- W empik go
Serduszko: Dzieje pożycia - ebook
Serduszko: Dzieje pożycia - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 342 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Więc doznałaś zawodu?… A tak bardzo chciałaś wyjść za mąż! – dziwi się pani Julia.
– Może właśnie dlatego: obiecywałam sobie za dużo – odpowiada pani Adela.
Po dwu latach niewidzenia spotkały się przypadkowo w wagonie. Na widok przyjaciółki pani Adela ucieszyła się szczerze. W radości pani Julii była domieszka zafrasowania. Wśród pytań i wynurzeń noc wrześniowa dobiegała do świtu. Mogły mówić swobodnie. Obca towarzyszka podróży chrapała.
A one siedziały naprzeciw siebie i strzępami wyrywały z przeszłości uczucia i wrażenia. Było ich widocznie więcej w życiu pani Adeli. A może skłonniejsza była do zwierzeń.
Smukła, blada, oczy siwe patrzą nie wprost, lecz w dal nieuchwytną, w jakąś mgłę czy złudę, roztapiającą kontury rzeczywistości i dnia dzisiejszego.
Pani Julia, hoża, widocznie zdrowa i rada z życia, słucha przyjaciółki z ciekawym zdumieniem.
– I tak od samego początku? – pyta, uszom własnym nie wierząc.
– Od pierwszej chwili – upewnia ją pani Adela.
– Nie, to niepojęte! Nazywali cię „płomykiem”, mówili, że temperament z ciebie tryska!
– Odstraszył nawet… wiesz kogo.
Pani Julia nie słyszy. Skwapliwie czegoś szuka w neseserze.
– A ile miałam potem przykrości – skarży się pani Adela. – Zapisywano mi małżeństwo na recepcie.
– Tymczasem nie „płomyk”, lecz „sopelek”. W głowie mi się nie mieści!
– A mnie?… Pytam się chwilami, czy to naprawdę? Czy może spełniło się to, co mi zapowiadano, i mam obłęd?
– Co za przypuszczenie! – woła pani Julia. Pani Adela zamyśla się.
– Nie wierzysz, jak ja się cieszę, że ciebie spotkałam! Podwójnie, moja droga – upewnia. – Bo z nikim na świecie nie mówiłabym tak otwarcie. A chciałam koniecznie kogoś zapytać, dowiedzieć się, czy te nadzwyczajne upojenia to tylko w romansach i w wyobraźni panien?
– Ja, co prawda, nic sobie nie wyobrażałam…
– I byłaś szczęśliwa od razu?
– Od razu i jestem coraz bardziej!
– Choć wyszłaś za mąż z rozsądku? – dziwi się pani Adela. Jej przyjaciółka nachyla głowę nad neseserem.
– Czy twój mąż spostrzegł, że go pokochać nie możesz? – zapytuje.
– Ależ ja go kocham do szaleństwa! – upewnia pani Adela.
– Szaleństwo bez szału?
– Bo ty mnie nie rozumiesz…
– Nic dziwnego: byłaś zawsze inteligentniejsza ode mnie.
– Wcale nie. Życie wykazało, że jestem zupełnie głupia. I… – no, nie wiem, co by się ze mną stało, gdyby mój mąż się ze mną nie ożenił. Jakże go nie kochać!
– Mnie się zdaje, że ty w siebie tę miłość wmawiasz.
– Julu! Proszę cię, tak nie mów. I nie myśl tak…
– Inaczej myśleć nie mogę. Bo jeśli się kocha męża, no to się kocha; a jeżeli się nie ma do niego pociągu…
– Ależ on jest mi drogi i miły! I żyć bez niego nie potrafię. Płakać mi się chce, że go zobaczę dopiero za sześć godzin, a cieszę się szalenie, że mnie pocałuje, przytuli.
– To już zupełnie nic nie rozumiem!
– Widzisz, to tak: póki był moim narzeczonym, nie mogłam się doczekać, żeby został moim mężem, a teraz… żałuję, że nie jest narzeczonym.
– I dajesz mu to poznać?
– Pamiętasz, nie umiałam udawać. Życie nie nauczyło mnie jeszcze.
– Dawnoście się pobrali?
– Już cztery miesiące i dziesięć dni.
– Ha! wiesz, to się może zmienić.
– Niczego więcej do szczęścia mi nie brak.
– To ci brak dużo.
