- promocja
Serce zdrajcy - ebook
Serce zdrajcy - ebook
Niektóre tajemnice nie zostaną pogrzebane.
Zima 1952 roku. Niewidzialny zabójca skrada się ulicami Leningradu. Kościej Nieśmiertelny powrócił. Ten złowieszczy bohater z rosyjskich podań ludowych pozostawia przy swoich ofiarach charakterystyczny makabryczny podpis.
Trzy tysiące kilometrów dalej w gułagu były porucznik milicji Rewol Rossel jest bliski śmierci. Ale pojawia się okrutny wybawiciel: śledczy radzieckiego aparatu bezpieczeństwa major Nikitin, który wiele lat temu zniszczył mu życie.
Rossel łączy siły ze swoim dawnym oprawcą i razem ruszają tropem mordercy. Muszą go pojmać za wszelką cenę, ale po drodze natrafiają na inne zagadki. Tajemniczy szyfr ukryty w wyjątkowym egzemplarzu Księcia Machiavellego. Ślady wiodące do konającej Trzeciej Rzeszy. Wskazówkę prowadzącą do broni o niewyobrażalnej mocy, za którą spiskowcy ze stalinowskiego Kremla są gotowi zabić.
Miasto duchów – najlepszy thriller 2020 roku.
Błyskotliwie, genialnie zaaranżowana akcja, która totalnie porywa. - Stowarzyszenie Pisarzy Literatury Kryminalnej.
Wciągający thriller z historycznym tłem. Niespodziewane zwroty akcji i wyjątkowo pomysłowy szyfr, którym posługuje się morderca. Doskonały kryminał historyczny. - Vaseem Khan.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-737-6 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
12 kwietnia 1945
A więc tak, pomyślał Oberst Franz Halder, właśnie tak wygląda Śmierć.
Dziewczynka, mniej więcej dwunastoletnia, miała piegi, rudoblond mysie ogonki i bystre, inteligentne spojrzenie. Zamiast czarnej peleryny nosiła mundurek Bund Deutscher Mädel, Związku Niemieckich Dziewcząt. Nie miała też kosy, tylko pleciony koszyk, a w nim jakieś trzydzieści wypolerowanych mosiężnych cylindrów – każdy miał długość pięciu centymetrów i zawierał szklaną fiolkę z cyjankiem.
_– Entschuldigen Sie bitte, mein Herr._ Zechciałby się pan poczęstować?
Halder odesłał ją gestem ręki i powlókł się dalej korytarzem. Wygładził rękawy munduru Luftwaffe, ciągle wypatrując barona.
Wokół niego trzaskało płomykami kilkaset świec. Z deszczu wyłoniła się grupa trzeciorzędnych nazistów i weszła do Beethoven Salle, mniejszej sali koncertowej, w której po zbombardowaniu Filharmonii Berlińskiej odbywały się imprezy artystyczne. Z całych sił starali się nie wyglądać na głodnych i pokazać, że nie obchodzi ich upadek Niemiec. A przede wszystkim próbowali nie myśleć o chwili, w której Armia Czerwona urządzi paradę na Unter den Linden w obecności ich żon i córek.
Chłodne, wilgotne powietrze zaczynało się powoli ogrzewać dzięki francuskim perfumom, tym ich ostatkom, które damy z berlińskich wyższych sfer zdołały jeszcze wydobyć z prawie pustych flakonów. W półmroku kilku oficerów Waffen-SS i Wehrmachtu ustawiło się w kolejce, by złożyć wyrazy szacunku ministrowi uzbrojenia i amunicji Trzeciej Rzeszy Albertowi Speerowi.
Halder w głębi duszy wiedział, że gestapo nadal wszystkich obserwuje.
Spojrzał na swój zaplamiony program. Koncert otwierała finałowa aria _Götterdämmerung_, _Zmierzchu bogów_ Wagnera, w której Brunhilda rzuca się na stos pogrzebowy ukochanego. Kolejność scen opracował sam Speer. Halder spojrzał na ministra stroszącego piórka przed swoimi sługusami.
Rozległ się pełen smutku dźwięk oboju nadającego ton orkiestrze, publiczność zamilkła.
Nadal ani śladu barona. Halder usiadł, a potem niecierpliwie wyczekiwał przerwy. Podrapał skrawek czerwonej skóry na karku.
Po jakiejś minucie miejsce obok niego zajął mężczyzna z blizną, opadającymi powiekami i posępnym wyrazem twarzy.
– Aha! Dotarł pan, baronie von Möllendorf. Już się niepokoiłem.
– Będzie mi brakowało Wagnera – powiedział baron, nie zawracając sobie głowy powitaniem. – Mistrz lejtmotywów. Te wszystkie mistyczne warstwy muzycznego wyrazu, które wzajemnie uwydatniają swoje znaczenie, a potem łączą się, by spotęgować wspólną moc… – Głos mężczyzny się załamał.
– Wszystko w porządku, baronie? – zapytał Halder.
– Proszę mi wybaczyć. Nic nie jadłem od pewnego czasu.
– Niewielu jadło – odparł Halder. – Ale przejdźmy do interesów. Musimy się uwinąć, zanim nadlecą lancastery. Ma pan to?
Von Möllendorf kiwnął głową.
– Proszę – powiedział, wręczając Halderowi teczkę z miękkiej skóry. – Pańscy ludzie byli bardzo pomocni. Wykonaliśmy zadanie.
Cisza. Potem rozległy się brawa i na scenę weszła solistka obdarzona sopranem dramatycznym oraz przerysowaną ekspresją piosenkarki kabaretowej. _Götterdämmerung_, _Zmierzch bogów._ Spalenie Walhalli.
– Drogi pułkowniku, cóż za przyjemność – rozległ się z tyłu czyjś głos.
Halder odwrócił się i spojrzał prosto w sympatyczną twarz ministra.
– Czyżby burza mózgów? – zapytał Speer. – Jeden z najznamienitszych fizyków jądrowych pogrążony w rozmowie z najbardziej zaufanym adiutantem Hitlera. Cieszę się, że się odnaleźliście. – Pochylił się lekko. – Powodzenia, panowie – szepnął.
