- W empik go
Setki milionów dolarów - ebook
Setki milionów dolarów - ebook
Trzydziestoletnia Mia Ross, psychiatra i biegła sądowa ze słonecznej Florydy, lada moment wpadnie w tarapaty, jakich nigdy się nie spodziewała. Główną przyczyną niebezpiecznych zawirowań w jej życiu stanie się oskarżony o zabójstwo partnera swojej matki Blake Maxton, od pierwszego spotkania wywołujący w Mii negatywne odczucia. Wkrótce jednak oboje połączy coś więcej, niż walka ze wspólnym wrogiem... Tylko czy namiętność, jaką do siebie poczują, nie okaże się przyczyną kolejnych problemów?
„Setki milionów dolarów” to wciągająca, pełna zaskakujących zwrotów akcji opowieść o wielkich pieniądzach i... jeszcze większych uczuciach!
Blake był poważny. Poczułam dreszcz błądzący po moim ciele. Było to dość intymne wyznanie, nie brzmiało jak tani podryw. Przyglądałam się mojemu pacjentowi z zaciekawieniem. Próbowałam wywnioskować, czy aby na pewno był ze mną szczery. Łatwo łapałam się na takie słowa i obdarzałam ludzi ślepym zaufaniem.
Izabela A. Absolwentka wydziału lekarskiego Uniwersytetu Medycznego w Łodzi. Pisze z zamiłowania i spełnia swoje marzenia na kartkach papieru. Na co dzień pracuje w swoim zawodzie.
W życiu poszukuje prawdziwej miłości, nieustannie dąży do ideałów, jest upartą perfekcjonistką. Kocha zwierzęta, piękne miejsca i dobrych ludzi.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-656-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– To by było na tyle, można zabrać pacjenta – powiedziałam pielęgniarce, która skinęła głową i powoli pchnęła wózek inwalidzki w stronę drzwi mojego gabinetu. Otworzyłam kartę chorego i wpisałam w niej krótką notatkę dotyczącą braku jakiejkolwiek poprawy pomimo stosowanego leczenia. Dla takich ludzi jak pan Owens nie było już realnych szans na wyleczenie schizofrenii. Biedak wracał do szpitala co kilka miesięcy, a w obrazie radiologicznym mózgowia obserwowaliśmy coraz większe zmiany destrukcyjne.
Takie przypadki dają do myślenia. Człowiek cieszy się życiem, ma cele i marzenia, a pewnego poranka budzi się owładnięty przerażającym lękiem, z omamami i dominującą potrzebą popełnienia samobójstwa. Ludzka egzystencja to jeden wielki żart opowiedziany przez kogoś z doskonałym poczuciem humoru i zdrowo popierdoloną psychiką. Coś o tym wiedziałam.
Moje pesymistyczne przemyślenia szczęśliwie przerwało rytmiczne pukanie do drzwi. Zanim zdążyłam jakkolwiek zareagować, drzwi otworzyły się z impetem, a moim oczom ukazała się wysoka blondynka z ogromnym uśmiechem na twarzy.
– Idziemy na papierosa? Proszę, dłużej nie dam rady! – wykrzyknęła z pełnią entuzjazmu, wytrzeszczając oczy, jak gdyby była pod wpływem silnych środków pobudzających.
Uniosłam ręce w geście poddania i wstałam z fotela, żeby udać się za przyjaciółką.
Większość czasu w szpitalu spędzałyśmy razem. Jej towarzystwo było czymś, co nie pozwalało mi zwariować w tym środowisku. Byłam świadoma faktu, że również stanowiłam dla niej bezpieczną przystań na oddziale psychiatrii. Wbrew pozorom, nie tak trudno było tu zwątpić w siebie. Nie tak trudno było tu oszaleć. Śmiech, dystans i żarty stanowiły jedyny skuteczny sposób, aby uniknąć depresji.
