Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Serenada na wiolonczelę i rewolwer - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 września 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,90

Serenada na wiolonczelę i rewolwer - ebook

Międzywojenna Warszawa, burzliwy czas po przewrocie majowym. Okres rozkwitu państwa, ale też intrygi, polityczne roszady i widmo sowieckiej inwigilacji, która od Bitwy Warszawskiej przybiera coraz bardziej wyszukane formy...

Policja znajduje zwłoki redaktora opozycyjnej gazety Ksawerego Szkieltowskiego, który przed śmiercią tropił aferę, sięgającą najwyższych szczebli sanacyjnej władzy. Wobec opieszałości organów ścigania oraz prób zamiecenia sprawy pod dywan zagadkę zabójstwa dziennikarza próbuje rozwikłać jego najbliższy przyjaciel, krytyk muzyczny Hipolit Wajcher.

Ten obdarzony fenomenalnym słuchem były muzyk Filharmonii Warszawskiej stawia czoło zagrożeniu związanemu z kłopotliwym depozytem, bowiem dokumentów powierzonych mu przez Szkieltowskiego szukają funkcjonariusze tajnych służb. Musi przy tym określić, ile jest w stanie poświęcić dla przyjaźni, ile dla miłości, a ile dla... Polski.

Tymczasem wokoło giną kolejne osoby…

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66955-08-0
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRELUDIUM

Gu­mo­we koła wóz­ka, na któ­rym przy­wie­zio­no zwło­ki, pisz­cza­ły fa­łszy­wie, mniej wi­ęcej w ob­rębie in­ter­wa­łu ter­cji ma­łej. O ile pa­mi­ętam, było to gdzieś po­mi­ędzy trzy­kre­śl­nym As a F, cho­ciaż smród uno­szący się w pro­sek­to­rium mógł spra­wić, że coś po­my­li­łem. Trzy­ma­łem przy no­sie chu­s­tecz­kę skro­pio­ną wodą ko­lo­ńską, co z po­cząt­ku zda­wa­ło się nie­wie­le po­ma­gać. Ró­żni­cę po­czu­łem do­pie­ro po od­su­ni­ęciu tka­ni­ny od twa­rzy. Odór nie­mal mnie po­wa­lił. Za­kręci­ło mi się w gło­wie, lecz nie upa­dłem.

Sa­pi­ący sa­ni­ta­riusz w po­pla­mio­nym ki­tlu ze znu­dzo­ną miną ru­ty­nia­rza unió­sł prze­ście­ra­dło. By­łem na woj­nie i wi­dzia­łem już wie­le mar­twych, oka­le­czo­nych ciał. Nie­jed­no­krot­nie byli to lu­dzie, któ­rych zna­łem. To­wa­rzy­sze bro­ni z mo­je­go od­dzia­łu, lud­no­ść wio­sek, w któ­rych się za­trzy­my­wa­li­śmy. Teo­re­tycz­nie wi­dok tru­pa nie po­wi­nien już ro­bić na mnie wra­że­nia.

Ten zro­bił.

– Pro­szę spró­bo­wać sku­pić się na zna­kach szcze­gól­nych. Ja­kieś cha­rak­te­ry­stycz­ne bli­zny, może zna­mio­na? Przed śmier­cią zo­stał moc­no po­bi­ty, więc nie ocze­ku­ję, że roz­po­zna pan twarz. – Lek­ka chryp­ka pa­to­lo­ga zdra­dza­ła jego skłon­no­ść do uży­wek. Trud­no się dzi­wić, w ta­kiej ro­bo­cie… Dok­tor mia­łby na­wet ca­łkiem przy­jem­ny te­nor li­rycz­ny, gdy­by nie ści­śni­ęta krtań. Ko­ńcem pió­ra wska­zał de­na­ta. – Poza tym obrzęk tka­nek i pęche­rze ga­zów gnil­nych, czy­li uży­wa­jąc bra­nżo­wej ter­mi­no­lo­gii: gi­gan­tyzm Ca­spra, cha­rak­te­ry­stycz­ny dla to­piel­ców, też nie uła­twia nam iden­ty­fi­ka­cji.

Zna­ki szcze­gól­ne, zna­ki szcze­gól­ne, my­śla­łem go­rącz­ko­wo. Dla­cze­go, do ci­ężkiej cho­le­ry, nie je­stem w sta­nie przy­po­mnieć so­bie ni­cze­go cha­rak­te­ry­stycz­ne­go w jego wy­glądzie? Za­miast tego za­sta­na­wiam się, jak ów za­chryp­ni­ęty le­karz za­brzmia­łby w _San­fte soll mein To­de­skum­mer_1). Za­raz… Ja­kże dziw­ny­mi ście­żka­mi błądzi ludz­ki umy­sł! Sko­ja­rze­nie z ba­ro­ko­wym ar­cy­dzie­łem na­gle na­pro­wa­dzi­ło mnie na wła­ści­we tory.

------------------------------------------------------------------------

1) (Niem.) _Ła­god­na będzie moja śmie­rć_ – aria te­no­ro­wa z _Ora­to­rium na Wiel­ka­noc_ Jana Se­ba­stia­na Ba­cha.

– Pro­szę od­sło­nić jego lewe ra­mię – po­wie­dzia­łem.

Za­sa­pa­ny sa­ni­ta­riusz wy­ko­nał po­le­ce­nie. Ta­tu­aż, któ­ry uj­rza­łem, spra­wił, że na­gle w mo­jej gło­wie za­pa­dła mar­twa ci­sza. To dość nie­zwy­kłe, bo na ogół sły­szę mnó­stwo ró­żnych od­gło­sów, umy­ka­jących uwa­dze in­nych osób. Je­stem nad­wra­żli­wy na dźwi­ęki. A tu na­raz nic, jak­bym znie­nac­ka ogłu­chł. Siny ry­su­nek na bi­cep­sie, przed­sta­wia­jący za­rys nim­bu z ob­ra­zu Mat­ki Bo­skiej Często­chow­skiej oraz ła­ci­ński pod­pis TO­TUS TUUS od­zna­cza­ły się za­ska­ku­jąco wy­ra­źnie na skó­rze nie­bosz­czy­ka.

Po­praw­ka.

Na skó­rze Ksa­we­re­go. Zma­sa­kro­wa­ne zwło­ki na wóz­ku wła­śnie prze­sta­ły być bez­i­mien­ne. W cuch­nącym wy­zie­wa­mi roz­kła­du cie­le roz­po­zna­łem swe­go naj­lep­sze­go przy­ja­cie­la.

– To on… – wy­be­łko­ta­łem za­sko­czo­ny, że zno­wu sły­szę swój głos. – To re­dak­tor Ksa­we­ry Szkiel­tow­ski.

Klęcząc nad wia­drem, do któ­re­go wy­mio­to­wa­łem uła­mek se­kun­dy pó­źniej, po­now­nie za­re­je­stro­wa­łem mo­no­ton­nie po­pi­sku­jącą ter­cję As–F. To­wa­rzy­szy­ło jej skro­ba­nie pió­ra le­ka­rza po pa­pie­rze oraz di­mi­nu­en­do od­da­la­jących się kro­ków sa­ni­ta­riu­sza po­py­cha­jące­go wó­zek.

■MOLTO AFFETTUOSO

O tym, że dzie­ci nie przy­no­si bo­cian ani że nie znaj­du­je się ich w li­ściach ka­pu­sty, do­wie­dzia­łem się od dziad­ka An­to­nie­go. Ojca nie pa­mi­ętam. Zgi­nął, gdy by­łem jesz­cze nie­mow­lęciem. Spo­tkał go tra­gicz­ny wy­pa­dek na ko­lei, gdzie jako świe­żo upie­czo­ny ab­sol­went In­sty­tu­tu Po­li­tech­nicz­ne­go od­by­wał prak­ty­kę. Tato był je­dy­nym po­tom­kiem pro­to­pla­sty rodu Waj­che­rów, któ­ry od­tąd prze­jął opie­kę nade mną, swym pod­ów­czas rocz­nym wnu­kiem, oraz przed­wcze­śnie owdo­wia­łą sy­no­wą. Z moją mat­ką do­ga­dy­wa­li się ca­łkiem nie­źle, dzia­dek na­wet za­su­ge­ro­wał jej, aby po­now­nie wy­szła za mąż, de­kla­ru­jąc, że może sam za­trosz­czyć się o moje wy­cho­wa­nie, je­śli obec­no­ść dziec­ka z pierw­sze­go, tak gwa­łtow­nie za­ko­ńczo­ne­go ma­łże­ństwa mia­ła­by stać na prze­szko­dzie jej szczęściu. Mama dłu­go opie­ra­ła się ta­kiej per­spek­ty­wie, jed­nak kil­ka lat po śmier­ci ojca po­zna­ła pew­ne­go do­brze za­po­wia­da­jące­go się che­mi­ka, z któ­rym po­łączy­ło ją je­śli nie pło­mien­ne, to na pew­no trwa­łe uczu­cie. Ów obie­cu­jący na­uko­wiec ry­chło oświad­czył się i po­cząt­ko­wo od­nió­sł się z życz­li­wo­ścią do mnie jako swe­go ewen­tu­al­ne­go pa­sier­ba. Trwa­ło to do cza­su, gdy otwo­rzy­ła się przed nim mo­żli­wo­ść uzy­ska­nia atrak­cyj­ne­go sty­pen­dium w Szwaj­ca­rii. Wy­jazd z żoną mó­głby jesz­cze do­jść do skut­ku, ale małe dziec­ko zde­cy­do­wa­nie skom­pli­ko­wa­ło­by am­bit­ne pla­ny u pro­gu ka­rie­ry kan­dy­da­ta na mo­je­go oj­czy­ma. Upar­cie po­na­wia­na pro­po­zy­cja dziad­ka An­to­nie­go zy­ska­ła więc do­dat­ko­we ar­gu­men­ty i osta­tecz­nie zo­sta­ła przy­jęta, roz­wi­ązu­jąc ro­dzin­ny dy­le­mat. Tak oto zo­sta­łem w kra­ju pod pie­czą dziar­skie­go sta­rusz­ka, a mama z no­wym mężem wy­je­cha­ła do Ge­ne­wy. Ich za­po­wia­da­ny na trzy lata po­byt za gra­ni­cą przedłu­żał się, aż wresz­cie sta­ło się ja­sne, że nie wró­cą, gdyż dru­gi ma­łżo­nek mo­jej ro­dzi­ciel­ki ob­jął po­sa­dę kie­row­ni­ka la­bo­ra­to­rium w jed­nym z re­no­mo­wa­nych szwaj­car­skich in­sty­tu­tów.