Dyrygent uniósł batutę. Rozpoczął się _Götterdämmerung_…
Po koncercie, gdy Halder kierował się do wyjścia, na jego drodze znowu stanęła dziewczynka z Bund Deutscher Mädel. Od razu wyciągnęła z koszyka jeden z błyszczących mosiężnych cylindrów i wręczyła mu go, jakby był przepyszną czekoladką z bombonierki Fassbender und Rausch.
– Mam je wszystkim rozdawać – wyjaśniła. – Na wypadek gdyby trzeba było doprowadzić do szybkiego i honorowego końca, _Herr Oberst_.
– Wiesz, co powiedział Goethe? – zapytał. – Śmierć i tak przyjdzie, bez względu na to, czy się jej boisz, czy nie. – Potem westchnął i wymamrotał pod nosem jedno słowo. Swoje niepowtarzalne zawołanie bojowe: – Neubrandenburg. – Wyciągnął rękę w kierunku cylindra.
Nigdy nie wiadomo…1
Trup miał dla siebie cały pokój. To luksus w Leningradzie, gdzie takie burżuazyjne ambicje mogły wywołać sąsiedzką zazdrość, a nawet oskarżenia o kontrrewolucyjne zakusy. Rodzaj szumu i plotek, który może sprowokować nocną wizytę funkcjonariuszy państwowych. Na szczęście mózg tego towarzysza wcześniej rozprysnął się na ścianie, pomyślał major Oleg Nikitin. A to znaczy, że ofiara – towarzysz Samosud – w przeciwieństwie do reszty obywateli milionowej metropolii znalazł się poza zasięgiem Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego.
Nawet w tak małym, zabłoconym pokoju pełnym mężczyzn pocących się w mundurach major Nikitin nie pozostawał niezauważony. Gwarantowało mu to brakujące oko, a raczej pusty oczodół okolony łuskowatymi bliznami.
Czterej oficerowie MGB w długich płaszczach i wielkich czapkach z niebieskimi otokami zaglądali w każdy brudny kąt i sprawdzali wszystkie powierzchnie. Obejrzeli zamki, wybite okno, gołą żarówkę i kuchenkę gazową, która i tak nie działała, ponieważ w mieście odcięto dostawy gazu. Zajrzeli do wiadra z obrzydliwą zawartością i pod zdezelowane łóżko, a w szczególności zainteresowali się ciemną plamą na ścianie – świeżą, chociaż już suchą.
Towarzyszyli im dwaj milicjanci, którzy byli zwykłymi krawężnikami patrolującymi ulice. Zjawili się tu na rozkaz swojego przełożonego, ale nie byli skorzy do pomocy, nie chcąc robić niczego, co mogłoby zwrócić na nich uwagę. Niemi świadkowie czegoś lub niczego – czyli wszystkiego, na co kazało im patrzeć ministerstwo. Nikitin rozumiał ich dylemat. W końcu sam kiedyś był oficerem MGB i budził grozę.
Rozdrażnieni funkcjonariusze służby bezpieczeństwa dreptali wokół centralnej części pokoju, którą stanowiło bezwładne ciało przywiązane do drewnianego krzesła. Po prawej stronie głowy martwego mężczyzny widniał zgrabny otworek, a tuż pod nim kolejny.
– Towarzysz Nikitin? Oleg, to ty?
Major zignorował głos, naciągnął głębiej czapkę i ramieniem utorował sobie drogę do pustej ściany, by spojrzeć na zwłoki pod innym kątem. Zapadł wczesny zimowy zmierzch i na czwartym piętrze tego uroczego, lecz zaniedbanego budynku rozmyte światło latarni niewiele dawało, a mrugająca żarówka zaczynała mu działać na nerwy.
Trup był ubrany w szarą koszulę i ciemnoniebieską watowaną marynarkę, porozpinane i zwisające luźno na masywnym torsie. Na nogach miał oliwkowozielone wojskowe spodnie i jeden brązowy kapeć – drugiego Nikitin nie widział. Martwy mężczyzna za życia był w niezłej kondycji. Mięśnie klatki piersiowej wyraźnie się zaznaczały, widać było też zarys ud i łydek.
– Oleg?
Pieprz się.
Pozostanie incognito okazało się pobożnym życzeniem. Jeśli nie zdradzał go wojskowy mundur, to na pewno robiły to blizny na twarzy. Z taką gębą trudno nie rzucać się w oczy. Niestety pech go nie opuszczał – jeden z oficerów MGB był jego dawnym towarzyszem.
– Co ty tutaj robisz?
Nikitin popatrzył groźnie na mężczyznę. Major Rumiancew. Ambitny, ale niezbyt bystry. Kilka miesięcy temu, w innym życiu, byli dobrymi znajomymi.
– Miło cię widzieć, Wołodia – odezwał się Nikitin i wskazał ciało. – Wygląda interesująco. Jakieś wnioski?
Rumiancew rozejrzał się i warknął na swoich ludzi – którzy zrobili sobie przerwę i nadstawili uszu, przysłuchując się ich rozmowie – by pilnowali własnego nosa i zajęli się szukaniem śladów. Potem zwrócił się do Nikitina.
– Jestem zaskoczony, Olegu – powiedział cicho. – Zaskoczony, że widzę cię żywego. Żywego, w tym pokoju i w mundurze GRU. Na dodatek zadajesz mi pytania. Słyszałem o tobie różne rzeczy. Czy powinienem cię teraz zastrzelić, żeby zaoszczędzić czas, a później sporządzić raport?
Nikitin obnażył w uśmiechu żółte zęby.
– Nie radzę, Wołodia – odparł. – Teraz rozkazuje mi sam minister obrony, Pletniew, a to facet, który ma bardzo dobrą pamięć. Ale jeśli chcesz, żeby dobrało ci się do dupy parę czołgów i oddział piechoty, to się nie krępuj. No i jest jeszcze kilku członków Politbiura żywo zainteresowanych resztkami umysłu, które pozostały w mojej czaszce.
Rumiancew poprawił niebieską czapkę.
