Serce wszystkiego, co istnieje - ebook
Serce wszystkiego, co istnieje - ebook
Czerwona Chmura to jedyny Indianin, który zdołał pokonać armię Stanów Zjednoczonych i narzucić jej pokój na własnych warunkach. Aby zyskać szacunek współplemieńców, syn zmarłego w delirium alkoholika musiał być odważniejszy, sprytniejszy i okrutniejszy od innych. Od najmłodszych lat wykazywał się wyjątkową rozwagą i zmysłem strategicznym. Był śmiały, bezwzględny i niezwykle brutalny. Jednak ten być może najpotężniejszy indiański wojownik na wiele lat popadł w zapomnienie.
Bob Drury i Tom Clavin malują biografię wodza w żywych barwach, a w tle kreślą sylwetki jego towarzyszy, rywali i nieprzyjaciół: wodzów Siedzącego Byka i Szalonego Konia, człowieka gór Jamesa Bridgera, genarała Williama Shermana, odkrywcy Johna Bozemana i wielu innych. Ta książka to również dramatyczna kronika ostatecznego starcia amerykańskich cywilizacji i hołd oddany rdzennym mieszkańcom Wielkich Równin.
„Książek bezpodstawnie określanych jako „monumentalne dzieła” jest mnóstwo. Jednak reportaż Drury’ego i Clavina absolutnie zasługuje na ten tytuł. Fantastyczna, nasycona faktami i doskonale opracowana opowieść. Przez pryzmat historii niezwykłego wodza Czerwonej Chmury autorzy w przepiękny sposób ukazują dzieje szczepu Siuksów oraz walkę o dominację na amerykańskim zachodzie.” S. C. Gwynne, autor książki „Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów”
„Niezwykła, pełna fascynujących szczegółów historia Czerwonej Chmury – przebiegłego wodza i genialnego stratega, przy którym lepiej znani Siedzący Byk i Szalony Koń wypadają blado. To nie jest kolejna opowieść o przegranych i wygranych na Dzikim Zachodzie – to przejmująca i zaskakująca historia tego czasu oraz pomnik dla rdzennych mieszkańców Ameryki.” „USA Today”
„Rzetelna, żywa i porywająca opowieść o kłamstwach, podstępie i brutalnej rzezi Indian. Drury i Clavin kreślą sylwetki największych indiańskich wodzów, a w roli głównego bohatera obsadzają Czerwoną Chmurę. To również szczegółowa kronika losu Indian, brutalnie potraktowanych przez najeźdźcę niszczącego wielopokoleniową tradycję rdzennych Amerykanów.” Christopher Corbett, „The Wall Street Journal”
„Książka, od której nie można się oderwać. Sięgając do wielu źródeł – archiwów, listów i nieznanych wspomnień – autorzy stworzyli niezwykłą opowieść o kresie istnienia szczepu Indian, któremu przewodził Czerwona Chmura. Choć to rzetelny reportaż, czyta się jak najlepszy western.” Kate Tuttle, „The Boston Globe”
„Historia Czerwonej Chmury trzyma w napięciu jak najlepsza powieść o Dzikim Zachodzie. Wciągająca, pozbawiona sentymentalnych obrazów opowieść oraz nadzwyczajna rzetelność w poszukiwaniu dokumentów źródłowych pomagają odtworzyć ten niezwykły okres w historii podboju Dzikiego Zachodu.” „Minneapolis Star Tribune”
„Idealna książka dla wszystkich zainteresowanych historią rdzennych Amerykanów. Aż trudno uwierzyć, że Czerwona Chmura, jeden z najważniejszych z wodzów indiańskich, niemal popadł w zapomnienie. Na szczęście książka Drury’ego i Clavina pozwala nam odkryć tę historię na nowo.” „Publishers Weekly”
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-530-2 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Patti Smith Poniedziałkowe dzieci
Jack Kerouac Allen Ginsberg Listy
Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero
Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki
Johnny Cash Cash. Autobiografia
Allen Ginsberg Listy
Bob Dylan Kroniki. Tom pierwszy
William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały
Lawrence Wright Droga do wyzwolenia.
Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary
Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki
S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów
David Ritz Respect. Życie Arethy Franklin
Alysia Abbott Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu
Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija
Kim Gordon Dziewczyna z zespołu
Dennis Covington Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach
Rick Bragg Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym życiu
Scott Carney Śmierć na Diamentowej Górze.
Amerykańska droga do oświecenia
Hampton Sides Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu
James Grissom Szaleństwa Boga. Tennessee Williams i kobiety z mgły
Patti Smith Pociąg linii M
Billie Holiday William Dufty Lady Day śpiewa bluesa
Dan Baum Dziewięć twarzy Nowego Orleanu
Jill Leovy Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w AmerycePROLOG
Paha Sapa
Jeźdźcom, z których wielu było weteranami wojny secesyjnej, udało się przeżyć w najcięższych warunkach – przetrwali „gniazdo szerszeni” pod Shiloh, „rzekę śmierci” Thomasa „Stonewalla” Jacksona nad brzegami Chickahominy i „krwawą aleję” pod Antietam. Nie złamali się, gdy trzeba było uchodzić spod Bull Run, i stali przy Kicie Carsonie pod Valverde. Jednak nadejście zimy roku 1866, kiedy to przecierali szlak przez surowy Kraj Rzeki Powder, wystawiło ich na nowego rodzaju próbę. Słyszeli jedynie skrzypienie zamarzających uprzęży i zawodzenie północnego wiatru, wdzierającego się między gałązki skarłowaciałych krzewów ciasno porastających koryto rzeki.
Był 2 listopada, a sześćdziesięciu trzech oficerów i szeregowców z Kompanii C Drugiego Pułku Kawalerii miało już za sobą podróż trwającą miesiąc i drogę liczącą ponad tysiąc sto kilometrów – od równin wschodniej Nebraski do początku Szlaku Bozemana w południowo-środkowej części Wyomingu. Przejechali wzdłuż wielkiego zakola Platte Północnej przez poorane wiatrem równiny, wspięli się na prerię położoną na wysokości tysiąca pięciuset metrów nad poziomem morza (przez co rozbolały ich głowy i zaczęło świszczeć im w płucach) i przeprawili się przez co najmniej dwa tuziny skutych lodem rzek i strumieni. Potem od południowego biegu Powder odbili na zachód i zniknęli wśród ostańców ciągnących się aż po północny horyzont. Znajdowali się dzień drogi od celu, którym był samotny fort Phil Kearny – zajmująca siedemnaście akrów reduta w rozwidleniu strumieni Little Piney i Big Piney, tuż przy granicy z Montaną. Z oddali i o zmroku grupa ludzi w ściśle zapiętych, czarnych, wełnianych kurtkach, ściągniętych na czoło błyszczących kepi i kapeluszach Hardeego wyglądała jak stado bizonów podążających przez wyboiste Terytorium Dakoty. Na szlaku mijali wiele miejsc pochówku białych mężczyzn i kobiet zamordowanych przez Indian.