Z dziad­kiem An­to­nim łączy­ła mnie szcze­gól­na re­la­cja. To on jako pierw­szy zwró­cił uwa­gę na mój słuch, najął dla mnie na­uczy­cie­la mu­zy­ki i ku­pił mi gra­mo­fon na sze­la­ko­we pły­ty. Była to prze­pi­ęk­na szaf­ko­wa Vic­tro­la z ma­ho­niu, spro­wa­dzo­na aż z Ame­ry­ki, któ­ra z boku mia­ła korb­kę, a na we­wnętrz­nej stro­nie gór­nej po­kry­wy wid­niał ob­ra­zek przed­sta­wia­jący bia­łe­go pie­ska Nip­pe­ra, za­słu­cha­ne­go w dźwi­ęki wy­do­by­wa­jące się z tuby. Na tym sprzęcie ka­to­wa­li­śmy sąsia­dów na­gra­nia­mi dziad­ko­wej ulu­bie­ni­cy, pri­ma­don­ny ope­ret­ko­wej Lu­cy­ny Mes­sal. To z dziad­kiem An­to­nim za­cząłem cha­dzać na kon­cer­ty, on też, z oka­zji mych szes­na­stych uro­dzin, po raz pierw­szy za­pro­wa­dził mnie do bur­de­lu. Utrzy­my­wał, że do­pó­ki żyła bab­cia, po­zo­sta­wał jej wier­ny. Ale bab­cia uma­rła na su­cho­ty dwa lata przed śmier­cią mo­je­go taty. Dzia­dek prze­ży­wał za­tem dru­gą mło­do­ść, spe­łnia­jąc na­rzu­co­ną so­bie mi­sję zro­bie­nia ze mnie mężczy­zny. Sam gu­sto­wał w nie­wia­stach o ru­ben­sow­skich kszta­łtach i miał szcze­gól­ną sła­bo­ść do mu­zy­ki Schu­ber­ta. Łzy z jego oczu wy­ci­ska­ło na­gra­nie _Kró­la Olch_ z ba­ry­to­nem Ro­ber­tem Le­on­hard­tem, któ­re­mu akom­pa­nio­wa­ła or­kie­stra pod ba­tu­tą Na­tha­nie­la Shil­kre­ta. Od wie­lo­krot­ne­go słu­cha­nia zdar­li­śmy do­szczęt­nie tę dwu­na­sto­ca­lo­wą pły­tę. Do­pie­ro po la­tach do­ta­rło do mnie, że to wzru­sze­nie wy­wo­ła­ne było wspo­mnie­niem mo­je­go ojca. Gdy­by An­to­ni Waj­cher miał oka­zję po­znać _Kin­der­to­ten­lie­der_ – tre­ny dzie­ci­ęce Mah­le­ra do słów Frie­dri­cha Rüc­ker­ta, chy­ba pękło­by mu ser­ce. Dzia­dek lu­bił się chwa­lić, że był obec­ny na wi­dow­ni pod­czas pra­wy­ko­na­nia sym­fo­nii _Nie­do­ko­ńczo­nej_ w Wied­niu, gdzie w la­tach sze­śćdzie­si­ątych ubie­głe­go wie­ku rze­ko­mo tro­pił ja­kie­goś pru­skie­go szpie­ga. Ni­g­dy do ko­ńca nie by­łem pew­ny, czy mówi po­wa­żnie, czy żar­tu­je, jed­nak go­dzi­na­mi mo­głem słu­chać jego opo­wie­ści, w któ­rych nie szczędził mi pi­kant­nych szcze­gó­łów swej burz­li­wej mło­do­ści4).

------------------------------------------------------------------------

4) Przygody Antoniego Wajchera opisano w powieści _Agent Jego Świ­ąto­bli­wo­ści_ (War­Bo­ok, 2020).

Wspo­mnie­nie dziad­ka to­wa­rzy­szy­ło mi, gdy sze­dłem od stro­ny Za­chęty przez plac Sa­ski, kie­ru­jąc kro­ki do pew­ne­go lo­ka­lu przy Wierz­bo­wej, nie­odłącz­nie ko­ja­rzące­go mi się z oso­bą mo­je­go przod­ka. Kie­dy Waj­cher se­nior uma­rł przed kil­ko­ma laty, to właś­nie w Oa­zie od­by­ła się sty­pa, któ­ra trwa­le za­pi­sa­ła się w pa­mi­ęci war­szaw­skich re­stau­ra­to­rów. Dzia­dek An­to­ni na łożu śmier­ci wy­ra­źnie za­ży­czył so­bie, by jego po­że­gna­nie mia­ło miej­sce w naj­wy­twor­niej­szej w mie­ście knaj­pie z dan­sin­giem i szcze­gó­ło­wo po­in­stru­ował mnie, jako wy­ko­naw­cę ostat­niej woli, w kwe­stii or­ga­ni­za­cji przy­jęcia. Ka­te­go­rycz­nie za­bro­nił ja­kie­go­kol­wiek opła­ki­wa­nia czy pod­da­wa­nia się ża­łob­nej at­mos­fe­rze. Chciał, by jego ode­jście świ­ęto­wa­no hucz­nie, jak zwy­kł ma­wiać za ży­cia: z pom­pą i przy­tu­pem. Zo­sta­wił na ten cel po­ka­źny fun­dusz, z któ­re­go po­le­cił mi opła­cić wy­kwint­ne po­tra­wy i naj­dro­ższe al­ko­ho­le z kar­ty, jazz­ban­do­wą or­kie­strę, ar­ty­stów i for­dan­ser­ki. Wy­star­czy­ło na­wet na hoj­ne na­piw­ki dla kel­ne­rów i szat­nia­rzy. Uczy­ni­łem za­do­ść jego ży­cze­niu, szam­pan lał się stru­mie­nia­mi, a za­ba­wa trwa­ła do bia­łe­go rana. O do­bry na­strój go­ści za­dba­ły wscho­dzące gwiaz­dy sto­łecz­nej es­tra­dy: Dym­sza, Bodo i Or­do­nów­na, któ­rym akom­pa­nio­wał mój ko­le­ga z kon­ser­wa­to­rium, He­niu Wars. Od tam­tej pory ob­słu­ga kła­nia­ła mi się w pas, ile­kroć sta­wa­łem w pro­gach tego przy­byt­ku.

Roz­my­śla­łem o dziad­ko­wej sty­pie, bo po­zna­łem wów­czas kil­ka osób, któ­re, jak się oka­za­ło, na­le­ża­ły do kręgu wspól­nych zna­jo­mych mo­je­go przod­ka oraz Ksa­we­re­go. Mia­łem wła­śnie za­miar spo­tkać się z jed­ną z nich. Idąc do Oazy, mi­nąłem wy­rów­na­ny te­ren po ro­ze­bra­nym w ubie­głym roku so­bo­rze Świ­ęte­go Alek­san­dra New­skie­go. Wie­lu war­sza­wia­ków na­dal nie mo­gło przy­wyk­nąć do opu­sto­sza­łe­go miej­sca po bi­zan­tyj­skim gma­chu, któ­re­go ce­bu­la­ste ko­pu­ły przez lata gó­ro­wa­ły nad śród­miej­ską pa­no­ra­mą. Jego sie­dem­dzie­si­ęcio­me­tro­wa dzwon­ni­ca była jed­ną z naj­wy­ższych bu­dow­li War­sza­wy. Wo­kół roz­biór­ki to­czy­ła się pło­mien­na de­ba­ta. Część dys­ku­tan­tów wi­dzia­ła w mo­nu­men­tal­nej pra­wo­sław­nej świ­ąty­ni sym­bol ro­syj­skie­go uci­sku i po­mnik nie­wo­li, któ­ry bez­względ­nie na­le­ży zrów­nać z zie­mią. Inni roz­dzie­ra­li sza­ty nad bar­ba­rzy­ńskim, jak to okre­śla­li, ak­tem szo­wi­ni­zmu i nie­to­le­ran­cji, przed­kła­da­jąc rze­ko­me wa­lo­ry ar­ty­stycz­ne nad względy po­li­tycz­ne. Od­rzu­co­no kon­cep­cję prze­bu­do­wy so­bo­ru na ko­ściół ka­to­lic­ki, a ta­kże pro­po­zy­cję Że­rom­skie­go, by umie­ścić tam mu­zeum mar­ty­ro­lo­gii na­ro­du pol­skie­go. Na oko­licz­no­ść roz­biór­ki wy­pusz­czo­no na­wet pa­ństwo­we ob­li­ga­cje, za­bez­pie­czo­ne war­to­ścią ma­te­ria­łów od­zy­ska­nych z bu­dyn­ku. Wie­lo­krot­nie roz­ma­wia­li­śmy o tym ze Szkiel­tow­skim, któ­ry na­le­żał do obo­zu ka­te­go­rycz­nie do­ma­ga­jące­go się usu­ni­ęcia bu­dow­li.