– Doprawdy! A twój mąż dał ci szczęście zupełne? Panu Julia nic na to nie odpowiada.
– Czy dawno pisała de ciebie moja mama? – pyta nagle.
– Twoja mama przysłała mi telegraficzne błogosławieństwo w dzień ślubu i ani słówka potem, i z parę miesięcy przedtem. A ty jak zwykle milczałaś.
– Mama ci doniosła, że za mąż wychodzę?
– Tak, wyrażała się bardzo serdecznie o panu Sieńkowskim.
– A potem nie pisała, że się to małżeństwo rozchwiało?
– Rozchwiało się! Nic nie wiem. Pewna byłam, że mam przed sobą panią Sieńkowską. Jakże się nazywasz?
– Nie miej za złe mamie. Ona cię kocha jak córkę – odpowiada pani Julia wymijająco. – Byłam nawet raz o ciebie zazdrosna.
– Tak dalece! Ale niechże się dowiem, czyją jesteś żoną?
– Wcale się nie domyślasz?…
– Nie.
– Ja ci wyraźniej powiedzieć nie mogę…
– Ach! To chyba…
Pani Julia znowu otwiera neseser.
– Doprawdy? Wyszłaś za pana Kazimierza Jarnowskiego? – woła pani Adela.
Odpowiedzią jest drgnięcie powiek spuszczonych i rumieniec.
– Ależ, moja droga, mnie to już jest zupełnie obojętne… zupełnie!
– Bo mama nie chciała mi pozwolić.
– Kochana mama! Przez wzgląd na moje dawne uczucia?
– Dlatego, i z innych powodów. Mówiła, że… że nie będę z Kaziem szczęśliwa, że… on nie potrafi kochać jednej.
– Jak dawno jesteś po ślubie?
– Już od pół roku.
– Ja już wtedy byłam zakochana w moim Romku, choć bez nadziei.
– Szkoda, że mama o tym nie wiedziała.
– Ale opowiedzże mi, jak się to stało. Wszak on był zaręczony z kim innym? – pyta pani Adela.
– Na parę tygodni przed ślubem panna Krasowska otrzymała anonim i zerwała. Domyślam się, co w tym liście było i kto go pisał. I ja dostałam podobny. Ale mnie ona tym nie zraziła. Wiedziałam, że miał z nią romans.
– Wiedziałaś, będąc jeszcze panną?
– Któż nie wiedział w naszej okolicy, oprócz ciebie! Czy też i dziś tak ufasz ludziom?
– Nie mam do czynienia z ludźmi złymi.
– Ty tak zawsze myślałaś.
– A ty?
– Mnie mieli za głupią. Ale ja trzeźwo na świat patrzę. Tylko tego, co widzę i myślę, nie mówię. Po co?
– Byłaś zawsze skryta. Pamiętam, jak w naszym panieńskim pokoju płakałaś nieraz po, nocach. I nigdy nie chciałaś mi powiedzieć, dlaczego.
Gdyby kto wszedł do wagonu, po wyrazie twarzy obu pań mógłby poznać, że szarpią sobie duszę wzajem.
Drgała między nimi jakaś struna zerwana.
– Wiesz, Julu – rzuca pani Adela jakby od niechcenia – teraz dopiero zaczynam rozumieć. Ty już dawno, jeszcze w Pokutyńcach, gdyśmy się razem uczyły… ty już wtedy… kochałaś się… w twoim obecnym mężu… Powiedz!
Pani Julia wyjmuje z neseseru igielnik. Czyżby tego szukała tak zawzięcie?
– Przyznaj się, byłaś o mnie zazdrosna? – nalega pani Adela. – To ci przecież nie ubliża, bo ostatecznie ty odniosłaś zwycięstwo.
Pani Julia zarzuca neseser na siatkę, a igielnik chowa do ręcznej torebki.
– Więc to tak było? – dziwi się pani Adela. – Szalone miał szczęście do kobiet: i ja, i ty… nie mówiąc o innych… Wiesz, to zabawne: mój dawny narzeczony jest teraz twoim mężem! Jak myślisz, czy to jakie powinowactwo? Gdybym ja miała córkę, a ty syna, może by potrzebowali dyspensy do ślubu?
– Nie byłaś dawniej złośliwa. Daj pokój, bo cię posądzę, że kochasz jeszcze mego męża.
– Upewniam cię, że zrobił, co tylko mógł, żeby mnie z tego wyleczyć.