Żołnierze, stanowiący posiłki ze Wschodu, nie byli przyzwyczajeni do srogości zamieci śnieżnych atakujących znad kanadyjskich równin. Choć ostre północne wiatry zmiotły śnieg z okolicznych wzniesień, konie Kompanii C i muły ciągnące wozy musiały przeciskać się wąwozami zasypanymi puchem, który czasem sięgał im aż do kłębu. Tej nocy żołnierze obozowali w wąskim jarze, gdzie łyse drzewka świdośliwy zapewniały ochronę przed wiatrem. Ponad nimi rozpościerało się wschodnie zbocze pasma Bighorn, wysoka na trzy tysiące sześćset metrów granitowa forteca, którą dotąd oglądało niewielu białych. Plutonowi spętali konie, wystawili warty i zezwolili na rozpalenie ognisk, żeby przygotować jedzenie. Mężczyźni skupili się ciasno przy ogniu i zaczęli metodycznie konsumować posiłek złożony z fasoli, kawy, stwardniałych na kamień sucharów i solonej wieprzowiny, pamiętającej jeszcze wojnę secesyjną. Nominalnie Kompanią C dowodził porucznik Horatio Stowe Bingham, pochodzący z Quebecu wiarus o wychudłej twarzy i orlim nosie, który wraz z Pierwszym Ochotniczym Pułkiem z Minnesoty przeszedł szlak bojowy od Bull Run do Antietam, gdzie został ranny1. Jednak dla wszystkich żołnierzy było jasne, że to najwyższy wśród nich stopniem, czarnooki kapitan William Judd Fetterman miał pokierować nadrzędną misją oddziału: znaleźć, schwytać lub zabić wielkiego wodza wojennego Siuksów Oglala, Czerwoną Chmurę.
Od ponad roku Czerwona Chmura dowodził armią ponad trzech tysięcy Siuksów, Szejenów Północnych i Arapahów w kampanii toczonej na terytorium dwukrotnie większym niż Teksas. Po raz pierwszy Stany Zjednoczone zostały skonfrontowane z wrogiem korzystającym z tej samej partyzanckiej techniki, która sto lat wcześniej zapewniła przetrwanie im samym. Owej ironii losu nie doceniano jednak ani w położonych na pograniczu koszarach, ani w znajdujących się na Wschodnim Wybrzeżu salach, w których baronowie kolejowi, górniczy magnaci i ambitni politycy snuli imperialne wizje. Wojownicy Czerwonej Chmury napadali na karawany osadników, a ich samych zabijali lub okaleczali. Zdołali też przechytrzyć i pokonać oddziały rządowe w serii krwawych najazdów, które wstrząsnęły dowództwem amerykańskiej armii. Już sam fakt, że barbarzyński „wódz” zebrał i pogodził tak wielką, wieloetniczną siłę, mocno zaskoczył Amerykanów, hołdujących typowym dla epoki uprzedzeniom rasowym. Jednak jeszcze większym szokiem było to, że Czerwona Chmura cieszył się tak wielkim autorytetem, że był w stanie kierować wiecznie niesfornymi, skłonnymi do sprzeczek wojownikami.
Gdy biali nie mogli zająć nowych terytoriów oszustwem i przekupstwem, uciekali się do siły, a postępowali w ten sposób od czasu unicestwienia indiańskich konfederacji na wschód od Missisipi. Tak więc już przy pierwszych oznakach wrogości na Równinach Północnych władze w Waszyngtonie upoważniły armię do stłumienia oporu, a gdyby to się nie powiodło – do przekupstwa. Rok wcześniej, latem 1865, rządowi negocjatorzy podążyli śladem nieudanej ekspedycji karnej przeciwko Czerwonej Chmurze i sojusznikom. Mieli ze sobą ofertę kolejnego z licznych traktatów – tym razem przyznającego ogromnemu Krajowi Rzeki Powder status nienaruszalnego terytorium indiańskiego. Raz jeszcze złożono dary w postaci koców, cukru, tytoniu oraz kawy i odczytano obietnice niepodległości. Biali zażądali w zamian – ponownie – pozostawienia w spokoju szlaku karawan, biegnącego przez ciemnobrązową prerię. Wielu głównych i pomniejszych wodzów „dotknęło pióra” w ceremonii na tych samych trawiastych terenach południowego Wyomingu, na których czternaście lat wcześniej Stany Zjednoczone podpisały swój pierwszy formalny traktat z Siuksami Zachodnimi. Czerwona Chmura – tak jak i wtedy – odmówił. Podczas narad przy ognisku argumentował, że „wpuszczenie tego niebezpiecznego węża i oddanie świętych mogił pod uprawę kukurydzy”2 doprowadzi jego lud do upadku.
„Biały Człowiek kłamie i kradnie – ostrzegał wódz swoich braci Oglalów i nie mylił się. – Miałem wiele tipi, teraz jest ich mało. Biały Człowiek chce je wszystkie. Biały Człowiek musi walczyć, a Indianin umrze tam, gdzie umarli jego ojcowie”3.
W listopadzie 1866 roku czterdziestopięcioletni Czerwona Chmura znajdował się u szczytu swej potęgi, a zebrane przez niego oddziały były napędzane tyleż desperacją i chęcią zemsty, ile rozdętą do granic możliwości pewnością siebie, wynikającą z militarnego panowania nad Wysokimi Równinami. Amerykańska inwazja nieodwracalnie zmieniała odwieczny nomadyczny tryb życia Indian, pojęli więc, że jedyną szansą na ratunek przed eksterminacją jest natychmiastowe podjęcie walki. Przestrogi Czerwonej Chmury okazały się prorocze: połowa lat sześćdziesiątych XIX wieku była z psychologicznego punktu widzenia momentem zwrotnym w relacjach między białymi a Indianami w samym centrum państwa amerykańskiego. Wcześniejszy kolonializm europejski łączył się nie tylko z destrukcją ludów tubylczych, lecz także z paternalistyczną czcią, jaką – częściowo za sprawą Jamesa Fenimore’a Coopera – oddawano kulturom „szlachetnych dzikusów , których los został zadekretowany przez bezduszny rząd federalny, prowadzący nikomu niepotrzebne wojny i świadomie dążący do zabicia tylu, ilu się da”4.
Teraz jednak cooperowski romantyzm odchodził w przeszłość, ustępując miejsca nowej Ameryce – prężącej muskuły i wierzącej w zmodyfikowaną po wojnie secesyjnej wersję Boskiego Przeznaczenia. Stare postawy uległy drastycznemu przekształceniu, zwłaszcza wśród ludzi Dzikiego Zachodu. Niektórzy biali postrzegali wcześniej autochtonów jako niesforne dzieci lub prostaczków wyjętych z angielskich sielanek, malowanych przez Thomasa Gainsborough, których dopiero trzeba „ucywilizować” za pomocą Biblii i pługów. Teraz jednak nawet oni zaczynali traktować Indian jak rasę podludzi, których należy eksterminować albo w imię postępu zagnać do rezerwatów. Latem 1866 roku Stany Zjednoczone złamały kruche porozumienie z poprzedniego roku i wybudowały trzy forty wzdłuż liczącego osiemset sześćdziesiąt kilometrów Szlaku Bozemana, przecinającego żyzny basen rzeki Powder. Od południa szlak wyznaczała rzeka Platte, od zachodu – pasmo Bighorn, od północy – dzika rzeka Yellowstone, a od wschodu – święte Góry Czarne, nazywane przez Siuksów Paha Sapa, „sercem wszystkiego, co istnieje”.