Wspo­mnie­nia te to­wa­rzy­szy­ły mi w dro­dze na Wierz­bo­wą. Mia­łem na­dzie­ję zdo­być w Oa­zie ja­kieś wia­do­mo­ści o Ksa­we­rym, któ­re­go nie­obec­no­ść w re­dak­cji prze­ci­ąga­ła się nie­po­ko­jąco. Przed kil­ko­ma ty­go­dnia­mi miał wró­cić ze słu­żbo­wej pod­ró­ży, jed­nak nie po­ja­wił się ani on, ani ko­lej­ne części jego re­por­ta­żu na te­mat Mo­no­po­lu Za­pa­łcza­ne­go. Krót­ko mó­wi­ąc, słuch po moim przy­ja­cie­lu za­gi­nął.

***

Za ka­żdym ra­zem, kie­dy by­łem w tym miej­scu, nie mo­głem oprzeć się wra­że­niu ja­kie­goś ci­ężko­straw­ne­go prze­sy­tu. Po­dwo­je Oazy osło­ni­ęto se­ce­syj­nym bal­da­chi­mem, nad któ­rym mi­go­tał krzy­kli­wy neon. Na par­te­rze znaj­do­wa­ły się szat­nia i sala re­stau­ra­cyj­na. Ser­wo­wa­no głów­nie kuch­nię fran­cu­ską, co moim zda­niem w dość za­baw­ny spo­sób kon­tra­sto­wa­ło z wy­stro­jem wnętrza zdo­mi­no­wa­ne­go przez ro­dzi­mą pstro­ka­ci­znę, przy­wo­łu­jącą na myśl wzor­nic­two kra­kow­skich skrzyń po­sa­go­wych. Nie­co gu­stow­niej wy­gląda­ła sala ta­necz­na miesz­cząca się na pi­ętrze. Naj­bar­dziej lu­bi­łem w niej mo­zai­kę par­kie­to­wą, któ­ra cza­ru­jąco od­bi­ja­ła re­flek­sy ma­syw­ne­go, krysz­ta­ło­we­go ży­ran­do­la. Lo­kal ofe­ro­wał go­ściom rów­nież świet­nie za­opa­trzo­ny _cock­ta­il-bar_ w ame­ry­ka­ńskim sty­lu, a ta­kże pry­wat­ne ga­bi­ne­ty na oby­dwu kon­dy­gna­cjach. Oso­bi­ście nie czu­łem się kom­for­to­wo w tym en­to­ura­ge’u, lecz dla lwiej części klien­te­li Oaza sta­no­wi­ła kwin­te­sen­cję naj­now­szej mody i ele­gan­cji.

Swo­je praw­dzi­we ob­li­cze tanc­bu­da ujaw­nia­ła do­pie­ro nad ra­nem, kie­dy cały blichtr pry­skał ni­czym świa­tło prze­pa­la­jącej się ża­rów­ki. Ostat­ni we­te­ra­ni noc­nych hu­la­nek, obej­mu­jąc uwie­szo­ne na ich ra­mio­nach, za­ta­cza­jące się part­ner­ki, wiel­ko­pa­ńskim ge­stem rzu­ca­li wy­mi­ęte bank­no­ty szat­nia­rzom. Na par­kie­cie zo­sta­wa­ły już je­dy­nie nie­licz­ne bla­de ku­rew­ki w ce­ki­nach, pląsa­jące le­ni­wie z ża­ło­śnie ob­wi­sły­mi pió­ra­mi po­śród tych kil­ku wy­fra­ko­wa­nych gru­ba­sów, któ­rzy na­dal łu­dzi­li się, że będą w sta­nie spro­stać włas­nym, snu­tym za dnia, lu­bie­żnym fan­ta­zjom.

Mes­sa­li­na sta­wa­ła wte­dy u szczy­tu scho­dów w swo­ich wie­czo­ro­wych ręka­wicz­kach z czar­nej ko­ron­ki i omia­ta­ła kra­jo­braz po bi­twie po­gar­dli­wym spoj­rze­niem spod dłu­gich rzęs. Jed­ną rękę ko­kie­te­ryj­nym ge­stem opie­ra­ła na bio­drze, w dru­giej trzy­ma­ła szkla­ną fif­kę z cie­niut­kim pa­pie­ro­sem, z któ­re­go uno­si­ła się smu­kła stru­żka won­ne­go dymu. Taką za­pa­mi­ęta­łem ją z fi­na­łu dziad­ko­wej sty­py. Z An­to­nim Waj­che­rem, jak się wów­czas oka­za­ło, łączy­ła ją wie­lo­let­nia zna­jo­mo­ść. Była ta­kże jed­ną z za­ufa­nych in­for­ma­to­rek Ksa­we­re­go.

Mes­sa­li­na była gran­de­są, czy­li eks­klu­zyw­ną pro­sty­tut­ką z naj­wy­ższej pó­łki. Od ko­le­ża­nek po fa­chu wy­cze­ku­jących oka­zji na ro­gach ulic dzie­li­ła ją prze­pa­ść po­rów­ny­wal­na do dy­stan­su mi­ędzy so­li­stą me­dio­la­ńskiej La Sca­li a we­sel­nym graj­kiem-sa­mo­ukiem z za­pa­dłej wsi po­le­skiej. Dys­po­no­wa­ła wła­snym apar­ta­men­tem w cen­trum mia­sta i daw­no już unie­za­le­żni­ła się od su­te­ne­ra. Była spryt­na i mia­ła spo­ro szczęścia. Po­dob­no bez pa­mi­ęci za­ko­chał się w niej kie­dyś ja­kiś ba­jecz­nie bo­ga­ty ku­piec, któ­ry za­in­we­sto­wał po­ka­źne środ­ki, aby wy­dźwi­gnąć ją z po­zio­mu wul­gar­nej ulicz­ni­cy na sa­lo­ny, gdzie nie tyl­ko zwi­ęk­szy­ły się jej do­cho­dy, ale i bez­pie­cze­ństwo oraz hi­gie­na pra­cy. Osi­ągni­ęcie sta­tu­su luk­su­so­wej damy do to­wa­rzy­stwa kosz­to­wa­ło ją nie­ma­ło wy­si­łku, ale nie usta­wa­ła w roz­wi­ja­niu swych ta­len­tów. Awans zo­bo­wi­ązu­je, a Mes­sa­li­na nie mia­ła nic prze­ciw­ko temu, by ci­ągle się uczyć. Jak na córę Ko­ryn­tu była więc nie­źle wy­kszta­łco­na, mó­wi­ła zno­śnie po nie­miec­ku, bra­ła lek­cje fran­cu­skie­go i na­der swo­bod­nie czu­ła się, kon­wer­su­jąc o ak­tu­al­nych pre­mie­rach czy no­wo­ściach wy­daw­ni­czych. Stać ją było na opła­ca­nie pry­wat­nej ochro­ny, opie­ko­wa­ła się też kil­ko­ma in­ny­mi dziew­częta­mi, for­dan­ser­ka­mi z Oazy, dba­jąc, aby nie na­py­ta­ły so­bie bie­dy z ofi­cje­la­mi Urzędu Sa­ni­tar­no-Oby­cza­jo­we­go z Da­ni­ło­wi­czow­skiej. Na tym eta­pie ka­rie­ry mo­gła już po­zwo­lić so­bie na prze­bie­ra­nie w klien­tach, a trze­ba przy­znać, że była wy­bred­na. Często wi­dy­wa­łem ją w ope­rze w to­wa­rzy­stwie ofi­ce­rów i dy­plo­ma­tów. Świet­nie orien­to­wa­ła się w me­an­drach po­li­ty­ki oraz szcze­gó­łach ży­cia to­wa­rzy­skie­go wy­ższych sfer, co czy­ni­ło ją szcze­gól­nie cen­nym źró­dłem Szkiel­tow­skie­go. Łączy­ła ich ta­kże przy­ja­źń, o ile mi wia­do­mo, pla­to­nicz­na. Li­czy­łem, że Mes­sa­li­na może dys­po­no­wać ja­ki­miś in­for­ma­cja­mi na te­mat po­wo­dów przedłu­ża­jącej się nie­obec­no­ści Ksa­we­re­go. Do od­wie­dzin dała mi pre­tekst nie­daw­no, pod­czas przy­pad­ko­we­go spo­tka­nia we foy­er Te­atru Wiel­kie­go, pro­sząc, abym przy oka­zji po­le­cił jej ty­tu­ły, na któ­re war­to się wy­brać w bie­żącym se­zo­nie.