– Miłość bywa uporczywa.
– Ale jest na nią jeden sposób niezawodny: klin klinem. A takiemu człowiekowi, jest mój mąż, łatwo przyszło taki klin wybić.
– Tym łatwiej, że jest doktorem. Bardzo się cieszę z tej kuracji. Mama będzie uszczęśliwiona.
Zapada milczenie.
– Skąd wracasz? – pyta pani Julia po chwili.
– Od stryja mego męża, z Litwy. Pan Tytus Żelwietr jest wdowcem. Moja mama od paru lat opiekuje się jego córkami.
– A Zunia?
– Jest przy niej. Wyrosła na ogromną pannę.
– Zapewne nie tak ładna jak ty?
– Sto razy ładniejsza. Śliczna!
– Wiesz, w tobie coś się zmieniło. Patrzę i nie mogę dostrzec, co to takiego.
– Zmieniło się to, że jestem szczęśliwa. Gdyśmy się ostatni raz widziały, byłam zrozpaczona z powodu… twojego męża. Ty nawet nie wiesz, jak ja teraz jestem wdzięczna jego matce, że nie pozwoliła mu ożenić się ze mną.
– Tak? Dobrze się składa, bo, wyobraź sobie, i on z tego rad. Serdeczne przyjaciółki miałyby sobie dużo do powiedzenia… rzeczy przykrych, więc milczą znowu.
– Gdzież ty jedziesz? – pyta po chwili pani Adela.
– Do Berlina. Właśnie matka mojego męża – dla której masz tyle wdzięczności – wracając z Szwajcarii, zachorowała ciężko w Berlinie. Wezwano nas telegraficznie. Byliśmy w odwiedzinach u mojej ciotki, także na Litwie. Kazio pojechał zaraz. Ja musiałam jeszcze parę dni się zatrzymać. Obawiam się, że przyjadę za późno.
– Panią Jarnowską skazują na śmierć od lat dziesięciu. Jeżeli dotychczas żyje, to może jej się polepszy.
– Daj Boże! Bardzo dla mnie dobra.
– I ja przylgnęłam do rodziny męża – mówi pani Adela. – Ci Litwini to inni ludzie! Takich nie widuje się na Ukrainie, a zwłaszcza w Warszawie. Chłodni z pozoru, ale co za grunt szlachetny.
– Ja znałam jednego tylko Litwina. Nie poznałam jego gruntu, bo nic nie mówił. A jakiż jest twój mąż?
– Taki, jakiego nie ma na świecie.
– Byłaś zawsze egzaltowana, moja Dolu.
– Proszę cię, tak mnie nie nazywaj, Roman nie lubi tego spieszczenia. A i ja także. Nie cierpię wszystkiego, co mi przypomina moje czasy panieńskie.
– Ach! to to! – woła nagle pani Julia. – Teraz dopiero widzę, dlaczego wydałaś mi się inną: ulubiony kolor w niełasce. Oko nie przywykło widzieć cię w popielatym. Pamiętasz, nazywali cię „pąsową panną?”.
– Zapomniałam już i przypominać sobie nie chcę. Dwadzieścia dwa lata byłam panną i ani jednej chwili szczęśliwą… tylko przez ostatnie miesiące, jako narzeczona Romka… ale i wtedy było mi smutno, bo za nim tęskniłam.
– Wszak byliście oboje w Warszawie?
– Nie, on mi kazał jechać do stryja i tam zostać przy mamie do ślubu.
– A potem kazał ci zmienić nie tylko nazwisko, ale i imię. Jakże mam do ciebie mówić?
– Mów: Luńcia.
– Daleko ładniej Dola.
– A ja wolę być Lunią.
– Bo mąż cię tak nazywa?
– Tak, i inaczej.
– A jak on wygląda? Piękny zapewne… nie tylko w twoich oczach?
– To zależy, jak kto piękność rozumie. On nie ma wąsów od ucha do ucha.
– Ależ chyba nie wygolony?
– Nie.
– Duży czy mały?
– A ty, moja Julu, po ukraińsku mierzysz urodę na łokcie.
– Widocznie twój pan Roman jest małego wzrostu.
– Z jakie pół głowy wyższy od twojego pana Kazimierza.
– To niepodobna.
– Zobaczysz, wyjedzie po mnie na dworzec… Ale wiesz – dodaje pani Romanowa z uśmiechem – gdyby nasza towarzyszka podróży nie chrapała, mogłaby się nieźle ubawić rywalizacją dwu przyjaciółek o wzrost i wąsy mężów.