Przez wybite okno wpadało lodowate powietrze. W tym roku, podobnie jak w zeszłym, sroga zima przyszła wcześniej. Leningrad pokrywała warstwa śniegu, który częściowo skutecznie zakrył plac Sienny. Ale wyglądu budynków śnieg nie był w stanie poprawić; tych wszystkich ruder bezustannie dzielonych na mniejsze części, nawet niekoniecznie zasłonami, a na przykład kombinacją ubłoconych ręczników i brudnego prania. Ten tutaj żył na odrobinę wyższym poziomie. Nie miał współlokatorów, ale w jego pokoju nie było nic, co by jakoś szczególnie go zdobiło, może poza łóżkiem i bezużyteczną kuchenką gazową.
– Generał Pletniew mówisz? Bohater bitwy o wzgórza Seelow. Masz wpływowych przyjaciół – stwierdził Rumiancew. – Jestem ciekaw, jakim sposobem tak szybko się tu dostałeś. To dzięki nim? – Rumiancew kiwnął głową w kierunku milicjantów. – Nadal masz informatorów w milicji? Dają ci cynk, gdy dojdzie do jakiegoś tajemniczego morderstwa?
To okno chyba zostało wybite niedawno, pomyślał Nikitin. Nikt nie zostawiłby dziury przy tak niskiej temperaturze. Z październikowym wiatrem poradziłby sobie nawet kawałek kartonu albo sklejki z odrobiną zaprawy murarskiej. Na podłodze walały się odłamki szkła, których nikt nie posprzątał.
Odłamki szkła po wewnętrznej stronie pokoju.
– Jest podobny do tamtego? – zapytał Nikitin, znowu wskazując zwłoki.
Przez ułamek sekundy Rumiancew wyglądał na rozwścieczonego.
– Tamtego?
Tak, wiem o tamtym.
– Cóż, miło było cię spotkać, majorze Rumiancew – powiedział Nikitin i ruszył w stronę drzwi.
– Stój! – warknął jego dawny towarzysz.
Dwaj szeregowi milicjanci zastygli w bezruchu, a agenci MGB sięgnęli po pistolety i wycelowali w Nikitina.
– W imieniu radzieckiej sprawiedliwości rewolucyjnej…
– Wołodia, jeśli wypowiesz następne słowa, będą twoimi ostatnimi! – ryknął Nikitin. Wycelował w Rumiancewa pistolet, który nagle zmaterializował się w jego dłoniach. – Te twoje niebieskie czapki może i mają władzę nad życiem i śmiercią obywateli radzieckich, ale ta władza się kończy na oficerach Głównego Zarządu Wywiadowczego. Tam nie masz władzy nad niczym, nawet nad kolorem moich szczyn albo smrodem mojego gówna. Jeśli spróbujesz sięgnąć po swojego nagana, staniesz się kolejnym trupem w tym pokoju, a ja z radością wyślę kartkę kondolencyjną towarzyszowi Berii.
Rumiancew nawet nie drgnął i nie spuścił wzroku.
– I tak już nie żyjesz, Olegu – odezwał się. – Podobno Beria chce, żebyś zawisł na haku i wystukał stopami _Ciemna dziś noc_. Dzisiaj albo innego dnia, w końcu cię dorwie.
Nikitin zasalutował pistoletem, wycofał się z pokoju i wyszedł na ulicę.
– _Wiem, że tę noc znowu spędzisz do świtu bez snu_ – zanucił. _– Przy łóżeczku dziecinnym i znów w oczach łzy, moja miła…¹_
Słowa tej piosenki – fragmentu ścieżki dźwiękowej ukochanego przez leningradczyków filmu wojennego Leonida Łukowa _Dwaj żołnierze_ – sprawiły, że pomyślał o swojej żonie Kristinie.
* * *
Nikitin stanął po przeciwnej stronie placu i obserwował, trzymając w stulonych dłoniach papierosa – towar importowany z Polski, który nie bardzo mu smakował. Oficerowie MGB wyszli z budynku, sprzeczając się o kolejny mecz Zenitu, i skierowali się do czarnego samochodu.
Kilka chwil później pojawili się dwaj milicjanci. Nieśli trupa na noszach, walcząc z ciężarem. Górna połowa zwłok była przykryta płaszczem, a na każdej drewnianej tyczce noszy dyndał jeden bucior. Przy każdym szarpnięciu lewy but mściwie kopał w krocze jednego z tragarzy. Milicjanci w końcu wrzucili ładunek na pakę ciężarówki. Był to zis z czasów wojny z drewnianą skrzynią przymocowaną do nadwozia.
Gapie – gospodynie domowe robiące zakupy i robotnicy, którzy wcześniej skończyli zmianę – zatrzymywali się przy wozie i nie spuszczali z niego wzroku. To było niezwykłe. Obywatele radzieccy nieczęsto mieli okazję stawać twarzą w twarz ze zbrodnią, nie mówiąc o interesowaniu się nią. Tym razem jednak tłum gęstniał, aż w końcu milicjanci rozpędzili go krzykiem.
Zis odjechał i porządek na ulicy został przywrócony. Nikitin głośno gwizdnął. Milicjanci dostrzegli go i szybko podbiegli. Jeden sięgnął do kieszeni i podał Nikitinowi jej zawartość. Zrolowany skrawek papieru o długości mniej więcej sześciu centymetrów.
– Tak jak powiedzieliście, towarzyszu majorze – stwierdził młody milicjant. Był przerażony i niezwykle chętny do współpracy. – Głęboko w gardle.
Nikitin się uśmiechnął.
– Dobra robota. Został tam ktoś jeszcze?
– Nie, towarzyszu majorze.
– Świetnie. Pozdrówcie ode mnie kapitana Lipuchina – powiedział. – Oczywiście macie o tym od razu zapomnieć albo…
Mężczyźni poczerwienieli, kiwnęli głowami i uciekli.
Nikitin przez kilka minut przyglądał się ludziom spacerującym tam i z powrotem po placu Siennym, a potem wszedł do budynku i wspiął się po trzeszczących drewnianych schodach do mieszkania zmarłego. Musiał działać szybko.
Plama na ścianie znajdowała się na wysokości głowy ofiary. Zastrzelono go, gdy był przywiązany do krzesła. Nikitin od razu znalazł dwie eleganckie dziurki w czerwonej plamie na ścianie – Rumiancew i jego agenci wcześniej zdążyli usunąć kule. Małokalibrowe pociski z pistoletu.