Choć daw­no prze­kro­czy­ła czter­dziest­kę, nie wy­gląda­ła na swo­je lata. Sta­ran­ny ma­ki­jaż i prze­my­śla­na to­a­le­ta pod­kre­śla­ły pew­ną dwo­isto­ść, jaką od­zna­cza­ła się jej uro­da. Spod pie­czo­ło­wi­cie kszta­łto­wa­ne­go wi­ze­run­ku _fem­me fa­ta­le_ wy­zie­rał bo­wiem ja­kiś za­ska­ku­jący rys dziew­częcej na­iw­no­ści, dzia­ła­jący na mężczyzn hip­no­ty­zu­jąco. Jak wi­ęk­szo­ść przed­sta­wi­cie­li mo­jej płci, nie po­tra­fi­łem ukryć fa­scy­na­cji tą wład­czą, a przy tym wra­żli­wą ko­bie­tą. Nic dziw­ne­go, że bez tru­du była w sta­nie owi­nąć so­bie wo­kół pal­ca nie­jed­ne­go am­ba­sa­do­ra czy pu­łkow­ni­ka.

Przy­jęła mnie w jed­nym z za­cisz­nych ga­bi­ne­tów, któ­re za­pew­nia­ły dys­kre­cję go­ściom dys­po­nu­jącym od­po­wied­ni­mi fun­du­sza­mi. Na jed­no jej ski­nie­nie _ma­ître d’hôtel_ za­or­dy­no­wał zim­ne prze­kąski i li­kie­ry z lwow­skiej go­rzel­ni Ba­czew­skie­go.

– Cóż za miła nie­spo­dzian­ka – za­szcze­bio­ta­ła słod­kim i lek­kim ni­czym świe­ża beza so­pra­nem, jak­by wręcz stwo­rzo­nym do wy­ko­ny­wa­nia par­tii mo­zar­tow­skich sub­re­tek. – Wie­ki całe pana nie wi­dzia­łam, dro­gi Hi­po­li­cie. Ide­al­nie, wprost ide­al­nie pan tra­fił, mam aku­rat wol­ne, bo za­nie­mó­gł je­den mi­ni­ster, co to za­po­wia­dał się na dziś wie­czór. Będzie pan moją wy­mów­ką, jak przyj­dą te ba­łwa­ny ze Szta­bu, od któ­rych nie mogę się opędzić.

– Dzi­ęku­ję, że ra­czy­ła mnie pani za­szczy­cić swym to­wa­rzy­stwem, _ma­de­mo­isel­le_. – Pod­jąłem grę. By­li­śmy wpraw­dzie po imie­niu, lecz ten ry­tu­ał kur­tu­azyj­nych pod­cho­dów sta­no­wił nie­odłącz­ny ele­ment w kon­tak­tach z Mes­sa­li­ną. Lu­bi­ła ak­to­rzyć, a kie­dy mia­ła aku­rat ka­prys, po­tra­fi­ła być pró­żna i pre­ten­sjo­nal­na jak pod­sta­rza­ła diwa na rau­cie u dy­rek­to­ra te­atru. Szar­manc­ko uca­ło­wa­łem jej dłoń. – Słu­ga uni­żo­ny!

– Ach, pa­ńskie ma­nie­ry są nie­na­gan­ne! To się ma we krwi, mój dro­gi, od razu znać szla­chec­kie ko­rze­nie! – za­wo­ła­ła. – Lecz cze­góż in­ne­go mo­żna ocze­ki­wać po po­tom­ku za­cne­go pana An­to­nie­go, nie­odża­ło­wa­nej pa­mi­ęci…

Nie wy­trzy­ma­łem i par­sk­nąłem śmie­chem. Uda­ły się jej te szla­chec­kie ko­rze­nie, nie ma co! Mes­sa­li­na rów­nie do­brze jak ja wie­dzia­ła, że dzia­dek An­to­ni do­ra­stał w sie­ro­ci­ńcu, a ja­kiej ta­kiej ogła­dy na­brał, włó­cząc się za mło­du po Eu­ro­pie. Łączy­ło ich to do­świad­cze­nie mo­zol­ne­go wy­do­by­wa­nia się z ni­zin spo­łecz­nych.

– Dla­cze­go pan się śmie­je? – za­py­ta­ła z uda­wa­nym obu­rze­niem. Wi­dzia­łem wy­ra­źnie, że sama z tru­dem utrzy­mu­je po­wa­gę, bez­tro­sko brnąc w roz­po­czętą bła­ze­na­dę. – Do­praw­dy, żeby po­to­mek słyn­ne­go kra­kow­skie­go rodu Waj­che­rów stro­ił so­bie drwi­ny w obec­no­ści damy!

– Po­kor­nie pro­szę o wy­ba­cze­nie – od­pa­rłem, mo­du­lu­jąc głos na po­do­bie­ństwo mo­je­go przod­ka. – Istot­nie, jak ma­wiał mój świ­ętej pa­mi­ęci dziad: po­cho­dze­nie ob­li­gu­je, bo­wiem nie­je­den her­bo­wy kra­kus zwy­kł wspi­nać się na ko­ński grzbiet po ple­cach Waj­che­rów.

Tym ra­zem ro­ze­śmia­li­śmy się obo­je. Tra­dy­cji sta­ło się za­do­ść, mo­żna więc było już nor­mal­nie po­roz­ma­wiać. Mes­sa­li­na umo­ści­ła się wy­god­nie w fo­te­lu, nie­spiesz­nym, wy­stu­dio­wa­nym ru­chem za­ło­ży­ła nogę na nogę, tak jak tyl­ko ko­bie­ty tego typu to po­tra­fią, i sięg­nęła po kie­li­szek. Wznie­śli­śmy to­ast.

– Co cię spro­wa­dza, Hi­po­lit­ku? Wiem prze­cież, że to miej­sce nie jest w two­im ty­pie.

Po­da­łem jej li­stę re­ko­men­do­wa­nych spek­ta­kli.

– Ach, to uro­cze, że pa­mi­ęta­łeś o mo­jej pro­śbie! – Ob­da­rzy­ła mnie olśnie­wa­jącym uśmie­chem, z szel­mow­ską miną wsu­wa­jąc so­bie zło­żo­ną kart­kę za de­kolt. – Jak mogę ci się od­wdzi­ęczyć?

– Szu­kam Ksa­we­re­go. Ja­kiś czas temu wy­je­chał za gra­ni­cę, po­wi­nien był już wró­cić, a nie daje zna­ku ży­cia. Nie mia­łaś przy­pad­kiem od nie­go ja­ki­chś wie­ści?

– Nie, daw­no już się u mnie nie po­ja­wiał. To ca­łkiem do nie­go nie­po­dob­ne, zwłasz­cza że mam coś, o co pro­sił przy ostat­nim spo­tka­niu… Hm, kie­dy to było? Chy­ba z mie­si­ąc temu. My­ślisz, że coś mu się mo­gło stać?

– W tym fa­chu nie­trud­no się ko­muś na­ra­zić, a jego ostat­nie tek­sty ra­czej nie przy­pa­dły do gu­stu pew­nym wpły­wo­wym fi­gu­rom.

– Te o za­pa­łkach? Tak, czy­ta­łam… – Mia­ro­wo po­ru­sza­ła sto­pą w rytm do­cho­dzące­go zza drzwi char­le­sto­na. Na szczęście od­gło­sy z sali ta­necz­nej były przy­tłu­mio­ne, mo­głem więc obyć się na ra­zie bez ohro­pa­xów. Od­bie­ra­łem za to co­raz in­ten­syw­niej bo­dźce in­ne­go ro­dza­ju. Mes­sa­li­na na­gle jak­by coś so­bie przy­po­mnia­ła. – A wiesz, fak­tycz­nie, nie­dłu­go po tym, jak wy­sze­dł jego ar­ty­kuł, sły­sza­łam od jed­nej z mo­ich dziew­czyn, któ­ra ob­słu­gi­wa­ła aku­rat ja­kąś szwedz­ką de­le­ga­cję, że bar­dzo się tam­to to­wa­rzy­stwo zro­bi­ło ner­wo­we. Była świad­kiem, jak tłu­macz czy­tał tym Szwe­dom wa­szą ga­ze­tę, a oni coś tam ostro klęli po ich­nie­mu i za­częli na­gle gdzieś wy­dzwa­niać, krzy­czeć, aż się prze­stra­szy­ła. Na szczęście nie zro­bi­li jej żad­nej krzyw­dy, bo i za co, sądzi­li pew­nie, że nie­wie­le zro­zu­mia­ła. Ale te­raz, po tym, co mi po­wie­dzia­łeś, sama za­czy­nam się tro­chę nie­po­ko­ić! – Spoj­rza­ła na mnie sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi. – Zwłasz­cza że nie je­steś pierw­szym, któ­ry roz­py­tu­je o Ksa­we­re­go.

– A kto jesz­cze go szu­kał? Ktoś od nas, z re­dak­cji?

– Nie – od­pa­rła, si­ęga­jąc do to­reb­ki. – Smęt­ni dżen­tel­me­ni z pa­ła­cu nie­opo­dal.

Za­mu­ro­wa­ło mnie. W Pa­ła­cu Sa­skim re­zy­do­wał Sztab Ge­ne­ral­ny Woj­ska Pol­skie­go, a uwa­ga Mes­sa­li­ny nie­dwu­znacz­nie wska­zy­wa­ła na to, że Szkiel­tow­skim in­te­re­so­wa­li się przed­sta­wi­cie­le II Od­dzia­łu. Wy­wiad.

Mes­sa­li­na wy­ci­ągnęła pa­pie­ro­sa i wło­ży­ła go do luf­ki. Wy­jąłem za­pal­nicz­kę, żeby po­dać jej ogień. Na­chy­la­jąc się do niej, po­czu­łem za­pach dro­gich per­fum z in­ten­syw­ny­mi nu­ta­mi ja­ki­chś orien­tal­nych przy­praw ko­rzen­nych. Co­raz trud­niej było mi sku­pić my­śli. Wy­chy­li­łem kie­li­szek wi­śniów­ki, by nie­co roz­jaś­nić umy­sł.