Spuszczone rolety obramowuje po bokach szarość, jaśniejsza z każdą chwilą.
– Trzeba się przespać – oświadcza pani Adela. Wkłada matinkę jasnoniebieską, wyciąga się na kanapce i oczy zamyka.
Nie chce otworzyć myśli wspomnieniom.
Odgania je.
Wracają.
Patrzy na nie z urazą.
Nie odstępują.
Chce patrzeć z lekceważeniem.
I to ich nie odpędza. Zaglądają pod spuszczone powieki, którymi odgrodziła się od przyjaciółki. Patrzeć na nie musi, więc patrzy, ale dziwi się, że tak być mogło, że dzisiejszy mąż pani Julii, kiedyś – nie bardzo dawno – tymi właśnie wąsami od ucha do ucha świat jej zasłaniał szczelnie.
Parę lat oddziela ją od tych uczuć, tak już obcych jej sercu.
Czyż zupełnie obcych?
Więc dlaczego Jula jest jej teraz mniej bliską i miłą, niż była przed godziną?
Tajemnica serca kobiecego bywa niekiedy tajemnicą i dla serca, w którym się kryje.
Pani Adela leży z rękami splecionymi pod głową i w ciasnym, dusznym wagonie owiewa ją zapach burzanów. Słońce się chowa, a na stepie ich dwoje – pan Kazimierz i ona. Usta na ustach…
Jakie to dalekie, niemiłe! A jednak swoje, bo kiedyś wyszło z duszy tej samej, choć dziś innej.
Innej? Nie, zabarwionej inaczej.
W tej chwili kocha męża jeszcze mocniej. O, tak! Co za porównanie z tamtymi!
– Śpisz? – przerywa jej zadumę pani Julia. Powieki pani Adeli drgnęły.
– Proszę cię, nie udawaj. Bo chciałam ci jeszcze coś powiedzieć. Myślisz, że on się ze mną ożenił dla pieniędzy?
– Ja nic nie myślę, moja Julu, i nic mnie to nie obchodzi.
– Dowiedz się, że byliśmy już zaręczeni, kiedy na niego spadła duża fortuna po dalekim krewnym w Galicji.
– Tak? To bardzo szczęśliwie!
– Mój posag w porównaniu jest mały.
– Tym lepiej dla was obojga.
– A wiesz, on nieraz mówi, że naprawdę to nie kochał żadnej, tylko mnie jedną… od początku.
– Aa! To dobrze! Ale chciałabym usnąć. Dobranoc.
– Dobranoc, moja… Luńciu.II
Konduktorowie odbierają bilety. Ostatnia stacja przed Warszawą. Panie w damskim przedziale starają się z twarzy i z ubrania zetrzeć ślady nocy spędzonej byle jak.
Pani Adela nie ma kłopotu z upięciem włosów, falują się bez pomocy żelazka. Wbrew modzie nie upina ich nad czołem, lecz zawija nisko, w gruby węzeł. Tak lubi jej mąż.
„Drogi, jedyny!” – myśli, wsuwając szylkretowe szpilki we włosy.
Jeszcze pięć minut! On już tam pewno stoi na peronie i czeka.
A może nie mógł po nią wyjechać? Może go zatrzymała jaka piękna pacjentka?
W złotowłosej Luni serce zamiera. Odżywa znowu, oblane ciepłą falą przeczuwanej radości.
Powita go za chwilę. Wśród mnóstwa głów obcych ujrzy tę jedną ukochaną.
Widzi już ją wyraźnie.
I znowu ją zasłaniają nie podmiejskie kominy, ale złe przeczucia, trwogi.
I tak na przemian pani Adela doznaje tylu udręczeń i słodkich wzruszeń, ile ich zdoła zawrzeć okres pięciu minut.
Zgiełk. Ścisk. Powitanie. Tragarze pędzą. Panie wpadają w rozpacz, nie mogąc się doliczyć ręcznych pakunków. Rozespane dzieci płaczą. Jakaś dama w zielonej sukni, w kapeluszu z odwiniętymi skrzydłami, biega, wołając wniebogłosy:
– Dwadcat', tretij nomier! Gdie dwadcat' tretij nomier?