Ale Nikitin rozglądał się za czymś jeszcze i po pięciu minutach macania pod kredensami oraz odganiania pająków i karaluchów to znalazł. Lekko nierówna podłoga pod łóżkiem. Podniósł deskę i zacisnął palce na kawałku chłodnego metalu.
Złoty medalion, tak jak u tamtego. Z tym samym unikatowym grawerunkiem.
To znaczy, że było ich już dwóch. Dwóch mężczyzn zamordowanych w identyczny sposób, ze świstkami papieru w ustach. Obaj mieli przy sobie takie same medaliony.
W ciągu ostatniego roku major Oleg Nikitin obserwował, jak jego dawni przyjaciele przechodzą na drugą stronę ulicy, żeby się z nim nie spotkać. Sojusznicy stali się wrogami. Ale jego nowi panowie z GRU też mu nie ufali. A nawet odnosili się do niego z pogardą. I co więcej, z powodu, którego nie rozumiał, z niecierpliwością.
Nikitin dzięki wyszkoleniu i osobowości najbardziej nadawał się do prowadzenia przesłuchań, a nie śledztw. Teraz miał więcej dowodów, lecz nadal nie bardzo rozumiał, jak je zinterpretować.
Ale kilka tysięcy kilometrów od Leningradu, gdzieś na bezdrożach północnej Syberii przebywał pewien człowiek, który mógł mu pomóc.
Pod warunkiem że jeszcze żył.
1.
Przetłumaczył Julian Tuwim.2
„Myśli o miłości, o domu, o kobiecym ciele, głupia wiara w sprawiedliwość… nie pomogą ci przetrwać. Musisz znaleźć coś, co stanie się obiektem twojej nienawiści”.
Pewnemu recydywiście, który podzielił się tą mądrością z Rewolem Rosselem pierwszego dnia jego pobytu w Igarce, już dawno temu ktoś poderżnął gardło.
Ten głupi zek nawet nie zdążył skorzystać z własnej rady…
A Rossel wziął ją sobie do serca. Co do joty.
Obiekt nienawiści.
Teraz, niech to szlag, było nim ziarnko żwiru, które dostało się do lewego buta i uwierało go w duży palec.
Rossel, były porucznik milicji, wraz z pięcioma innymi mężczyznami, skutymi łańcuchami podobnie jak on, służył za konia pociągowego. Wszyscy razem próbowali przeciągnąć po syberyjskim śniegu ogromną beczkę pełną cegieł i gruzu. Jeden bolesny krok za drugim. Trzej więźniowie na przedzie ciągnęli beczkę, która miała kształt olbrzymiej szpuli, a pozostali trzej ją pchali. Bolały ich oczy, zamarznięte włoski w nosie kłuły niczym miniaturowe sople, para wydobywająca się z ust natychmiast zmieniała się w miliony lodowych kryształków. Przeciągali ten prymitywny walec drogowy, by wyrównać kolejny metr ziemi, na której później zostaną położone podkłady linii kolejowej łączącej Igarkę z Salechardem.
Wszystkiego jakieś 1300 kilometrów.
Życie w obozie pod jurysdykcją GUŁagu, czyli Głównego Zarządu Poprawczych Obozów Pracy, zdzierało kolejne pokłady ludzkiego istnienia. Zostawiało cię z niczym. Jakby jakieś złośliwe słowiańskie bóstwo tarło papierem ściernym maleńki punkt na twoim czerepie, by sprawdzić, co tam odkryje. Zazwyczaj był to głód. Ponieważ głód powoli stawał się wszystkim, czym jesteś.
– Zmówmy modlitwę – zaproponował Babajan, klecha z gęstą brodą i bladoniebieskimi oczami mesjasza, który mocował się z beczką po prawej stronie Rossela.
– Żadnych modlitw. Daj nam, kurwa, żyć, ty armeński półgłówku – krzyknął ktoś.
Po lewej powłóczył nogami Aleksander Wustin, chudy jak patyk i blady jak wieczna zmarzlina. Kiedyś śpiewak, baryton, solista głównej sceny operowej Stalingradu i ceniony, wcześnie dojrzały kompozytor, a teraz, jak wielu innych politycznych w obozie, wróg ludu.
Minęło wiele miesięcy, od kiedy Rossel został wchłonięty przez system GUŁagu. Dwa miesiące w drodze na daleką Północ – koleją, samochodem i barką. Osiem miesięcy spędzonych w tej kolonii, na tyle nowej i odludnej, że nie miała jeszcze nazwy. Nazywano ją Sto Piątym Kilometrem, bo tyle dzieliło ją od Igarki. Przez ten czas Rossel przeprowadził z Wustinem więcej rozmów o muzyce niż z kimkolwiek w dotychczasowym życiu. Wustin głosił, że Szostakowicz jest wprawdzie dobrym kompozytorem, ale Prokofiew jest najwybitniejszy. Rachmaninow bywał nieco kiczowaty, bywał też świetny, przeważnie przyjemny dla ucha. Za to Strawiński to geniusz. Chaczaturian mógł pocałować Wustina w dupę i wszystkich innych też. Rossel był skłonny się z tym zgodzić.
– Od kiedy Prokofiew stracił odwagę i zaczął się przejmować tym, co partia myśli o jego muzyce – mówił Wustin, trzęsąc się tak bardzo, że ledwie zdołał trafić skrętem do ust – jest kompletnie do dupy, jak ci prostacy, którzy założyli Rosyjskie Stowarzyszenie Muzyków Proletariackich. To tylko nadęte kantaty dla mas, nic więcej. Patos bez znaczenia…
Rozmowy z Wustinem pomagały Rosselowi zachować zdrowe zmysły. Jego towarzysz nie miał tyle szczęścia. Gdy był dzieckiem, jego rodzice spłonęli żywcem podczas bombardowania Stalingradu. A on teraz, gdy nastrój mu się zmieniał, wodził wokół niespokojnym, zranionym spojrzeniem, byle tylko nie spojrzeć rozmówcy w oczy. Każdy głośny dźwięk mógł wywołać u niego szok. Zatykał wtedy uszy rękami i zaczynał nucić jakąś arię – najchętniej z włoskiej opery, na przykład Verdiego albo Pucciniego. Był to dla niego taki poetycki mechanizm radzenia sobie ze stresem. Uspokajał go tylko głos Rossela, nakłaniał do słuchania i pozwalał mu wrócić do realnego świata. Rossel wyciągał go z otchłani szaleństwa i przenosił do muzycznych snów na jawie, które razem śnili.
