- W empik go
Sezon na śmierć - ebook
Sezon na śmierć - ebook
Kiedy w upalne lato w małym miasteczku na południu Polski w tajemniczych okolicznościach zaczynają znikać dzieci, mieszkańców ogarnia groza. Mimo rozpaczliwych poszukiwań żadnego z nich nie udaje się odnaleźć, za to ku przerażeniu wszystkich od czasu do czasu ludzie trafiają na szczątki małych ciał. Tropem psychopaty rusza emerytowany policjant i lokalna dziennikarka, zdjęci strachem o los zaginionego dziecka swoich przyjaciół. W śledztwie przeszkadza im żądny sławy reporter miejscowego dziennika, a także władze, które za wszelką cenę próbują nie dopuścić do rozgłosu w sprawie. Kim naprawdę jest porywacz? Czy psychopatycznym mordercą, czy może czymś jeszcze bardziej przerażającym? I co takiego stało się wiele lat wcześniej w lesie otaczającym miasteczko, że jego rdzenni mieszkańcy do teraz boją się o tym mówić?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-590-8 |
Rozmiar pliku: | 669 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chłopiec miał nie więcej niż sześć lat. Zaparł się nogami, uchwycił kurczowo metalowych prętów i mimo że siły miał tyle, co bzyczący komar, mężczyzna musiał porządnie szarpnąć, aby go wyrwać z klatki. Następne parę metrów wlókł go po ziemi miejscami porośniętej wysuszoną na wiór trawą. Teraz nie musiał używać siły – malec był sztywny ze strachu niczym deska i nie stawiał już oporu. Usiłował jedynie coś krzyczeć, ale ze ściśniętego grozą gardła wydobywał mu się tylko niezrozumiały bulgot.
– Zamknij tę cholerną gębę, szczeniaku! – wrzasnął mimo to mężczyzna.
Nagle przystanął i spojrzał na twarz chłopca. Była umazana błotem wymieszanym ze śliną i krwią cieknącą z nosa. Z rozszerzonych do granic możliwości źrenic ziało czyste przerażenie. Przez dobrą chwilę wpatrywał się w nie, aż poczuł podniecenie. Jeszcze chwila, jeszcze jedna mała chwila – cieszył się. Mógł to oczywiście zakończyć w mgnieniu oka, dlaczego nie? – pieniek stał zaledwie metr od niego, obok siekiera. Wystarczyło sięgnąć, rach, ciach i po wszystkim. Jak z kurą… Ale to był właśnie ten moment, który przyprawiał go o największą rozkosz, o drżenie całego ciała. To ekscytujące oczekiwanie zanim nastąpi to, co nieuniknione. Nie miał zamiaru pozbawiać się tej przyjemności.
Przez chwilę na polanie zapanowała złowieszcza cisza. Wiatr ustał i liście zamarły w bezruchu, jakby zaciekawione ciągiem dalszym, ale ten pozorny spokój został nagle przerwany. Z klatki, w której szaleniec nadal trzymał kilka sztuk swoich słodziutkich maleństw rozległy się przejmujący pisk i płacz, wymieszane z przejmującymi krzykami – pozostałe dzieci wpadły w panikę. Zbiły się w jedną gromadkę w rogu klatki i tuliły do siebie nie mogąc pojąć w swoich małych głowach potworności tego, czego były świadkiem i tego, co podpowiadała im wyobraźnia. Ze wszystkich instynktów, którymi obdarzyła je natura, teraz pozostał tylko jeden – potworny strach.
– Natychmiast się uciszycie – warknął mężczyzna – albo wszystkich was tu zaraz zaciągnę, zrozumiano!?
Później pogroził im palcem, jak wkurzony rozrabianiem dzieciaków ojciec.
Wrzaski nieco przycichły, a po chwili zupełnie ustały. Słychać było już tylko szlochanie. Mężczyzna pomyślał, jak to dobrze, że ta głupia suka, którą zamknął w klatce razem z bachorami jest nieprzytomna, ta to by dopiero darła mordę!
– No dobrze – mruknął, zadowolony. – Kończymy robotę.
Szarpnął malca za rękę unosząc całe jego wątłe ciało na wysokość swojego biodra.
– Co jest, kurwa! – krzyknął, widząc, że chłopiec stracił przytomność. – Ocknij się gnojku, masz piszczeć ze strachu!
Uderzył go otwartą dłonią w twarz. I jeszcze raz. Dzieciak uniósł ledwo powieki.
– Mammma? Mamusiu… Nie…. – Znowu zapadł w odrętwienie.
– Aż kurwa jego srana mać! W dupę z tobą, koniec tego!