Jednakże do wojny, którą prasa szybko zaczęła nazywać „wojną Czerwonej Chmury”, waszyngtońskich polityków popchnęła znacznie pilniejsza potrzeba. Cztery lata wcześniej, w 1862 roku, w urwistych kanionach zachodniej Montany odkryto wielkie złoża złota, tak potrzebnego do odbudowy kraju i spłaty niebotycznych odsetek od państwowego długu. Trwająca blisko pięć lat wojna domowa doprowadziła Unię na skraj bankructwa, toteż rząd był teraz zależny od tysięcy poszukiwaczy złota. Ci ostatni zmierzali już krętym szlakiem, który od zachodu okrążał pasmo Bighorn (i zarazem terytorium Siuksów), w stronę powstających od zera osad „Czternastomilowego Miasta” w wąwozie Alder w Montanie. Ale najkrótsza droga wiodła prosto przez ziemię przyznaną ludowi Czerwonej Chmury na mocy traktatu.
Trasę tę wybierali przemieszczający się w niewielkich karawanach górnicy i osadnicy – gruboskórni pionierzy, którzy nie przejmowali się ani amerykańskimi traktatami, ani indiańskimi tradycjami. W obliczu nieustających ataków otwarcie okazywali pogardę prawom, które blokowały ich przejście. Poszukiwacz złota Frank Elliott wyrażał opinię większości, gdy pisał do swojego ojca, mieszkającego na wschodzie kraju: „Przez nich wielu białych nieszczęśników będzie gryzło ziemię, nie oszczędzają kobiet ani dzieci. Coś trzeba natychmiast zrobić. Mówię Ci, będziemy groźni. Indian trzeba skarcić i zamierzamy odpowiednio ich podjąć”5. Władza federalna załamywała ręce nad takimi postawami, twierdząc, że nie ma odpowiedniej siły militarnej, by powstrzymać pionierów. W rzeczywistości niewielu polityków chciało to uczynić, tak więc wszelkie istniejące na papierze linie demarkacyjne w terenie okazywały się fikcją.
Ta ogromna presja wywołała poruszenie od saloonów po siedziby władz i zmusiła generała Ulyssesa S. Granta do wysłania oddziałów mających za zadanie ponowne uruchomienie Szlaku Bozemana.Trasa karawan, na której jeszcze dziś widać gdzieniegdzie koleiny, została wyznaczona w 1863 roku przez poszukiwaczy przygód Johna Bozemana i Johna Jacobsa i podążała śladem dawnych ścieżek Indian i bizonów. Odbijała na północny zachód od funkcjonującego już od dawna Szlaku Oregońskiego i przebiegała przez sam środek uświęconych tradycją indiańskich terenów łowieckich, obfitujących w cietrzewie preriowe, kuropatwy i przepiórki, wilki i niedźwiedzie grizzly oraz wielkie stada wapiti, mulaków i widłorogów. Ziemia ta była hojna dla zamieszkujących ją plemion, lecz przede wszystkim było to ostatnie siedlisko świętych dla Indian bizonów, które przemierzały te tereny w wielomilionowych stadach. To właśnie o bizona – rozumianego nie tylko czysto fizycznie, ale i z uwzględnieniem jego miejsca w całej indiańskiej kulturze – walczył Czerwona Chmura. A żaden amerykański mąż stanu ani żołnierz nie spodziewał się po nieuchwytnym wodzu Siuksów takiej przebiegłości i twardości w bronieniu kultury swojego ludu. W ciągu zaledwie kilku miesięcy latem i jesienią 1866 roku Czerwona Chmura dorównał największym taktykom wojny partyzanckiej w historii.
Od pierwszego dnia, w którym europejscy imigranci postawili nogę na nieszczęsnym wybrzeżu Nowego Świata, biali i Indianie właściwie nieustannie toczyli krwawą i dosyć jednostronną walkę. Cztery wieki podbojów w połączeniu z głodem i chorobami doprowadziły do przesiedlenia (lub wyginięcia) blisko połowy populacji prekolumbijskiej Ameryki Północnej. Pekotów i Czirokezów, Irokezów i Czoktawów, Delawarów i Seminolów, Huronów i Szaunisów wymordowano albo zagnano do rezerwatów lokowanych na trudnej do uprawy ziemi. Pomijając parę wyjątków, przybysze osiągnęli to stosunkowo łatwo – tak łatwo, że w połowie XIX wieku w kwestię walki z Indianami wkradło się ospałe samozadowolenie. Stopień owej arogancji zwiększył się jeszcze po wojnie secesyjnej. Jak zauważa historyk Christopher Morton: „Wyobraźmy sobie, że żołnierze, którzy niedawno pokonali Stonewalla Jacksona, J. E. B. Stuarta i wielkiego Roberta E. Lee, zostają wysłani na zachód. Mówi się im, że spotkają paru obdartych i zawszonych Indian tu, paru tam; łuki i strzały kontra karabiny… Siłą rzeczy nie wiedzieli, w co się pakują”6.
Od początku wojny Czerwonej Chmury amerykańska generalicja nie pojmowała zatem, że ma do czynienia z nowym typem konfliktu. Plemiona cechowała tradycyjna bezwzględność, ale brakowało im umiejętności dalekosiężnego planowania, zaś ich zwyczajowa niechęć do całkowitego wyzyskania przewagi militarnej musiała w końcu doprowadzić do ich klęski i ujarzmienia. W tym momencie rozpoczęła się jednak kampania, która – jak ujmuje to historyczka Grace Raymond Hebard – była prowadzona przez „wodza-stratega, który uczył się iść za ciosem, co było sztuką nieznaną dotychczas czerwonoskórym”7. Czerwona Chmura często wprawiał w osłupienie ścigających go wojskowych, gdy przeprowadzał równoczesne ataki na oddalone od siebie o setki kilometrów cywilne karawany i kolumny z zaopatrzeniem dla armii. Nie bał się też konfrontacji z amerykańskimi żołnierzami (z ich ogłuszającą górską haubicą – „bronią, która strzela dwa razy”), potrafił podchodzić pod palisady samotnych fortów na odległość tak niewielką, by słychać było ciskane przezeń obelgi.
Siuańscy wojownicy czołgali się przez zagony srebrzystej szałwii i łobody, by podejść jak najbliżej wieżyczek strażniczych, a następnie zestrzelić z nich wartowników8. Żołnierze wyznaczani do polowań, przyniesienia wody czy narąbania drewna byli niemal codziennie narażeni na grad strzał wystrzeliwanych ze stromych urwisk lub ukrytych wąwozów. Gońcy konni z niepokojącą regularnością po prostu rozpływali się w pustce falującej prerii. Była to śmiertelna gra, w której kawałek po kawałku uszczuplona została większość i tak już nielicznego i osłabionego Drugiego Batalionu Osiemnastego Pułku Piechoty, stacjonującego w forcie Phil Kearny. Kawaleria z Kompanii C jechała im na odsiecz.