Pod stopami mieli piasek pokrywający warstwę kruszywa, pod którą były kolejne pokłady piachu oraz gałęzi i chrustu. A gdzieś w środku kości – warstwa albo dwie. Miałeś wybór: mogłeś dalej kłaść tory lub stać się materiałem budowlanym. Gdy przyjdzie lato, ten cały bajzel niemal na pewno ugrzęźnie w grubej warstwie wysysającego duszę turuchańskiego błota.
Zaplątani w łańcuchy mężczyźni, którzy ciągnęli bekę, mieli trochę gorzej. Ci, którzy pchali, też się dobrze nie bawili. Beczka była tak wielka – niemal dwa metry średnicy – że ciągnący i pchający wzajemnie się nie widzieli. Ale byli zjednoczeni w niedoli. Bracia w ponurej rozpaczy. W niewielkiej odległości od nich harowała inna grupa: rąbali drzewo i ciągnęli stalowe szyny. Dalej jeszcze jedna. I następna.
Mężczyźni z drużyny Rossela zatoczyli się, gdy beczka ześlizgnęła się na twardą ziemię, ściągając ich na lewą stronę. Pod Rosselem ugięły się kolana, a duży palec lewej stopy otarł boleśnie kamyk w bucie.
Kurwa…
– Z powrotem! – Stojący pięćdziesiąt metrów dalej strażnik z nogą opartą o pień drzewa wrzeszczał na nich, machając rękami. – Tędy, gnoje. Macie się trzymać linii, kurwa mać…
Mężczyźni chrząknęli unisono i zagryźli wargi, wciągając beczkę z powrotem na kurs.
Nic nie mogło jednak powstrzymać Babajana.
– _Gospodi, Isuse Hriste, Sine Božiji, pomiluj me grešnog…_ – modlił się. – Panie Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nade mną, grzesznikiem…
– Lepiej, żeby twój Bóg jak najszybciej wynagrodził nam to całe gówno – mruknął mężczyzna po drugiej stronie beczki. – Jeśli nie zaproponuje mi miejsca przy swoim ognisku, będę grzeszył, żeby zadowolić diabła.
Babajan splunął, a jego brązowa ślina od razu zamieniła się w lód.
– Pan już nas nagradza – stwierdził. – Nie dalej jak wczoraj objawiła mi się Matka Boska Kazańska. Zstępowała ku nam wzdłuż torów. Dobra Pani i jeszcze dwie inne. Cienie na śniegu, takie same jak te, które kiedyś zobaczyła moja matka na górze Ararat. Tam osiadła Arka Noego. – Coś zagrzechotało w klatce piersiowej Babajana. Stary ksiądz zamilkł i nie odzywał się przez chwilę.
– Małe dziewczynki, mali chłopcy – rzucił gderliwie zek. – _Babuszki_, _dieduszki_, krowy, świnie, kurczaki. Bez różnicy, wsadziłbym kutasa w każde ciepłe miejsce. Wszystko za miejsce przy ogniu.
Na dalekiej Północy, za kołem podbiegunowym, istniało wiele sposobów na złamanie ducha człowieka. Jednym z nich był pierwszy moment prawdziwego chłodu. Nie śnieg czy mróz, lecz pierwszy dzień, kiedy temperatura obniżała się do minus dwudziestu pięciu, minus trzydziestu stopni. Wtedy więźniów dopadała świadomość, że dalej będzie tylko zimniej i ciemniej. Obrywali wszyscy: polityczni skazani na podstawie artykułu 58; _wory_, czyli kryminaliści, i „suki”, ich śmiertelni rywale; osieroceni żołnierze Hitlera, czyli niemieccy jeńcy wojenni, którzy nigdy nie zostali odesłani do domu.
Wszyscy bez wyjątku.
Kiedy lód wpełza w twoje kości, nie ma już nadziei na odwilż.
W tym roku owa chwila dawno minęła. Już w pierwszym tygodniu listopada wszyscy więźniowie na coś chorowali. Bolące kości, świst w piersiach, wypadające zęby, gnijące palce.
Później, w lutym, ugruntowało się niezachwiane przekonanie, że zima nigdy się nie skończy. A potem nieuchronnie nadchodził taki dzień, że któryś z więźniów pokonywał druciane ogrodzenie i wkraczał do zakazanej strefy, stając się celem treningowym dla strażników. Niektórzy więźniowie dochodzili bowiem do wniosku, że po drugiej stronie ostatniego oddechu musi być cieplej niż w obozie.
– A więc Matce Boskiej towarzyszyły dwie postacie – podjął Babajan. – Ona sama była równie wyraźna jak ty czy ja, a pozostałe wyglądały bardziej jak zjawy. Ale je rozpoznałem. To był car Mikołaj i jego nieszczęsny syn, Aleksy. Bóg wyniósł tych biednych męczenników do swojego Królestwa. Jego miłosierdzie jest nieskończone.
Wiatr wirował, wzbijając tumany śniegu, wokół nich tańczyła upiorna biel. Rossel gapił się przed siebie, nie spuszczając wzroku z parszywej linii kolejowej, która znikała w tajdze. Tutaj był świat nicości, a oni znajdowali się w samym jego środku.
W innym świecie i w innym życiu Rossel był studentem Konserwatorium Leningradzkiego. Pomimo lat spędzonych w państwowym sierocińcu i politycznych szykan, które spotkały jego rodziców, potrafił kroczyć własną drogą. Na tyle, by olśniewać profesorów, zdawać z wyróżnieniem egzaminy i zapowiadać się na artystę, którego przeznaczeniem jest wielka kariera.
Ale był młodym człowiekiem, który nie potrafił trzymać języka za zębami, lubił żartować i opowiadać różne dykteryjki.