Nad tłumem góruje wyniosła postać męska. Oczy niebieskie przesuwają się po krzykliwym i ruchliwym zbiegowisku. Upatrują kogoś.
Zabłysły radością. Odsłania się jasna czupryna.
Pani Adela już podbiega i główkę podnosi. Pewna jest, że on do jej ust się schyli.
Pan Roman ściska bardzo mocno jej rękę i wsuwa ją pod ramię.
– Julciu, to mój mąż! – obwieszcza Lunia, zwracając się ku przyjaciółce. – Widzisz, że i on ma wąsy – dodaje z uśmiechem. – Bo to po drodze, dla zabicia czasu, przechwalałyśmy się mężami – tłumaczy panu Romanowi.
– Wyborny sposób – wtrąca pani Julia – noc zeszła nam niepostrzeżenie. Ale pan nie wie… kto ja jestem: dawna Julcia Wolińska. Słyszał pan o mnie z pewnością?
– Znam panią dobrze, a poznamy się jeszcze lepiej.
– Chyba nie teraz. Jestem w przejeździe do Berlina… od pociągu do pociągu.
– W każdym razie zabieramy panią do siebie.
– Serdecznie dziękuję, ale nie mogę. Mam zaledwie parę godzin, a mnóstwo interesów.
– Może ty, Luniu… potrafisz uprosić przyjaciółkę – zwraca się pan Roman do żony.
– Nie, nie, doprawdy. W żaden sposób… – broni się pani Julia. – Do widzenia, moja droga. Do widzenia! Żegnam pana… Dziękuję, ja sobie sama poradzę… Mam już numer karetki.
– Nareszcie! Mój Romku! Myślałam, że się tej chwili nie doczekam – mówi Lunia do męża w powozie. – Jak to dobrze, że Julcia nie dała się namówić!
– Nic dziwnego. Jeśli nie prosiłaś przedtem…
– Nie przyszło mi do głowy… Nie mogę się jeszcze oswoić z myślą, że mam własny dom i męża.
– Trzeba było jednak ją uprosić. Kobieta sama, w obcym mieście…
– Rom! bo będę zazdrosna! Zresztą potem ci wytłumaczę. Teraz o nikim myśleć nie chcę, tylko o tobie. I ty myśl tylko o mnie… Mój jedyny, więc doprawdy, doprawdy, siedzę przy tobie! Nie zapomniałeś mnie kochać? Powiedz!
Pan Roman uśmiecha się i odpowiada jej oczyma, ale ona chce to słyszeć.
– Powiedz, powiedz! – napiera się i główkę przechyla. – Nie masz pojęcia, jak ja się dręczyłam – szepce – przychodziły mi bardzo złe myśli… przypuszczenia…
– Znowu? Kiedy się tego pozbędziesz?
– Nigdy!
– Ej, ty, ty, dzieciaku drogi!
– Drogi?
– I drogi, i miły, i nierozsądny.
– Bo zakochany szalenie! A Rom niedobry! Tak mnie chłodno przywitał…
– Jakże inaczej… przy ludziach?
– A czemu nie wyjechałeś po mnie do Białegostoku?
– Do Białegostoku? Skądże ci to na myśl przyszło?
– Ot, tak… miałam przeczucie, że mi zrobisz niespodziankę, i wybiegłam na peron wśród nocy…
– Rozgrzana, z wagonu!… Mogłaś się zaziębić!
– Mój ty doktorze kochany! Może mnie bierzesz za jaką pacjentkę?
– Za pacjentkę, która potrzebuje ciągłej opieki.
– I chce opieki. A bardzo jej źle było bez doktora!
– No i widzisz, jesteśmy znowu razem.
– Ale ty już mnie nigdy samej nie zostawiaj, bo zaraz wrócę. I teraz byłabym wyjechała z Nowotrzeb nazajutrz po tobie, ale stryj nie dawał! koni, a mama płakała.
– Myślałam, że będziesz rozsądną.
– Nie, nie! To dla mnie za trudne! Przysunęła się do niego.
– Tak bym chciała ciebie pocałować – szepnęła.
– Luńciu, opamiętaj się! – rzekł przerażony.
– Wiem! Wiem! Cała Warszawa na nas patrzy!
– Że też ty sama tego nie rozumiesz!
– Dziwactwo! Ulice puste… A że tam zobaczy jaki posłaniec.. Cóż nam to przeszkadza?
– Szkoda, że tobie to nie przeszkadza.