– Po­cze­kaj – pod­jąłem po chwi­li. – A czy ci fa­ce­ci z „Dwój­ki” py­ta­li o Ksa­we­re­go po pu­bli­ka­cji ar­ty­ku­łu, czy wcze­śniej?

– Nie pa­mi­ętam do­kład­nie. Zda­je się, że przy­cho­dzi­li kil­ka razy w tej spra­wie. – Ob­ró­ci­ła się w fo­te­lu, wy­dmu­chu­jąc aro­ma­ty­zo­wa­ny dym. Mu­snęła przy tym ko­ńcem pal­ców moją dłoń. – Słu­chaj, ale może nie za­mar­twiaj­my się na za­pas? Znam go od lat i zda­rza­ły mu się już ta­kie dłu­ższe znik­ni­ęcia.

– Sam nie wiem – mruk­nąłem bez prze­ko­na­nia. Nie chcia­łem dzie­lić się z nią swy­mi po­dej­rze­nia­mi. Po­my­śla­łem z re­zy­gna­cją, że ni­cze­go wi­ęcej chy­ba się tu nie do­wiem. Czy łu­dzi­łem się jesz­cze wte­dy, że Szkiel­tow­ski wró­ci, sko­ro z nie­jed­nej opre­sji wy­cho­dził cało? Od­kor­ko­wa­łem ka­raf­kę i po­now­nie na­pe­łni­łem kie­lisz­ki. – Cóż, wy­pij­my strze­mien­ne­go, będę się zbie­rał.

– Na­rze­czo­na cze­ka? – Oczy Mes­sa­li­ny zwęzi­ły się a na jej kar­ma­zy­no­wych ustach za­go­ścił fi­glar­ny uśmie­szek. – Ta mło­da dama, z któ­rą wi­dzia­łam cię wte­dy na sty­pie, będzie nie­po­cie­szo­na, że spędzasz czas z ja­kąś wy­uz­da­ną dziw­ką, co?

– Wszyst­kie­ście jed­na­ko­we kur­wy – od­pa­ro­wa­łem bez na­my­słu, osta­tecz­nie wy­trąco­ny z rów­no­wa­gi. Szyb­ko rąb­nąłem kie­li­cha i od razu na­la­łem na­stęp­ne­go.

– Ojo­joj, pa­trz­cie go, ja­kie bie­dac­two! – Na­wet nie pró­bo­wa­ła ukryć ra­do­ści, a mnie lek­ko za­szu­mia­ło w gło­wie od wy­pi­te­go al­ko­ho­lu. – Roz­sta­li­ście się? Nie wie­dzia­łam… Ale to bar­dzo do­brze, w su­mie szko­da by cię było do że­niacz­ki. No to świ­ętu­je­my, prze­cież trze­ba cię ja­koś po­cie­szyć! Klin kli­nem, Hi­po­lit­ku, daw­no po­wi­nie­neś to zro­bić, za­miast uża­lać się nad sobą. Nie ma mowy, że­bym cię te­raz wy­pu­ści­ła.

– Daj spo­kój. Po­chle­biasz mi, ale ra­czej mnie na cie­bie nie stać. – Pró­bo­wa­łem jesz­cze się bro­nić, lecz czu­łem, że z ka­żdą se­kun­dą mój opór słab­nie.

– Żar­tu­jesz? Nie sie­dzę tu prze­cież z tobą dla pie­ni­ędzy, głup­ta­sie. Za­ra­biam na in­nych fra­je­rach, a do cie­bie mam wi­docz­nie ja­kąś sła­bo­ść. Chy­ba przez wzgląd na An­to­nie­go. – Rzu­ci­ła mi jed­no ze swo­ich za­lot­nych spoj­rzeń, jed­no­cze­śnie przy­gry­za­jąc lek­ko dol­ną war­gę. Pe­łen pro­fe­sjo­na­lizm, trze­ba przy­znać. Po­my­śla­łem, że wła­ści­wie co mi szko­dzi? Bez­błęd­nie od­czy­tu­jąc moją re­ak­cję, za­nim ja sam zdąży­łem ją so­bie w pe­łni uświa­do­mić, Mes­sa­li­na za­kla­ska­ła w dło­nie. – Kel­ner, szam­pa­na! Baw­my się!

Or­kie­stra za ścia­ną sko­ńczy­ła aku­rat grać wi­ązan­kę foks­tro­tów i roz­po­częła ja­kieś na­mi­ęt­ne tan­go.

***

Na­za­jutrz, kie­dy zja­wi­łem się w re­dak­cji, pa­no­wa­ła tam dziw­na at­mos­fe­ra. Nie ma so­bie rów­ne­go wi­dok ban­dy zdez­o­rien­to­wa­nych pi­sma­ków, któ­rzy za wszel­ką cenę usi­łu­ją spra­wiać wra­że­nie, że są świet­nie po­in­for­mo­wa­ni, pod­czas gdy w isto­cie nie mają po­jęcia, na czym sto­ją. Wszy­scy cho­dzi­li jak na­kręce­ni, mó­wili do sie­bie pó­łsłów­ka­mi i za­cho­wy­wa­li się tak, jak­by wła­śnie wró­ci­li z se­an­su u naj­mod­niej­sze­go w sto­li­cy ja­sno­wi­dza Osso­wiec­kie­go. Całe za­mie­sza­nie spo­wo­do­wa­ne było wi­zy­tą Po­li­cji Pa­ństwo­wej. Oka­za­ło się, że kil­ka dni wcze­śniej na­czel­ny od­był roz­mo­wę te­le­fo­nicz­ną z miesz­ka­jącą w Wil­nie ku­zyn­ką Szkiel­tow­skie­go, a za­nie­po­ko­jo­na ko­bie­ta ofi­cjal­nie zgło­si­ła za­gi­ni­ęcie krew­ne­go. Choć sły­sza­łem o jej ist­nie­niu, to nie po­zna­łem do­tąd oso­bi­ście owej pan­ny Mar­ty, któ­ra ja­ko­by mia­ła być je­dy­ną ży­jącą oso­bą z naj­bli­ższej ro­dzi­ny Ksa­we­re­go. Prze­szło mi wte­dy przez myśl, że wła­ści­wie nie­wie­le wiem o pry­wat­nym ży­ciu mo­je­go przy­ja­cie­la.

Z po­bli­skie­go ko­mi­sa­ria­tu przy­sła­no trzech funk­cjo­na­riu­szy, aspi­ran­ta oraz dwóch przo­dow­ni­ków, któ­rzy kręci­li się po biu­rach i roz­py­ty­wa­li per­so­nel. Kie­dy wsze­dłem, naj­star­szy stop­niem po­li­cjant opusz­czał aku­rat ga­bi­net na­czel­ne­go. Szef ski­nął na mnie z da­le­ka.

– Waj­cher! Do­brze, że pana wi­dzę. Mo­żna na słów­ko?

Za­mknąłem za sobą drzwi.

– O co cho­dzi, pa­nie re­dak­to­rze?

– Mam pro­śbę. – Na­czel­ny nie pa­trząc na mnie, prze­kła­dał na biur­ku ja­kieś pa­pie­ry. – Pan zda­je się był… zna­czy się jest za­przy­ja­źnio­ny ze Szkiel­tow­skim. Dziś po po­łud­niu przy­je­żdża ta jego sio­stra czy ku­zyn­ka. Mó­głby ją pan ode­brać z Wi­le­ńskie­go i od­wie­źć do ho­te­lu? Pro­szę wzi­ąć ra­chu­nek za tak­sów­kę, ga­ze­ta po­kry­je kosz­ty. – Nie cze­ka­jąc na moją od­po­wie­dź, za­pi­sał na kart­ce go­dzi­nę przy­jaz­du po­ci­ągu i ad­res. – Sam bym po­je­chał, ale jak pan wi­dzi, mam tu urwa­nie gło­wy, a jesz­cze te gli­ny wszędzie się kręcą i nosy wty­ka­ją. Spra­wia­ją wra­że­nie znacz­nie bar­dziej za­in­te­re­so­wa­nych pa­pie­ra­mi Szkiel­tow­skie­go i spra­wa­mi, nad któ­ry­mi ostat­nio pra­co­wał, niż usta­le­niem miej­sca jego po­by­tu. Jak­by szu­ka­li ja­kie­goś haka czy coś. Nie­mal siłą mu­sia­łem ich po­wstrzy­mać przed wy­ła­ma­niem zam­ka w jego biur­ku, wy­obra­ża pan so­bie? Prze­cież trze­ba chro­nić źró­dła, a tam mogą być ja­kieś po­uf­ne ma­te­ria­ły. A już ich rącz­ki świerz­bi­ły, mó­wię panu, wła­dzu­nia cze­ka tyl­ko, żeby do­brać się nam do dupy – ga­dał jak najęty. Pod­nió­sł gło­wę i wy­ci­ągnął w moją stro­nę rękę z no­tat­ką. Na­gle za­ma­rł, przyj­rzał mi się uwa­żnie i zmarsz­czył nos. – Co z pa­nem, do dia­bła?

– Nie ro­zu­miem.

– Na ki­lo­metr cuch­niesz pan wódą!