Batalion piechoty, osiem kompanii po około stu ludzi, został rozlokowany w trzech fortach na Szlaku Bozemana. Dowodził nim czterdziestodwuletni pułkownik Henry Beebee Carrington, mający koneksje polityczne mieszkaniec Środkowego Zachodu, który przez cztery krwawe lata wojny secesyjnej ani razu nie powąchał prochu. Jego przygarbiona sylwetka i siwiejące włosy stanowiły pozostałość po chorowitej młodości. Zapadnięte, kaprawe oczy zdawały się cały czas łzawić. Czerwona Chmura i Indianie z Równin zaczęli go nazywać szyderczo „Małym Białym Wodzem”. Carrington ulokował swój sztab w wybudowanym przez siebie forcie Phil Kearny w stanie Wyoming, mniej więcej w połowie drogi między Reno Station, dziewięćdziesiąt sześć kilometrów na południe, oraz fortem C. F. Smith, sto czterdzieści cztery kilometry na północny zachód za granicą Montany. Budowa rozpoczęła się w lipcu 1866 roku, a przez pierwsze pół roku istnienia obiektu odnotowano ponad pięćdziesiąt „wrogich demonstracji”, w których zginęło stu pięćdziesięciu czterech żołnierzy, zwiadowców, osadników i górników, a także utracono osiemset skradzionych sztuk inwentarza żywego. Niemoc Carringtona wobec tych – pełzających wprawdzie, ale przecież zbierających śmiertelne żniwo – prześladowań prowadziła do nieustannych próśb o większą liczbę żołnierzy, lepsze konie i nowoczesną, ładowaną odtylcowo broń, mającą zastąpić posiadane przez jego oddziały ciężkie, przestarzałe karabiny ładowane od przodu. „Nie ma praktycznie dnia ani nocy wolnych od prób kradzieży zapasów lub zaskoczenia wart”9 – tak brzmiała typowa fraza w jego błagalnych depeszach. Z różnych powodów jego prośby zazwyczaj lekceważono.
Choć to zaskakujące, w żadnym ze swoich oficjalnych raportów ani w osobistych dziennikach Carrington nie zwracał specjalnej uwagi na to, jak niszcząco na morale jego oddziałów wpływały indiańskie działania wojenne. Biali nie zetknęli się do tej pory z tak zaskakującą zdolnością do okrucieństwa. Indianie z Równin kształtowali swoją etykę wojenną od stuleci, a logika ich działań militarnych była nie tylko dość prosta, lecz także akceptowana przez wszystkie plemiona bez sprzeciwu – nie proszono o litość i jej nie okazywano. Dla każdego wroga – śmierć, im wolniejsza i bardziej okrutna, tym lepiej. Pokonani Paunisi, Wrony, Szejenowie, Szoszoni czy Siuksowie, którzy nie zginęli od razu w walce, byli poddawani niewyobrażalnym męczarniom, tak długim, jak długo mogli znieść ból. Kobiety, niezależnie od wieku, gwałcono i torturowano na śmierć, chyba że były na tyle młode, by je zgwałcić, a następnie zrobić z nich niewolnice lub zakładniczki, które wymieniano na świecidełka, whisky czy strzelby. Płaczące niemowlęta stanowiły ciężar na szlaku, więc natychmiast zabijano je włócznią czy maczugą albo roztrzaskiwano ich miękkie czaszki o skałę lub pień drzewa, żeby nie marnować strzał. Czasami starsze dzieci zachowywano przy życiu, by uzupełnić pulę genów, a kiedy plemiona poznały wartość białych zakładników, podrostkom obu płci nierzadko oszczędzano egzekucji lub okrutnych tortur. Była to jedyna znana Indianom droga życia i śmierci: vae victis, biada zwyciężonym. Każdy z nich spodziewał się takiego właśnie losu. Jednak anglosascy żołnierze i osadnicy nie byli w stanie tego pojąć, uznawali takie zachowanie za całkowicie niemoralne, albowiem dla nich sceny z rzymskiego Koloseum, barbarzyństwo wypraw krzyżowych i lochy inkwizycji były już dawno wyblakłymi cieniami przeszłości.
Nawet najbardziej zahartowanych w piekle wojny domowej weteranów Carringtona autentycznie oburzało to, co gazety od Nowego Jorku po San Francisco nazywały eufemistycznie „indiańskimi okropnościami”, a w wypadku kobiet „rozbójnictwem”. Pojmani biali byli skalpowani, obdzierani ze skóry i żywcem przypiekani na własnoręcznie rozpalonych ogniskach, wrzeszcząc w agonii pośród Indian, którzy wyli i tańczyli niczym Achilles świętujący nad zwłokami Hektora. Mężczyznom obcinano penisy i wpychano im je do gardeł, a kobiety chłostano pejczami z jeleniej skóry podczas zbiorowych gwałtów. Następnie ich piersi, waginy, a nawet ciężarne macice były wycinane i rozkładane na trawie. Żołnierze Carringtona jeździli często na patrole, lecz zazwyczaj pojawiali się zbyt późno – znajdowali usadzone na skałach ofiary z wydłubanymi gałkami ocznymi lub spalone kadłubki mężczyzn i kobiet, związane ich własnymi, parującymi wnętrznościami, które wypruto z nich jeszcze za życia. Nic dziwnego, że przyzwyczajeni do takiego „etosu tortur” Indianie walczyli do ostatniej kropli krwi. Początkowo białych zaskakiwała ta wytrwałość, ale większość żołnierzy Osiemnastego Pułku bardzo szybko złożyła nieoficjalne przyrzeczenie, że nigdy nie da się złapać żywcem.
Kapitan Fetterman, nieustępliwy i umiejący sobie radzić w różnych okolicznościach bohater wojny secesyjnej, miał ukrócić tę hobbesowską dystopię. Sztab generalny uważał go za przedstawiciela nowego typu pogromcy Indian i dlatego wyznaczył go na drugiego dowodzącego w forcie Phil Kearny, obok Carringtona (jego dawnego przełożonego z pułku). Wytyczne, jakie Fetterman otrzymał tuż przed wyjazdem z Omahy, były zwięzłe: „Indiańskie działania wojenne w Kraju Rzeki Powder mogą zostać zakończone raz na zawsze, jeśli Indianie zostaną wciągnięci do otwartej bitwy w porze zimowej”10. Departament Wojny nie krył zatem rozczarowania faktem, że wcześniejsze kampanie przeciwko Czerwonej Chmurze (o ile w ogóle można było je tak nazwać) utknęły w martwym punkcie ze względu na połączenie niekompetencji z awersją amerykańskich dowódców do walki podczas chłodów. W rzeczywistości nawet nowo przybyli na pogranicze, tacy jak Carrington, szybko zdawali sobie sprawę, że nie ma sensu ścigać Indian, gdy konie, piechota i wozy z zaopatrzeniem nieustannie grzęzną w głębokim śniegu. Jednak generalicja ze Wschodu, doświadczona w prowadzeniu kampanii w południowych stanach podczas wojny secesyjnej, nie miała pojęcia o pogodzie na Równinach. Stolica oczekiwała, że owo przesiąknięte krwią bagno na Zachodzie zostanie osuszone.
Latem 1866 roku nowy dowódca Dywizji Missouri, generał William Tecumseh Sherman, podjął dwie długie wyprawy inspekcyjne na rozległych obszarach położonych na zachodzie podległego mu terytorium. Na szlaku utwierdził się w przekonaniu, że jego wojska nie zdołały zabić czy pojmać Czerwonej Chmury, ponieważ nie chciały traktować barbarzyńców po barbarzyńsku. Sherman, ten sześćdziesięcioczterolatek o pooranej bruzdami twarzy, który dobrze wiedział, jak smakuje cierpienie, nie łudził się, że między białymi a Indianami może zapanować pokój. Nierzadko z całą brutalnością stwierdzał, że wszyscy czerwonoskórzy powinni zostać albo zabici, albo umieszczeni w rezerwatach na terenach wybranych przez armię. Szczególną wagę przykładał do kolei transkontynentalnej, której tory sięgały już sto sześćdziesiąt kilometrów na zachód od Omahy, a swoje ludobójcze poglądy wyrażał bardzo konkretnie: „Nie zamierzamy chyba pozwolić kilku złodziejskim, szmatławym Indianom na to, by stanęli na przeszkodzie postępu? – napisał do swojego dawnego dowódcy, generała Granta. – Wobec Siuksów musimy działać z mściwą żarliwością, aż do ich eksterminacji: mężczyzn, kobiet i dzieci”11.