Jakieś pięć minut później stał oparty plecami o ścianę drewnianej szopy i dysząc, dygotał na całym ciele. Z ust ciekła mu wąska strużka śliny ciągnąc się niemal do ud i tam, rwąc się, skapywała wolno na ziemię. Emocje powoli gasły i czuł się znowu silny, niczym najlepszy akumulator doładowany strachem swoich ofiar. To nieważne, że za moment najdą go wątpliwości. Zawsze przychodziły, ale też zawsze znikały równie szybko. W końcu to nie on prosił się na ten świat, nie on wszystko spieprzył. Ale skoro już się tak stało, musiał robić to dalej, aż oczyści to przeklęte miejsce z ludzkiego ścierwa.Część I
Kilkanaście dni wcześniej
Rozdział I. Taki upał doprowadza do szaleństwa. Zło wyziera z lasu. Gdzie jest mały chłopiec?
1.
Zaczęło się od porzuconej na poboczu polnej dróżki czarnej reklamówki. Leżała wśród wysokiej trawy, wyraźnie odbijając się kształtem i kolorem od otoczenia i już na pierwszy rzut oka było widać, że nie jest pusta.
Dróżka wiodła ze Starego Osiedla w Kuźni do lasu, biegnąc przez kilkaset metrów – najpierw łąką, później przez niewielkie pagórki, w końcu wpadając w mały zagajnik, za którym zaczynał się las. Najczęściej korzystali z niej mieszkańcy osiedla wybierając się na spacer na łono natury, chociaż ludzie z pozostałej części miasteczka również tu zaglądali, nie wspominając o dzieciakach, które uwielbiały się bawić na łące pod domem i w zagajniku. Obfitość zarośli, stare skarłowaciałe sosny poprzetykane tu i ówdzie topolami i brzozami, a wreszcie ciasno rosnące obok siebie młode samosiejki, idealnie nadawały się do podwórkowych podchodów, chłopięcych wojen na niby i gry w chowanego. Starszym zdarzało się tu popić zdrowo, a co bardziej odważnym, ośmielonym i rozgrzanym procentami, uprawiać seks. Paru ciekawskich dzieciaków zaszytych pośród gałęzi i chaszczy, wstrzymując oddech, dowiedziało się w ten sposób więcej o życiu, niż chcieliby tego wówczas ich rodzice.
Był gorący sierpniowy dzień – jeden z takich, w którym upał może człowieka doprowadzić do szaleństwa. Gorąco nękało okolicę już od dobrych trzech tygodni sprawiając, że kto żyw, uciekał w południe do cienia, do czterech ścian albo nad wodę – wszędzie tam, gdzie można było znaleźć chociaż odrobinę zbawiennej ochłody. Po ulicach Kuźni, małego miasteczka na południu Polski, położonego niedaleko Raciborza, otoczonego niemal ze wszystkich stron lasem, snuli się więc o tej porze jedynie ci, którzy mieli w tym jakiś niecierpiący zwłoki interes. Podwórka i zaułki, w normalnych warunkach pełne rozkrzyczanych dzieci i szczekających psów, teraz raziły ciszą. Tu i ówdzie jedynie kilka bezdomnych kotów wylegiwało się na kawałkach obłupanych starych murów, sprawiając wrażenie porzuconych martwych ciał.
Byli tu jednak i tacy, którzy nie musieli nigdzie wychodzić, a jednak spacerowali. Jednym z nich był bodaj najstarszy z mieszkańców miasteczka, Antoni Gołąb, do którego nikt nie zwracał się inaczej niż Pazurek. Antoni, kiedy jeszcze trzymał się prosto, a było to niemal dwadzieścia lat temu, założył się raz ze swoim kolegą z osiedla, że przez rok nie obetnie paznokcia u małego palca prawej dłoni. Nie był to jednak najlepszy plan dla faceta, który na życie zarabiał rękami, choć przy wódce ludzie potrafili wpadać na głupsze pomysły. Antoni był uparty i honorowy, toteż kiedy wytrzeźwiał żałował zakładu, ale postanowił go dotrzymać. Minął rok i paznokieć Antoniego miał już kilka centymetrów długości. W końcu stary go się pozbył – bo codzienne życie z wystającym szponem nie należało do najłatwiejszych – jednak zrobił to, za co zyskał przydomek Pazurek, który mu już pozostał. Ksywa pazurek i tak brzmiała lepiej niż na przykład „szpon”, więc Antoni po jakimś czasie przywykł do przezwiska i przestał na niego reagować złością.