– Bo szu­ka­łem wczo­raj in­for­ma­cji na te­mat Ksa­we­re­go i…

– Gu­zik mnie ob­cho­dzi, gdzie i z kim się pan łaj­da­czysz po no­cach, ale w ro­bo­cie nie­chluj­stwa to­le­ro­wać nie za­mie­rzam, zro­zu­mia­no? Co to, u dia­bła, krew na ko­łnie­rzy­ku?

Zer­k­nąłem na ko­szu­lę i po­ta­rłem pal­cem czer­wo­ną pla­mę.

– Nie, chy­ba szmin­ka – mruk­nąłem.

– No pi­ęk­nie, nie ma co. Je­dźże pan w tej chwi­li do domu i do­pro­wa­dź się do po­rząd­ku! I że­byś mi się na dwo­rzec nie spó­źnił! Ar­ty­ści, niech ich ja­sna cho­le­ra…

Wy­sze­dłem, nie cze­ka­jąc na dal­szy ciąg ty­ra­dy.

***

Pan­na Mar­ta Szkiel­tow­ska oka­za­ła się ni­ską bru­net­ką, spra­wia­jącą w pierw­szej chwi­li wra­że­nie oso­by o ra­czej nie­śmia­łym uspo­so­bie­niu, nie­po­zba­wio­nej jed­nak lek­kiej, acz za­uwa­żal­nej skłon­no­ści do hi­ste­rii. Bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­łem do­strzec w jej ry­sach ja­kie­kol­wiek po­do­bie­ństwo do Ksa­we­re­go. Nie­mal nie od­ry­wa­ła od za­pła­ka­nych oczu ha­fto­wa­nej ba­ty­sto­wej chu­s­tecz­ki, po­wta­rza­jąc w co dru­gim zda­niu, ja­kie to naj­gor­sze prze­czu­cia prze­pe­łnia­ją ją od­no­śnie do losu ku­zy­na. Wszel­kie pod­jęte prze­ze mnie pró­by do­da­nia jej otu­chy spe­łzły na ni­czym. Z po­czu­ciem ulgi od­sta­wi­łem ją do Ho­te­lu Kra­kow­skie­go przy Bie­la­ńskiej i zo­sta­wi­łem swój nu­mer te­le­fo­nu na wy­pa­dek, gdy­by po­trze­bo­wa­ła ja­kie­jś po­mo­cy. Mia­łem na­dzie­ję, że nie za­dzwo­ni. Wró­ci­łem do sie­bie i pa­dłem jak kło­da. Po ostat­niej nocy od­czu­wa­łem de­fi­cyt snu.

Za­dzwo­ni­ła dwa dni pó­źniej. Z ko­mi­sa­ria­tu. Po­li­cja z gli­nian­ki obok Ce­giel­ni Bra­ci Schne­ide­rów w pod­war­szaw­skich Je­lon­kach wy­ło­wi­ła cia­ło to­piel­ca. Pan­na Mar­ta za­re­ago­wa­ła na tę wia­do­mo­ść ta­kim roz­trzęsie­niem, że nikt nie łu­dził się, iż ko­bie­ta będzie w sta­nie do­ko­nać iden­ty­fi­ka­cji. Prędzej sama pa­dła­by tru­pem. Po­je­cha­łem za­tem do pro­sek­to­rium, gdzie guma na ko­łach wóz­ka po­pi­ski­wa­ła w trój­kre­śl­nej okta­wie, pa­to­log brzmiał jak ska­co­wa­ny Ca­ru­so ze zdar­tej pły­ty, a wi­dok ta­tu­ażu na ra­mie­niu cuch­nące­go tru­pa spra­wił, że na mo­ment ogłu­chłem. Tym sa­mym po­szu­ki­wa­nia mo­je­go przy­ja­cie­la do­bie­gły ko­ńca.

***

– Do­stał cza­pę od tych Szwe­dów, mó­wię wam. To przez ten cały za­pa­łcza­ny in­te­res.

– My­ślisz? A może pe­pe­esow­scy bo­jów­ka­rze go do­pa­dli, jak wte­dy No­wa­czy­ńskie­go czy Do­łęgę-Mo­sto­wi­cza, za ja­kieś wcze­śniej­sze ar­ty­ku­ły?

– Chy­ba nie, w tam­tych przy­pad­kach sko­ńczy­ło się na po­bi­ciu. Ja bym jed­nak ob­sta­wiał kon­cern Kreu­ge­ra. Ob­ro­ńcy do­bre­go imie­nia ja­śnie nam pa­nu­jące­go Ko­me­dian­ta ra­czej nie po­su­nęli­by się do za­bój­stwa. Zresz­tą, Ksa­we­ry już daw­no nie pi­sał o Pi­łsud­skim.

– Hm, a może to jed­ni i dru­dzy? Cho­le­ra wie, co od­krył, węsząc wo­kół tych mo­no­po­li. Je­śli to fak­tycz­nie tak gru­ba spra­wa, jak twier­dził, to dzi­siej­si wło­da­rze też są pew­nie umo­cze­ni. Mo­gli się do­ga­dać ze Szwe­da­mi i za­ła­twić go na amen, żeby za­po­biec ujaw­nie­niu wza­jem­nych po­wi­ązań…

W re­dak­cji aż hu­cza­ło od po­dob­nych do­my­słów. Nikt nic nie wie­dział i wszy­scy sta­ra­li się nad­ro­bić brak kon­kret­nych in­for­ma­cji ró­żny­mi, nie­kie­dy naj­bar­dziej fan­ta­stycz­ny­mi spe­ku­la­cja­mi. Sta­ra­łem się spędzać tam jak naj­mniej cza­su, żeby tego nie wy­słu­chi­wać. Znaj­do­wa­łem się w sta­nie otępie­nia. Nie by­łem zdol­ny pi­sać czy pra­co­wać. Naj­chęt­niej za­mknąłbym się w miesz­ka­niu ze skrzyn­ką wód­ki, ale szef wy­zna­czył mi za­da­nie to­wa­rzy­sze­nia pan­nie Mar­cie przy za­ła­twia­niu for­mal­no­ści zwi­ąza­nych z or­ga­ni­za­cją po­grze­bu Szkiel­tow­skie­go. Może i do­brze, bo zmo­bi­li­zo­wa­ło mnie to do po­zo­sta­nia na cho­dzie. Bez tych obo­wi­ąz­ków po­grąży­łbym się w ca­łko­wi­tej apa­tii. Trze­ba przy­znać, że ga­ze­ta sta­nęła na wy­so­ko­ści za­da­nia, wy­ko­rzy­stu­jąc pew­ne wpły­wy dla omi­ni­ęcia biu­ro­kra­cji i w znacz­nej części fi­nan­su­jąc po­chó­wek mo­je­go przy­ja­cie­la. Ku­zyn­kę Ksa­we­re­go trzy­ma­ły w ry­zach je­dy­nie środ­ki uspo­ka­ja­jące, prze­pi­sa­ne przez le­ka­rza, do któ­re­go oso­bi­ście za­ci­ągnął ją na­czel­ny „Rzecz­po­spo­li­tej”.

Po­li­cja, po zmia­nie kwa­li­fi­ka­cji do­cho­dze­nia z za­gi­ni­ęcia na za­bój­stwo, ogra­ni­czy­ła się do ru­ty­no­wych dzia­łań. Funk­cjo­na­riu­sze prze­słu­cha­li kil­ka osób w re­dak­cji, do­cho­dząc, czy zma­rły otrzy­my­wał po­gró­żki i nad czym ostat­nio pra­co­wał. Na py­ta­nie, czy miał wro­gów, ogar­nął mnie pu­sty śmiech. Po­li­cjan­ci skrzęt­nie za­no­to­wa­li od­po­wie­dzi i tyle ich wi­dzie­li­śmy.

Pan­na Mar­ta z ko­lei spra­wia­ła wra­że­nie, jak­by w ogó­le nie in­te­re­so­wa­ły jej efek­ty pra­cy śled­czych. Wy­gląda­ło na to, że chce jak naj­szyb­ciej po­za­ła­twiać nie­zbęd­ne spra­wy i wra­cać do Wil­na. Nie dzi­wi­łem się jej. Ka­żdy prze­ży­wa ża­ło­bę po swo­je­mu.

Na kil­ka dni przed po­grze­bem nie­ocze­ki­wa­nie od­wie­dzi­ła mnie Mes­sa­li­na. Przy­wi­ta­łem ją ze zdzi­wie­niem, bo nie sądzi­łem, że zna mój ad­res.

– By­wa­łam tu już, kie­dy żył An­to­ni – skwi­to­wa­ła krót­ko, roz­sia­da­jąc się na ka­na­pie. – Po­słu­chaj, mam do cie­bie pro­śbę. Wy­my­śli­łam, że­byś za­grał coś na jego po­grze­bie.

Mu­sia­łem zro­bić bar­dzo głu­pią minę, bo mimo po­wa­gi te­ma­tu par­sk­nęła krót­kim, ner­wo­wym śmie­chem.

– Skąd ci to przy­szło do gło­wy? – za­py­ta­łem.

– On by so­bie tego ży­czył, Hi­po­li­cie. Ksa­we­ry ubo­le­wał, że za­nie­dbu­jesz in­stru­ment, od­kąd za­cząłeś pra­co­wać w ga­ze­cie. Czuł się na­wet tro­chę od­po­wie­dzial­ny, bo sam na­ma­wiał cię do pi­sa­nia o mu­zy­ce, za­miast do jej wy­ko­ny­wa­nia.

– Nie sądzi­łem, że roz­ma­wia­li­ście na mój te­mat – od­pa­rłem z za­kło­po­ta­niem. – A poza tym to nie jego wina, że od­sze­dłem z or­kie­stry.

