.
- Nie czujesz braku czegoś, co przedtem wyczuwałaś intensywnie?
- No, nie czuję tego fajnego drgania i mrowienia, co mnie tak bawiło... S-Serduszko? Ktoś je ukradł. Da się w ogóle?
- Czy się da? Pewnie, wystarczy tylko przełamać tarczę szyfrową. Rozgrzej specyficzne pierwiastki zasilające pole do stanu rozpadu. Każdy w miarę rozgarnięty kinetyk potrafi to zrobić, ale nie. Nie zostało skradzione. Z początku też mi się zdawało, że ktoś je podwędził, co samo w sobie mogłoby przywołać zastęp Szpicogórskich odkrywców, którzy z wioski wyrzeźbiliby krater po-meteorytowy.
- Po-meto co?
- Spadającej gwieździe.
- Aaaaa. Ale jeżeli go nie zabrali, to co...
- Uległ zniszczeniu - oznajmiła sucho Płomienna. Południca wpatrywała się w niezrozumianym milczeniu. - O ile wiem, Nieboidom zdarzało się od czasu do czasu, że serca iglic nawalały, poprzez jakieś tam wady konstrukcyjne samych serc. Na tyle często się to działo, że budowano specjalne pryzmaty na czubkach wież, by skupić całą uwolnioną sieć strun magii, i następnie wystrzelić w kierunku samego nieba, skąd słup przenika w wszechstworza i na skutek czystych promieni słonecznych rozładowuje się, nie czyniąc nikomu szkody i wracając w nasz obieg. Prosty mechanizm. Zazwyczaj. Pociągnięcie dźwigni i sprawdzenie czy pryzmat aby na pewno kieruje się ku niebu
- Jest takie coś na szczycie iglicy.
- Przydałoby się wyrządzić jakiś dobry uczynek, wieśniakom. A jeżeli nie im, to przynajmniej zwierzakom zamieszkującym dolinę. Chodźmy zobaczyć, co się da zrobić.
- Dobrze, dobrze. Korytarz w prawo. - Ruszyły w kierunku wąskiego, wyłożonego czarnym dywanem, korytarza. - Ten pryzmat jest chyba cały. Nie wiem. Nudno tam to nie zaglądam.
- To szkło księżycowe. Twardsze niż diament. Od tak nie można byłoby mu zaszkodzić. Tyle, że...
- Tyle, że uważasz, że to ktoś, kto pozbył się serduszka uszkodziłby pryzmat?
- Skąd wiesz? - zawahała się Ewelina
- Widziałam pokoik serduszka. Był cały. Znaczy, że ktoś serduszko ukradł, a potem zniszczył, a ja myślałam z początku, że po prostu przenieśli.
- No tak. Cóż, ktokolwiek je zniszczył... Nie słyszałam jeszcze o nikim, kto by potrafił roztrzaskać strukturę serca. Nawet Ja tego nie potrafię. Powiedziałabym, że Auran albo Planetnik... Nie. Bez sensu, gdyż ktokolwiek to zrobił i zostawił odpad magiczny samemu sobie, musiał zdawać sobie sprawę z tego, że z czasem struny przebiłyby się przez barierę i zamiast jakiejś wioski, zamieniłyby całą dolinę w wypełniony magicznymi anomaliami krater. Bogowce po prostu tego nie robią.
- Ja... Ja chyba wiem kto mógłby to zrobić - orzekła smutnym tonem demonica. Ewelina spojrzała na nią, marszcząc brwi. - Gdy tak na ciebie czekałam i czekałam, to starałam się przypomnieć, co się stało. I przypomniałam sobie.
- Jak dawno?
- Parę godzin przed tym, jak zapadłam w sen, a potem się zbudziłam... I znowu zasnęłam? Chyba. - Wkroczyli w niewielką klatkę schodową wiodącą na górne piętra.
- Co się stało z panami?
- Była noc... I jasno tak jakoś. Paliło się... Poza wieżą. Masa ogni, masa krzyków, masy klątw. Syn był zły wobec jednej ze służek. Niewolił ją. Ona płakała, krzyczała, błagała. Nie mogłam tak tam stać. Rozświetliłam celę, a Syn krzyczał kaleczony. Jak to się wzrok mu spalał. Służka uciekła, chowała się przed strażą. Trzy południa zostawiałam strawę po kątach. Dziękowała, choć mnie nie widziała. Dziwna jakaś. Zsunęła się po bluszczu trzeciej nocy i sobie poszła. A noc po następnej nocy przyszedł tłum. Panowie zaryglowali bramę, nie mieli gdzie biec. Gdzie się chować? Jak się schować, gdy na każdy kąt przypada dwóch chłopów? Był jakiś mag, co wrota otworzył. Albo szamanka. Albo Hierofanta. Sama nie wiem... Ile było krwi – złapała się za głowę, zaczynając cicho łkać. Ewelina chwyciła ją za ramię.
- Nie mów o tym.
- A-ale muszę - jęknęła demonica. - Inaczej historia niepełna. Po co komu niepełna historia?