Sherman rozumiał, że fragmentaryczna destrukcja wschodnich plemion stanowiła wielowiekowy proces, do pewnego stopnia trwający jeszcze w jego czasach. Pojmował też, że takie powolne, systematyczne wykorzenianie nie sprawdzi się na Dzikim Zachodzie, niezwykle bogatym w zasoby naturalne, których Stany Zjednoczone potrzebowały już teraz. Surowe pogranicze, które miał poskromić, było zbyt rozległe, a podczas swoich okrężnych wypraw inspekcyjnych spędził długie, trudne dni w siodle, wędrując (jak mu się zdawało) do początku świata i z powrotem. Dokądkolwiek się udał, miał wrażenie, że jest gościem, czy raczej intruzem, ponieważ każdy jego krok śledzili wojownicy, przemykający po wzgórzach, wąwozach i wzdłuż koryt zasadowych strumieni w odległości strzału z karabinu. Kiedy Sherman na dwa dni zatrzymał się w forcie Kearny w Nebrasce, Carrington poinformował go ze skrywaną ironią: „To, co pan widział, generale, to tylko fragment kraju Czerwonej Chmury”12.
Przykuło to uwagę Shermana. Kraj Czerwonej Chmury? W ciągu ostatnich czterech lat tak wielu dobrych ludzi oddało ostatnią miarę poświęcenia, by ocalić Unię, a tu jakiś poganin mówi, że ta ziemia to jego kraj? Słowa dobrane przez Carringtona były jednak jeszcze jednym przejawem kulturowej przepaści dzielącej białych i Indian. Czerwona Chmura nie uważał Kraju Rzeki Powder za swój kraj (w rozumieniu białych) w większym stopniu, niż rościłby sobie prawa do księżyca i gwiazd. Co najwyżej walczył o zachowanie ziemi, którą Wakan Tanka, Wielki Duch, oddał Indianom w użytkowanie. To, że rząd amerykański chciał łaskawie przekazać jego plemieniu prawo do zajmowania tego terytorium w następstwie traktatów i „paktów o przyjaźni”, zawieranych od 1825 roku, dowodziło, jak dalece ci biali ignoranci nie rozumieli wielkiego schematu wszechświata. W przeciwieństwie do innych, nastawionych koncyliacyjnie indiańskich wodzów, którzy rok wcześniej chcieli wstrzymać się od działań wojennych w zamian za „ochronę” i „prawa handlowe”, Czerwona Chmura walczył tylko po to, aby powstrzymać narastający napływ białych na indiańskie tereny łowieckie.
Sherman nie pojmował prostoty tej często wyrażanej motywacji. Cierpiał na psychozę maniakalno-depresyjną, a jego stan zdrowia psychicznego zmusił go na początku wojny secesyjnej do czasowej rezygnacji z dowództwa, co agencje prasowe odkryły i skwitowały nagłówkiem: Generał William T. Sherman niepoczytalny. Teraz jego wewnętrzne demony objawiły się w przerażającej formie za sprawą skalpującego, torturującego plemienia „dzikusów”, którego jego ludzie nie potrafili znaleźć, a co dopiero wytłuc. Dodatkowym ciosem w jego kruche ego był moment, gdy podczas postoju w forcie Laramie jeden z oficerów sporządził prostą mapę ukazującą całe terytorium, które Czerwona Chmura i Siuksowie Zachodni zdobyli w ciągu minionych dwóch dekad. Ten w większości niezbadany przestwór pradawnych puszcz, falującej prerii, spalonych słońcem płaskowyżów, spowitych chmurami szczytów i bladoniebieskich kociołkowatych jezior liczył prawie milion dwieście tysięcy kilometrów kwadratowych i rozciągał się na południe od granicy kanadyjskiej do Kolorado i Nebraski oraz na zachód od granicy z Minnesotą do Wielkiego Jeziora Słonego w Utah. Przecinał go ponad tuzin dużych rzek z wieloma strumieniami i potokami wypływającymi z Gór Skalistych i Gór Czarnych. Była to ojczyzna licznych plemion, które Siuksowie podbili albo sobie podporządkowali.
Ta ogromna, surowa i tajemnicza ziemia stanowiła jedną piątą terenów, które wówczas nie należały jeszcze do Stanów Zjednoczonych. Ani wcześniej, ani potem żadne plemię nie rządziło tak wielką otwartą przestrzenią. Wkrótce po obejrzeniu tej mapy Sherman rozkazał swoim podwładnym z Omahy, by zrobili z tym porządek. Ci zaś wezwali kapitana Fettermana. Ich wybór był oczywisty.
Oficjalnie dowódcą Osiemnastego Pułku podczas wojny był pułkownik Carrington, ale to mocno zbudowany Fetterman wywalczył dla jednostki odznaczenia bojowe. Był tajemniczym człowiekiem, a ciemne, bujne bokobrody i nieco dzikie spojrzenie kontrastowały z eleganckimi i wyrafinowanymi manierami. Nikt nie kwestionował jego odwagi. W aktach zachowały się dowody talentu przywódczego, jakim wykazał się podczas szturmowania Corinthu, na „piekielnym pół akra” nad rzeką Stones i w płomieniach oblężenia Atlanty13. Jako dowódca zyskał sobie długotrwałą lojalność w swoich oddziałach. Carrington był zaś przede wszystkim administratorem. Nie mógł nie wiedzieć, że zarówno przełożeni, jak i porywczy młodsi oficerowie drwiąco porównują go z Fettermanem, którego był przeciwieństwem. „Niewielu przyszło z Omahy albo Laramie bez uprzedzeń, większość była przekonana, że moje starania to za mało”14 – zeznawał później przed komisją Kongresu rozpatrującą przyczyny porażek w wojnie Czerwonej Chmury. Ale tak jak Sherman i jego generałowie byli pewni tego, że Fetterman poradzi sobie z wrogiem, tak Carrington uważał, że sześć miesięcy wśród Siuksów wystarczająco mu uświadomiło, iż taktyki znad Bull Run nie da się zastosować na Zachodzie.
Indianie byli na to za mądrzy. Armia miała miażdżącą przewagę liczebną, ale starcia w szyku liniowym, w określonym miejscu i czasie były obce plemiennemu sposobowi walki, opartemu na najazdach, markowanych atakach i zasłonach. Carrington wyczuwał w Fettermanie oficera nadmiernie rozmiłowanego w tym, co wieloletni zwiadowca z pogranicza określił lekceważąco mianem „cholernych żołnierzy w papierowych kołnierzykach”. Przez sporą część XX wieku to opinię Carringtona postrzegano jako bardziej rozsądną (nie bez znaczenia była tu potężna kampania wizerunkowa), podczas gdy strategię Granta, Shermana, a zwłaszcza Fettermana uznawano za bezmyślną. Mimo wspaniałego dorobku z wojny secesyjnej Fettermana dość szybko zaczęto szkalować jako osobnika przemądrzałego, niewłaściwego człowieka na niewłaściwym stanowisku w niewłaściwym miejscu. Jak powiedziano później, był żołnierzem, który z kwestii Czerwonej Chmury i indiańskiej sztuki wojennej rozumiał niewiele, a w potocznej opinii swój spektakularny upadek zawdzięczał nieposkromionej pysze.
Ten festiwal gdybania był podsycany przez wspomnienia kolejnych żon Carringtona – każda wysławiała i wybielała swojego męża kosztem Fettermana. Odpowiedzialność za szkalowanie swojego podwładnego ponosi również sam Carrington, który żył na tyle długo w „wieku pozłacanym”, by uczestniczyć w okolicznościowych uroczystościach upamiętniających wojnę Czerwonej Chmury, i ochoczo rehabilitował swój publiczny wizerunek. Jeśli jednak, jak powiadają, historię piszą ocalali, to przede wszystkim żony Carringtona (korzystając przy tym z wiktoriańskiej niechęci do zarzucania kobiecie kłamstwa) odmalowały wizerunek Fettermana jako „aroganckiego głupca, ślepo wiodącego swoich ludzi na śmierć”15.
W owym pierwszym tygodniu listopada 1866 roku, tej samej nocy, której kapitan Fetterman wraz z Kompanią C z Drugiego Pułku ułożył się do snu w zasypanym śniegiem wąwozie oddalonym o dzień jazdy od fortu Phil Kearny, dwieście dziesięć kilometrów na północ tysiące Siuksów, Szejenów i Arapahów z ponad tysiąca ośmiuset tipi zebrało się na naradę wojenną. Na piaszczystych brzegach Goose Creek – tam gdzie wpada on do lodowatej rzeki Tongue – Czerwona Chmura zebrał elitę swoich wojowników, aby ostatecznie ułożyć plan wygnania białych z Kraju Rzeki Powder i pokonania potężnych Stanów Zjednoczonych w jedynej wojnie, jaką Amerykanie kiedykolwiek mieli przegrać z Indianami. Wielki wódz przywołał duchy swoich przodków, by snuć opowieść o indiańskim przetrwaniu, indiańskiej nadziei, indiańskim zwycięstwie. Upierał się przy tym, że czerwoni ludzie otrzymali tę ziemię w darze od Wielkiego Ducha, jako przyrodzone prawo, które zawsze im przysługiwało i miało przysługiwać, w tym lub w następnym życiu. Gdy skończył mówić, przemawiali też inni, a potem przysypano ogniska, zapalono fajkę pokoju i rozpoczęto taniec wojenny. Wówczas Czerwona Chmura udał się – krocząc wśród kłębów błękitnego dymu – na spoczynek do tipi wzniesionego w cedrowym zagajniku nad brzegiem rzeki. Tam opracował dla swoich dowódców strategię ostatecznego zniszczenia białych intruzów i ich fortów w Kraju Rzeki Powder.
Zdarzyło się więc tak, że odgórnie zaplanowany bieg historii odwrócił swój kierunek – Stany Zjednoczone miały przegrać wojnę, a los kapitana Fettermana i „niebieskich kurtek” z Drugiego Batalionu Osiemnastego Pułku Piechoty Armii Stanów Zjednoczonych był przesądzony.2
Strzelby i Złe Ziemie
Pierwsi francuscy odkrywcy, którzy zetknęli się z Siuksami w połowie XVII wieku, z przerażeniem patrzyli na bezmiar bezwzględności i barbarzyństwa tego plemienia. Europejczycy byli już wprawdzie od dawna przyzwyczajeni do tkwiących wciąż w epoce kamienia kultur Nowego Świata, lecz bestialskie ataki Siuksów na ich sąsiadów z północy i wschodu, Algonkinów, przechodziły wszelkie wyobrażenie. Czysta radość, z jaką rozrywali oni kończyny swoich wrogów kamieniami, maczugami, zaostrzonymi kijami i krzemiennymi nożami, jako żywo przywoływała pochodzące z mroków średniowiecza wspomnienia o oszalałych wikingach i łupieżczych Hunach. Obserwujący te potyczki europejscy przybysze nie mieli pojęcia, że owo barbarzyństwo wynikało z dalece posuniętej próżności. Wojna stanowiła dla Siuksów istotę życia i choć najazdy i zasadzki urządzano oczywiście po to, aby zdobyć terytoria i łupy, ważniejsze było jednak to, że wojownik mógł publicznie dać upust swojej agresji, tak cenionej w plemiennym etosie.
Wojownik z plemienia Siuksów nawet w konfrontacji z najodważniejszymi przeciwnikami potrafił postawić na szali swój ostatni oddech i niezależnie od rezultatu – wygrywał. Dobra śmierć zapewniała honorowe odkupienie całego życia, toteż w czasie walki i po niej wojownik popisywał się i nie przejawiał śladu poczucia skromności. Gdy zdzierał skalp, odrąbywał dłoń, wydłubywał oko lub ucinał penisa, wydzierał się wniebogłosy, żeby potwierdzić własną wspaniałość. Gdy później wręczał skalp swojej kobiecie, ona również śpiewała na jego cześć, tańcząc z krwawym fragmentem głowy zawieszonym na drągu40.
Zachowanie to było tak egzotyczne, że szokowało siedemnastowiecznych Europejczyków. Biali widzieli plemię, które zdobywało pożywienie, polując za pomocą krzemiennych strzał i grzebiąc w ziemi kamiennymi narzędziami, i które nie zdradzało żadnych skłonności artystycznych poza malowaniem w ohydny sposób ciał i twarzy w ramach przygotowań do bitwy. Siuksowie nie wyplatali koszy, nie tkali, nie wypalali ceramiki ani nie wyrabiali biżuterii. Gardzili uprawianiem ziemi i nie budowali trwałych domostw. Bez zwierząt roboczych na kontynencie (pamiętajmy, że bizona – w przeciwieństwie do konia, muła, wielbłąda czy wołu – nie można zaprzęgać ani ujarzmiać) hodowla u Indian przez cztery tysiąclecia pozostawała w tyle za resztą świata. Inne plemiona zaczęły stawiać pierwsze, nieśmiałe kroki w kierunku nowoczesności, ale w przypadku łowców-zbieraczy, takich jak Siuksowie, wydawało się to niemożliwe. Gdyby członkowie współczesnych im historycznie ludów (Aztekowie, którzy stworzyli własne imperium, Czirokezi mający wysublimowaną kulturę czy wykazujący duży zmysł polityczny Irokezi) byli świadomi istnienia Siuksów, prawdopodobnie uważaliby ich za osobników wartych wyśmiania albo wręcz za podludzi. Ale Siuksowie potrafili się bić i po kres życia kultywowali wspomnienia nasycone krwią i ogniem.
Siuksowie, jak wszyscy Indianie, to potomkowie azjatyckich nomadów, którzy w epoce zlodowaceń przekroczyli Beringię, czyli liczący tysiąc sześćset kilometrów pomost lądowy na Cieśninie Beringa. Migracje trwały między rokiem 16 500 przed naszą erą a 5000 przed naszą erą. Dowody archeologiczne wskazują, że pierwsze ludy prekolumbijskie, które wyruszyły z Beringii na południe, w stronę tego, co dziś jest rozległymi, porośniętymi trawą Równinami Północnymi Stanów Zjednoczonych, uczyniły to dwanaście tysięcy lat temu, podążając tropem ogromnych stad mastodontów, mamutów włochatych oraz wielkich bizonów – te zwierzęta wyginęły przed dotarciem Europejczyków na kontynent amerykański. Łowcy ci, którzy pierwsze łuki i strzały wymyślili mniej więcej w tym czasie, gdy Jezus nauczał w Judei, szybko rozprzestrzenili się na wschód i zachód, wędrując ku wybrzeżom Atlantyku i Pacyfiku, a potem przez Amerykę Środkową i Przesmyk Panamski. Hipotezy lingwistyczne zakładają, że wędrowne grupy proto-Siuksów pochodziły z rejonu południowo-wschodnich Stanów Zjednoczonych, być może z obszaru Karoliny Północnej i Karoliny Południowej lub znad Zatoki Meksykańskiej. W XVI wieku społeczność Siuksów rozwinęła się dynamicznie w dolinie rzeki Missisipi, osiadając w jej górnym biegu, w lasach północnej Minnesoty. Tak jak i dziś, w regionie tym znajdowała się plątanina przecinających się strumieni, bagien i jezior, a wynalazek kanoe z kory brzozowej pozwolił poszczególnym grupom nie tylko zbierać i konsumować dziki ryż, lecz także wyznaczać granice terytoriów.
Społeczeństwo miało charakter patriarchalny, przynależność plemienną dziedziczono z ojca na syna, co było prostym rozwiązaniem dla mężczyzn mających dzieci z wielu żon, które pochodziły z różnych plemion. Wodzowie, zwani też „Wielkimi Brzuchami”, byli wybierani przede wszystkim z uwagi na zasługi. W niektórych przypadkach wódz próbował forsować swojego ulubionego syna na następcę, lecz nawet wtedy, aby zyskać lojalność współplemieńców, ów dziedzic musiał dowieść, że jest wystarczająco silny i mądry, że ma odpowiedni charakter, a przede wszystkim że umie walczyć. Jeśli którykolwiek wojownik nie był zadowolony z wyboru lidera, zawsze mógł namówić innych do stworzenia nowej grupy, z nim jako wodzem.
Plemię przypisywało mistyczne właściwości liczbie siedem prawdopodobnie ze względu na siedem gwiazd Wielkiego Wozu (przewożącego dusze zmarłych do Drogi Mlecznej, zwanej przez nich Drogą Duchów). To wrodzy Odżibuejowie nazwali ich „Siuksami”, czyli „Małymi Wężami”. Sami Siuksowie określali się mianem Otchenti Chakowin – „Lud Siedmiu Ognisk”41, co odnosiło się do siedmiu plemion: Sissetonów, Yanktonów, Yanktonai, Santee, Santee Liściastych, Blewakantonwanów oraz Lakotów/Dakotów. Każde plemię dzieliło się zazwyczaj na siedem szczepów, wszystkie jednak mówiły tym samym językiem, z niewielkimi różnicami dialektycznymi. Nazwa „Siedem Ognisk” miała więc zaświadczać o spójności tych wspólnot jako jednego, zjednoczonego ludu.
Władze Nowej Francji oraz handlarze cenili skóry oraz futra kupowane od Indian, ale poza tym raczej się nie interesowali swoimi partnerami w handlu. Europejczycy próbowali wprawdzie czasem podburzać Indian, by wykorzystywać ich jako zabezpieczenie przed imperium hiszpańskim rodzącym się daleko na południowym zachodzie, ale przeważnie pozwalali „państwom” funkcjonować zgodnie z ich zwyczajami politycznymi i militarnymi. Dzięki temu przez ponad sto lat dzicy Siuksowie żyli obok swoich algonkiańskich sąsiadów. Owa równowaga sił uległa gwałtownej zmianie około 1660 roku, gdy do Zatoki Hudsona wpłynęły angielskie statki handlowe, a przybyli na nich Brytyjczycy zaoferowali autochtonom ładowane odprzodowo, gładkolufowe muszkiety skałkowe i stalowe noże w zamian za futra. Tereny nad zatoką zamieszkiwali należący do rodziny algonkiańskiej Kri, którzy otrzymali tę nową broń jako pierwsi Indianie. Dzienniki brytyjskich żeglarzy odnotowują wielką liczbę Kri podpływających do ich okrętów na kanoe wyładowanych po brzegi futrami i skórami. Śmiałkowie wracali do swoich wiosek ze skrzyniami broni, prochu i kul.
Z pomocą swoich algonkiańskich kuzynów Odżibuejowie oraz zbuntowana grupa Siuksów – Assiniboinowie – razem ze świeżo uzbrojonymi Kri wzięli krwawy odwet na Ludzie Siedmiu Ognisk, który od pokoleń ich terroryzował. Przepędzili Siuksów z ich leśnych terenów łowieckich na bagniste nieużytki, gdzie musieli się żywić żołędziami, korzonkami i jadalnymi roślinami. Algonkini nadal mogli polować na nich jak na drobną zwierzynę. Szkocki podróżnik Alexander Mackenzie, który zyskał tytuł szlachecki za przemierzenie całej Kanady aż do Pacyfiku, zanotował, że ci żałośni Siuksowie byli tak płochliwi, że już sam widok unoszącego się wysoko dymu z ogniska przepędzał ich głębiej na bagna42. Z szacunków historyków, etnologów i paleoantropologów wynika, że Indianie, którzy ostatecznie stali się znani jako Siuksowie Zachodni, oddzielili się od swoich wschodnich kuzynów około roku 1700. Owe oderwane plemiona szybko rozpadły się na mniejsze grupy, a migrując na zachód, przez południowy zachód, na tereny przemierzane przez stada bizonów, podbiły wiele innych ludów. Oczywiście nie tylko Siuksowie emigrowali. Europejska inwazja, a następnie ekspansja wywołały reakcję łańcuchową na całym kontynencie, w wyniku której granice międzyplemienne wciąż się zmieniały. Kilka lat wcześniej potężni Irokezi najechali dolinę Ohio i zrobili mniej więcej to samo, najpierw Huronom, a następnie plemieniu Erie, spychając ich dalej i dalej na zachód. Teraz – plemię po plemieniu – Algonkini ze swoją nową bronią wypychali Siuksów z ich cuchnących bagien na porośnięte wysoką trawą prerie na zachód od Missisipi. Francuscy traperzy i podróżnicy byli praktycznie jedynymi kronikarzami tych ruchów migracyjnych i odnotowali, że pierwszy ruszył odłam Siuksów Yanktonai, za nimi podążyli Tetonowie, a na końcu Yanktonowie.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.PRZYPISY KOŃCOWE
Prolog
Paha Sapa
1 J. H. Monnett, Where a Hundred Soldiers Were Killed, Albuquerque: University of New Mexico Press, 2008, s. 96.
2 Czerwona Chmura, mowa do negocjatorów traktatu w forcie Laramie, czerwiec 1865 roku.
3 Tamże.
4 R. A. Billington, Land of Savagery, Land of Promise: The European Image of the American Frontier, New York: Norton, 1981, s. 129.
5 List Franka Elliotta do ojca, maj 1867 roku, archiwum Franka Elliotta.
6 Wywiad z Christopherem Mortonem.
7 G. R. Hebard, E. A. Brininstool, The Bozeman Trail: Historical Accounts of the Blazing of the Overland Routes into the Northwest, and the Fights with Red Cloud’s Warriors, Cleveland: A. H. Clark, 1922, vol. 2, s. 121.
8 F. Carrington, My Army Life and the Fort Phil Kearny Massacre, New York: Lippincott, 1910, s. 214.
9 List napisany przez Henry’ego B. Carringtona, 30 lipca 1866 roku, archiwum Henry’ego B. Carringtona.
10 List napisany przez gen. Philipa St. George’a Cooke’a, National Archives and Records Administration.
11 Archiwum gen. Williama T. Shermana, Uniwersity of Notre Dame.
12 Tamże.
13 Departament Wojny Stanów Zjedonoczonych, The War of the Rebellion, Official Records, ser. 1, vol. 38, part 1, 94, s. 527, 586–588.
14 Indian Hostilities, U. S. Congress, 40th, 1st Session, Senate, Washington, D. C., 1868, Executive Document No. 33, 1.
15 S. D. Smith, Give Me Eighty Men: Women and the Myth of the Fetterman Fight, Lincoln: University of Nebraska Press, 2008, s. 198.
CZĘŚĆ I PRERIA
1 Pierwszy kontakt
16 F. Parkman, The Oregon Trail, New York: Library of America, 1991, s. 108, 109.
17 Tamże, s. 103.
18 L. Hafen, F. Young, Fort Laramie and the Pageant of the West, 1834–1890, Glendale, CA: A. H. Clark, 1938, s. 164.
19 M. Mattes, Platte River Road Narratives, Champaign: University of Illinois, 1988, s. 3.
20 „Jefferson (Missouri) Inquirer”, 25 grudnia 1847.
21 S. E. Ambrose, Crazy Horse and Custer: The Parallel Lives of Two American Warriors, New York: Anchor, 1996, s. 17.
22 K. M. Bray, Crazy Horse: A Lakota Life, Norman: University of Oklahoma Press, 2006, s. 80.
23 Tamże, s. 2.
24 F. W. Calkins, „Weekly Review” 1905, vol. 3, no. 14.
25 S. Parker, Journal of an Exploring Tour Beyond the Rocky Mountains, Whitefish, MT: Kessinger, 2006, s. 99.
26 J. M. Marshall, The Journey of Crazy Horse, New York: Viking, 2004, s. 35.
27 L. Hafen, F. Young, Fort Laramie…, dz. cyt., s. 177.
28 P. G. Lowe, Five Years a Dragoon, Kansas City, MO: F. Hudson, 1906, s. 79–81.
29 L. Hafen, F. Young, Fort Laramie…, dz. cyt., s. 183.
30 Tamże, s. 182.
31 J. F. Dobie, The Mustangs, Lincoln, NE: Bison, 2005, s. 108, 109.
32 Korespondencja B. G. Browna, American Heritage Center, University of Wyoming.
33 R. E. Paul, Autobiography of Red Cloud, Helena: Montana Historical Society Press, 1997, s. 147.
34 T. Powers, The Killing of Crazy Horse, New York: Knopf, 2010, s. 112.
35 L. Hafen, F. Young, Fort Laramie…, dz. cyt., s. 192.
36 D. Robinson, The Education of Red Cloud, Collection of the South Dakota Department of History, XII, 1924, s. 162.
37 Tamże, s. 194.
38 L. Hafen, F. Young, Fort Laramie…, dz. cyt., s. 190.
39 K. W. Algier, The Crow and the Eagle: A Tribal History from Lewis and Clark to Custer, Caldwell, OH: Caxton, 1993, s. 136.
2 Strzelby i Złe Ziemie
40 R. B. Hassrick, The Sioux: Life and Customs of a Warrior Society, Norman: University of Oklahoma Press, 1964, s. 99.
41 W. K. Powers, Oglala Religion, Lincoln: University of Nebraska Press, 1975, s. 3–16.
42 A. Mackenzie, The Journals of Alexander Mackenzie: Exploring Across Canada in 1789 and 1793, Torrington, WY: Narrative Press, 2001, s. 89.PRZYPISY
21 kwietnia 1607 roku kapitan Christopher Newport wraz z mniej więcej dwudziestoma pierwszymi stałymi angielskimi osadnikami zszedł na ląd obok miejsca, które miało stać się kolonią Jamestown w Wirginii. Eksplorowali teren przez jakieś osiem godzin i w tym czasie nikogo nie spotkali. Gdy wracali do szalupy, wpadli w zasadzkę, dwóch z nich zostało ranionych strzałami z łuku. Incydent ten został opisany na stronie 135 w książce Between War and Peace , zredagowanej przez pułkownika Matthew Motena.
Położony w południowo-środkowej Nebrasce fort Kearny został nazwany na cześć bohatera wojny meksykańskiej, generała Stephena W. Kearny’ego. Jego nazwisko zostało błędnie zapisane (Kearney) w tylu oficjalnych dokumentach rządowych, że wielu autorów uznało nazwę „fort Kearney” za jedyną poprawną. Fort Phil Kearny na Szlaku Bozemana w Wyomingu nazwano imieniem bohatera wojny secesyjnej Philipa Kearny’ego, bratanka Stephena.
Nawiązanie do przemowy gettysburskiej, wygłoszonej przez Abrahama Lincolna .
Mianem tym określa się trzy ostatnie dekady XIX wieku w dziejach Stanów Zjednoczonych. Nazwa pochodzi od powieści Marka Twaina i Charlesa Dudleya Warnera, The Gilded Age: A Tale of Today . Z jednej strony był to czas wielkiego skoku gospodarczego i budowania ogromnych fortun, z drugiej zaś – narastających problemów społecznych i zepsucia nowych elit .
Stosowano płótno podobne do żaglowego, stąd właśnie nazwa „szkunery prerii” .
Konstrukcja używana przez Indian do transportu; rodzaj trójkątnej ramy z długich pali, z rozciągniętą na nich siatką lub z utworzoną na nich platformą, na której umieszczano dobytek. Travois mogło być ciągnięte przez człowieka, psa lub konia .
Miano Brulé, z francuskiego brûlé – „spalony”, zostało nadane grupie prawdopodobnie przez handlarzy futer z końca XVII wieku, którzy błędnie przetłumaczyli „spalone uda”, choć niektórzy językoznawcy podają literalne znaczenie tego słowa jako „śmierdzące stopy” .
Kalumet (z francuskiego „wydrążona trzcina”) – fajka pokoju, ozdobna, obrzędowa fajka części plemion północnoamerykańskich Indian, wykonywana z gliny lub miękkiego kamienia fajkowego, zwanego katlinitem (od nazwiska malarza George’a Catlina, specjalizującego się w portretach Indian z Wielkich Równin) i wydobywanego w świętym kamieniołomie w dzisiejszym hrabstwie Pipestone w stanie Minnesota .
Dog Soldiers, Dog Men – jedno z szejeńskich stowarzyszeń wojowników; ostatecznie, po epidemii cholery w 1849 roku i śmierci ponad połowy Szejenów Południowych, stworzyło osobne plemię .
Chodzi oczywiście o Abrahama Lincolna .
Ci ostatni stanowią dwie gałęzie jednego plemienia, różniące się jedynie wymiennym stosowaniem głosek L i D. Łącznie określa się ich również mianem Tetonów, co można przetłumaczyć jako „Sprzymierzeńców”. Różnica między nimi ma wyłącznie charakter dialektologiczny, a nie polityczny. Poszczególne, odrębne pod względem politycznym grupy Siuksów są do dziś wewnętrznie zróżnicowane pod względem wymowy nazw „Lakota”, „Dakota” i „Nakota”, ale postrzegają siebie jako jedno plemię. Z uwagi na spójność narracji będziemy określali wszystkie siedem grup: Oglalów, Brulé, Hunkpapów, Miniconjou, Sans Arc, Dwa Kotły i Siuksów Czarne Stopy (nie mylić z górskim plemieniem Czarnych Stóp) jako Lakotów.