Roz­mo­wa za­częła nie­bez­piecz­nie zba­czać na dra­żli­we tory. Wsta­łem i pod­sze­dłem do bar­ku. Nie py­ta­jąc Mes­sa­li­ny o zda­nie, na­la­łem nam po lamp­ce ko­nia­ku.

– No do­brze – wes­tchnęła. – Po­wiem ci praw­dę. Wie­dzia­łam, że roz­sta­łeś się z tą skrzy­pacz­ką. Wy­py­ty­wa­łem kie­dyś o cie­bie Ksa­we­re­go, bo wpa­dłeś mi w oko. – To wy­zna­nie mu­sia­ło ją chy­ba spo­ro kosz­to­wać. – Bez obaw, daw­no już wy­zby­łam się wszel­kich złu­dzeń. Ostat­nio, kie­dy przy­sze­dłeś do Oazy, pod­pu­ści­łam cię, żeby tro­chę się tobą za­ba­wić. Jak wie­lo­ma in­ny­mi. Ale chy­ba nie masz mi tego za złe? Do­brze nam to oboj­gu zro­bi­ło.

Mil­cza­łem. Rémy Mar­tin roz­le­wał się po cie­le ak­sa­mit­nym stru­mie­niem cie­pła. Sły­sza­łem, jak tru­nek po­wo­li sączy się w dół mo­ich trze­wi.

– Po co tu przy­szłaś?

– By cię prze­ko­nać, że po­wi­nie­neś to dla nie­go zro­bić, Hi­po­li­cie. Za­graj.

– Daw­no nie ćwi­czy­łem, nie wiem, czy… – za­cząłem od­ru­cho­wo, ale Mes­sa­li­na nie po­zwo­li­ła mi do­ko­ńczyć. Po­de­szła i do­tknęła mo­ich ust opusz­kiem pal­ca. Na­stęp­nie uśmiech­nęła się smut­no, po­kręci­ła gło­wą i wy­szła.

W miesz­ka­niu zo­stał po niej za­pach ko­rzen­nych per­fum i ślad szmin­ki na kie­lisz­ku.

***

Nie, nie zro­bię tego. W tych oko­licz­no­ściach ab­so­lut­nie nie po­wi­nie­nem tego ro­bić. Nie ze­psu­ję efek­tu po­spo­li­tą ma­nie­rą i nie roz­wi­bru­ję tego H, któ­re aż się o to pro­si. Le­piej tyl­ko mu­snąć je smycz­kiem i zo­sta­wić do wy­brzmie­nia. Pro­sto, asce­tycz­nie, po­wści­ągli­wie. Aku­sty­ka za­dba o resz­tę. Swo­ją dro­gą, żeby za­czy­nać fra­zę aku­rat roz­ło­żo­nym trój­dźwi­ękiem zwi­ęk­szo­nym w tam­tej epo­ce, na to trze­ba było nie lada od­wa­gi i cha­rak­te­ru. A z dru­giej stro­ny, ten wio­dący mo­tyw cu­dow­nie re­ali­zu­je za­ło­że­nia teo­rii afek­tów – ba­ro­ko­we­go kodu, zgod­nie z któ­rym pew­ne mu­zycz­ne kon­fi­gu­ra­cje po­sia­da­ją okre­ślo­ne zna­cze­nie. Czte­ry ostat­nie dźwi­ęki w po­cząt­ko­wych tak­tach two­rzą fi­gu­rę re­to­rycz­ną _ima­gi­na­tio cru­cis_, wy­obra­że­nie le­żące­go krzy­ża, któ­ry mo­żna na­ry­so­wać, łącząc nuty na pi­ęcio­li­nii.

W _Sa­ra­ban­dzie_ z _V Su­ity c-moll na wio­lon­cze­lę solo_ Bach nie użył żad­ne­go dwu­dźwi­ęku. W prze­ci­wie­ństwie do in­nych części cy­klu pró­żno szu­kać tu akor­dów ła­ma­nych czy po­pi­so­wych pa­sa­ży. Ce­lo­wo gram w żó­łwim tem­pie, nie­mal do ca­łko­wi­te­go za­tra­ce­nia się me­trum. Nie­kie­dy im szyb­ciej, tym pro­ściej, a dziś zde­cy­do­wa­nie nie o to cho­dzi. Sa­ra­ban­da to for­ma sty­li­zo­wa­na, któ­ra daw­no ze­rwa­ła z po­zo­ra­mi ta­necz­no­ści. Pod mo­imi pal­ca­mi mu­zy­ka tęt­ni we­wnętrz­nym pul­sem, lecz jest on tak po­wol­ny, że za­pew­ne nikt ze zgro­ma­dzo­nych w ka­pli­cy ża­łob­ni­ków nie jest w sta­nie prze­wi­dzieć, kie­dy na­stąpi ko­lej­ny dźwi­ęk. Czy w ogó­le na­stąpi? Ta nie­pew­no­ść jest za­mie­rzo­na. Jak ko­ła­ta­nie umie­ra­jące­go ser­ca, nie wia­do­mo, któ­re ude­rze­nie będzie tym ostat­nim. My­ślę drob­ny­mi war­to­ścia­mi ryt­micz­ny­mi, ka­żdą ósem­kę dzie­lę w gło­wie na pół, li­cząc w tem­pie, w ja­kim szes­nast­ka rów­na się czter­dzie­stu sze­ściu ude­rze­niom na mi­nu­tę. To naj­ni­ższa war­to­ść na moim me­tro­no­mie, tu­taj ko­ńczy się jego ska­la. Nie tak po­win­no się in­ter­pre­to­wać Ba­cha.

Kła­ma­łem, mó­wi­ąc, że nie ćwi­czę. Ro­bię to w mia­rę sys­te­ma­tycz­nie, po pro­stu zre­zy­gno­wa­łem z pu­blicz­nych wy­stępów. Wiem już, że nie je­stem w sta­nie żyć bez gra­nia, choć przez ja­kiś czas pró­bo­wa­łem. In­stru­ment jest za­zdro­sny i za­bor­czy. Si­ęgam po wio­lon­cze­lę z za­że­no­wa­niem – jak mło­kos ukrad­kiem wa­ru­jący pod oknem swej pierw­szej mi­ło­ści; jak na­ło­go­wiec, któ­ry choć usil­nie wal­czy ze sobą, to osta­tecz­nie ule­ga, bio­rąc ko­lej­ną daw­kę nar­ko­ty­ku. Czy­ta­nie par­ty­tur przy for­te­pia­nie to za­le­d­wie _er­satz_, nie spra­wia mi sa­tys­fak­cji, je­stem zresz­tą ra­czej nie­udol­nym pia­ni­stą. Wio­lon­cze­la to zu­pe­łnie inna baj­ka, tu­taj znaj­du­ję się na swo­im te­re­nie. In­tym­ny, fi­zjo­lo­gicz­ny wręcz kon­takt z dźwi­ękiem, do­tyk stru­ny bez­po­śred­nio pod pal­cem, drew­nia­ny kor­pus prze­no­szący wi­bra­cje na wła­sne cia­ło – oto do­zna­nia, ja­kich nie za­stąpi żad­na pły­ta, naj­lep­sze gło­śni­ki ani cu­dzy kon­cert. Tego po pro­stu nie jest w sta­nie do­świad­czyć bier­ny słu­chacz.

Nie­znacz­ny­mi ru­cha­mi pal­ców ob­ra­cam żab­kę smycz­ka, zwi­ęk­sza­jąc ilo­ść wło­sia, któ­re prze­su­wa się po stru­nie. Sub­tel­nie zmie­nia się tembr. Kon­tro­lu­ję kąt pro­wa­dze­nia drzew­ca, pod­czas gdy często­tli­wo­ść do­ci­śni­ętej stru­ny wpra­wia w drga­nie inną, pu­stą, czy­li nie­do­ci­śni­ętą. Aku­sty­ka zna to zja­wi­sko pod na­zwą sym­pa­tycz­ne­go re­zo­nan­su. W tej kon­kret­nej su­icie kom­po­zy­tor za­le­cił _scor­da­tu­rę_ – prze­stro­je­nie naj­wy­ższej stru­ny o ton ni­żej, aby trze­cia z pierw­szą two­rzy­ły okta­wę G–g. To do­mi­nan­ta w to­na­cji c-moll. Dzi­ęki temu in­stru­ment re­agu­je od­mien­nie, wzbu­dza­ją się w nim inne tony skła­do­we dźwi­ęku. W po­miesz­cze­niu z dłu­gim po­gło­sem, kie­dy gra się w tak eks­tre­mal­nie wol­nym tem­pie jak ja, to wra­że­nie się po­tęgu­je. Nie tak po­win­no się wy­ko­ny­wać Ba­cha.