Opuściłyśmy oddział i udałyśmy się na patio szpitala, z którego podziwiać można było przejrzyste jezioro Estelle otoczone mnóstwem zieleni i drogami wewnętrznymi kompleksu Orlando Florida Hospital. Tafla wody była idealnie spokojna i odbijała od siebie pomarańczowo-różowy zachód słońca. Lubiłam ten widok, w dziwny sposób sprawiał, że czułam się zrelaksowana. Ellie wyjęła z kieszeni fartucha swoje ulubione cienkie mentolowe L&M i poczęstowała się jednym, odpalając go od malutkiej czarnej zapalniczki. Nigdy nie lubiłam papierosów, więc nigdy mnie nimi nie częstowała, zdarzało mi się palić tylko okazyjnie – dla towarzystwa.
– Kojarzysz Rachel Morrison? – zagadała z uśmiechem. – To ta świruska, co leży w sali numer 5 obok starego alkoholika. – Tak właśnie wyglądał ten nasz wcześniej wspomniany „dystans”.
– Ta ruda, co przepowiada koniec świata? – podsumowałam.
– Słuchaj, zachowywała się już całkiem normalnie, myślałam, że idealnie dobrałam dla niej leki. Zadowolona z siebie wypełniam kartę, zaznaczam, że zaobserwowałam znaczną poprawę. Babka z radością opowiadała mi o swoich dzieciach, chce się starać o odzyskanie praw rodzicielskich. Poczułam rozpierającą mnie dumę, że pomogłam tej kobiecie. Podałam jej rękę na pożegnanie, stwierdziłam, że na jutro przygotuje wypis i wydam jej pozytywną opinię. Już zamykała za sobą drzwi mojego gabinetu, ale coś niezwykle istotnego wpadło do tej jej rudej głowy. Zrobiła krok z entuzjazmem i rzuciła w moją stronę: „Jeszcze jedno! Ja dziś specjalnie zębów nie umyłam, żeby pani doktor mogła zaobserwować, jak jedzenie się rozkłada!”.
Wpadłyśmy w szalony śmiech.
– Zaczęła grzebać sobie palcem w buzi – kontynuowała – zrobiło mi się niedobrze i zawołałam pielęgniarkę, żeby zaprowadziła ją z powrotem do swojej sali. Z żalem doszłam do wniosku, że jednak nadal jest pojebana, a opinię, którą zaczęłam pisać, wrzuciłam do niszczarki.
Wzruszyła przy tym zabawnie ramionami, jakby było jej wszystko jedno, wciągając dym głęboko do płuc.
Rozmawiałyśmy o rzeczach mało istotnych, obgadując personel z naszego oddziału i próbując doczekać końca zmiany w ten gorący piątkowy wieczór. Spojrzałam na zegarek i dotarło do mnie, że zbliża się osiemnasta trzydzieści.
– Wracajmy na oddział – zasugerowałam – zostało nam pół godziny i weekend!
– Będę po ciebie o dwudziestej! Tylko błagam, nie jedz kolacji, dzisiaj ja stawiam. – Ellie była podekscytowana. Dzisiejszego wieczora planowałyśmy świętować jej zaręczyny. Travis podarował jej piękny pierścionek z brylantem podczas wakacji w Maroku, z których dopiero co zdążyli wrócić. To stanowczo była okazja do wyskoku na dobrą i bardzo kaloryczną kolację.
Skierowałyśmy się w stronę windy i wymieniłyśmy uwagi dotyczące korków, w jakie wpadniemy po wyjściu z pracy. Uwielbiałyśmy narzekać i krytykować, jednak robiłyśmy to raczej dla śmiechu niż z powodu rzeczywistych problemów. Jasnym było, że nie mogłyśmy narzekać na to, co nas w życiu spotkało, i miałyśmy tego świadomość.