- Historia nie musi być pełna w szczegóły przyprawiające cię o traumę. Bądź dla siebie dobra - skwitowała ciepło kapłanka.
- D-Dobrze - smarknęła z udzielającym się jej bladym uśmiechem. - Panowie... Nie wybronili się. Pułapki. Kinetyka. Nic. Chłopstwa było za dużo. Każdy chcący po pięć głów panów za każdego pojmanego sługę. Uciekałam za panią, która biegła do serduszka. Tam dotknęła serduszka i... I zniknęła w popiele. A potem był blask i... ciemność. Śniłam chyba, ale nie pamiętam o czym.
- Gdy się obudziłaś... Było jeszcze serce? - Wyszli na piętro z ozłoconymi marmurowymi ścianami, z przylegającymi do nich hebanowymi regałami wypełnionymi granitowymi tablicami. Zdecydowanie byli w bibliotece
- O tak, tak! Serduszko latało nad ołtarzem. Wibrowało i w ogóle. Jakbym tylko przymknęła oczy na parę sekund... Ale wiem, że to było dłużej. Nigdzie nie było panów ni chłopów, ni ich ciał. Za to pełno kurzu i pajęczyn z pająkami. Fuj obrzydlistwa, Zdenerwowałam się I chciałam polecieć do piwnicy po miotłę...
- I wtedy ktoś się zjawił.
- T-tak... Ewuś. On był straszny. Wielki... Na siedem stóp przynajmniej stał i rozglądał się na środku holu. Ale... Ja go nie widziałam normalnie. Dla mnie wszyscy jesteście tacy jaśniutcy i w ogóle. Ale on. Cień. Cień wypełniony czerwonymi chmurami i złymi czerwonymi gwiazdkami, a między nimi... Niekończąca się pustka - znowu zaczęła szlochać. - On. On był taki straszny. Czułam jak wylewa się wokół niego aura wszystkiego, co najgorsze... Nienawiść, pogarda, złość. Ja schowałam się w ścianie, ale on spojrzał na mnie plamami najgorszej zieleni. A potem zn... Nie usnęłam... Nie pamiętam, ale to nie był sen. Wszystko było takie czerwone, a ja się bałam i nienawidziłam, nie wiedziałam, gdzie jestem... co robię... A potem byłaś ty - przyglądała się swoim dłoniom w trwodze. Ewelina westchnęła ciężko. - Ja... Skrzywdziłam tych panów tak? To ja ich zabiłam? - Żerczyni przytaknęła z rezygnacją głową. - Jeju. Ja nie wiem... Nie chciałam. Ty się znasz! Co się ze mną stało? - zanosiła się lękliwym płaczem w głosie.
- Nic, czemuś mogłabyś zaradzić - ujęła południcę za barki. Ta spojrzała na Płomienną w rozpaczliwym zakłopotaniu. - Nie wiem czym był ten stwór, ale zawładnął tobą i się posłużył.
- Ale ja ich zabiłam...
- Nie miałaś nad sobą kontroli. To nie byłaś ty, rozumiesz? Nie musisz sobie tego brać na sumienie – przyciągnęła do siebie południcę, wtulając się w nią. - Nie musisz się bać, że to nastąpi ponownie.
- Ale ci wieśniacy... Oni...
- Gdybyś nie była w amoku, to oni zabiliby ciebie.
- Ale co ja im... Czemu? - obruszyła się wystraszonym tonem południca.
- Później ci opowiem.
Południca wyzwoliła się z uścisku Eweliny, na jej twarzy wyraźnie pojawił się grymas irytacji.
- Ciągle mówisz kiedyś i później. Czemu tak mówisz, po co? Gdy wykona...
- Zabiorę cię ze sobą - przerwała jej Ewelina spokojnym tonem.
- Zabierzesz mnie... Ale jak to... Po coś miałabyś mnie gdzieś zabierać i gdzie?
- Do mego domu. Z dala od tego świata, od tej wieży. Gdzie będziesz mogła biegać swobodnie po lasach i polach. Gdzie nikt życia swego nie będzie poświęcał, bo religia obiecuje zbawienie za morderstwo ciebie. Gdzie istoty będą się cieszyły na twój widok, a nie przyglądały z grozą. Do mnie, do nowej rodziny, do pięknego świata, który sama stworzyłam i chcę się podzielić z kimś takim jak ty.
- Świat poza wieżą? Poza Panami? Ja nigdy o tym nie myślałam. Nie mogłam, przecież chyba mnie tu więżą - zadumała się południca.
- Czar powinien prysnąć, gdy pozbędziemy się energii. Potem wyruszymy, bądź pokieruję ciebie do Ostoi, mego domu. Tam będziemy mogły się wymieniać opowiastkami. Postaram się, byś mogła napić się kubka księżycowej czekolady. Odtrupimy trochę twarz, byś znowu była ładniutka.