– Mój drogi, bez morałów. Nie psuj mi radości. Jeżeli nie chcesz pocałować, to choć obejmij. I tobie będzie miło. Ach! nareszcie!
Powóz staje na Włodzimierskiej. Stary służący, Wawrzyniec, już drzwi otworzył i wita swoją panią serdecznie.
– Dzień dobry, moi drodzy! Wróciłam! Wróciłam! Tak się cieszę! Lunia rzuca kapelusz, okrycie, wbiega za mężem do gabinetu.
– A teraz całuj, całuj! – szepce i oczy przymyka, i nastawia mu usta.
On pije z nich rozkosz i ogarnia go pragnienie coraz większe.
Ona już nic więcej nie pragnie. Tęskniła… tylko za tym. Chce, żeby ją całował, żeby tonął oczami w jej oczach i szeptał słowa pieszczotliwie. Marzyła o tym. A teraz… wolałaby jeszcze tęsknić i marzyć.
Pan Roman marzyć nie umie, a tęsknić już nie chce. Siedzą przytuleni do siebie na kanapie.
Z jej ust płynie rozkosz… lecz płynąc ku niemu, odpływa od niej i pozostawia chłód w jej żyłach.
Byle tego nie spostrzegł! Powiekami ten chłód zasłania.
– Romuniu! Bardzo mi z tobą dobrze! Bardzo! – upewnia. Ale on już na twarzy przejrzystej wyczytał wszystko, co chciały zakryć powieki.
– Nie wstawaj, Romku. Proszę cię! Już zupełnie ochłonął.
– Wierzaj mi: ja bym chciała być inną… Wierzysz? Objęła go za szyję i szepce mu to na ucho.
– Wierzę – odpowiada mąż, idąc ku drzwiom.
– I czujesz jednak, że cię kocham? Doprawdy, Romku, ty nie myśl…
– Ja myślę, że powinnaś odpocząć. Pewno nie spałyście w nocy. Jadę do chorych. A ty się połóż. Do widzenia.III
– Chora jesteś? – zafrasował się, gdy przyjechawszy do domu o trzeciej, zastał ją leżącą na łóżku w podróżnym kostiumie.
Nachylił się, aby dotknąć ręką jej głowy.
– Płakałaś znowu? – rzekł z niecierpliwością tłumioną. Zarzuciła mu ręce na szyję.
– Nie gniewaj się – prosiła. – Było mi bardzo smutno po twoim odejściu. Myślałam, że cały dzień ze mną spędzisz.
– Wszak wiesz, że mam pacjentów.
– Miałeś ich ciągle, a mnie nie było przez dziesięć dni. I nawet nie pocałowałeś mnie na „do widzenia”. Tak mi było ciężko, bo myślałam: co będzie, jak ty mnie kochać przestaniesz!
– No, naturalnie, trzeba się czymś martwić! Przywiozłaś, jak widzę, z powrotem i łzy, i przeczucia, i wymówki! A obiecywałaś… W ogóle nic się w tobie nie zmieniło. I przyznaj, że ja raczej mógłbym…
Lunia oblewa się rumieńcem.
– Tak, prawda, prawda… przyznaję… i żal mi ciebie, że masz taką żonę.
– Postaraj się, żebym miał inną.
– Będę się jeszcze starać, ale nie mów do mnie ostro, bo wyobrażam sobie…
– Moje dziecko, ty sobie w ogóle za dużo wyobrażasz… Ja śpieszę się, wracam wcześniej do domu, żeby się tobą nacieszyć…
– Doprawdy? Romuniu!
– No tak, a ty…
– A ja jestem nieznośna?… Czuję to sama.
– Nie, jesteś śliczna i miła, ale dziecinna. I to mnie drażni. Wiesz, że jestem niecierpliwy.
– Tak, jesteś aniołem niecierpliwości.
– Więc zechciej zrozumieć, że nie możemy być ciągle razem.
– Ja to rozumiem, ale zgodzić mi się z tym trudno. Wiem, że masz Pacjentów, łaźnie ludowe i tę nową gazetę. To wszystko ważne sprawy publiczne. A ja jestem taka mała sprawa prywatna! I dlatego mi nieraz] smutno, i czasem nudno… bez ciebie.
– Bo każdy powinien mieć swoje życie własne, być odrębną całością.
– Ja chcę być tylko twoją połową.