Miałam na dziś zapisanego jeszcze jednego pacjenta spoza szpitala. Dorabiałam sobie jako biegła sądowa i do moich obowiązków należało także wydawanie opinii o zdrowiu psychicznym do celów orzekania w sprawach karnych. „Dorabiałam sobie”. Te dwa słowa naprawdę nie były odpowiednie. Pieniędzy miałam wystarczająco dużo, a zawdzięczałam je bardzo ważnej osobie w moim życiu – dziadkowi. Wszystko, co osiągnęłam i co robię obecnie, to kwestia moich ambicji i przeświadczenia, że życie bez osiągnięć to życie stracone. A przy tym nienawidziłam bezczynności.
Lubiłam osiągać cele i pokazywać innym, że bycie wnuczką bogatego pana nie jest moim największym życiowym sukcesem.
Oczywistym jest to, jak wygląda rzeczywistość – ludzie są zawistni i wszystko ułożą sobie tak, jak im pasuje. Tak więc według moich cioć, wujków, sąsiadów, znajomych i wielu ludzi, o których istnieniu w ogóle nie miałam pojęcia, dziadek załatwił dobre oceny, załatwił maturę i studia, załatwił specjalizację, a później pracę. Jest to niczym innym jak tak zwanym „bólem dupy” ludzi, którzy w życiu nic nie osiągnęli. Ten gatunek społeczeństwa obrzydzał mnie do granic możliwości. Nie miałam na to wpływu i z czasem przestało mi zależeć na opinii tych „życzliwych ludzi”. Nie jest sztuką zbliżyć się poziomem do ludzi, którzy cię atakują. Wystarczyło, że sama czułam się spełniona. Czułam, że mam jakąś wartość, na którą sama zapracowałam.
Pożegnałam się z Ellie i wolnym krokiem udałam się do gabinetu. Drzwi były uchylone i przez niewielki prześwit zauważyłam postać dobrze zbudowanego szatyna, który zajął miejsce przeznaczone dla pacjenta przy moim biurku. Kolejny świr – pomyślałam. Niepewnym krokiem weszłam do środka i od razu spostrzegłam, że mężczyzna trzyma w ręce swoją kartę szpitalną. Była ona otwarta, a szatyn z przejęciem czytał zawarte w niej informacje.
– Witam – rzuciłam z dozą nudy i zmęczenia w głosie – nazywam się Mia Ross i jestem odpowiedzialna za wystawienie opinii dotyczącej stanu pańskiego zdrowia psychicznego.
Mężczyzna wstał z krzesła i skierował się do mnie twarzą. Był wyższy ode mnie o jakieś trzydzieści centymetrów, ale to, co przykuło moją uwagę, to jego zielono-błękitne oczy. Owo spojrzenie było wyjątkowe – głębokie, pełne doświadczenia i mądrości życiowej. Miało w sobie jednak coś niepokojącego. Coś, co sprawiało, że przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz. Mężczyzna podał mi rękę, nie odzywając się ani słowem.
– Zapoznałam się z pańskimi dokumentami, raportem policyjnym i opinią psychologa – kontynuowałam – podsumujmy więc obecną sytuację.
Wyciągnęłam rękę po teczkę, którą nadal trzymał w dłoniach.
– Opinia psychologa mnie zaskoczyła – zaczął z uśmiechem. – Jest do poprawki. Kilka kwestii, które zostały wyszczególnione, nie podoba mi się.
Prychnęłam śmiechem.
– Chcę dokumentację – powtórzyłam, patrząc wyczekująco z wyciągniętą w stronę pacjenta ręką.
– To moja dokumentacja i należy przede wszystkim do mnie – powiedział stanowczo, a uśmiech zniknął z jego twarzy. Poczułam dziwny niepokój. Negatywne uczucia wiązały się najprawdopodobniej z faktem, że pacjent, który siedział naprzeciwko mnie, miał na swoim koncie umyślne spowodowanie śmierci.