- Ładniutka - pociągnęła kościstą dłonią po swych wyschłych, wklęsłych policzkach. Przez jej twarz przebiegł tęskny wyraz. - A chłopaka jakiegoś tam bym mogła spotkać? - Ewelina parsknęła radosnym śmiechem.VII
Demony nie płonęły tak jak inne istoty. Ciała upiorów, elfów czy ludzi zapadały się z syczeniem same w sobie, zostawiając nieprzyjemny zapach palącego się trupiego mięsa, ujawniając makabrę wnętrzności i kości. Demony tak nie odchodziły w płomieniach. Zamiast syczenia, melodyjne brzmienie dzwonków na wietrze. Przyprawiający o mdłości smród palonych zwłok, zastępował kojący zapach łamanych igieł cedru i kwiatów polnych. Ciało zaś nie okrywało się czernią spalenizny, ni w sobie zapadało, starzejąc się nienaturalnie. Zamiast tego skóra tężała, powracając do swych oryginalnych kształtów jeszcze sprzed śmierci, czy w wypadku choćby południc i strzyg, przemiany, po to by płatami, niczym z rozbitej porcelany, odrywać się od ciała zamieniając się w rzesze jarzących się złotym światłem ogników i motylów gnających w nieznane ku niebu.
Tak właśnie wyglądała teraz Palynra spoczywająca na płonącym stosie, pośród pola żegnającego wieczorne słońce. Piękna młoda dziewczyna, mieniąca się złotymi światłami, leżąca ze spokojnym uśmiechem w wiecznym śnie. Ewelina stała milcząca, ze stoickim spokojem wpatrując się w ciało zmarłej południcy. Nie zwracała już uwagi na echa przekrzykujących się wściekle mężczyzn i ich krzyczących z przerażenia kobiet, lamentujących i starających się pewnie gasić pożar Iglicy, w oddali pokrywający skrawek nieba łuną niebieskich płomieni. W tym momencie potrafiła się wsłuchać wyłącznie w anielskie dźwięki dzwonków. Nie zwróciła nawet uwagi na zbliżające się ku niej pośpieszne stawiane kroki łamiące suche źdźbła trawy. Po chwili zza jej pleców doszedł ją już tak bardzo znajomy głos sapiącego z wysiłku sołtysa.
- Pani najdroższa! - wydobył z siebie uniesionym głosem. - Pani najdroższa! Wie pani jacy oni są teraz... O nie - ujrzawszy i zrozumiawszy co leży na stosie, stanął jak wryty i odsapnął z goryczą. Wykrzywił się w grymasie bolesnej, wstydliwej skruchy, drapiąc się po skroni. - Ja... Przepraszam pani. Ja chciałem ostrzec, że nie chcieli tego słuchać... Przepraszam cię za ni... - sapnął boleśnie, ściskając powieki. - Zabronili mi wyjść. Zaciągnęli mnie do chaty z powrotem. Grozili mi i żonie i dzieciom, że zrobią nam złe rzeczy, jak tylko spróbuję wyjść. Chciałem cię ostrzec, przedłużyć trochę, by nie skojarzyli zbyt szybko iż wydałem ich plany. Ale było już za późno, nie wiedziałem, że tak od razu... Tak bardzo was przepraszam. - Ewelina milczała, a Jarko zamilkł i również pogrążył się w zadumie wsłuchawszy w dzwonki. Trwali tak trochę. Słońce chowało się już za horyzontem, a niebo za nimi wypełniała jarząca się łuna niebieskiego pożaru. Do momentu, aż Palynra niemal całkowicie się rozpadła. Widząc to, Sołtys przerwał ciszę i znów zagadnął stojącą w milczeniu Ewelinę.
- Nie wiedziałem, że ktoś tak pięknie potrafi odchodzić - powiedział w nietypowym dla niego spokojnym tonie. - Moja żona miała rację. Zawsze miała rację. W tej wiosce nie ma przyszłości i nigdy jej nie było. Ale była moim światem, z którego tak strasznie bałem się odejść. Dawno zresztą powinienem to zrobić - spojrzał ku Płomiennej. - Ewelino. Wiem, że to okropny moment na tego typu prośby, ale zrozum. Muszę. Bandyci się ciebie boją, w pogoń za nami też będą się bali udać. Moja rodzina. Nie obronimy się. Zabierz się proszę z nami, przynajmniej do najbliższego miasteczka. Wyprowadź nas proszę z tego świata.
Ewelina długo nie odpowiadała, aż w końcu odetchnęła głęboko i spojrzała ku ciemniejącemu niebu, na którym widniały jeszcze złote ogniki. Odwróciła się, skupiając swój wzrok, ku stojącemu na niedalekiej ścieżce wozowi, na którym krzątała się dwójka dzieci, a siedząca na ławie, znana jej, kobieta trzymająca lejce żubra, wpatrywała się z wyczekiwaniem w Ewelinę. Ta w końcu ruszyła ku nim. Na odchodnym przekazała w dłonie Jarka dziwnie wyglądający puchar z jasnego srebra, klepiąc go przy tym po barku. Sołtys nie podążył za nią wzrokiem, przyjrzał się tylko z tłumionym entuzjazmem, naczyniu. Stał tak, przyglądając się już zwęglającemu się stosowi, po czym odwrócił się i poszedł za Płomienną.