Zbyt szybko wyskakiwał z cwaniackimi uwagami i był zbyt szczery.
A w Związku Radzieckim taka otwartość stanowiła fatalny błąd.
Zapłacił za to ogromną cenę.
Nie tylko ja.
Czego dokonałby Musorgski wśród tej świszczącej, łamiącej kości śnieżycy?, zastanawiał się. Jak mógłby odnieść sukces w tej wszechogarniającej pustce?
Igarka była miejscem, w którym pojęcie nieskończoności zdawało się bliższe niż gdziekolwiek indziej. Rzeczywiste. Jakiekolwiek miłosierdzie było niemiłosiernie odległe.
* * *
Minęła kolejna godzina, potem jeszcze jedna spędzona na słuchaniu nieustannego szczękania zębami. Ale upływ czasu był w Igarce iluzoryczny. Piasek przesypywał się na dno klepsydry, owszem, ale klepsydra nigdy się nie opróżniała. Ziarenka piasku były w niej uwięzione, tak samo uwięziony był on, bez żadnej możliwości ucieczki.
Rossel wiedział, że z prawej i lewej strony rozciąga się gęsta syberyjska tajga, a przed granicą lasu jest nieużytek o długości pięćdziesięciu, sześćdziesięciu metrów wykarczowany wcześniej przez innych więźniów. Planowano pociągnąć linię kolejową na zachód, ale na Sto Piątym Kilometrze nikt nie wierzył, że kiedykolwiek zostanie ona ukończona. Spora część, którą już zbudowano, zdążyła utonąć w letnim błocie albo po prostu się rozpadła pod wpływem zimowych mrozów. Na Północy – około dwustu kilometrów dalej, jak przypuszczali – kończyła się lądowa część Rosji i zaczynało się Morze Karskie. Gdzieś za nimi płynął Jenisej i gdyby pójść wzdłuż niego na południe, dotarłoby się do Krasnojarska albo do Mongolii.
Ale dla więźniów ze Sto Piątego Kilometra było to zupełnie bez znaczenia, ot, całkowicie abstrakcyjne cele. Wszyscy wiedzieli, że linia kolejowa kończy się jakieś pięćdziesiąt metrów dalej i że dopóki nie przygotują terenu pod jej budowę, dalej nie pójdzie. A gdyby się zbuntowali i przestali ciągnąć prymitywny walec, którym wyrównywali ziemię, czterej strażnicy z karabinami w gotowości natychmiast by ich zastrzelili.
_Gospodi, Isuse Hriste, Sine Božiji…_
Codzienna modlitwa Babajana, Rossel doskonale to rozumiał, nigdy nie zostanie wysłuchana. Armeńczyk chyba też to czuł. Ponieważ w Igarce mieszkał diabeł, wszechpotężny i wszechobecny. I przybierał postaci strażnika, donosiciela, innego zeka; czaił się w chłodzie kości i w ciężarze beznadziei, który każdego ranka przygniatał ci duszę, gdy tylko otworzyłeś oczy.
Rossel się potknął.
Do kurwy nędzy…
Czasem wystarczył po prostu kamyk w bucie.
Nawet lekka pochyłość oznaczała kłopoty. Jeśli ciągnie się walec przez kilka kilometrów, każdy kolejny centymetr czy dwa to jak wspinanie się na Elbrus. Gdy wchodzili pod górę, ich mięśnie krzyczały z bólu; gdy schodzili, ich życie znajdowało się w rękach mężczyzn, którzy dźwigali walec oparty na mokrych belkach przymocowanych prowizorycznie do ośki. Zmiażdżenie stopy uniemożliwiłoby powrót do obozu, a to równało się z wyrokiem śmierci. Żaden więzień nie zmarnowałby ani odrobiny swych wątłych sił, by taszczyć rannego.
Przynajmniej przestało śnieżyć.
W niektóre dni lepiej było nie rozmawiać. W inne rozmowa pozwalała jakoś przetrwać. Rossel postanowił, że dzisiaj da się wkręcić w paplaninę Babajana.
– Co widzisz, gdy spoglądasz oczami wyobraźni poza las, Rewolu? – zapytał duchowny.
Rossel był pewien, że stary ksiądz chce zbawić jego duszę. Skrzywił się z wysiłku, gdy walec zboczył w lewo.
– Widzę Leningrad – odparł. – Tramwaje przejeżdżające przez plac Teatralny. Płonące kandelabry Auli Głazunowa w konserwatorium, w którym studiowałem. – Beczka zawyła jak potępieniec, przesuwając się z trudem po twardym lodzie. – Widzę most Aniczkowski i jakiegoś durnia, który recytuje przez megafon poezje Majakowskiego. „Spójrz, jak cichy jest świat. Noc spowija niebo gwiaździstym hołdem. W takich chwilach jak ta wstajesz i mówisz. Do wieków, historii i wszelkiego stworzenia…”
Tamten chłopak powinien być mądrzejszy.
– Ach, Majakowski – mruknął z głębokim westchnieniem mężczyzna pchający walec za Rosselem. – To był prawdziwy _mużyk_, kochanek, pijak i wariat. Mówili, że myśl o samobójstwie toczyła go jak rak. Najpierw był to tylko szept. A pod koniec życia niekończący się wrzask.
Rossel nie znał tego faceta, ale po akcencie poznał, że pochodzi z jakiegoś kraju bałtyckiego. Może z Litwy. W obozach rozrzuconych wzdłuż drogi do Jermakowa gniło za życia wielu Bałtów.
Przeklął w głębi duszy. Nie powinien wspominać o tym, że studiował w konserwatorium. Wyjawianie wszystkiego było błędem. Maleńka cząstka czyjejś duszy mogła stać się łakomym kąskiem, w który natychmiast wgryźliby się obozowi kryminaliści.
A gdyby się dowiedzieli, że kiedyś był oficerem leningradzkiej milicji…
Rozerwaliby go na strzępy.
– Co jeszcze, Rewolu? – dopytywał Babajan.
– Po prostu ciągnij to pieprzone gówno…
Przez następną godzinę pracowali w mozole i w całkowitym milczeniu, oszczędzając wszystkie siły na dalszą harówkę. _Ciężka praca jest drogą do wolności!_, głosił obszarpany transparent przybity gwoździami do bocznej ściany głównego baraku. Komendant obozu wskazywał na niego za każdym razem, gdy któryś z więźniów stawał do karnego raportu, potem dostawał wycisk od strażników, a na końcu trafiał do karceru.
Słońce, które tego dnia świeciło wyjątkowo niemrawo, znowu szybko zniknęło za horyzontem. A to oznaczało, że jest około trzeciej i za jakąś godzinę, może trochę wcześniej, nadejdzie czas powrotu do obozu.
– Ile lat? – zapytał Babajan.
– Co? – Rossel słuchał go jednym uchem.
Co godzinę mogli odpoczywać tylko przez kilka minut. Niektórzy więźniowie mieli przydziały mierzone kilogramami węgla lub liczbą powalonych pni. Norma ekipy Rossela liczyła się w metrach. Nawet niewielki niedobór oznaczał mniejszą porcję chleba i zupy, ciepławej lury z kawałkiem rybiej skóry. Rossel nie spuszczał wzroku z drzew.
– Ile lat dostałeś? – powtórzył ksiądz.
Rossel wzruszył ramionami.
Babajan zmarszczył brwi.
– Wszyscy odliczają dni wyroku. Każdy wie, ile odsiedział i ile mu zostało.
– Ale nie ja. Będę tu tak długo, jak zechce jeden facet.
– Towarzysz Stalin?
Rossel doszedł do wniosku, że ta uwaga jest warta jego uśmiechu, po czym pokręcił głową.
– Ciągle to słyszę – stęknął ksiądz. – „Gdyby tylko wielki Stalin wiedział o tym miejscu, na pewno położyłby temu kres”, mówią nowe chłopaki. „Gdyby tylko Stalin wiedział…”
Rossel westchnął i zmusił ramiona do wysiłku.
„Musisz sobie znaleźć obiekt nienawiści”.
Nawet przed zesłaniem do Igarki, przed długim marszem do najdalej wysuniętego obozu w systemie GUŁagu, na długo przed tym, zanim wraz z innymi więźniami przyciągnęli tu wszystkie możliwe narzędzia i zbudowali dla siebie baraki, Rossel znalazł coś, co mógł nienawidzić. A właściwie kogoś.
Majora Olega Nikitina.
„Najpierw szept”…
Rewol wiedział, że czasem to, co się sprawdza w przypadku samobójstwa, może się odnosić również do morderstwa.3
Gdzieś z przodu reflektory z dalekich wież strażniczych zabarwiały ciemność wąskim strumieniem światła. W jego kierunku niczym zjawy sunęli więźniowie.
Rossel zadrżał i mocniej otulił głowę podartą chustą. Mróz był tak przejmujący, że aż parzył obnażoną skórę. Ostre podmuchy wiatru zmieniały padający śnieg w zamieć, która boleśnie smagała twarz. Okrutnie burczało mu w brzuchu. Wszyscy myśleli tylko o jednym. O chlebie. Wszyscy oprócz Babajana. Jego myśli zajmował wyłącznie Bóg i rodzina carska. No i jeszcze Wustin, którego młody umysł był, jak zwykle zresztą, gmatwaniną nut i muzycznych fraz.
– _Gospodi, Isuse Hriste, Sine…_ – zaintonował ksiądz.
– Zamknij się, ty armeńska kupo gówna. No chyba że twój Bóg jest piekarzem! – wrzasnął jakiś więzień z tyłu kolumny.
Niezauważenie do głównej grupy podszedł młody strażnik.
– Bóg nie żyje, armeńska świnio – rzucił. – Chrystus wylądował w rynsztoku, więc zamknij tę swoją wszawą jadaczkę.
Rób, jak mówi, pomyślał Rossel. To fanatyk tak samo jak ty, Babajanie. Wiem o tym. Bardzo dobrze pamiętam takich z czasów, gdy byłem członkiem Związku Wojujących Bezbożników.
– Pomodlę się za twoją duszę, młody człowieku, byś dostąpił Jego miłosierdzia…
To nie było właściwe…
Strażnik nadspodziewanie szybko pokonał dystans dzielący go od Babajana i uderzył go w głowę kolbą karabinu. Ksiądz zachwiał się i padł w ramiona najbliższych współwięźniów, którzy zaklęli i natychmiast go odepchnęli. Babajan zdołał się utrzymać na nogach, ale nie był w stanie iść dalej.
– Nie zatrzymuj się – mruknął inny zek. – Nie pomagaj temu głupiemu zasrańcowi. Chcę jeść.
– Walka z religią to walka o realizację planu pięcioletniego! – krzyknął strażnik.
Rossel bardzo dobrze znał ten slogan. Wyrył mu się w mózgu podczas niezliczonych zgromadzeń Związku Wojujących Bezbożników, do którego wstąpił jako nastolatek. Był zdeterminowany, by prześcignąć towarzyszy w ateistycznej żarliwości; desperacko odrzucał wszechwidzące spojrzenie Boga i Sąd Ostateczny. A przede wszystkim, biorąc pod uwagę los, jaki spotkał rodziców, życzył sobie, żeby jego własne osądy również zniknęły.
Usłyszeli szczęk zamka karabinu strażnika. Kropką w następnym zdaniu Babajana będzie kula z tokariewa SWT-40.
– Przepraszam, towarzyszu. Mogę się wtrącić?
Rossel poczuł, że skręcają mu się jelita. To był piskliwy szczebiot Wustina. Naiwność tego chłopaka – wychowanego przez dziadka, swego czasu bogatego właściciela ziemskiego, a teraz znienawidzonego przez państwo radzieckie kułaka – była tak autentyczna, że nawet w Igarce nie podejmował prób, by zamaskować swoje wykształcenie i dobre wychowanie.
– Wydaje ci się, że kim niby jesteś, towarzyszu Wtrącaczu? Pierdolonym carem? – Strażnik przysunął twarz tak blisko do twarzy Wustina, że mógł go opluć. Uniósł lufę karabinu i wystrzelił w powietrze.