Fakt że to dziadek Pazurek znalazł podejrzanie wyglądającą reklamówkę nie miał w zasadzie większego znaczenia. Pięć minut wcześniej tą samą drogą przechodziła Zenobia Brzezina i równie dobrze reklamówkę mogła znaleźć ona. Zenobia jednak oprócz tego, że wiekiem prawie dorównywała Pazurkowi, miała słaby wzrok, poza tym śpieszyła się do domu, a co najistotniejsze, przygnieciona była ciężarem zebranego w lesie chrustu. Nawyk ten – zbierania w lesie suchych patyków – tak jej wszedł w krew, że jedynie zimą odstępowała od codziennego rytuału. Ktoś mógłby pomyśleć o starszej mieszkance miasteczka że – mimo zamieszkiwania w wielorodzinnym budynku, w którym o kominku nie mogło być mowy – musiała mieć w nim jakiś starodawny piec, skoro czyściła las z opadłych gałęzi. Nic z tych rzeczy – chrust Zenobia gromadziła w małej komórce, jednej z wielu wybudowanych przed laty obok bloku, w którym mieszkała, przez jedyną w miasteczku fabrykę. W ten sposób wówczas starano się zachęcić niektórych mieszkańców do podjęcia pracy w tym zakładzie. Ludzie w komórkach trzymali to, co przeszkadzało im w mieszkaniach, a niektórzy przerobili je na kurniki. Zenobia zaś gromadziła w niej opał, gdy jeszcze w mieszkaniach rzeczywiście były piece kuchenne i łazienkowe do podgrzewania wody. W związku z tym ostatnią rzeczą, o której marzyła, gdy przechodziła obok reklamówki, było rozglądanie się na boki. Maszerowała niczym koń – na pamięć, znając na dróżce każdy kamień, każdy wystający korzeń, mrucząc coś pod nosem, może jakieś własne zaklęcia, a może złorzecząc światu. Któż to mógł wiedzieć… W każdym razie nic więcej jej nie interesowało.
Co innego dziadek Pazurek – mimo że starszy od Zenobii, to jednak wciąż ciekawy wszystkiego, co działo się dookoła (ciekawski był zresztą od dziecka). Kiedy więc szurając swoimi zesztywniałymi starymi nogami, podpierając się laską spostrzegł w trawie coś ciemnego, przystanął i zaczął się w to coś wpatrywać. Stał akurat w miejscu, w którym kończyła się łąka, a zaczynał zagajnik. Miał zamiar wejść do lasu na ledwie kilkadziesiąt metrów w głąb, niedaleko, tam, gdzie miał swoje ulubione miejsce – stary pieniek wypolerowany od siadania na nim przez ostatnich kilkanaście lat. Lubił tam rozmyślać o świecie, o tym że lata zbyt szybko uciekają, niczym zerwane z uwięzi latawce. Wpatrując się teraz w ciemny przedmiot Pazurek usiłował dojrzeć jego szczegóły. Mimo swoich blisko dziewięćdziesięciu lat nie nosił okularów, ale wzroku, co tu dużo mówić, nie miał już tego samego, co za młodych lat. Zmrużył zatem oczy zostawiając ledwie cienkie szparki i dalej badał spojrzeniem dziwne znalezisko. Pomyślał w końcu, że to pewnie jakiś papier rzucony tutaj przez te wrzeszczące wciąż bachory. Na Starym Osiedlu pełno ich było i prawie wszystkie uwielbiały skradać się za Antonim i krzyczeć: „Pazurek, Pazurek, z kieszeni wystaje mu sznurek!”. Pazurek nie cierpiał tego. Nie był przecież wiejskim przygłupem. Miał tylko trochę za dużo lat, zbyt ciężkich, aby móc chociażby pogrozić i nakrzyczeć na złe dzieciaki. I co zresztą miałby im powiedzieć? Że tak się nie należy zachowywać? Gnojki miały przecież rodziców, do cholery. Ale nigdy nie słyszał, aby któreś z nich zareagowało, gdy jakiś dzieciak naśmiewał się z niego.
Tymczasem mijały minuty, z nieba spływał falami upał niczym rozżarzona lawa, a Pazurek, jakby zupełnie na to nieczuły, wciąż tkwił w tym samym miejscu i omiatał wzrokiem znalezisko, prawdopodobnie wierząc, że w końcu to, co jest w środku ukaże mu się niejako samo od siebie.
Cud się jednak nie zdarzył, więc wreszcie ruszył do przodu. Zrobił kilka kroków, zszedł z dróżki na łąkę i podszedł do ciemnego kształtu. Zdążył się już zorientować, że jest to zwykła reklamówka. Przekrzywił głowę i odczytał starty już co nieco napis: „BEZ JAJ! TAK SIĘ NIE DA! – Ekologiczna Ferma Kurza”. Akurat! – zakpił w myślach. Takie te jajka ekologiczne, jak i kukurydza z ludzkim genem, hi, hi, hi!
Gdy tak stał i wpatrywał się w znalezisko niczym sroka w kość, w pierwszej chwili przyszło mu do głowy, że ktoś zgubił reklamówkę wracając z lasu, może z pikniku, więc całkiem możliwe, że w środku było coś do jedzenia. W jego wieku człowiekowi, co prawda wiele nie potrzeba, ot, jakiś marny plasterek żółtego sera, trochę chleba albo dla odmiany z dziesięć dekagramów salcesonu i żołądek już był pełny. Ale kiedy pieniędzy nie starczało nawet na te drobne okruchy, taka niespodzianka mogła być warta fortunę. Na taką ewentualność wskazywał też fakt, że nad reklamówką bzyczało sporo much. A wiadomo, że te małe, upierdliwe do bólu owady lubią się kręcić głównie koło jedzenia (no i, co by nie powiedzieć, gówna). Ale to akurat Antoniemu w tym momencie nie przyszło do głowy. A szkoda, bo może dzięki temu mógłby przeżyć chociażby do wieczora. W końcu nie był złym człowiekiem, nikomu nie wadził, a swoją osobą dodawał otoczeniu swoistego kolorytu.
Pazurek nie przeczuwał jednak rychłej śmierci, podszedł więc jeszcze bliżej, tak aby móc dotknąć reklamówki końcem swojej drewnianej laski. Zanim to zrobił rozejrzał się wokół, bo właśnie w głowie pojawiła mu się mała wątpliwość. A co – pomyślał – jeśli to jakieś małe łachudry zastawiły na niego pułapkę i gdy zajrzy do środka, to coś stamtąd wyskoczy? Jakieś ohydne świństwo, kawał zgniłego mięsa albo zdechły kot umocowany na sprężynie? Dzieciaki z osiedla już niejeden raz zrobiły mu paskudnego psikusa. Kiedyś mały chuligan z sąsiedniej klatki wrzucił mu do pokoju świecę dymną. Pazurek o mało nie umarł wtedy ze strachu, sądząc że w mieszkaniu wybuchł mu pożar. Mieszkał od niepamiętnych czasów w tym samym miejscu – na parterze, w jednopokojowym mieszkaniu ze ślepą kuchnią, łazienką jak dla krasnali i czymś, co z nazwy jedynie przypominało balkon (drzwi balkonowe, a za nimi barierka ochronna i nawet jednego marnego centymetra powierzchni, żeby chociaż móc wystawić najmniejszy garnek). Dzieciaki z podwórka, gnane ciekawością, dosyć często zaglądały mu więc do pokoju prześcigając się w opowieściach o tym, co też dziadek Pazurek trzyma w swoich czterech ścianach. Na ogół i tak nic nie mogły dojrzeć, bo okna miał zasłonięte. Na dobrą sprawę nikt nie wiedział jak w środku wygląda mieszkanie najstarszego mieszkańca miasteczka. Bo też nikt nigdy u Antoniego Gołębia nie był z wizytą – nawet najbliżsi sąsiedzi. Po pierwsze Pazurek nikogo do siebie nie zapraszał, po drugie nawet gdyby nagle zmienił zdanie i tak nikt z jego otoczenia nie miałby raczej ochoty do niego zaglądać. Powodem tego był dochodzący z wnętrza zapach, zwłaszcza w takie dni jak ten, który równie dobrze można było wyczuć znalazłszy się w okolicach wysypiska śmieci. Brak wiedzy na ten temat i skrytość samego gospodarza mieszkania od lat rodziły w okolicy masę plotek. Najchętniej podchwytywały je dzieciaki, opowiadając sobie w pochmurne dni o tym, że stary Pazurek chodzi do lasu i łapie tam zbłąkane dzieci, aby je później żywcem obdzierać ze skóry, a z obranego do gołych kości mięsa robić zapasy trzymane w wielkich słojach. Niewiedza rodziła podejrzenia i strach, a ten wyolbrzymiał wszystkie szczegóły. Bo prawdą było, że w pokoju Antoniego Gołębia znalazłoby się parę słoików, ale wypełnionych nie ludzkim mięsem, lecz konfiturami z leśnych owoców.
Laska dziadka Pazurka zetknęła się wreszcie z tajemniczym pakunkiem. Jej właściciel nacisnął ją nieco mocniej chcąc sprawdzić, czy w środku nie ma aby kamienia. Dlaczego nie? Ludzie w końcu różne rzeczy przenoszą. Ale to, co było wewnątrz raczej nie kojarzyło się z żadną skamieliną ani czymś podobnym. Pazurek wyczuł, że w środku jest, co prawda, coś twardego, ale przy tym i elastycznego. Jakby twarda guma, a może arbuz? – ucieszył się i z wysiłkiem przełknął ślinę. Właśnie uświadomił sobie, jak bardzo chce mu się pić.
Dźgnął więc końcówką swojej trzeciej nogi jeszcze kilka razy, by uzyskać pewność, a w końcu schylił się stękając, aż mu strzeliło w kościach i wziął reklamówkę do ręki. Rozzłoszczone tym faktem muchy wzmogły bzyczenie i kilka z nich usiadło na ramieniu Pazurka.
– Siooo – syknął stary mieszkaniec Kuźni. – Wynocha!
Nie mógł strzepnąć much, bo miał obie ręce zajęte. Potrząsnął więc jedynie ramieniem, ale niewiele to dało. Muchy nic sobie z tego nie robiły. Pazurek postanowił więc czym prędzej wrócić do domu, odkładając tym samym spacer do lasu na późniejsze godziny. W kuchni przynajmniej w spokoju sprawdzi, co też los mu tym razem podarował. Nie co dzień zdarzają się takie niespodzianki. Tak naprawdę prawdziwego farta miał tylko raz w życiu, wtedy, gdy pracując jeszcze w miejscowej fabryce jako ślusarz znalazł na stołówce portfel. Gruby, wypchany banknotami. Niestety w portfelu były też dokumenty i Pazurek wiedziony wrodzoną uczciwością oddał wszystko właścicielowi – zastępcy dyrektora zakładu. W dowód wdzięczności dostał… piwo. Nie wypił go. Postawił butelkę na półce za szklaną szybką, aby mu przypominała o ludzkiej chciwości.
Tymczasem jednak stęknął, odkaszlnął i zadowolony ruszył z miejsca sunąc żółwim krokiem w stronę budynku, w którym mieszkał. Co jakiś czas rozglądał się z niepokojem dookoła, ale łąka wciąż była pusta, nie licząc kilku owiec leniwie skubiących pod lasem resztki trawy. Także przed blokiem, w którym mieszkał – który oddalony był od miejsca, gdzie Pazurek znalazł reklamówkę raptem jakieś pół kilometra – prawdopodobnie nikogo nie było, chociaż tego akurat Antoni na sto procent nie mógł być pewien. Ale uwierzył, że tak właśnie jest.
Upał robił więc swoje. Antoniemu to pasowało. Przynajmniej wredne bachory nie oblezą go niczym te wstrętne muszyska. One już lepsze – pomyślał i przez moment się rozmarzył. Gdyby tak bzyczącego smarkacza można było pacnąć jak muchę i rozmazać…
Dochodził właśnie do pierwszej od strony łąki i lasu klatki schodowej – a z tej od której było jego mieszkanie – gdy nagle drzwi się otworzyły i zobaczył Cichoniową, sąsiadkę z pierwszego piętra. Była to kobieta po pięćdziesiątce, matka dwójki dorosłych już synów, mocno doświadczona przez życie po tym, jak jej mąż Franciszek zginął, wracając z fabryki do domu. Szedł wzdłuż głównej ulicy, gdy nagle z przejeżdżającej obok ciężarówki spadła na niego olbrzymia żeliwna rura. Z Cichonia mało co zostało. Tak mało, że Cichoniowa identyfikowała go po częściach garderoby… Jak pech, to pech.
Kobieta trzymała teraz w ręce kubeł ze śmieciami. Widząc Antoniego przywitała się i odsunęła na bok, robiąc mu miejsce w drzwiach. Wolała nie ocierać się o ubranie staruszka.
– A co tam dziadku tym razem taszczycie do mieszkania? – Zapytała z nieskrywaną troską w głosie. Z doświadczenia wiedziała, że Pazurek gotów był zbierać zdechłe szczury z piwnicy i gromadzić je w mieszkaniu. Żadne jednak skargi do administratora budynku nie pomagały. Odpowiedź była zawsze taka sama: „Może i trochę z tego mieszkania zalatuje, ale nie jest to jeszcze powód do tego, aby dziadka nękać. Trzeba cierpliwie czekać”.
– Jagody z lasu – burknął Pazurek. Stał przed wejściem na klatkę schodową i gapiąc się w oczy Cichoniowej łapał ze świstem powietrze. Czuł się zmęczony upałem. I tak cudem było, że mimo gorąca, każdego dnia opuszczał mieszkanie i wędrował do lasu. Ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli chociaż jeden raz odpuści, pozwoli sobie na lenistwo, przyjdzie drugi taki moment, a później trzeci i kolejny. I w końcu przestanie wychodzić. A to oznaczałoby jego koniec – śmierć za życia. Tymczasem miał zamiar trochę jeszcze pożyć. Starość co prawda była męcząca jak chroniczny kaszel, ale Pazurek zdążył się do niej przyzwyczaić. Dziękował Bogu, że wciąż może chodzić i samemu zrobić koło siebie najważniejsze rzeczy. Niczego więcej nie pragnął, dlatego cieszył się z każdego nowego dnia z poranków, gdy otwierał oczy i ze zdumieniem stwierdzał, że znowu oszukał czas.
Oparł na moment laskę o ścianę i wolną ręką, chwytając za długi daszek, poprawił czapkę.
Kobieta, mijając go potrząsnęła głową i w końcu wyszła na zewnątrz. W żadne jagody oczywiście nie wierzyła. Jednak cóż ją to mogło obchodzić, skoro reszta lokatorów w nosie miała fakt, że jeden z ich mieszkańców znosił do domu zwykłe śmieci.
– Głupi babsztyl – mruknął tymczasem pod nosem Pazurek, kiedy już Cichoniowa zniknęła mu z oczu. Nie lubił jej. Nie lubił jej wścibstwa, tych niby to uprzejmych pytań, i tych wdzierających się w każdą szparę świdrujących spojrzeń. W ogóle mało kogo lubił.
Dotarł nareszcie do mieszkania. Trochę trwało zanim wydobył z kieszeni klucz, umieścił go w zamku i przekręcił. Ale w końcu zamknął za sobą drzwi, po czym podreptał prosto do kuchni. Włączył światło, odłożył reklamówkę na stół, a sam podszedł do umywalki, nachylił się i wydmuchał z nosa żółte gluty. Trochę źle wycelował, bo część z nich śmignęła mu prosto na przód koszuli, tworząc między nią a zsiniałym nosem dyndający pomost. Pazurek rozmazał więc smarki rękawem i wrócił do stołu, po czym powolnym, trzęsącym się ruchem sięgnął po swoje znalezisko. Spłoszone muchy, wściekle bzycząc, momentalnie zaczęły wirować nad stołem.
– Co… my… tu… mamy? Hm… – mruknął do pustych ścian. – Zobaczmy.
Rozszerzył górę reklamówki, ale zanim jeszcze zajrzał do środka poczuł jak w nos uderza mu fala upiornego smrodu. Z ust wyrwało mu się stęknięcie. Na moment odchylił się z obrzydzeniem, ścisnął nos palcami i na powrót nachylił nad reklamówkę. Nie miał już na to za bardzo ochoty, po tym okropnym zapachu, którego właśnie doświadczył, ale skoro dotaszczył to cholerstwo aż tutaj, to głupotą, jak sądził, byłoby teraz wyrzucić to do kubła i zapomnieć.
Zobaczył więc.
2.
W czasie, kiedy bodaj najstarszy mieszkaniec miasteczka zaglądał w oczy swemu przeznaczeniu i był już tyle, co przysłowiowy włos od odkrycia tego, co znajduje się w czarnej pomiętej reklamówce, w drugiej i ostatniej klatce bloku emerytowany policjant Łukasz Magiera, ocierał właśnie z mozołem pot z czoła i poprawiał się w fotelu. Miał wrażenie, że jest do niego przyklejony. Nieprzyjemne uczucie oblepiającej całe ciało wilgoci sprawiało, że, rozdrażniony, w końcu odłożył książkę na bok i wzdychając z niechęcią wstał. Dałby sobie głowę uciąć, że poruszał się wewnątrz rozgrzanego piekarnika.
– Matko święta… – jęknął rozpaczliwie. – Co to za cholerna pogoda?
Wreszcie postanowił trzeci już raz tego dnia wziąć zimny prysznic. Nic więcej nie przyszło mu do głowy, lecz czuł, że jeśli nic nie zrobi, by się chociaż trochę ochłodzić, to zwariuje. Najpierw jednak podszedł do okna i otworzył je na oścież. To samo zrobił w pokoju po drugiej stronie mieszkania, mając nadzieję, że w ten sposób spowoduje jakiś chociażby minimalny ruch powietrza, zbawienny przeciąg, nawet jeśli jest tak jak to powiadają starsi ludzie, że w przeciągu nawet konia zmorzy…
W pokoju nadal jednak panował idealny bezruch. Magiera sapnął ze złości i zrezygnował w końcu z nierównej walki. W tym momencie, chociaż nie przepadał za zimą, przypomniał sobie, jak blisko pół roku temu kilka razy zmarzł na kość tropiąc, razem ze swoją przyjaciółką Magdą, szaleńca, który doprowadzał kobiety do okrutnych samobójstw. Psychopata siedział na szczęście od tamtego czasu w areszcie w Raciborzu, czekając na rozpoczęcie procesu.
Myśląc o tym, jak szybko ucieka czas – wydarzenia zimy wydawały się tak odległe, jakby to działo się sto lat temu – Magiera westchnął i znowu zamarzył o zimnym podmuchu wiatru, chociażby najlżejszym. Podszedł do starego wentylatora i chociaż wiedział, że złom nie działa, na przekór zdrowemu rozsądkowi spróbował go jednak uruchomić. Łopatki wiatraka ani drgnęły. Psi los – pomyślał ze złością i w końcu powlókł się do łazienki niczym skazaniec z kulą u nogi.
Kiedy po dłuższej chwili wrócił do pokoju, zadzwonił do Magdy i umówił się z nią na kolację w jedynej w miasteczku restauracji – Nowomiejskiej – wciąż zastanawiając, czy dobrze robi. Magda, do niedawna była jeszcze etatową dziennikarką w lokalnej gazecie „Miejskie Echo”, a od dwóch miesięcy pracowała już na własny rachunek, pisząc do portali internetowych i dwóch magazynów ogólnokrajowych. Była jego radością, ale i utrapieniem zarazem. Był pewien, że zakochał się w niej po uszy, ale jednocześnie ta miłość onieśmielała go, wprawiała w zakłopotanie. Łukasz panicznie bał się tego uczucia i starał się trzymać go na wodzy. Tłumaczył to sobie tak, że skoro on przekroczył już pięćdziesiątkę, a ona jest młodsza od niego o blisko dwadzieścia lat, to nie jest możliwe, aby taki związek miał szansę przetrwać dłuższy czas. To się nie może udać – ta myśl niczym bumerang powracała mu wciąż w głowie, wywracając do góry nogami poukładany do tej pory świat. A co będzie – zastanawiał się – jak dobiję do sześćdziesiątki i zmienię się w starego dziada? Ta wizja go przerażała. Nadgryziony zębem czasu facet z wystającymi włosami z uszu, może już lekko przygarbiony, z tabletkami viagry w kieszeniach… I obraz jej w kwiecie wieku. Z drugiej strony nie potrafił sobie powiedzieć wprost, że skoro wciąż trapią go wątpliwości, to należy skończyć z tym w cholerę. Uciąć, zapomnieć, przestać myśleć. Że albo jedno, albo drugie. Pocieszał się jedynie tym, że w końcu uczucia nie da się tak wyłączyć, jakby to był jakiś cholerny ekspres do kawy. I kto tak naprawdę wie, co jest dla niego najlepsze? Jego wiara w potęgę uczucia nie była więc warta, jak sądził, funta psich kłaków i to go dodatkowo frustrowało. Był w końcu wyznawcą teorii, że los jest człowiekowi z góry pisany i chociażby stawało się na rzęsach, nie da się go oszukać. Można robić uniki, chować się, kluczyć, udawać, ale jeśli miał złamać nogę, to prędzej czy później i tak musi do tego dojść. Może więc teraz też najlepiej będzie, jeśli zda się właśnie na los? Z tą myślą znów westchnął głęboko i machnął ręką, jakby w ten sposób dało się odgonić dręczące go wątpliwości. A poza tym przyszło mu nagle myśl, że kto powiedział, że ona w ogóle by go chciała. Tym bardziej, że ostatnio jakoś dziwnie się wobec niego zachowywała.
Znowu oblał go pot. Po jaką cholerę w ogóle właził pod zimną wodę? Nic to nie dało. Przeniósł się z fotela w pokoju na balkon, na który nareszcie zajrzał cień. Nie objął jeszcze całego tarasu, przeciął go skośną granicą, wyznaczając ciemne miejsce w kącie, ale to wystarczyło Łukaszowi, by właśnie tam się umościć i wrócić do czytania. Podniósł zatem oparcie leżaka i sięgnął po książkę. Odszukał miejsce z zagiętym rogiem kartki i wbił wzrok w drobne literki. Jego umysł zarejestrował pierwsze zdanie, po czym w głowie błysnęła mu kolejny raz myśl o Magdzie. Wpatrując się nadal w tę samą stronicę, zaczął się zastanawiać, jakby to było, gdyby Magda przeniosła się do niego. Życie we dwoje jest znacznie ciekawsze, wiedział o tym, bo przecież raz już tego doświadczył. Kiedy tylko wypłynęło to nieoczekiwane wspomnienie, twarz Magiery przybrała smutny wyraz.
Teresę, późniejszą żonę, poznał właśnie w Kuźni, gdy pracował jeszcze w Katowicach w komendzie wojewódzkiej. Był wyróżniającym się gliną, dlatego to jego szefowie wysłali lata temu do zbadania pewnej okrutnej zbrodni, której dokonano w Kuźni. Magiera nie zawiódł, wytropił mordercę, a przy okazji poznał ówczesną miłość swojego życia – tutejszą bibliotekarkę. Dla miejscowych był już wtedy bohaterem. Długo więc się nie zastanawiał i poprosił ją o rękę. Dwa lata później jego żona popełniła samobójstwo…
Kolejny raz westchnął i zniechęcony odłożył w końcu książkę na posadzkę balkonu. Sięgnął po papierosy i zapalił. Zaciągnął się głęboko, po czym powoli wypuścił siwy kłąb dymu. Czytanie w tych warunkach jakoś nie wchodziło mu do głowy. Nie potrafił się skupić. Ponownie zaciągając się, wrócił myślami do Magdy. W gruncie rzeczy obecne rozwiązanie nie było złe. Magda mieszkała w pobliżu przy głównej drodze miasteczka w budynku zwanym od wieków wieżowcem – pięć pięter w otoczeniu samych niższych zabudowań – więc musiał się tak nazywać. Spotykali się codziennie, raz u niego, raz u niej. I chociaż nie afiszowali się przesadnie ze swymi uczuciami, cała Kuźnia i tak wiedziała, że byli razem. W takim miejscu niczego nie dało się ukryć. Kiedy ktoś na jednym końcu miasteczka kichał, ktoś inny, po przeciwnej stronie, wołał: „Na zdrowie!”. Magiera był tego świadom, nie czuł się jednak z tym źle. Ludzkie gadanie i ploty nigdy go specjalnie nie obchodziły. Bardziej chodziło mu o Magdę. Urodziła się tutaj, stąd pochodziła jej rodzina. Bał się więc, że w końcu ktoś zacznie jej przygadywać, a to nigdy miłe nie było, zwłaszcza dla kobiety.
A może się mylił? Przez chwilę zastanawiał się nad tym, aż w końcu postanowił, że porozmawia o tym z Magdą przy kolacji. Najwyższa pora, aby coś w końcu zdecydować.
– A teraz mała drzemka, kolego – mruknął do siebie.
Zgasił niedopałek w puszce po coli i przymknął oczy. Nareszcie było mu dobrze. Jego oddech stał się płytszy, bardziej spokojny. Wystarczyło kilka minut i sen, niczym leniwie płynąca mgła, zaczął się zakradać w jego umysł. Jeszcze kilkadziesiąt sekund i Łukasz odpłynąłby w drzemkę, gdyby nie to, że nagle ktoś zaczął przeraźliwie krzyczeć.
Do tej pory wydawało się, że nawet ptaki gdzieś odfrunęły. Mimo środka dnia wokół panowała upiorna cisza. Krzyk wydawał się więc zupełnie surrealistyczny. Jakby na pogrzebie ktoś zadął w puzon.
Łukasz poderwał się z miejsca strącając przy tym dłonią puszkę z niedopałkami, a ta potoczyła się na brzeg balkonu i spadła z metalicznym brzękiem na parter. Przez chwilę słychać było jeszcze, jak toczy się po betonowej posadzce, aż znowu wokół zaległa upiorna cisza. Magiera nasłuchiwał z mocno bijącym sercem. Wszystkiego mógł się spodziewać, ale nie takiej pobudki. Im dłużej to trwało, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że krzyk musiał jedynie mu się przyśnić. Mogło tak być, skoro balansował na granicy jawy i snu. Uspokojony tą myślą z ulgą wypuścił z płuc powietrze, i wpatrując się bezmyślnie w sufit tarasu drugiego piętra, czekał cierpliwie, aż przestraszony krzykiem sen znowu powróci i odetnie go od cholernego upału. Wtedy wrzask się powtórzył. Tym razem brzmiał jednak nieco inaczej – jakby krzyczała inna osoba.
– Jasna cholera! – zaklął pod nosem Magiera, wstając energicznie z leżaka. – Co się znowu dzieje?
Blok, w który mieszkał zasiedlało w sumie kilkanaście rodzin. Na ogół byli to bardzo spokojni ludzie. W większości w średnim wieku albo zbliżonym do jego. W ciągu tygodnia większość lokatorów pracowała, a w budynku pozostawały jedynie starsze osoby i te, które, tak jak Łukasz, pracowały na własny rachunek. Ale takich, razem z nim, było zaledwie troje. Teraz, w wakacje, było jednak nieco inaczej i Magiera przekonany był, że to właśnie z jego budynku, z któregoś z mieszkań, dobiegł ten przeraźliwy krzyk, a może nawet wołanie o pomoc.
Podszedł do balustrady balkonu, wychylił się raz w jedną, raz w drugą stronę, ale mimo wysiłków niczego szczególnego nie dostrzegł. Było jak zawsze: po lewej stronie, w odległości nie większej niż sześćset, siedemset metrów od bloku prężyły się w równej linii strzeliste buki, topole i świerki wyznaczając granicę lasu. Przed nim ziała pustką łąka porośnięta morzem żółtych dmuchawców. Tuż przed blokiem raził zaś nienaturalną ciszą równie pusty plac zabaw dla dzieciaków i przylegający do ściany budynku, ogrodzony starą zardzewiałą siatką plac, pod którym znajdowała się nieczynna od lat kotłownia. I nigdzie żywego ducha. Nikt nawet nie wyglądał z okien. Zupełnie, jakby był jedyną żywą w tym momencie osobą w całym bloku.
A jednak ktoś krzyczał.
Zdziwiony i zły, że coś przerwało mu tak smakowicie zapowiadającą się drzemkę Magiera wrócił do pokoju. Z całą pewnością powietrze było tu cięższe niż na zewnątrz. Ta myśl dotarła do niego niemal równocześnie z nagłym odgłosem głuchego dobijania się do drzwi. Łomot sprawił, że jego serce kolejny raz w ciągu paru zaledwie minut zaczęło szamotać się ze strachu.
– Zaraz! Już idę! – krzyknął, a pod nosem już ciszej dodał: – Komuś chyba ten upał zaszkodził.