– Tak zamierzamy rozmawiać? – zaczęłam. – To teczka, która jest własnością szpitala. Jako pacjent ma pan prawo wglądu do swojej dokumentacji. W tym celu szpital ma obowiązek wykonać dla pana kopię, ewentualnie udostępnić panu oryginał za potwierdzeniem odbioru i z warunkiem zwrotu. Proszę oddać mi teczkę i zastanowić się nad tym, że za chwilę również moja opinia może nie być dla pana przychylna.
– Czy to groźba? Skoro już mówimy o aspektach prawnych… – uciął, prawdopodobnie zauważając, jak przewracam oczami. Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech, który odsłonił dwa rzędy wyjątkowo białych zębów, poddawanych na pewno zabiegom wybielania. Morderca, który wybielał zęby? Według mnie to ewidentny paradoks. Wrócił do tematu z nutą rozbawienia. – Czy ja panią nudzę?
Jego wzrok zyskał nowe oblicze. Nie był już przerażający, dookoła jego oczu pojawiły się zmarszczki mimiczne wskazujące na fakt, że naprawdę często się uśmiechał. Sytuacja ta skłoniła mnie do zmiany postawy, widocznie ja również sprawiłam kiepskie pierwsze wrażenie.
– Jeżeli mam być szczera, to myślę, że w życiu już mało co mnie zaskoczy. Przykro mi, że pańskie słowa również nie sprostały temu zadaniu. Przez ten gabinet przewinęły się setki osób, które mi groziły, próbowały się udusić, rozbierały się do naga, prowokowały wymioty prosto na moje biurko, realizowały potrzeby fizjologiczne na fotel, na którym aktualnie pan siedzi, chciały wyskoczyć z okna, a dwa razy także mnie zaatakować. Dlatego nawet gdybym bardzo mocno próbowała udawać przejętą pańskim oskarżeniem o groźby karalne, to zwyczajnie by mi to nie wyszło. Zresztą lubię być szczera.
Uśmiechnęłam się na wspomnienie tych wszystkich komicznych sytuacji, gdy pacjenci obezwładnieni przy pomocy kaftana bezpieczeństwa rzucają się jak dżdżownice po całym gabinecie w pełni przekonani o swoich ogromnych możliwościach. Sposób, w jaki postrzegałam swoich chorych pacjentów, był wyjątkowo nieetyczny i po prostu chamski. Często w głowie nazywałam ich czubkami albo świrami. Tak właściwie są to te najbardziej grzeczne określenia spośród wszystkich, których kiedykolwiek użyłam. Nie miałam o to do siebie większych pretensji, przeważająca część pacjentów psychiatrycznych świadomie zniszczyła sobie życie wszelkiego rodzaju narkotykami, dopalaczami czy alkoholem. Ci chorzy bardzo się od siebie różnili i dzielili na dwie podstawowe grupy: ludzi, którzy szukali pomocy, i ludzi, którzy przymusowo ją otrzymywali. Ta pierwsza była nieliczna i robiłam, co w mojej mocy, żeby pomóc. Tę drugą jednak traktowałam z przymrużeniem oka.
Przez krótką chwilę mój pacjent patrzył na mnie z uniesioną brwią. Pewnie wyglądałam jak psychopatka, śmiejąc się z wcześniej opisanych przeze mnie sytuacji. Cóż, koniec końców to jednak on był osobą spędzającą piątkowy wieczór u psychiatry. Mężczyzna położył teczkę na stole i przesunął ją w moją stronę, pochylając się nad biurkiem. Jego nastawienie uległo zmianie i poczułam dziwną nić porozumienia. Patrzył na mnie z uśmiechem, jakby doszedł do wniosku, że można mi zaufać przynajmniej w stopniu niezbędnym do wykonania mojej pracy.
– Faktycznie źle zacząłem, przepraszam. Porozmawiajmy i miejmy to z głowy. – Rozsiadł się wygodnie w fotelu, a ja niepewnym ruchem przyciągnęłam teczkę w swoją stronę i przystąpiłam do rozmowy.
– Z raportu policyjnego wynika, że w założeniu obrony koniecznej dokonał pan skutecznej próby odebrania życia mężczyźnie, który stwarzał zagrożenie życia pańskiej matki.
– Zgadza się.
– Jak się pan nazywa? W jakim jest pan wieku?
Popatrzył na mnie ponownie z lekkim rozbawieniem.
– Przecież wszystko ma pani w teczce – odparł.
Przecież nie jestem taka tępa, durniu – pomyślałam.
– To część badania, muszę zadać kilka mniej lub bardziej skomplikowanych pytań, proszę, aby odpowiadał pan na nie jednoznacznie.
– Nazywam się Blake Maxton, mam trzydzieści cztery lata.
– Czy do tej pory leczył się pan psychiatrycznie?
– Nie, to moja pierwsza rozmowa z psychiatrą.
Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Na badanie, poza wywiadem, składa się wiele innych czynników. Uważna obserwacja zachowania pacjenta, jego mimiki, gestów, ubioru.
Blake wyglądał na osobę opanowaną, ale zarazem pewną siebie, być może dumną z czynu, którego się dopuścił. Z punktu widzenia biegłego sądowego działa to na jego niekorzyść, w końcu zabił mężczyznę i być może nie rozumie powagi sytuacji. Z punktu widzenia zwykłego człowieka – każdy z nas zrobiłby to dla własnej matki i myślę, że każdy z nas nigdy by tego nie pożałował. Nie w momencie, kiedy osobą pozbawioną życia mogła być niewinna osoba, a co dopiero osoba tak cenna jak matka.
– Gdzie się aktualnie znajdujemy, panie Maxton? Który mamy dziś dzień?
Roześmiał się sardonicznie i przybrał zirytowaną postawę. Uprzedzając jego niesmaczne komentarze, odezwałam się w pośpiechu:
– Proszę o odrobinę zaufania. Nie uważam pana za osobę upośledzoną, ale to moja praca, wszystko musi znaleźć się w dokumentach. Czeka pan na proces sądowy, im prędzej skompletujemy nasze opinie, tym szybciej będzie pan miał to za sobą.
– Znajdujemy się w szpitalu, dziś mamy dwudziesty dzień lipca.
– Czy zdarzyło się panu kiedykolwiek widzieć lub słyszeć coś nietypowego, doznawać rzeczy nadrzeczywistych, takich, jakie nie przytrafiają się innym ludziom?
Blake zamyślił się na dłuższą chwilę.
– Dwa lata temu na bankiecie firmowym w Kolumbii… – urwał z uśmiechem. – Nie, nie zdarzyło się jednak.
Podniosłam wzrok i patrzyłam na tego jebniętego dupka przez dłuższą chwilę. Czy naprawdę nie miał świadomości, jak ważne są dokumenty, które sporządzają biegli? Moja mina powiedziała wszystko.
– Przepraszam – wypalił – nie umieszczajmy tego w karcie.
– Panie Maxton, czy jest pan świadomy czynu, który pan popełnił?
Udałam, że nie słyszałam jego wcześniejszej wypowiedzi.
– Jestem świadomy.
– Czy był pan świadomy swoich czynów w momencie oddania strzału do ofiary?
– Jak najbardziej.
– Czy w trakcie popełnienia przestępstwa był pan pod wpływem środków odurzających lub leków psychotropowych?
– Obrona konieczna nie jest przestępstwem – odparł donośnie i z naciskiem.
– O tym zadecyduje sąd, proszę o odpowiedź na pytanie.
– Co by pani zrobiła, gdyby jakiś śmieć mierzył do pańskiej matki z pistoletu? – Jego ton wyrażał zdenerwowanie i żal.
– Zrobiłabym dokładnie to samo co pan – odparłam, nie myśląc zbyt długo – następnie udałabym się na badania psychiatryczne i odpowiedziała na każde, nawet najgłupsze pytanie zadane mi przez specjalistę.
Ta odpowiedź chyba go zaskoczyła, zapewne nie spodziewał się mojej aprobaty. Postarałam się wydobyć z siebie szczery uśmiech. Byłam zmęczona, a on był tym typem pacjenta, którego rzadko gościłam w gabinecie – dość normalnym typem pacjenta. Zaczęłam się zastanawiać, kiedy stałam się tak bardzo pozbawiona emocji i empatii. Nastąpił w moim życiu taki moment, że najzwyczajniej w świecie przestałam przejmować się ludzkimi problemami. Dziś jednak poczułam coś, czego dawno nie odczuwałam – współczucie i zrozumienie. Miał rację – postąpiłabym tak samo.
– Nie byłem pod wpływem żadnych środków – odpowiedział z większym spokojem i zaczesał dłonią włosy, które opadały mu na czoło.
Jego włosy miały długość około dziesięciu centymetrów i tworzyły na głowie nieład, który na swój sposób był bardzo elegancki. Idealnie pasował do beżowych spodni i białej koszuli, które miał na sobie. Całości dopełniały eleganckie brązowe buty wykonane ze skóry cielęcej i sporych rozmiarów zegarek, który zdobił nadgarstek. Jego dłonie wyglądały na zadbane, na pewno nie trudził się pracą fizyczną.
Przeszłam do reszty pytań, z których udało mi się dowiedzieć, że popala papierosy, czasem cierpi na bezsenność i do tej pory nie miał większych konfliktów z prawem (nie licząc kilku mandatów za przekroczenie prędkości oraz skarg o zakłócaniu ciszy nocnej). Przeszłam do ostatniej rubryki w karcie.
– Czy kiedykolwiek próbował pan się okaleczać lub podjął próbę samobójczą?
– Oczywiście, że nie – odpowiedział bez większych emocji.
– Poproszę, aby się pan rozebrał, muszę to sprawdzić.
Kąciki jego ust uniosły się w łobuzerskim uśmiechu, co niespodziewanie wywołało u mnie uczucie speszenia. Zaskoczyła mnie ta reakcja. Tak naprawdę badanie fizykalne było zbędne, nie miałam obowiązku go przeprowadzać. Musiałam przyznać to sama przed sobą – bardzo chciałam sobie popatrzeć. Wynikało to zapewne z faktu, że od trzech lat byłam samotna. Zwątpiłam w gatunek męski i nie widziałam już dla niego nadziei, ale czemu nie skorzystać z okazji darmowego striptizu od całkiem przystojnego gościa? Patrzyłam na niego wyczekująco, udając znudzoną i wybitnie niezainteresowaną. Blake rozłożył ręce i podniósł się z fotela.
– Czy jest tu jakaś kotara, za którą mogę się rozebrać? – spytał, dalej się uśmiechając.
– Nie – odparłam szybko, opierając się o biurko i obserwując spektakl.
Blake zaśmiał się cicho i stanął obok leżanki, przodem do oparcia, na którym, jak wywnioskowałam, chciał odwiesić ubrania. Zaczął rozpinać koszulę, guzik po guziku, aż dostrzegłam, że pod spodem miał jeszcze białą koszulkę typu basic. Kiedy ściągnął lniany materiał, moim oczom ukazały się sporych rozmiarów ramiona i umięśnione ręce. Nie były to mięśnie kulturysty, bardziej okresowego bywalca siłowni. Były ładnie zarysowane i przy ruchach przedramienia mogłyby przeszkodzić w zginaniu stawu łokciowego. Blake odwiesił starannie odszyty materiał na leżankę i przystąpił do ściągania koszulki w najlepszy, a zarazem jedyny możliwy sposób – przez głowę. Brzuch i klatka były proporcjonalne do górnych partii jego ciała – wyglądały na twarde i umięśnione.
Ten widok przypomniał mi o Nicku – moim byłym, który swoim ciałem mógł zawstydzić każdego mieszkańca Orlando i okolicznych miast. Jak się szybko okazało, wygląd nie szedł w parze z rozumem i rozstaliśmy się, gdy tylko postawiłam mu diagnozę choroby dwubiegunowej i zaproponowałam leczenie. Na to wspomnienie przeszedł mnie lekki dreszcz, a jednocześnie na mojej twarzy pojawił się blady uśmiech.
Blake stał teraz przede mną w spodniach w kolorze piaszczystej burzy opadających mu luźno na biodrach. Od brzucha w dół jego mięśnie zaznaczały dwie pionowe, zbieżne ku sobie linie, które swoją metę osiągały w miejscu, o którym nie chciałam myśleć. Szybko pozbyłam się głupiego wyrazu twarzy i chcąc się zrehabilitować, rzuciłam bezmyślnie:
– Wystarczy, nie musisz zdejmować spodni.
Czy ja musiałam? Moja duma to mój największy wróg. Blake zdążył już uwolnić guzik spodni i częściowo rozsunąć rozporek, co skutecznie pobudziło moją wyobraźnię, jednak zamarł w bezruchu i wsunął wolny koniec paska z powrotem w szlufkę. Jęknęłam w myślach, mając do siebie ogromne pretensje.
Blake nie czuł się ani trochę skrępowany, przyglądał się, jak powoli okrążałam jego ciało. Miał ciemne, dość rzadkie włosy na rękach, gładką klatkę piersiową i nieco włosów u dołu brzucha. Jego skóra wydawała się miękka jak biała bawełniana podkoszulka, którą trzymał w ręce. Prezentował się naprawdę dobrze. Po krótkich, ale dokładnych oględzinach pozwoliłam mu założyć ubranie. Zrobił to z gracją i męską nonszalancją. Taki widok bezdyskusyjnie należał do bardzo przyjemnych.
Dotarło do mnie, że przez dłuższy czas żadne z nas nie odezwało się słowem. Poczułam w związku z tym dyskomfort, więc postanowiłam przełamać ciszę.
– Na dziś to wszystko, zapisuję pana na kolejną wizytę, dwudziesty siódmy lipca, godzina osiemnasta?
– Czeka mnie kolejna wizyta? – odparł z zaskoczeniem.
– Tak, moja opinia zostanie wydana po cyklu trzech spotkań. Nie jest to mój wymysł, takie wytyczne otrzymałam od sądu. – Starałam się zachowywać chłodny, urzędowy stosunek. Dotarło do mnie, że przysłowiowo popłynęłam z tym badaniem przedmiotowym.
– Oczywiście, stawię się na kolejną wizytę. – Wypowiadając te słowa, zrobił krok w kierunku biurka i zaczął studiować stojący na nim kalendarz.
– Nie ma pan wyjścia – odparłam z uśmiechem.
– Gdyby coś mi wypadło, w jaki sposób mógłbym się skontaktować? – zapytał mimochodem.
Przez chwilę się zawahałam, choć ostatecznie wyciągnęłam wizytówkę z górnej kieszeni fartucha i podałam Blake’owi. Jego postać zmieniła się z wrogo nastawionej na współpracującą. Nie miałam zazwyczaj problemu z czytaniem ludzkich emocji. Ale w nim siedziało wszystko. Wściekłość, radość, zrozumienie, chęć walki, pewność siebie, zagubienie. Był człowiekiem zagadką – również dla mnie. Nie potrafiłam odpowiedzieć sobie na pytanie, która z emocji stanowiła jego maskę.
– Do widzenia, panie Maxton – ponagliłam jego ewakuację z gabinetu.
– Do zobaczenia, Mia – odpowiedział poważnym tonem i zamknął za sobą drzwi.
Fakt, że zwrócił się do mnie po imieniu, spowodował chwilowy bezruch mojego ciała. Było to uczucie jednocześnie przyjemne i niepokojące. Ostatecznie doszłam do wniosku, że nastał weekend i porzucając głupie myśli, poszłam odwiesić fartuch do szafy. Stanowczo za dużo myślałam.
Winda nadjechała po minucie oczekiwania i zabrała mnie prosto na parking podziemny. Zegar wskazywał dziewiętnastą dwadzieścia, miałam niewiele czasu na dotarcie do domu i przygotowanie się do wyjścia. Byłam zmęczona. Po wizycie Blake’a Maxtona całkowicie zabrakło mi chęci do imprezowania. Wolnym krokiem pokonywałam parking, a dźwięk moich błyszczących sandałków od Jimmy’ego Choo stukających rytmicznie o twardą betonową nawierzchnię rozbrzmiewał echem na kilkaset metrów kwadratowych. Buty były moją obsesją. Dziś miałam na sobie jeden z moich ulubionych modeli – Sayra 100. Jeżeli znałam się na czymś lepiej niż na zaburzeniach psychicznych, to stanowczo były to buty.
Mając w zasięgu wzroku swojego białego mercedesa, zaczęłam przeszukiwać na oślep torebkę, by po chwili wyciągnąć mały czarny kluczyk. Rozsiadłam się wygodnie i nacisnęłam przycisk inicjujący pracę silnika. Pięćset pięćdziesiąt siedem koni mechanicznych zabrzmiało w dźwięcznym warkocie, a ja ruszyłam czym prędzej do jednej z moich ulubionych części miasta – Lake Eola Heights.
Jezu, jak ja kochałam ten samochód. Od dziecka wiedziałam, że to auto zostało stworzone dla mnie. Jeździłam wieloma markami i modelami aut, ale w moim odczuciu nic nie równa się wygodzie i bezpieczeństwu tego cuda. Mogłam jeździć dosłownie wszystkim, mój budżet był praktycznie nieograniczony. Ja jednak stawiałam na wygodnego SUV-a klasy GL z ogromnymi chromowanymi felgami i panoramicznym dachem.
Droga do mojego mieszkania nie była daleka, mierzyła zaledwie sześć kilometrów. Czasem lubiłam dodać sobie trasy i pokrążyć po ulicach Orlando. Jazda autem była moją odskocznią, sposobem na relaks i niewątpliwą przyjemnością. Za kierownicą czułam się wolna, czułam, że mogę wszystko. Obserwowanie ludzi na ulicach sprawiało mi przyjemność. Każdy gdzieś się spieszył, każdy dokądś zmierzał. Słońce chowało się za horyzontem, a w radiu rozbrzmiewały najnowsze hity muzyczne. Ubóstwiałam tę część dnia.
Po piętnastu minutach byłam już na miejscu. Budynek SkyHouse Orlando Apartments tonął w pomarańczowym zachodzie słońca. Zostawiłam samochód na podziemnym parkingu i przywitałam Stephena, który pełnił funkcję portiera, po czym ruszyłam windą na dwudzieste drugie piętro. Nie tracąc czasu, pobiegłam pod prysznic. Gdy wysuszyłam włosy i nałożyłam makijaż, zaatakowałam swoją garderobę w poszukiwaniu małej czarnej. Nie stanowiło to większego problemu, moja garderoba w dziewięćdziesięciu procentach składała się z ubrań w tym kolorze. Czarny stanowczo był moim ulubionym, uznawałam go za elegancki i lubiłam sposób, w jaki kontrastował z moimi blond włosami.
Czas na buty. Długo nie myśląc, wybrałam tego samego projektanta, tym razem model Viola 110. Byłam w nich szczerze zakochana. Włosy delikatnie podkręciłam, tak by końcówki tworzyły łagodne fale opadające swobodnie na łopatki.
Byłam gotowa i diabelsko głodna. Chwyciłam torebkę i usłyszałam dźwięk intercomu, który prognozował nadchodzący komunikat głosowy. Po kilku sekundach dostojny głos Stephena poinformował mnie, że Ellie już czeka.