Wustin mrugnął dwa razy, zatkał uszy dłońmi i zaczął śpiewać. Czajkowskiego. Konkretnie arię z _Damy pikowej_.
Tym razem strażnik wycelował karabin w niego.
– Przestań śpiewać, _mudak_, bo jak nie…
Ale Wustin nie mógł przestać.
– „Hufiec idzie srogi! Raz! Dwa! Lewa! Prawa żwawo hej. Baczność miej…”
– Jak nie skończysz, to ja skończę z tobą.
– „Stój, podły wrogu, stój! Tu czeka cię rozprawa! Krew mężna w żyłach gra – hurra! Hurra!”¹
Tokariew zaciął się przy pierwszym strzale, co jeszcze bardziej rozwścieczyło strażnika. Wyrwał więc magazynek, wymienił go na nowy i odblokował zamek.
Rossel poczuł ucisk w gardle. Wystąpił z szeregu. Byli zaledwie pięćdziesiąt metrów od ogrodzenia. Pozostali strażnicy wrzeszczeli, zbliżali się pospiesznie w kierunku miejsca buntu. Reflektor z jednej z wież, zwabiony wystrzałem, skierował się prosto na nich.
– Towarzyszu, zaczekajcie, proszę! – Głos Rossela był przytłumiony. Wydawał się pozbawiony siły i słaby w wyjącym wietrze, wirującym śniegu i ciemności. Rossel podniósł ręce w geście kapitulacji i otworzył usta, żeby ubłagać strażnika, by okazał litość. – Ten chłopak jest chory, on nie rozumie. Mogę mu wytłumaczyć, przekonać…
Druga kula trafiła Wustina w czoło. Przewrócił się, nie wydając żadnego dźwięku.
* * *
Język martwego chłopaka zwisał z kącika ust.
– Wygląda jak wąż, który trafił do raju. – Rossel usłyszał dobiegający gdzieś z tyłu natchniony głos Babajana.
Czerwony jak burak porucznik, dysząc po męczącym biegu przez zaspy, warknął do strażnika, który zastrzelił Wustina:
– Ty durniu! Będę miał teraz trzy razy więcej formularzy do wypełnienia. No i jeden więzień mniej do pchania beczki. Nie nadajesz się do pilnowania tego syfu, Dernow.
Inny strażnik zaczął kopać Babajana po żebrach, gdy ten przyklęknął nad głową Wustina, i kazał mu odmaszerować do bramy obozu. Armeńczyk jęknął i chwycił się za bok. Po jego twarzy sączyła się krew.
– Ciągnij go sobie teraz przez resztę drogi, zakuty łbie – powiedział porucznik do Dernowa, a potem wskazał na Rossela. – Ty mu pomożesz, a reszta gnojków z powrotem do obozu. Biegiem!
Porucznik z drugim strażnikiem rzucili się do biegu, by dogonić brygadę więźniów, i przeklinali przy tym na czym świat stoi.
Rossel spojrzał na Wustina. Chłopak miał zamknięte oczy i spokojną twarz. Dziura w czole była nieduża i miała regularny kształt. W świetle obozowych świateł Rossel dostrzegał jedynie czarną otoczkę na czole młodego kompozytora.
Dernow był czerwony z wściekłości. Nie dlatego, że właśnie popełnił morderstwo, ale z powodu reprymendy, którą otrzymał od porucznika.
– Na co czekasz?! – wrzasnął.
Obaj chwycili Wustina za ramiona i zaczęli ciągnąć w kierunku obozu.
– Męczennik – mruknął pod nosem Babajan. – Chłopak wygląda jak młody carewicz Aleksy. I ta aura zamęczonego świętego…
* * *
Gdy Rossel i Babajan dotarli do obozu, reszta brygady stała już karnie w szeregu na głównym placu apelowym. Więźniowie złamali szyk, gdy ciało młodego muzyka zostało złożone na śniegu, a strażnicy nie uczynili żadnego wysiłku, by ich powstrzymać. W obozie ubrania były na wagę złota.
Wkrótce rozpoczęła się walka o płaszcz Wustina.
– A ty co chcesz, Rossel? – zapytał Denikin, profesor literatury marksistowskiej z Kurska, pochylając się nad ciałem. – Skarpety? A może spodnie?
Rossel przypomniał sobie, że manifest Marksa można sprowadzić do jednej frazy: zniesienie własności prywatnej. Ale profesor chyba zapomniał o tym wykładzie.
Gdy więźniowie zrywali z Wustina płaszcz, wypadł z niego kawałek papieru. Potem następny i jeszcze jeden. Kartki fruwały i dryfowały po całym placu, nad ogrodzeniem, wśród płatków śniegu, w świetle reflektorów, a potem znikały w mroku. Rossel pognał za jedną z nich i zdołał ją odszukać. Spojrzał na nią i pobiegł z powrotem do kłócących się więźniów. Utorował sobie drogę i przyłączył się do bójki, nie zważając na bolesne uderzenia łokciami w twarz i żebra. Wyrwał płaszcz z rąk krzepkiego Ukraińca, któremu się wydawało, że już odniósł zwycięstwo. Włożył owiniętą szmatą dłoń do kieszeni płaszcza, wyciągnął z niej jeszcze więcej papieru i poupychał we własnych kieszeniach. Rozejrzał się wokół – rozbawieni strażnicy byli na szczęście zbyt zajęci obserwowaniem walki o ubrania Wustina.
Niebawem zwłoki były całkowicie nagie.
Rossel rzucił płaszcz Denikinowi.
– Masz – powiedział. – Myślę, że Marks chciałby, żeby stał się twoją własnością.
Potem odszedł na bok i stał nieruchomo, obserwując kartki unoszące się nad płotem i znikające w ciemności.
Przynajmniej one były wolne.
Babajan podszedł do Rossela i dotknął jego ramienia.
– Nagle wydajesz się taki spokojny, przyjacielu – rzekł Armeńczyk. – Co było na tych kartkach?
Rossel odwrócił się i spojrzał w twarz starego księdza.
– Coś w rodzaju cudu, Babajanie – odparł. – I to większego niż wszystko, co znajduje się w twoich świętych księgach.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Tłumaczył Adolf Kitschman.