– No i powiedz: czy można z tobą mówić poważnie? Ot, lepiej chodźmy na obiad. Już wpół do czwartej. Pacjenci zaczną się schodzić.
– A ja zostanę znowu sama.
– Jak każda żona człowieka pracy. Wiedziałaś, że nie będę przy tobie siedział z założonymi rękami.
Spostrzegł, że jej zrobił przykrość.
– Chodźmy już, chodźmy – rzekł, biorąc ją wpół i podnosząc z kanapki.
Prowadził ją do jadalnego pokoju. Osznurowany kufer stał w korytarzu.
– Ot, widzisz – rzekł – jest zajęcie na całe popołudnie. Ja tymczasem załatwię się z moją robotą i wieczór spędzimy razem. Moja pani włoży szlafroczek… mój ulubiony niebieski.
Szła obok niego w milczeniu, zwarzona ostrym słowem. Przed zamkniętymi drzwiami pokoju jadalnego stanął, nachylił się i pocałował ją w usta mocno, krótko.
– Moja ty! – szepnął.
Tym pocałunkiem, tym szeptem stopił jej urazę.
Na okrągłym stole Wawrzyniec jak zwykle położył dwa nakrycia obok siebie. Chciała przysunąć swój talerz do talerza Romana. Zatrzymał jej rękę i na poprzednie miejsce cofnął nakrycie, wskazując służącego oczyma.
Rozmowa nie kleiła się. Pani Adela łzy połykała, pan Roman to widział, ale udawał, że nie dostrzega. Pytał o stryja, o panią Żalińską, jej matkę, o siostrę Zunię. Starała się odpowiadać swobodnie.
Widział te wysiłki. Rozbrajały go. Sam przed sobą nawet przyznać nie chciał, że kobiecość tkliwa, żądna pieszczoty, przemawia do jego serca i… zmysłów. Bronił się przeciw temu, srożył, ale coraz bardziej urokowi wad żony ulegał.
Gdy wstała od stołu, a Wawrzyniec wyszedł, pan Roman, dziękując jej za obiad, zbliżył się i w oczy jej spojrzał.
– Dąsasz się? – spytał żartobliwie.
Ona, jak zwykle, gdy do niej przemówił serdecznie, zapomniała natychmiast o urazie.
Podniosła na niego oczy siwe i cichutko, pokornie szepnęła:
– Nie dąsam się, ale mi było przykro. Teraz już dobrze. Do szerokiej piersi ją przygarnął i trzymał na niej długo. Biła już godzina przyjęć.
– Może dziś będzie mniej pacjentów – rzekł, odchodząc.
Z ręką na klamce, odwrócił się jeszcze, ogarnął okiem postać kochaną.
Podbiegła, położyła mu główkę na ramieniu.
– Do widzenia. Może niedługo! – rzucił jej, odgradzając się drzwiami od pokusy.IV
Wbrew życzeniu doktora Żelwietra tego dnia było dużo pacjentów. Z początku zmuszał się do swych obowiązków, ale parę wyjątkowych komplikacji pochłonęło w pełni jego uwagę.
Lekarz bardzo łatwo i prędko wziął górę nad kochankiem stęsknionym. Około siódmej nie myślał już o niczym innym, jak tylko o młodej nauczycielce, suchotnicy, którą od paru miesięcy miał w kuracji.
– Zaczęła już pani lekcje? – pytał.
– Od wczoraj, ale się… nie męczę: mam tylko trzy godziny. Potrzeba mi jeszcze pięciu. Zdarzało mi się miejsce na wieś.
– To, to właśnie dla pani.
– Tak, dla mnie, ale nie dla moich niedoszłych uczniów. Panie doktorze, niech pan powie sumiennie, czy wolno mi narażać dzieci na ciągłe obcowanie ze sobą, na przebywanie pod jednym dachem?
Oderwał kartkę z notatnika, kreślił na niej wskazania lekarskie.
– Muszę wiedzieć, jak długo to potrwa? – spytała znienacka.
– Pani sądzi, że medycyna to zegar, wymierzający godziny ludzkiego życia – odpowiedział.
– Nie, ja myślę, że pan chce mnie łudzić i że to niegodne ani mnie, ani pana. Już się pan chyba przekonał, że nie jestem mazgajem.
Zawisła oczyma nie na jego ustach – bała się, że współczucie ich wyrok złagodzi; chciała tajemnicę wyłowić spod powiek.
– Pani musi wyjechać na wieś – rzekł.
– Czy pan za skutek ręczy?
– Skutek kuracji zależny jest w pewnej mierze od pacjentów, od ich zaufania do lekarza.
– Przyzna pan, że i od dziedziczności: mój ojciec umarł na suchoty ,
brat na suchoty, siostra… na suchoty. W tej chwili ktoś do drzwi zapukał.
– Nie można! – zawołał pan Roman.
– To od naszej pani – odezwał się za drzwiami głos Wawrzyńca. Doktor podbiegł. Drzwi uchylił. Służący wsunął mu karteczkę przez szparę.
Wypisane na niej było jedno słowo: „Czekam!”
Trzymając kartkę w powietrzu, pan Roman nakreślił szybko ołówkiem: „Nie przeszkadzaj!” – i oddał Wawrzyńcowi bilecik.
– Przepraszam – rzekł do pacjentki.
Była mu w tej chwili najbliższą istotą na świecie.
– Odchodzę już – rzekła wstając – pan i tak za dużo poświęca mi swojej wiedzy, swojego czasu. Tam za drzwiami czekają na pana. Szkoda każdej chwili szczęścia.
Położyła rubla na biurku. Ujął rękę wyciągniętą na pożegnanie i przytrzymał ją w swojej.
– Niech pani usiądzie – rzekł – musimy pomówić. Usiadła na krześle przy biurku.
– Nie ma dużo do mówienia. Pan już wie o mnie wszystko.
– Chcę jeszcze o coś zapytać. Czy pani, oprócz dochodu z pracy, ma jakie inne zasoby?
– Mam polisę na pięć tysięcy rubli, płatną matce po mojej śmierci. Mogłabym zaciągnąć na ten kapitał pożyczkę… krótkoterminową. Znalazłby się może jaki lichwiarz… Najlepszą ewikcją mój wygląd… A jednak chciano mnie brać na wieś, do dzieci. Widocznie ludzi jeszcze nie straszę…
Patrzyła na doktora badawczo.
– Niech się pani nie denerwuje – rzekł. – Trzeba radzić.
– Ja już sobie poradziłam sama: będę pracować, dopóki się da, i przestanę się leczyć. Gra niewarta świecy, która… zgaśnie… Prawda?
Świdrowała go znowu oczyma.
– A niech już zgaśnie jak najprędzej! – zawołała porywczo. – Matka nie będzie miała ze mną kłopotu i… odbierze swoje pięć tysięcy.
Spojrzała na niego ukradkiem.
– Matka pani nie zasłużyła na takie postawienie kwestii.
– Mam obowiązek myśleć o zabezpieczeniu jej starości, a odkradam jej każdy grosz, który wydaję na siebie.
– A każda chwila życia, o którą ją pani chce okradać? Czy to się nie liczy?
– Nie, bo ludzie ubodzy nie powinni sobie pozwalać na sentymenta.
– Ludziom ubogim ten jeden zbytek pozostaje. Zresztą pani nie myśli tego, co mówi, i wmawia pani we mnie to, czego nie powiedziałem. Stan nie jest beznadziejny i nadzieję pani ma. Proszę mi zaprzeczyć!
Patrzył na nią serdecznie.
Złapana na kłamstwie niewinnym i może nieświadomym, zarumieniła się i przy swojej jasnej cerze wyglądała zdrowo i czerstwo. W ogóle, mimo groźnych symptomatów, choroba nie wycisnęła jeszcze na niej zewnętrznego piętna.
Śledził na jej twarzy przebieg myśli.
Nie chciała dać poznać po sobie, że jego słowa sprawiły jej radość szaloną. Wstała znowu.
– Pan przyjmuje do siódmej, teraz już ósma – rzekła. – I ja muszę się spieszyć. Matka na mnie czeka… a na pana…
– Poczekają. Musimy ułożyć plan wspólnej kampanii. Wytaczamy ją oboje… chorobie. Zatem punkt pierwszy: trzeba wyjechać z Warszawy koniecznie.
– Pogorszyło mi się?… Bo dawniej nie zalecał pan wyjazdu tak stanowczo? – pytała z ukrytym lękiem.
– Chciałem panią mieć pod obserwacją, a przy tym były ferie, nie potrzebowała się pani męczyć. Teraz odstąpi pani swoje lekcje jakiej przyjaciółce.
– Nie mam przyjaciółek.
– To złe dla pani świadectwo.