Ła­mię dziś wszel­kie ka­no­ny wy­ko­naw­cze, dep­czę utar­tą sty­li­sty­kę i nie dbam o aka­de­mic­ką po­praw­no­ść. Dziś z roz­my­słem wbi­jam kij w mro­wi­sko, za­prze­cza­jąc temu, co sam pi­sa­łem w dzie­si­ąt­kach re­cen­zji. Nie gram dla przy­jem­no­ści słu­cha­czy ani po to, by ich wzru­szyć – ja ich dziś za­męczam. Dziś ta sa­ra­ban­da ma pro­wo­ko­wać, tak jak pro­wo­ka­cyj­ne były ar­ty­ku­ły Ksa­we­re­go. Ma ob­ró­cić na nice świa­do­mo­ść, jak jego de­ma­ska­tor­skie i bez­kom­pro­mi­so­we re­por­ta­że. Wiem, że po­pe­łniam swe­go ro­dza­ju świ­ęto­kradz­two, po­słu­gu­jąc się w tym celu mu­zy­ką lip­skie­go kan­to­ra, choć nie zmie­niam w niej ani nuty. Prze­ciw­nie, ka­żdą wy­ko­nu­ję z pie­czo­ło­wi­to­ścią i mor­der­czą wręcz pre­cy­zją, z prze­sad­nym być może na­masz­cze­niem, ale za to w wy­krzy­wio­nym kon­te­kście. Bo niby jak w tych oko­licz­no­ściach po­win­no się in­ter­pre­to­wać Ba­cha? Jak, py­tam, jak ina­czej, do kur­wy nędzy, mo­żna grać przy za­mkni­ętej trum­nie skry­wa­jącej zbez­czesz­czo­ne, zma­sa­kro­wa­ne nie do po­zna­nia zwło­ki czło­wie­ka, któ­ry przez całe ży­cie dążył do trans­pa­rent­no­ści wła­dzy i rze­tel­ne­go re­la­cjo­no­wa­nia fak­tów? Któ­re­go za to dąże­nie spo­tka­ły je­dy­nie nie­ludz­kie męczar­nie, cier­pie­nie i ból?

Po­wści­ągam emo­cje. Przy­naj­mniej do­pó­ki nie sko­ńczę grać, mu­szę się kon­tro­lo­wać. Zwod­ni­cze roz­wi­ąza­nia har­mo­nicz­ne, nie­ocze­ki­wa­ne al­te­ra­cje sprzy­ja­ją em­fa­zie, ale jest to po­ku­sa, któ­rej nie wol­no mi ulec. Z że­la­zną kon­se­kwen­cją od­li­czam w gło­wie szes­nast­ki, pil­nu­jąc, by nie przy­spie­szyć. To mi po­ma­ga utrzy­mać kon­cen­tra­cję. Uspo­ka­jam od­dech i sku­piam uwa­gę na wi­do­ku dro­bi­nek ka­la­fo­nii, ula­tu­jących spod smycz­ka. Gra­jąc Ba­cha tak, jak nie po­win­no się go grać, że­gnam przy­ja­cie­la, któ­ry za­pła­cił cenę, ja­kiej nikt nie po­wi­nien pła­cić za pra­gnie­nie ujaw­nie­nia praw­dy.

***

Agniesz­ka sta­ła w po­bli­żu bra­my, spo­wi­ta w cień rzu­ca­ny przez ma­je­sta­tycz­ną to­po­lę. Gdy­bym wcześ­niej do­strze­gł jej syl­wet­kę pod drze­wem, wy­bra­łbym inną dro­gę albo po­cze­kał, aż odej­dzie. Wy­cho­dząc z cmen­ta­rza, by­łem za­to­pio­ny w my­ślach i zo­rien­to­wa­łem się zbyt pó­źno.

– Uni­kasz mnie.

– A dzi­wisz się?

Nie od­po­wie­dzia­ła. Mimo pó­łm­ro­ku do­strze­głem, że ma oczy opuch­ni­ęte od łez. Nie by­łem za­sko­czo­ny jej obec­no­ścią na po­grze­bie. Lu­bi­li się z Ksa­we­rym. W cza­sach na­sze­go na­rze­cze­ństwa spędza­li­śmy we tro­je spo­ro cza­su.

– Pój­dę już – mruk­nąłem, po­pra­wia­jąc na ra­mie­niu pa­sek od fu­te­ra­łu wio­lon­cze­li.

– Za­cze­kaj, Hi­po­li­cie. Chcia­łam cię pro­sić…

– Nie masz pra­wa o nic mnie pro­sić!

Agniesz­ka wol­no po­ki­wa­ła gło­wą, jak­by spo­dzie­wa­ła się ta­kiej od­po­wie­dzi.

– Wiem, co czu­jesz…

– Do­praw­dy?

– …ale tu nie cho­dzi o nas, tyl­ko o Ksa­we­re­go.

Unio­słem brwi.

– A co on miał z tym wspól­ne­go? – za­py­ta­łem.

– Je­śli po­świ­ęcisz mi chwi­lę i nie będziesz prze­ry­wał, to ci wy­ja­śnię. Czy pro­szę o zbyt wie­le?

– No do­brze, słu­cham. – Wes­tchnąłem.

– Po na­szym roz­sta­niu zo­rien­to­wa­łam się, że Ksa­we­re­go i Ta­de­usza łączą ja­kieś wspól­ne in­te­re­sy. Spo­ty­ka­li się co ja­kiś czas. Ro­zu­miesz, że było to dla mnie dość krępu­jące, ale Ta­de­usz mi wy­ja­śnił, że cho­dzi o po­li­ty­kę, spra­wy wagi pa­ństwo­wej. Mąż sio­stry Ta­de­usza jest woj­sko­wym, pra­cu­je w Szta­bie Ge­ne­ral­nym i do­my­śli­łam się, że był on jed­nym z in­for­ma­to­rów Ksa­we­re­go. A te­raz, po jego śmier­ci, ten szwa­gier po­wie­dział Ta­de­uszo­wi, że oso­bom zwi­ąza­nym ze Szkiel­tow­skim też może gro­zić ja­kieś nie­bez­pie­cze­ństwo. Dla­te­go chcie­li­śmy… chcia­łam cię ostrzec.

To za­bo­la­ło. Naj­lep­szy przy­ja­ciel, le­d­wo co po­cho­wa­ny, ukry­wał przede mną fakt utrzy­my­wa­nia kon­tak­tów z moim naj­wi­ęk­szym ry­wa­lem? O co tu­taj mo­gło cho­dzić?

– To on cię przy­słał?

– Kto?

– Ta­de­usz.

– Nie. To zna­czy nie­zu­pe­łnie. – Agniesz­ka ci­ężko wes­tchnęła, jak­by zbie­ra­ła siły przed ja­ki­mś ogrom­nym wy­si­łkiem. – Spo­tkaj się z nim, po­roz­ma­wiaj­cie. O to tyl­ko chcia­łam cię pro­sić.

– Chy­ba żar­tu­jesz. Nie ma mowy!

– Hi­po­li­cie, to po­wa­żna spra­wa. Bła­gam, odłó­żmy choć na chwi­lę oso­bi­ste ura­zy. Oni chy­ba wie­dzą, dla­cze­go zgi­nął Ksa­we­ry, i rzecz w tym, by nie do­pu­ścić do dal­szych ofiar.

– Cze­go ty, u dia­bła, chcesz ode mnie? – pod­nio­słem głos. Kil­ka osób od­wró­ci­ło gło­wy w na­szą stro­nę. Zre­flek­to­wa­łem się i ob­ni­ży­łem po­ziom gło­śno­ści. – Je­śli twój fa­gas czy ja­kiś jego po­cio­tek mają in­for­ma­cje na te­mat śmier­ci Ksa­we­re­go, to niech prze­ka­żą je po­li­cji.

– Hi­po­li­cie…

– Że też masz czel­no­ść zwra­cać się do mnie z czy­mś ta­kim… Da­jże mi raz na za­wsze świ­ęty spo­kój!

Od­sze­dłem wzbu­rzo­ny, nie ogląda­jąc się za sie­bie. A szko­da, bo gdy­bym to zro­bił, być może zo­rien­to­wa­łbym się, że by­łem śle­dzo­ny.

■UN POCO DRAMMATICO

Dzwo­nek te­le­fo­nu wy­rwał mnie z la­bi­ryn­tu bu­do­wa­nych na pi­ęcio­li­nii wy­ra­fi­no­wa­nych kon­struk­cji, któ­re – w prze­ci­wie­ństwie do cha­osu, ja­kim rządzi się ota­cza­jąca nas rze­czy­wi­sto­ść – kszta­łto­wa­ne są zgod­nie z nie­ubła­ga­ny­mi pra­wa­mi lo­gi­ki. Przez kil­ka dni po po­grze­bie Ksa­we­re­go i roz­mo­wie z Agniesz­ką nie mo­głem do­jść do sie­bie. Kręci­łem się w kó­łko, bez­ustan­nie roz­wa­ża­jąc, co po­wi­nie­nem zro­bić z ukry­ty­mi na pro­śbę zma­rłe­go przy­ja­cie­la ma­te­ria­ła­mi. Prze­czu­wa­łem, że spra­wa, o któ­rej Szkiel­tow­ski opo­wia­dał mi w Zie­mia­ńskiej, wi­ąże się ja­koś z jego śmier­cią. Ba­łem się wspo­mnieć o tym po­li­cji, roz­wa­ża­łem, czy nie po­ru­szyć tego te­ma­tu w roz­mo­wie z na­czel­nym, lecz stan, w ja­kim się znaj­do­wa­łem, unie­mo­żli­wiał pod­jęcie ja­kiej­kol­wiek sen­sow­nej de­cy­zji, nie wspo­mi­na­jąc o dzia­ła­niu. Po­trze­bo­wa­łem cze­goś, co by mnie zdy­scy­pli­no­wa­ło, co po­mo­gło­by mi upo­rząd­ko­wać my­śli, si­ęgnąłem więc po wy­pró­bo­wa­ny spo­sób, okre­śla­ny w pod­ręcz­ni­kach hi­sto­rii mu­zy­ki mia­nem _ca­non aenig­ma­ti­cus_. Od­kąd pa­mi­ętam…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: