Serenada na wiolonczelę i rewolwer - ebook
Serenada na wiolonczelę i rewolwer - ebook
Międzywojenna Warszawa, burzliwy czas po przewrocie majowym. Okres rozkwitu państwa, ale też intrygi, polityczne roszady i widmo sowieckiej inwigilacji, która od Bitwy Warszawskiej przybiera coraz bardziej wyszukane formy...
Policja znajduje zwłoki redaktora opozycyjnej gazety Ksawerego Szkieltowskiego, który przed śmiercią tropił aferę, sięgającą najwyższych szczebli sanacyjnej władzy. Wobec opieszałości organów ścigania oraz prób zamiecenia sprawy pod dywan zagadkę zabójstwa dziennikarza próbuje rozwikłać jego najbliższy przyjaciel, krytyk muzyczny Hipolit Wajcher.
Ten obdarzony fenomenalnym słuchem były muzyk Filharmonii Warszawskiej stawia czoło zagrożeniu związanemu z kłopotliwym depozytem, bowiem dokumentów powierzonych mu przez Szkieltowskiego szukają funkcjonariusze tajnych służb. Musi przy tym określić, ile jest w stanie poświęcić dla przyjaźni, ile dla miłości, a ile dla... Polski.
Tymczasem wokoło giną kolejne osoby…
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66955-08-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gumowe koła wózka, na którym przywieziono zwłoki, piszczały fałszywie, mniej więcej w obrębie interwału tercji małej. O ile pamiętam, było to gdzieś pomiędzy trzykreślnym As a F, chociaż smród unoszący się w prosektorium mógł sprawić, że coś pomyliłem. Trzymałem przy nosie chusteczkę skropioną wodą kolońską, co z początku zdawało się niewiele pomagać. Różnicę poczułem dopiero po odsunięciu tkaniny od twarzy. Odór niemal mnie powalił. Zakręciło mi się w głowie, lecz nie upadłem.
Sapiący sanitariusz w poplamionym kitlu ze znudzoną miną rutyniarza uniósł prześcieradło. Byłem na wojnie i widziałem już wiele martwych, okaleczonych ciał. Niejednokrotnie byli to ludzie, których znałem. Towarzysze broni z mojego oddziału, ludność wiosek, w których się zatrzymywaliśmy. Teoretycznie widok trupa nie powinien już robić na mnie wrażenia.
Ten zrobił.
– Proszę spróbować skupić się na znakach szczególnych. Jakieś charakterystyczne blizny, może znamiona? Przed śmiercią został mocno pobity, więc nie oczekuję, że rozpozna pan twarz. – Lekka chrypka patologa zdradzała jego skłonność do używek. Trudno się dziwić, w takiej robocie… Doktor miałby nawet całkiem przyjemny tenor liryczny, gdyby nie ściśnięta krtań. Końcem pióra wskazał denata. – Poza tym obrzęk tkanek i pęcherze gazów gnilnych, czyli używając branżowej terminologii: gigantyzm Caspra, charakterystyczny dla topielców, też nie ułatwia nam identyfikacji.
Znaki szczególne, znaki szczególne, myślałem gorączkowo. Dlaczego, do ciężkiej cholery, nie jestem w stanie przypomnieć sobie niczego charakterystycznego w jego wyglądzie? Zamiast tego zastanawiam się, jak ów zachrypnięty lekarz zabrzmiałby w _Sanfte soll mein Todeskummer_1). Zaraz… Jakże dziwnymi ścieżkami błądzi ludzki umysł! Skojarzenie z barokowym arcydziełem nagle naprowadziło mnie na właściwe tory.
------------------------------------------------------------------------
1) (Niem.) _Łagodna będzie moja śmierć_ – aria tenorowa z _Oratorium na Wielkanoc_ Jana Sebastiana Bacha.
– Proszę odsłonić jego lewe ramię – powiedziałem.
Zasapany sanitariusz wykonał polecenie. Tatuaż, który ujrzałem, sprawił, że nagle w mojej głowie zapadła martwa cisza. To dość niezwykłe, bo na ogół słyszę mnóstwo różnych odgłosów, umykających uwadze innych osób. Jestem nadwrażliwy na dźwięki. A tu naraz nic, jakbym znienacka ogłuchł. Siny rysunek na bicepsie, przedstawiający zarys nimbu z obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej oraz łaciński podpis TOTUS TUUS odznaczały się zaskakująco wyraźnie na skórze nieboszczyka.
Poprawka.
Na skórze Ksawerego. Zmasakrowane zwłoki na wózku właśnie przestały być bezimienne. W cuchnącym wyziewami rozkładu ciele rozpoznałem swego najlepszego przyjaciela.
– To on… – wybełkotałem zaskoczony, że znowu słyszę swój głos. – To redaktor Ksawery Szkieltowski.
Klęcząc nad wiadrem, do którego wymiotowałem ułamek sekundy później, ponownie zarejestrowałem monotonnie popiskującą tercję As–F. Towarzyszyło jej skrobanie pióra lekarza po papierze oraz diminuendo oddalających się kroków sanitariusza popychającego wózek.
■MOLTO AFFETTUOSO
O tym, że dzieci nie przynosi bocian ani że nie znajduje się ich w liściach kapusty, dowiedziałem się od dziadka Antoniego. Ojca nie pamiętam. Zginął, gdy byłem jeszcze niemowlęciem. Spotkał go tragiczny wypadek na kolei, gdzie jako świeżo upieczony absolwent Instytutu Politechnicznego odbywał praktykę. Tato był jedynym potomkiem protoplasty rodu Wajcherów, który odtąd przejął opiekę nade mną, swym podówczas rocznym wnukiem, oraz przedwcześnie owdowiałą synową. Z moją matką dogadywali się całkiem nieźle, dziadek nawet zasugerował jej, aby ponownie wyszła za mąż, deklarując, że może sam zatroszczyć się o moje wychowanie, jeśli obecność dziecka z pierwszego, tak gwałtownie zakończonego małżeństwa miałaby stać na przeszkodzie jej szczęściu. Mama długo opierała się takiej perspektywie, jednak kilka lat po śmierci ojca poznała pewnego dobrze zapowiadającego się chemika, z którym połączyło ją jeśli nie płomienne, to na pewno trwałe uczucie. Ów obiecujący naukowiec rychło oświadczył się i początkowo odniósł się z życzliwością do mnie jako swego ewentualnego pasierba. Trwało to do czasu, gdy otworzyła się przed nim możliwość uzyskania atrakcyjnego stypendium w Szwajcarii. Wyjazd z żoną mógłby jeszcze dojść do skutku, ale małe dziecko zdecydowanie skomplikowałoby ambitne plany u progu kariery kandydata na mojego ojczyma. Uparcie ponawiana propozycja dziadka Antoniego zyskała więc dodatkowe argumenty i ostatecznie została przyjęta, rozwiązując rodzinny dylemat. Tak oto zostałem w kraju pod pieczą dziarskiego staruszka, a mama z nowym mężem wyjechała do Genewy. Ich zapowiadany na trzy lata pobyt za granicą przedłużał się, aż wreszcie stało się jasne, że nie wrócą, gdyż drugi małżonek mojej rodzicielki objął posadę kierownika laboratorium w jednym z renomowanych szwajcarskich instytutów.
Z dziadkiem Antonim łączyła mnie szczególna relacja. To on jako pierwszy zwrócił uwagę na mój słuch, najął dla mnie nauczyciela muzyki i kupił mi gramofon na szelakowe płyty. Była to przepiękna szafkowa Victrola z mahoniu, sprowadzona aż z Ameryki, która z boku miała korbkę, a na wewnętrznej stronie górnej pokrywy widniał obrazek przedstawiający białego pieska Nippera, zasłuchanego w dźwięki wydobywające się z tuby. Na tym sprzęcie katowaliśmy sąsiadów nagraniami dziadkowej ulubienicy, primadonny operetkowej Lucyny Messal. To z dziadkiem Antonim zacząłem chadzać na koncerty, on też, z okazji mych szesnastych urodzin, po raz pierwszy zaprowadził mnie do burdelu. Utrzymywał, że dopóki żyła babcia, pozostawał jej wierny. Ale babcia umarła na suchoty dwa lata przed śmiercią mojego taty. Dziadek przeżywał zatem drugą młodość, spełniając narzuconą sobie misję zrobienia ze mnie mężczyzny. Sam gustował w niewiastach o rubensowskich kształtach i miał szczególną słabość do muzyki Schuberta. Łzy z jego oczu wyciskało nagranie _Króla Olch_ z barytonem Robertem Leonhardtem, któremu akompaniowała orkiestra pod batutą Nathaniela Shilkreta. Od wielokrotnego słuchania zdarliśmy doszczętnie tę dwunastocalową płytę. Dopiero po latach dotarło do mnie, że to wzruszenie wywołane było wspomnieniem mojego ojca. Gdyby Antoni Wajcher miał okazję poznać _Kindertotenlieder_ – treny dziecięce Mahlera do słów Friedricha Rückerta, chyba pękłoby mu serce. Dziadek lubił się chwalić, że był obecny na widowni podczas prawykonania symfonii _Niedokończonej_ w Wiedniu, gdzie w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku rzekomo tropił jakiegoś pruskiego szpiega. Nigdy do końca nie byłem pewny, czy mówi poważnie, czy żartuje, jednak godzinami mogłem słuchać jego opowieści, w których nie szczędził mi pikantnych szczegółów swej burzliwej młodości4).
------------------------------------------------------------------------
4) Przygody Antoniego Wajchera opisano w powieści _Agent Jego Świątobliwości_ (WarBook, 2020).
Wspomnienie dziadka towarzyszyło mi, gdy szedłem od strony Zachęty przez plac Saski, kierując kroki do pewnego lokalu przy Wierzbowej, nieodłącznie kojarzącego mi się z osobą mojego przodka. Kiedy Wajcher senior umarł przed kilkoma laty, to właśnie w Oazie odbyła się stypa, która trwale zapisała się w pamięci warszawskich restauratorów. Dziadek Antoni na łożu śmierci wyraźnie zażyczył sobie, by jego pożegnanie miało miejsce w najwytworniejszej w mieście knajpie z dansingiem i szczegółowo poinstruował mnie, jako wykonawcę ostatniej woli, w kwestii organizacji przyjęcia. Kategorycznie zabronił jakiegokolwiek opłakiwania czy poddawania się żałobnej atmosferze. Chciał, by jego odejście świętowano hucznie, jak zwykł mawiać za życia: z pompą i przytupem. Zostawił na ten cel pokaźny fundusz, z którego polecił mi opłacić wykwintne potrawy i najdroższe alkohole z karty, jazzbandową orkiestrę, artystów i fordanserki. Wystarczyło nawet na hojne napiwki dla kelnerów i szatniarzy. Uczyniłem zadość jego życzeniu, szampan lał się strumieniami, a zabawa trwała do białego rana. O dobry nastrój gości zadbały wschodzące gwiazdy stołecznej estrady: Dymsza, Bodo i Ordonówna, którym akompaniował mój kolega z konserwatorium, Heniu Wars. Od tamtej pory obsługa kłaniała mi się w pas, ilekroć stawałem w progach tego przybytku.
Rozmyślałem o dziadkowej stypie, bo poznałem wówczas kilka osób, które, jak się okazało, należały do kręgu wspólnych znajomych mojego przodka oraz Ksawerego. Miałem właśnie zamiar spotkać się z jedną z nich. Idąc do Oazy, minąłem wyrównany teren po rozebranym w ubiegłym roku soborze Świętego Aleksandra Newskiego. Wielu warszawiaków nadal nie mogło przywyknąć do opustoszałego miejsca po bizantyjskim gmachu, którego cebulaste kopuły przez lata górowały nad śródmiejską panoramą. Jego siedemdziesięciometrowa dzwonnica była jedną z najwyższych budowli Warszawy. Wokół rozbiórki toczyła się płomienna debata. Część dyskutantów widziała w monumentalnej prawosławnej świątyni symbol rosyjskiego ucisku i pomnik niewoli, który bezwzględnie należy zrównać z ziemią. Inni rozdzierali szaty nad barbarzyńskim, jak to określali, aktem szowinizmu i nietolerancji, przedkładając rzekome walory artystyczne nad względy polityczne. Odrzucono koncepcję przebudowy soboru na kościół katolicki, a także propozycję Żeromskiego, by umieścić tam muzeum martyrologii narodu polskiego. Na okoliczność rozbiórki wypuszczono nawet państwowe obligacje, zabezpieczone wartością materiałów odzyskanych z budynku. Wielokrotnie rozmawialiśmy o tym ze Szkieltowskim, który należał do obozu kategorycznie domagającego się usunięcia budowli.
Wspomnienia te towarzyszyły mi w drodze na Wierzbową. Miałem nadzieję zdobyć w Oazie jakieś wiadomości o Ksawerym, którego nieobecność w redakcji przeciągała się niepokojąco. Przed kilkoma tygodniami miał wrócić ze służbowej podróży, jednak nie pojawił się ani on, ani kolejne części jego reportażu na temat Monopolu Zapałczanego. Krótko mówiąc, słuch po moim przyjacielu zaginął.
***
Za każdym razem, kiedy byłem w tym miejscu, nie mogłem oprzeć się wrażeniu jakiegoś ciężkostrawnego przesytu. Podwoje Oazy osłonięto secesyjnym baldachimem, nad którym migotał krzykliwy neon. Na parterze znajdowały się szatnia i sala restauracyjna. Serwowano głównie kuchnię francuską, co moim zdaniem w dość zabawny sposób kontrastowało z wystrojem wnętrza zdominowanego przez rodzimą pstrokaciznę, przywołującą na myśl wzornictwo krakowskich skrzyń posagowych. Nieco gustowniej wyglądała sala taneczna mieszcząca się na piętrze. Najbardziej lubiłem w niej mozaikę parkietową, która czarująco odbijała refleksy masywnego, kryształowego żyrandola. Lokal oferował gościom również świetnie zaopatrzony _cocktail-bar_ w amerykańskim stylu, a także prywatne gabinety na obydwu kondygnacjach. Osobiście nie czułem się komfortowo w tym entourage’u, lecz dla lwiej części klienteli Oaza stanowiła kwintesencję najnowszej mody i elegancji.
Swoje prawdziwe oblicze tancbuda ujawniała dopiero nad ranem, kiedy cały blichtr pryskał niczym światło przepalającej się żarówki. Ostatni weterani nocnych hulanek, obejmując uwieszone na ich ramionach, zataczające się partnerki, wielkopańskim gestem rzucali wymięte banknoty szatniarzom. Na parkiecie zostawały już jedynie nieliczne blade kurewki w cekinach, pląsające leniwie z żałośnie obwisłymi piórami pośród tych kilku wyfrakowanych grubasów, którzy nadal łudzili się, że będą w stanie sprostać własnym, snutym za dnia, lubieżnym fantazjom.
Messalina stawała wtedy u szczytu schodów w swoich wieczorowych rękawiczkach z czarnej koronki i omiatała krajobraz po bitwie pogardliwym spojrzeniem spod długich rzęs. Jedną rękę kokieteryjnym gestem opierała na biodrze, w drugiej trzymała szklaną fifkę z cieniutkim papierosem, z którego unosiła się smukła strużka wonnego dymu. Taką zapamiętałem ją z finału dziadkowej stypy. Z Antonim Wajcherem, jak się wówczas okazało, łączyła ją wieloletnia znajomość. Była także jedną z zaufanych informatorek Ksawerego.
Messalina była grandesą, czyli ekskluzywną prostytutką z najwyższej półki. Od koleżanek po fachu wyczekujących okazji na rogach ulic dzieliła ją przepaść porównywalna do dystansu między solistą mediolańskiej La Scali a weselnym grajkiem-samoukiem z zapadłej wsi poleskiej. Dysponowała własnym apartamentem w centrum miasta i dawno już uniezależniła się od sutenera. Była sprytna i miała sporo szczęścia. Podobno bez pamięci zakochał się w niej kiedyś jakiś bajecznie bogaty kupiec, który zainwestował pokaźne środki, aby wydźwignąć ją z poziomu wulgarnej ulicznicy na salony, gdzie nie tylko zwiększyły się jej dochody, ale i bezpieczeństwo oraz higiena pracy. Osiągnięcie statusu luksusowej damy do towarzystwa kosztowało ją niemało wysiłku, ale nie ustawała w rozwijaniu swych talentów. Awans zobowiązuje, a Messalina nie miała nic przeciwko temu, by ciągle się uczyć. Jak na córę Koryntu była więc nieźle wykształcona, mówiła znośnie po niemiecku, brała lekcje francuskiego i nader swobodnie czuła się, konwersując o aktualnych premierach czy nowościach wydawniczych. Stać ją było na opłacanie prywatnej ochrony, opiekowała się też kilkoma innymi dziewczętami, fordanserkami z Oazy, dbając, aby nie napytały sobie biedy z oficjelami Urzędu Sanitarno-Obyczajowego z Daniłowiczowskiej. Na tym etapie kariery mogła już pozwolić sobie na przebieranie w klientach, a trzeba przyznać, że była wybredna. Często widywałem ją w operze w towarzystwie oficerów i dyplomatów. Świetnie orientowała się w meandrach polityki oraz szczegółach życia towarzyskiego wyższych sfer, co czyniło ją szczególnie cennym źródłem Szkieltowskiego. Łączyła ich także przyjaźń, o ile mi wiadomo, platoniczna. Liczyłem, że Messalina może dysponować jakimiś informacjami na temat powodów przedłużającej się nieobecności Ksawerego. Do odwiedzin dała mi pretekst niedawno, podczas przypadkowego spotkania we foyer Teatru Wielkiego, prosząc, abym przy okazji polecił jej tytuły, na które warto się wybrać w bieżącym sezonie.
Choć dawno przekroczyła czterdziestkę, nie wyglądała na swoje lata. Staranny makijaż i przemyślana toaleta podkreślały pewną dwoistość, jaką odznaczała się jej uroda. Spod pieczołowicie kształtowanego wizerunku _femme fatale_ wyzierał bowiem jakiś zaskakujący rys dziewczęcej naiwności, działający na mężczyzn hipnotyzująco. Jak większość przedstawicieli mojej płci, nie potrafiłem ukryć fascynacji tą władczą, a przy tym wrażliwą kobietą. Nic dziwnego, że bez trudu była w stanie owinąć sobie wokół palca niejednego ambasadora czy pułkownika.
Przyjęła mnie w jednym z zacisznych gabinetów, które zapewniały dyskrecję gościom dysponującym odpowiednimi funduszami. Na jedno jej skinienie _maître d’hôtel_ zaordynował zimne przekąski i likiery z lwowskiej gorzelni Baczewskiego.
– Cóż za miła niespodzianka – zaszczebiotała słodkim i lekkim niczym świeża beza sopranem, jakby wręcz stworzonym do wykonywania partii mozartowskich subretek. – Wieki całe pana nie widziałam, drogi Hipolicie. Idealnie, wprost idealnie pan trafił, mam akurat wolne, bo zaniemógł jeden minister, co to zapowiadał się na dziś wieczór. Będzie pan moją wymówką, jak przyjdą te bałwany ze Sztabu, od których nie mogę się opędzić.
– Dziękuję, że raczyła mnie pani zaszczycić swym towarzystwem, _mademoiselle_. – Podjąłem grę. Byliśmy wprawdzie po imieniu, lecz ten rytuał kurtuazyjnych podchodów stanowił nieodłączny element w kontaktach z Messaliną. Lubiła aktorzyć, a kiedy miała akurat kaprys, potrafiła być próżna i pretensjonalna jak podstarzała diwa na raucie u dyrektora teatru. Szarmancko ucałowałem jej dłoń. – Sługa uniżony!
– Ach, pańskie maniery są nienaganne! To się ma we krwi, mój drogi, od razu znać szlacheckie korzenie! – zawołała. – Lecz czegóż innego można oczekiwać po potomku zacnego pana Antoniego, nieodżałowanej pamięci…
Nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem. Udały się jej te szlacheckie korzenie, nie ma co! Messalina równie dobrze jak ja wiedziała, że dziadek Antoni dorastał w sierocińcu, a jakiej takiej ogłady nabrał, włócząc się za młodu po Europie. Łączyło ich to doświadczenie mozolnego wydobywania się z nizin społecznych.
– Dlaczego pan się śmieje? – zapytała z udawanym oburzeniem. Widziałem wyraźnie, że sama z trudem utrzymuje powagę, beztrosko brnąc w rozpoczętą błazenadę. – Doprawdy, żeby potomek słynnego krakowskiego rodu Wajcherów stroił sobie drwiny w obecności damy!
– Pokornie proszę o wybaczenie – odparłem, modulując głos na podobieństwo mojego przodka. – Istotnie, jak mawiał mój świętej pamięci dziad: pochodzenie obliguje, bowiem niejeden herbowy krakus zwykł wspinać się na koński grzbiet po plecach Wajcherów.
Tym razem roześmialiśmy się oboje. Tradycji stało się zadość, można więc było już normalnie porozmawiać. Messalina umościła się wygodnie w fotelu, niespiesznym, wystudiowanym ruchem założyła nogę na nogę, tak jak tylko kobiety tego typu to potrafią, i sięgnęła po kieliszek. Wznieśliśmy toast.
– Co cię sprowadza, Hipolitku? Wiem przecież, że to miejsce nie jest w twoim typie.
Podałem jej listę rekomendowanych spektakli.
– Ach, to urocze, że pamiętałeś o mojej prośbie! – Obdarzyła mnie olśniewającym uśmiechem, z szelmowską miną wsuwając sobie złożoną kartkę za dekolt. – Jak mogę ci się odwdzięczyć?
– Szukam Ksawerego. Jakiś czas temu wyjechał za granicę, powinien był już wrócić, a nie daje znaku życia. Nie miałaś przypadkiem od niego jakichś wieści?
– Nie, dawno już się u mnie nie pojawiał. To całkiem do niego niepodobne, zwłaszcza że mam coś, o co prosił przy ostatnim spotkaniu… Hm, kiedy to było? Chyba z miesiąc temu. Myślisz, że coś mu się mogło stać?
– W tym fachu nietrudno się komuś narazić, a jego ostatnie teksty raczej nie przypadły do gustu pewnym wpływowym figurom.
– Te o zapałkach? Tak, czytałam… – Miarowo poruszała stopą w rytm dochodzącego zza drzwi charlestona. Na szczęście odgłosy z sali tanecznej były przytłumione, mogłem więc obyć się na razie bez ohropaxów. Odbierałem za to coraz intensywniej bodźce innego rodzaju. Messalina nagle jakby coś sobie przypomniała. – A wiesz, faktycznie, niedługo po tym, jak wyszedł jego artykuł, słyszałam od jednej z moich dziewczyn, która obsługiwała akurat jakąś szwedzką delegację, że bardzo się tamto towarzystwo zrobiło nerwowe. Była świadkiem, jak tłumacz czytał tym Szwedom waszą gazetę, a oni coś tam ostro klęli po ichniemu i zaczęli nagle gdzieś wydzwaniać, krzyczeć, aż się przestraszyła. Na szczęście nie zrobili jej żadnej krzywdy, bo i za co, sądzili pewnie, że niewiele zrozumiała. Ale teraz, po tym, co mi powiedziałeś, sama zaczynam się trochę niepokoić! – Spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami. – Zwłaszcza że nie jesteś pierwszym, który rozpytuje o Ksawerego.
– A kto jeszcze go szukał? Ktoś od nas, z redakcji?
– Nie – odparła, sięgając do torebki. – Smętni dżentelmeni z pałacu nieopodal.
Zamurowało mnie. W Pałacu Saskim rezydował Sztab Generalny Wojska Polskiego, a uwaga Messaliny niedwuznacznie wskazywała na to, że Szkieltowskim interesowali się przedstawiciele II Oddziału. Wywiad.
Messalina wyciągnęła papierosa i włożyła go do lufki. Wyjąłem zapalniczkę, żeby podać jej ogień. Nachylając się do niej, poczułem zapach drogich perfum z intensywnymi nutami jakichś orientalnych przypraw korzennych. Coraz trudniej było mi skupić myśli. Wychyliłem kieliszek wiśniówki, by nieco rozjaśnić umysł.
– Poczekaj – podjąłem po chwili. – A czy ci faceci z „Dwójki” pytali o Ksawerego po publikacji artykułu, czy wcześniej?
– Nie pamiętam dokładnie. Zdaje się, że przychodzili kilka razy w tej sprawie. – Obróciła się w fotelu, wydmuchując aromatyzowany dym. Musnęła przy tym końcem palców moją dłoń. – Słuchaj, ale może nie zamartwiajmy się na zapas? Znam go od lat i zdarzały mu się już takie dłuższe zniknięcia.
– Sam nie wiem – mruknąłem bez przekonania. Nie chciałem dzielić się z nią swymi podejrzeniami. Pomyślałem z rezygnacją, że niczego więcej chyba się tu nie dowiem. Czy łudziłem się jeszcze wtedy, że Szkieltowski wróci, skoro z niejednej opresji wychodził cało? Odkorkowałem karafkę i ponownie napełniłem kieliszki. – Cóż, wypijmy strzemiennego, będę się zbierał.
– Narzeczona czeka? – Oczy Messaliny zwęziły się a na jej karmazynowych ustach zagościł figlarny uśmieszek. – Ta młoda dama, z którą widziałam cię wtedy na stypie, będzie niepocieszona, że spędzasz czas z jakąś wyuzdaną dziwką, co?
– Wszystkieście jednakowe kurwy – odparowałem bez namysłu, ostatecznie wytrącony z równowagi. Szybko rąbnąłem kielicha i od razu nalałem następnego.
– Ojojoj, patrzcie go, jakie biedactwo! – Nawet nie próbowała ukryć radości, a mnie lekko zaszumiało w głowie od wypitego alkoholu. – Rozstaliście się? Nie wiedziałam… Ale to bardzo dobrze, w sumie szkoda by cię było do żeniaczki. No to świętujemy, przecież trzeba cię jakoś pocieszyć! Klin klinem, Hipolitku, dawno powinieneś to zrobić, zamiast użalać się nad sobą. Nie ma mowy, żebym cię teraz wypuściła.
– Daj spokój. Pochlebiasz mi, ale raczej mnie na ciebie nie stać. – Próbowałem jeszcze się bronić, lecz czułem, że z każdą sekundą mój opór słabnie.
– Żartujesz? Nie siedzę tu przecież z tobą dla pieniędzy, głuptasie. Zarabiam na innych frajerach, a do ciebie mam widocznie jakąś słabość. Chyba przez wzgląd na Antoniego. – Rzuciła mi jedno ze swoich zalotnych spojrzeń, jednocześnie przygryzając lekko dolną wargę. Pełen profesjonalizm, trzeba przyznać. Pomyślałem, że właściwie co mi szkodzi? Bezbłędnie odczytując moją reakcję, zanim ja sam zdążyłem ją sobie w pełni uświadomić, Messalina zaklaskała w dłonie. – Kelner, szampana! Bawmy się!
Orkiestra za ścianą skończyła akurat grać wiązankę fokstrotów i rozpoczęła jakieś namiętne tango.
***
Nazajutrz, kiedy zjawiłem się w redakcji, panowała tam dziwna atmosfera. Nie ma sobie równego widok bandy zdezorientowanych pismaków, którzy za wszelką cenę usiłują sprawiać wrażenie, że są świetnie poinformowani, podczas gdy w istocie nie mają pojęcia, na czym stoją. Wszyscy chodzili jak nakręceni, mówili do siebie półsłówkami i zachowywali się tak, jakby właśnie wrócili z seansu u najmodniejszego w stolicy jasnowidza Ossowieckiego. Całe zamieszanie spowodowane było wizytą Policji Państwowej. Okazało się, że kilka dni wcześniej naczelny odbył rozmowę telefoniczną z mieszkającą w Wilnie kuzynką Szkieltowskiego, a zaniepokojona kobieta oficjalnie zgłosiła zaginięcie krewnego. Choć słyszałem o jej istnieniu, to nie poznałem dotąd osobiście owej panny Marty, która jakoby miała być jedyną żyjącą osobą z najbliższej rodziny Ksawerego. Przeszło mi wtedy przez myśl, że właściwie niewiele wiem o prywatnym życiu mojego przyjaciela.
Z pobliskiego komisariatu przysłano trzech funkcjonariuszy, aspiranta oraz dwóch przodowników, którzy kręcili się po biurach i rozpytywali personel. Kiedy wszedłem, najstarszy stopniem policjant opuszczał akurat gabinet naczelnego. Szef skinął na mnie z daleka.
– Wajcher! Dobrze, że pana widzę. Można na słówko?
Zamknąłem za sobą drzwi.
– O co chodzi, panie redaktorze?
– Mam prośbę. – Naczelny nie patrząc na mnie, przekładał na biurku jakieś papiery. – Pan zdaje się był… znaczy się jest zaprzyjaźniony ze Szkieltowskim. Dziś po południu przyjeżdża ta jego siostra czy kuzynka. Mógłby ją pan odebrać z Wileńskiego i odwieźć do hotelu? Proszę wziąć rachunek za taksówkę, gazeta pokryje koszty. – Nie czekając na moją odpowiedź, zapisał na kartce godzinę przyjazdu pociągu i adres. – Sam bym pojechał, ale jak pan widzi, mam tu urwanie głowy, a jeszcze te gliny wszędzie się kręcą i nosy wtykają. Sprawiają wrażenie znacznie bardziej zainteresowanych papierami Szkieltowskiego i sprawami, nad którymi ostatnio pracował, niż ustaleniem miejsca jego pobytu. Jakby szukali jakiegoś haka czy coś. Niemal siłą musiałem ich powstrzymać przed wyłamaniem zamka w jego biurku, wyobraża pan sobie? Przecież trzeba chronić źródła, a tam mogą być jakieś poufne materiały. A już ich rączki świerzbiły, mówię panu, władzunia czeka tylko, żeby dobrać się nam do dupy – gadał jak najęty. Podniósł głowę i wyciągnął w moją stronę rękę z notatką. Nagle zamarł, przyjrzał mi się uważnie i zmarszczył nos. – Co z panem, do diabła?
– Nie rozumiem.
– Na kilometr cuchniesz pan wódą!
– Bo szukałem wczoraj informacji na temat Ksawerego i…
– Guzik mnie obchodzi, gdzie i z kim się pan łajdaczysz po nocach, ale w robocie niechlujstwa tolerować nie zamierzam, zrozumiano? Co to, u diabła, krew na kołnierzyku?
Zerknąłem na koszulę i potarłem palcem czerwoną plamę.
– Nie, chyba szminka – mruknąłem.
– No pięknie, nie ma co. Jedźże pan w tej chwili do domu i doprowadź się do porządku! I żebyś mi się na dworzec nie spóźnił! Artyści, niech ich jasna cholera…
Wyszedłem, nie czekając na dalszy ciąg tyrady.
***
Panna Marta Szkieltowska okazała się niską brunetką, sprawiającą w pierwszej chwili wrażenie osoby o raczej nieśmiałym usposobieniu, niepozbawionej jednak lekkiej, acz zauważalnej skłonności do histerii. Bezskutecznie próbowałem dostrzec w jej rysach jakiekolwiek podobieństwo do Ksawerego. Niemal nie odrywała od zapłakanych oczu haftowanej batystowej chusteczki, powtarzając w co drugim zdaniu, jakie to najgorsze przeczucia przepełniają ją odnośnie do losu kuzyna. Wszelkie podjęte przeze mnie próby dodania jej otuchy spełzły na niczym. Z poczuciem ulgi odstawiłem ją do Hotelu Krakowskiego przy Bielańskiej i zostawiłem swój numer telefonu na wypadek, gdyby potrzebowała jakiejś pomocy. Miałem nadzieję, że nie zadzwoni. Wróciłem do siebie i padłem jak kłoda. Po ostatniej nocy odczuwałem deficyt snu.
Zadzwoniła dwa dni później. Z komisariatu. Policja z glinianki obok Cegielni Braci Schneiderów w podwarszawskich Jelonkach wyłowiła ciało topielca. Panna Marta zareagowała na tę wiadomość takim roztrzęsieniem, że nikt nie łudził się, iż kobieta będzie w stanie dokonać identyfikacji. Prędzej sama padłaby trupem. Pojechałem zatem do prosektorium, gdzie guma na kołach wózka popiskiwała w trójkreślnej oktawie, patolog brzmiał jak skacowany Caruso ze zdartej płyty, a widok tatuażu na ramieniu cuchnącego trupa sprawił, że na moment ogłuchłem. Tym samym poszukiwania mojego przyjaciela dobiegły końca.
***
– Dostał czapę od tych Szwedów, mówię wam. To przez ten cały zapałczany interes.
– Myślisz? A może pepeesowscy bojówkarze go dopadli, jak wtedy Nowaczyńskiego czy Dołęgę-Mostowicza, za jakieś wcześniejsze artykuły?
– Chyba nie, w tamtych przypadkach skończyło się na pobiciu. Ja bym jednak obstawiał koncern Kreugera. Obrońcy dobrego imienia jaśnie nam panującego Komedianta raczej nie posunęliby się do zabójstwa. Zresztą, Ksawery już dawno nie pisał o Piłsudskim.
– Hm, a może to jedni i drudzy? Cholera wie, co odkrył, węsząc wokół tych monopoli. Jeśli to faktycznie tak gruba sprawa, jak twierdził, to dzisiejsi włodarze też są pewnie umoczeni. Mogli się dogadać ze Szwedami i załatwić go na amen, żeby zapobiec ujawnieniu wzajemnych powiązań…
W redakcji aż huczało od podobnych domysłów. Nikt nic nie wiedział i wszyscy starali się nadrobić brak konkretnych informacji różnymi, niekiedy najbardziej fantastycznymi spekulacjami. Starałem się spędzać tam jak najmniej czasu, żeby tego nie wysłuchiwać. Znajdowałem się w stanie otępienia. Nie byłem zdolny pisać czy pracować. Najchętniej zamknąłbym się w mieszkaniu ze skrzynką wódki, ale szef wyznaczył mi zadanie towarzyszenia pannie Marcie przy załatwianiu formalności związanych z organizacją pogrzebu Szkieltowskiego. Może i dobrze, bo zmobilizowało mnie to do pozostania na chodzie. Bez tych obowiązków pogrążyłbym się w całkowitej apatii. Trzeba przyznać, że gazeta stanęła na wysokości zadania, wykorzystując pewne wpływy dla ominięcia biurokracji i w znacznej części finansując pochówek mojego przyjaciela. Kuzynkę Ksawerego trzymały w ryzach jedynie środki uspokajające, przepisane przez lekarza, do którego osobiście zaciągnął ją naczelny „Rzeczpospolitej”.
Policja, po zmianie kwalifikacji dochodzenia z zaginięcia na zabójstwo, ograniczyła się do rutynowych działań. Funkcjonariusze przesłuchali kilka osób w redakcji, dochodząc, czy zmarły otrzymywał pogróżki i nad czym ostatnio pracował. Na pytanie, czy miał wrogów, ogarnął mnie pusty śmiech. Policjanci skrzętnie zanotowali odpowiedzi i tyle ich widzieliśmy.
Panna Marta z kolei sprawiała wrażenie, jakby w ogóle nie interesowały jej efekty pracy śledczych. Wyglądało na to, że chce jak najszybciej pozałatwiać niezbędne sprawy i wracać do Wilna. Nie dziwiłem się jej. Każdy przeżywa żałobę po swojemu.
Na kilka dni przed pogrzebem nieoczekiwanie odwiedziła mnie Messalina. Przywitałem ją ze zdziwieniem, bo nie sądziłem, że zna mój adres.
– Bywałam tu już, kiedy żył Antoni – skwitowała krótko, rozsiadając się na kanapie. – Posłuchaj, mam do ciebie prośbę. Wymyśliłam, żebyś zagrał coś na jego pogrzebie.
Musiałem zrobić bardzo głupią minę, bo mimo powagi tematu parsknęła krótkim, nerwowym śmiechem.
– Skąd ci to przyszło do głowy? – zapytałem.
– On by sobie tego życzył, Hipolicie. Ksawery ubolewał, że zaniedbujesz instrument, odkąd zacząłeś pracować w gazecie. Czuł się nawet trochę odpowiedzialny, bo sam namawiał cię do pisania o muzyce, zamiast do jej wykonywania.
– Nie sądziłem, że rozmawialiście na mój temat – odparłem z zakłopotaniem. – A poza tym to nie jego wina, że odszedłem z orkiestry.
Rozmowa zaczęła niebezpiecznie zbaczać na drażliwe tory. Wstałem i podszedłem do barku. Nie pytając Messaliny o zdanie, nalałem nam po lampce koniaku.
– No dobrze – westchnęła. – Powiem ci prawdę. Wiedziałam, że rozstałeś się z tą skrzypaczką. Wypytywałem kiedyś o ciebie Ksawerego, bo wpadłeś mi w oko. – To wyznanie musiało ją chyba sporo kosztować. – Bez obaw, dawno już wyzbyłam się wszelkich złudzeń. Ostatnio, kiedy przyszedłeś do Oazy, podpuściłam cię, żeby trochę się tobą zabawić. Jak wieloma innymi. Ale chyba nie masz mi tego za złe? Dobrze nam to obojgu zrobiło.
Milczałem. Rémy Martin rozlewał się po ciele aksamitnym strumieniem ciepła. Słyszałem, jak trunek powoli sączy się w dół moich trzewi.
– Po co tu przyszłaś?
– By cię przekonać, że powinieneś to dla niego zrobić, Hipolicie. Zagraj.
– Dawno nie ćwiczyłem, nie wiem, czy… – zacząłem odruchowo, ale Messalina nie pozwoliła mi dokończyć. Podeszła i dotknęła moich ust opuszkiem palca. Następnie uśmiechnęła się smutno, pokręciła głową i wyszła.
W mieszkaniu został po niej zapach korzennych perfum i ślad szminki na kieliszku.
***
Nie, nie zrobię tego. W tych okolicznościach absolutnie nie powinienem tego robić. Nie zepsuję efektu pospolitą manierą i nie rozwibruję tego H, które aż się o to prosi. Lepiej tylko musnąć je smyczkiem i zostawić do wybrzmienia. Prosto, ascetycznie, powściągliwie. Akustyka zadba o resztę. Swoją drogą, żeby zaczynać frazę akurat rozłożonym trójdźwiękiem zwiększonym w tamtej epoce, na to trzeba było nie lada odwagi i charakteru. A z drugiej strony, ten wiodący motyw cudownie realizuje założenia teorii afektów – barokowego kodu, zgodnie z którym pewne muzyczne konfiguracje posiadają określone znaczenie. Cztery ostatnie dźwięki w początkowych taktach tworzą figurę retoryczną _imaginatio crucis_, wyobrażenie leżącego krzyża, który można narysować, łącząc nuty na pięciolinii.
W _Sarabandzie_ z _V Suity c-moll na wiolonczelę solo_ Bach nie użył żadnego dwudźwięku. W przeciwieństwie do innych części cyklu próżno szukać tu akordów łamanych czy popisowych pasaży. Celowo gram w żółwim tempie, niemal do całkowitego zatracenia się metrum. Niekiedy im szybciej, tym prościej, a dziś zdecydowanie nie o to chodzi. Sarabanda to forma stylizowana, która dawno zerwała z pozorami taneczności. Pod moimi palcami muzyka tętni wewnętrznym pulsem, lecz jest on tak powolny, że zapewne nikt ze zgromadzonych w kaplicy żałobników nie jest w stanie przewidzieć, kiedy nastąpi kolejny dźwięk. Czy w ogóle nastąpi? Ta niepewność jest zamierzona. Jak kołatanie umierającego serca, nie wiadomo, które uderzenie będzie tym ostatnim. Myślę drobnymi wartościami rytmicznymi, każdą ósemkę dzielę w głowie na pół, licząc w tempie, w jakim szesnastka równa się czterdziestu sześciu uderzeniom na minutę. To najniższa wartość na moim metronomie, tutaj kończy się jego skala. Nie tak powinno się interpretować Bacha.
Kłamałem, mówiąc, że nie ćwiczę. Robię to w miarę systematycznie, po prostu zrezygnowałem z publicznych występów. Wiem już, że nie jestem w stanie żyć bez grania, choć przez jakiś czas próbowałem. Instrument jest zazdrosny i zaborczy. Sięgam po wiolonczelę z zażenowaniem – jak młokos ukradkiem warujący pod oknem swej pierwszej miłości; jak nałogowiec, który choć usilnie walczy ze sobą, to ostatecznie ulega, biorąc kolejną dawkę narkotyku. Czytanie partytur przy fortepianie to zaledwie _ersatz_, nie sprawia mi satysfakcji, jestem zresztą raczej nieudolnym pianistą. Wiolonczela to zupełnie inna bajka, tutaj znajduję się na swoim terenie. Intymny, fizjologiczny wręcz kontakt z dźwiękiem, dotyk struny bezpośrednio pod palcem, drewniany korpus przenoszący wibracje na własne ciało – oto doznania, jakich nie zastąpi żadna płyta, najlepsze głośniki ani cudzy koncert. Tego po prostu nie jest w stanie doświadczyć bierny słuchacz.
Nieznacznymi ruchami palców obracam żabkę smyczka, zwiększając ilość włosia, które przesuwa się po strunie. Subtelnie zmienia się tembr. Kontroluję kąt prowadzenia drzewca, podczas gdy częstotliwość dociśniętej struny wprawia w drganie inną, pustą, czyli niedociśniętą. Akustyka zna to zjawisko pod nazwą sympatycznego rezonansu. W tej konkretnej suicie kompozytor zalecił _scordaturę_ – przestrojenie najwyższej struny o ton niżej, aby trzecia z pierwszą tworzyły oktawę G–g. To dominanta w tonacji c-moll. Dzięki temu instrument reaguje odmiennie, wzbudzają się w nim inne tony składowe dźwięku. W pomieszczeniu z długim pogłosem, kiedy gra się w tak ekstremalnie wolnym tempie jak ja, to wrażenie się potęguje. Nie tak powinno się wykonywać Bacha.
Łamię dziś wszelkie kanony wykonawcze, depczę utartą stylistykę i nie dbam o akademicką poprawność. Dziś z rozmysłem wbijam kij w mrowisko, zaprzeczając temu, co sam pisałem w dziesiątkach recenzji. Nie gram dla przyjemności słuchaczy ani po to, by ich wzruszyć – ja ich dziś zamęczam. Dziś ta sarabanda ma prowokować, tak jak prowokacyjne były artykuły Ksawerego. Ma obrócić na nice świadomość, jak jego demaskatorskie i bezkompromisowe reportaże. Wiem, że popełniam swego rodzaju świętokradztwo, posługując się w tym celu muzyką lipskiego kantora, choć nie zmieniam w niej ani nuty. Przeciwnie, każdą wykonuję z pieczołowitością i morderczą wręcz precyzją, z przesadnym być może namaszczeniem, ale za to w wykrzywionym kontekście. Bo niby jak w tych okolicznościach powinno się interpretować Bacha? Jak, pytam, jak inaczej, do kurwy nędzy, można grać przy zamkniętej trumnie skrywającej zbezczeszczone, zmasakrowane nie do poznania zwłoki człowieka, który przez całe życie dążył do transparentności władzy i rzetelnego relacjonowania faktów? Którego za to dążenie spotkały jedynie nieludzkie męczarnie, cierpienie i ból?
Powściągam emocje. Przynajmniej dopóki nie skończę grać, muszę się kontrolować. Zwodnicze rozwiązania harmoniczne, nieoczekiwane alteracje sprzyjają emfazie, ale jest to pokusa, której nie wolno mi ulec. Z żelazną konsekwencją odliczam w głowie szesnastki, pilnując, by nie przyspieszyć. To mi pomaga utrzymać koncentrację. Uspokajam oddech i skupiam uwagę na widoku drobinek kalafonii, ulatujących spod smyczka. Grając Bacha tak, jak nie powinno się go grać, żegnam przyjaciela, który zapłacił cenę, jakiej nikt nie powinien płacić za pragnienie ujawnienia prawdy.
***
Agnieszka stała w pobliżu bramy, spowita w cień rzucany przez majestatyczną topolę. Gdybym wcześniej dostrzegł jej sylwetkę pod drzewem, wybrałbym inną drogę albo poczekał, aż odejdzie. Wychodząc z cmentarza, byłem zatopiony w myślach i zorientowałem się zbyt późno.
– Unikasz mnie.
– A dziwisz się?
Nie odpowiedziała. Mimo półmroku dostrzegłem, że ma oczy opuchnięte od łez. Nie byłem zaskoczony jej obecnością na pogrzebie. Lubili się z Ksawerym. W czasach naszego narzeczeństwa spędzaliśmy we troje sporo czasu.
– Pójdę już – mruknąłem, poprawiając na ramieniu pasek od futerału wiolonczeli.
– Zaczekaj, Hipolicie. Chciałam cię prosić…
– Nie masz prawa o nic mnie prosić!
Agnieszka wolno pokiwała głową, jakby spodziewała się takiej odpowiedzi.
– Wiem, co czujesz…
– Doprawdy?
– …ale tu nie chodzi o nas, tylko o Ksawerego.
Uniosłem brwi.
– A co on miał z tym wspólnego? – zapytałem.
– Jeśli poświęcisz mi chwilę i nie będziesz przerywał, to ci wyjaśnię. Czy proszę o zbyt wiele?
– No dobrze, słucham. – Westchnąłem.
– Po naszym rozstaniu zorientowałam się, że Ksawerego i Tadeusza łączą jakieś wspólne interesy. Spotykali się co jakiś czas. Rozumiesz, że było to dla mnie dość krępujące, ale Tadeusz mi wyjaśnił, że chodzi o politykę, sprawy wagi państwowej. Mąż siostry Tadeusza jest wojskowym, pracuje w Sztabie Generalnym i domyśliłam się, że był on jednym z informatorów Ksawerego. A teraz, po jego śmierci, ten szwagier powiedział Tadeuszowi, że osobom związanym ze Szkieltowskim też może grozić jakieś niebezpieczeństwo. Dlatego chcieliśmy… chciałam cię ostrzec.
To zabolało. Najlepszy przyjaciel, ledwo co pochowany, ukrywał przede mną fakt utrzymywania kontaktów z moim największym rywalem? O co tutaj mogło chodzić?
– To on cię przysłał?
– Kto?
– Tadeusz.
– Nie. To znaczy niezupełnie. – Agnieszka ciężko westchnęła, jakby zbierała siły przed jakimś ogromnym wysiłkiem. – Spotkaj się z nim, porozmawiajcie. O to tylko chciałam cię prosić.
– Chyba żartujesz. Nie ma mowy!
– Hipolicie, to poważna sprawa. Błagam, odłóżmy choć na chwilę osobiste urazy. Oni chyba wiedzą, dlaczego zginął Ksawery, i rzecz w tym, by nie dopuścić do dalszych ofiar.
– Czego ty, u diabła, chcesz ode mnie? – podniosłem głos. Kilka osób odwróciło głowy w naszą stronę. Zreflektowałem się i obniżyłem poziom głośności. – Jeśli twój fagas czy jakiś jego pociotek mają informacje na temat śmierci Ksawerego, to niech przekażą je policji.
– Hipolicie…
– Że też masz czelność zwracać się do mnie z czymś takim… Dajże mi raz na zawsze święty spokój!
Odszedłem wzburzony, nie oglądając się za siebie. A szkoda, bo gdybym to zrobił, być może zorientowałbym się, że byłem śledzony.
■UN POCO DRAMMATICO
Dzwonek telefonu wyrwał mnie z labiryntu budowanych na pięciolinii wyrafinowanych konstrukcji, które – w przeciwieństwie do chaosu, jakim rządzi się otaczająca nas rzeczywistość – kształtowane są zgodnie z nieubłaganymi prawami logiki. Przez kilka dni po pogrzebie Ksawerego i rozmowie z Agnieszką nie mogłem dojść do siebie. Kręciłem się w kółko, bezustannie rozważając, co powinienem zrobić z ukrytymi na prośbę zmarłego przyjaciela materiałami. Przeczuwałem, że sprawa, o której Szkieltowski opowiadał mi w Ziemiańskiej, wiąże się jakoś z jego śmiercią. Bałem się wspomnieć o tym policji, rozważałem, czy nie poruszyć tego tematu w rozmowie z naczelnym, lecz stan, w jakim się znajdowałem, uniemożliwiał podjęcie jakiejkolwiek sensownej decyzji, nie wspominając o działaniu. Potrzebowałem czegoś, co by mnie zdyscyplinowało, co pomogłoby mi uporządkować myśli, sięgnąłem więc po wypróbowany sposób, określany w podręcznikach historii muzyki mianem _canon aenigmaticus_. Odkąd pamiętam…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej