Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sezonowa miłość - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
29,40 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sezonowa miłość - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 569 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Wró­ciw­szy do ho­te­lu pani Tuś­ka raz jesz­cze prze­li­czy­ła pie­nią­dze. Mia­ła całe czte­ry­sta ru­bli, bo w Kra­ko­wie sta­ra­ła się nie ku­pić nic prócz rze­czy nie­zbęd­nych dla sie­bie i Pity.

Trzy ka­pe­lu­sze, dwie pa­ra­sol­ki, czte­ry me­try apli­ka­cji, kil­ka par bu­ci­ków bia­łych i sza­rych (tych karls­badz­kich), za któ­re w War­sza­wie za­pła­ci­ło­by się trzy, czte­ry razy tyle…

Za to ani ona, ani Pita przez dwa dni nie ja­dły obia­du. Piły kawę, ja­dły ciast­ka, na­wet i szyn­kę przy­nie­sio­ną w se­kre­cie pod pe­le­ry­ną do ho­te­lu. Oszczęd­ność przede wszyst­kim! – Tuś­ka znio­sła na­wet afront po­ko­jo­wej, któ­ra zna­la­zł­szy koło umy­wal­ni za­tłusz­czo­ny pa­pier z okraw­ka­mi szyn­ki, prze­sta­ła jej mó­wić "ja­śnie pani".

Lecz Tuś­ka i ten cios dźwi­gnę­ła z he­ro­izmem.

Prze­chy­liw­szy się przez okno, wsłu­chi­wa­ła się w ję­czą­ce me­lo­die ma­riac­kie­go hej­na­łu. Uda­wa­ła, że ją to zaj­mu­je nad wy­raz. W grun­cie rze­czy jed­nak cier­pia­ła nad za­ni­kiem sza­cun­ku u wy­kroch­ma­lo­nej ho­te­lo­wej słu­gi i z cier­pie­nia tego wy­kwitł (jak zresz­tą zwy­kle w ta­kich ra­zach) żal – do męża.

– Przez nie­go – po­my­śla­ła – i przez to, że się mu­szę oszczę­dzać i mam mało pie­nię­dzy. Pita spa­ła opa­ko­wa­na pa­pa­ta­cza­mi i droż­dżo­wy­mi ciast­ka­mi. Roz­rzu­ci­ła do­ko­ła sie­bie prze­ście­ra­dła i całą masę de­li­kat­nych i zło­tych, jak źdźbła żyta, wło­sów. Tuś­ka zbli­ży­ła się do śpią­cej cór­ki i ma­chi­nal­nie na­rzu­ci­ła na nią prze­ście­ra­dło.

– Wiecz­nie się roz­kry­wa – po­my­śla­ła pra­wie ze zło­ścią.

Po­wró­ci­ła znów do okna i wzro­kiem ogar­nę­ła ol­brzy­mią prze­strzeń Ryn­ku, na któ­rej dźwi­ga­ła się ja­sno oświe­tlo­na do­łem masa Su­kien­nic. Zda­wa­ło się, że jest to ja­kieś ol­brzy­mie mau­zo­leum, ob­sa­dzo­ne do­ko­ła grzę­dą świe­tla­nych tu­li­pa­nów. I co­raz da­lej, po Ryn­ku wzno­si­ły się bu­kie­ty żół­ta­wych świa­teł, prze­cię­tych na­gle bru­tal­ną li­nią bia­łej, ośle­pia­ją­cej lam­py łu­ko­wej. Na bru­ku czer­nia­ło mro­wi­sko lu­dzi i pły­nę­ły jak sza­lu­py tram­wa­je. Ostry od­głos dzwon­ka szar­pał ner­wy. Niby to były wszyst­kie wzię­te ra­zem od­ru­chy ży­cio­we, a prze­cież ja­kaś bez­brzeż­na pust­ka, nuda i sza­rość przy­sła­nia­ła wszyst­ko sza­rym, nie­prze­nik­nio­nym ca­łu­nem.

Tuś­ka wle­pi­ła swe oczy w pło­ną­ce bu­kie­ty lamp i znów ma­chi­nal­nie ob­li­cza­ła pie­nią­dze.

– Czte­ry­sta ru­bli to pięć­set gul­de­nów.

I za­raz przy­szła jej myśl ostra i nie­mi­ła:

– Gdzie ja po­dzia­łam już oko­ło stu ru­bli?

Za­czę­ła na­tę­żać umysł wspo­mnie­nia­mi wy­da­wa­nych pie­nię­dzy.

– Mu­sie­li mi ukraść, czy co…

Aż nią tar­gnę­ło – zda­wa­ło się jej, że ja­cyś zło­czyń­cy ob­dar­li ją żyw­cem ze skó­ry i taką ob­dar­tą po­zo­sta­wi­li na sło­tę i spie­ko­tę słoń­ca.

– Mu­sie­li mnie gdzieś okraść.

Lecz po­wo­li przy­cho­dzi­ła re­flek­sja.

– Nie, nie… zo­ba­czy­my…

Li­czy­ła te­raz cy­fry i do­li­czy­ła się rze­czy­wi­ście wy­da­nych pie­nię­dzy.

– Ład­nie bę­dzie, je­że­li tak da­lej pój­dzie… nim do­ja­dę do Za­ko­pa­ne­go, nie będę mia­ła cen­ta przy du­szy.

Znów ogar­nę­ła ją złość na męża.

– Przez nie­go mu­szę się mar­twić i ner­wy so­bie tar­gać.

Nogi ją bo­la­ły.

Usia­dła na krze­śle wsta­wio­nym we fra­mu­gę okna. Opar­ła ło­kieć, z któ­re­go zsu­nę­ła się nie­bie­ska fla­ne­lo­wa ma­tin­ka, i pa­trza­ła cią­gle w prze­strzeń. Lecz te­raz nie li­czy­ła lamp i nie rów­na­ła siły świa­tła ze świa­tłem lamp pło­ną­cych na uli­cach War­sza­wy – cof­nę­ła się jak­by wstecz, jak­by w głąb sie­bie i mimo chę­ci i woli za­czę­ła prze­ży­wać swo­je co­dzien­ne, zwy­kłe ży­cie, tam na Wa­rec­kiej, na dru­gim pię­trze, we wnę­trzu nie­wiel­kie­go miesz­ka­nia, w któ­rym tło­czy­li się w kil­ko­ro, za­wsze skry­ci, nie­uf­ni, jak­by wszy­scy w nie­do­mó­wie­niach i do­my­słach po­grą­że­ni. Ten brak szcze­ro­ści był zna­mien­ną ce­chą ca­łe­go ich po­ży­cia. Każ­de dziec­ko mia­ło już w so­bie to coś "mię­dzy li­nia­mi", cze­go nie wy­ka­zy­wa­ło w chwi­li na­wet, zda się, naj­ser­decz­niej­szej.

Czy szło to od mat­ki, czy od ojca, tego zba­dać nikt nie mógł, bo po­mię­dzy Tuś­ką a jej mę­żem było pod tym wzglę­dem wiel­kie po­do­bień­stwo, nie­le­d­wie iden­tycz­ność mo­ral­na.

– Za­wsze po­li­ty­ku­je­my… – my­śla­ła nie­raz Tuś­ka i gdy ca­ło­wa­ła w gło­wę wy­cho­dzą­ce­go z domu do szko­ły syna, czu­ła, że to "po­li­ty­ka", to pod­da­nie się grzecz­ne chłop­ca i to jej niby roz­ser­decz­nio­ne zbli­że­nie, ten wia­tyk na dro­gę… W cia­snym miesz­ka­niu, gdzie naj­lep­szy po­kój stał pust­ką, "sa­lo­nem" ochrzczo­ny i za­sta­wio­ny masą palm i fi­ku­sów, nikt z tych lu­dzi kil­kor­ga nie obi­jał się o dru­gie­go mo­ral­nie ani fi­zycz­nie i nikt ni­ko­mu prze­mo­cą do du­szy się nie wdzie­rał.

Ob­cho­dzi­li się ci­cho i mie­li dla sie­bie zdaw­ko­we uśmie­chy.

Gdy po­więk­szy­ło się ich gro­no o jed­ną jesz­cze żywą isto­tę, przyj­mo­wa­no ją z pew­ną kur­tu­azją, ście­śnia­jąc się tyl­ko tro­chę na prze­strze­ni ży­cio­wej.

– Tak bę­dzie naj­le­piej, ci­cho i spo­koj­nie – zda­wa­li się mó­wić do sie­bie wszy­scy, gdy zgro­ma­dzi­li się przy obie­dzie lub wie­czor­nej her­ba­cie.

Roz­ma­wia­li wte­dy, ale była to roz­mo­wa nie po­ru­sza­ją­ca nig­dy tej dru­giej war­stwy ich dusz.

Zda­wa­ło się, że czy­nią to przez de­li­kat­ność, a była to, zda się, trwo­ga, aby nie uj­rzeć na­gle wła­ści­wych swych rusz­to­wań.

Błę­dy i na­ło­gi dzie­ci, jak­kol­wiek pod po­kryw­ką grzecz­ne­go uło­że­nia scho­wa­ne, ist­nia­ły nie­mniej groź­ne i tra­gicz­ne. Nie po­ru­sza­ło się nig­dy ich kwe­stii, ob­cho­dzi­ło się mimo, tak jak ich skro­fu­licz­ne ten­den­cje or­ga­ni­zmu…

– Tak bę­dzie naj­le­piej.

Zwol­na wy­ję­cza­ła dzie­wią­ta na miej­skich ze­ga­rach. I znów z wy­ży­ny pruć za­czął po­wie­trze hej­nał, na­wo­ły­wał, ję­czał, roz­dzie­rał sa­mot­ne ser­ca, za­to­pio­ne w so­bie albo we wła­snych wspo­mnie­niach.

Przez myśl Tuś­ki prze­su­nął się "mąż" – ten chu­dy, ły­sa­wy męż­czy­zna – drob­ny, grzecz­ny, nie­po­zor­ny, któ­ry tak mało miej­sca w domu i ży­ciu zda­wał się zaj­mo­wać. Od lat ca­łych "nie wi­dzia­ła" go przed sobą. Był za­wsze obok niej, na­wet w chwi­lach zbli­że­nia. Nie przy­cho­dzi­ło jej na myśl spoj­rzeć na nie­go, do­pie­ro w chwi­li od­jaz­du spoj­rza­ła nań ca­ły­mi oczy­ma.

Stał na pe­ro­nie ko­le­jo­wym w swym zie­lo­na­wym, wy­sza­rza­nym pal­cie. Wy­szedł z biu­ra, aby od­pro­wa­dzić ją i Pitę. Wy­dał się jej dziw­nie mi­zer­nym i po­sta­rza­łym.

– Jedź, lecz się i uwa­żaj na sie­bie! – mó­wił do niej, wy­chy­lo­nej przez okno wa­go­nu.

Głos jego był ma­to­wy, ochry­pły.

Pa­trzył na nią spło­wia­ły­mi oczy­ma, oto­czo­ny­mi siat­ką zmarsz­czek, lecz zda­wał się jej nie wi­dzieć.

– A pisz!…

Chcia­ła i ona coś mu po­wie­dzieć, coś jak­by ser­decz­ne­go, nie mo­gła jed­nak na­pręd­ce zna­leźć nic od­po­wied­nie­go.

– Gdy­by jed­nak – za­czę­ła – to je­dze­nie w re­stau­ra­cji nie słu­ży­ło ci…

Lecz on uśmiech­nął się bla­do.

– Ach, nie… – wy­rzekł nie­dba­le – nie po­zwo­lę odejść ku­char­ce, do­pó­ki chłop­ców nie wy­ślę do

Ka­li­nów­ki. Będą je­dli w domu. Zresz­tą to za­le­d­wie ty­dzień.

– Ja też nie mó­wię o chłop­cach, cho­dzi mi o cie­bie…

Spoj­rzał na nią tro­szecz­kę zdzi­wio­ny i za­raz uśmiech­nął się uprzej­mie, lecz jak­by z przy­mu­sem, i po­chy­lił tro­chę gło­wę.

– Dzię­ku­ję ci, nie troszcz się o mnie. Ja mam zdro­wy żo­łą­dek…

Prze­cho­dził chło­piec roz­no­szą­cy pi­sma ilu­stro­wa­ne.

– Może ci co ku­pić? – za­py­tał.

W tej sa­mej chwi­li Pita wyj­rza­ła z wa­go­nu. Błą­dzi­ła roz­tar­gnio­nym spoj­rze­niem po pe­ro­nie, po pal­cie wy­tar­tym ojca, po jego bla­dym uśmie­chu, a po­li­czek je­den mia­ła wy­dę­ty an­giel­ski­mi cu­kier­ka­mi, któ­re wiecz­nie ssa­ła.

– A może Pita chce po­ma­rań­czę? – za­py­tał Że­brow­ski.

Na­tych­miast dziew­czyn­ka grzecz­nie bar­dzo od­po­wie­dzia­ła:

– Dzię­ku­ję ta­tu­sio­wi!

AIe on przy­wo­łał prze­kup­nia i wy­brał dwie duże po­ma­rań­cze, sil­nie czer­wo­ne. Wy­bie­rał sta­ran­nie, ma­ca­jąc skór­kę chu­dy­mi kle­ko­cą­cy­mi pal­ca­mi. Wresz­cie za­pła­cił i po­ma­rań­cze do okien­ka, w któ­rym wciąż jak w ra­mie bie­la­ła twarz Pity, pod­niósł.

– Pro­szę cię, moje dziec­ko…

Ale Pita uwa­ża­ła za sto­sow­ne ce­re­mo­nio­wać.

– Nie… nie… dzię­ku­ję…

Pani Tuś­ka wmie­sza­ła się z grzecz­ną in­ter­wen­cją:

– Ależ, moje dziec­ko, weź, sko­ro ta­tuś taki do­bry…

– Zrób mi tę przy­jem­ność – pro­sił oj­ciec.

Pita wzię­ła po­ma­rań­cze, lecz nie znik­nę­ła z nimi we wnę­trzu wa­go­nu. Sta­ła cią­gle przy oknie i na tle jej sza­re­go płasz­czy­ka te ogni­sto barw­ne owo­ce cią­gnę­ły oczy ma­lar­skim ślicz­nym kon­tra­stem barw.

Wy­mie­nie­nie tych uprzej­mo­ści, zda­wa­ło się, iż na chwi­lę wy­czer­pa­ło całą tę ro­dzi­nę, i wszy­scy umil­kli, nie ma­jąc już so­bie nic w chwi­li roz­sta­nia do po­wie­dze­nia.

Pani Tuś­ka my­śla­ła, iż źle ro­bi­ła nie bio­rąc na dro­gę lep­szej suk­ni. Pa­nie, któ­re wcho­dzi­ły do wa­go­nów, ubra­ne były świe­żo i ele­ganc­ko. Po­sta­no­wi­ła ubrać się w Kra­ko­wie via Cha­bów­ka-Za­ko­pa­ne ele­ganc­ko i zgrab­nie.

Mil­cze­nie prze­dłu­ża­ło się. Wi­docz­nie każ­de z tych troj­ga żyło w tej chwi­li w swo­im od­ręb­nym świe­cie.

Na­gle gwizd prze­raź­li­wy roz­legł się w po­wie­trzu – drzwi wa­go­nów za­trza­ski­wa­ły się po­śpiesz­nie, ktoś prze­la­ty­wał z dru­giej stro­ny po­cią­gu, wo­ła­jąc ochry­płym gło­sem.

Rów­no­cze­śnie Że­brow­scy obo­je ock­nę­li się z od­da­li, w któ­rej już znaj­do­wa­li się po­mi­mo po­bli­ża.

– Je­dzie­my?

– Tak…

Łań­cu­chy szczęk­nę­ły, za­ko­ły­sa­ły się wa­go­ny.

Pita, Tuś­ka i Że­brow­ski uśmie­cha­li się jed­na­ko­wo, bla­do, uprzej­mie.

– Bądź­cie zdro­we!

– Uca­łuj chłop­ców!…

– Tak… tak!…

Tuś­ka wy­su­nę­ła rękę, Że­brow­ski uści­snął ją, ku Pi­cie po­wiał ka­pe­lu­szem. Uprzej­mość ca­łej ro­dzi­ny zwięk­szy­ła się znacz­nie; wi­docz­nie chcia­no wy­ła­do­wać wza­jem­nie pew­ną ilość grzecz­no­ści, aby nic so­bie nie po­zo­stać dłuż­ny­mi. Po­ciąg za­czął drep­tać co­raz szyb­ciej, char­cząc, gda­ka­jąc gniew­li­wie. Że­brow­ski sta­nął na pe­ro­nie i cią­gle jed­na­ko uśmiech­nię­ty kła­niał się w stro­nę od­bie­ga­ją­ce­go wa­go­nu.

Dwo­je rą­czek dzie­cin­nych od­da­ło mu przez chwil­kę ukłon, na­stęp­nie po­wia­ło ku nie­mu ra­mię żony w sze­ro­kim rę­ka­wie pia­sko­wej weł­nia­nej bluz­ki, aż wresz­cie zni­kło wszyst­ko.

Że­brow­ski prze­stał się uśmie­chać; zda­wa­ło się, iż zdjął ten zdaw­ko­wy uśmiech jak­by ma­skę z twa­rzy i scho­wał go gdzieś da­le­ko w swym du­cho­wym za­na­drzu. I skrę­ciw­szy na miej­scu, me­cha­nicz­nym, bez­myśl­nym kro­kiem wy­szedł z pe­ro­nu.

…..

Tym­cza­sem pani Tuś­ka za­ję­ła miej­sce w prze­dzia­le dru­giej kla­sy. Na­prze­ciw niej usia­dła Pita, a ten spo­sób sia­da­nia, ele­ganc­ki, sztyw­ny, drew­nia­ny, był ca­łym po­ema­tem "ślicz­nie uło­żo­nej dziew­czyn­ki". Wy­ję­ła z kie­szon­ki pal­to­ci­ka czy­ściuch­ną chu­s­tecz­kę, roz­ło­ży­ła ją na ko­lan­kach i bia­ły­mi pa­lusz­ka­mi za­czę­ła obie­rać po­ma­rań­cze.

Pani Tuś­ka pa­trza­ła chwi­lę na cór­kę.

Gdy na­gle po­ciąg wy­je­chał na czy­ste pole, w ja­snym świe­tle wy­pły­nę­ła do­kład­nie gła­dziuch­na, mło­dziut­ka twa­rzycz­ka dziew­czyn­ki. Drob­ne ustecz­ka za­cię­te ni­kły pra­wie w żół­ta­wo­bia­łej ce­rze pre­ra­fa­elow­skie­go anioł­ka, cie­niuch­ne pa­sma wy­si­lo­nych wło­sków bra­mo­wa­ły czo­ło tro­chę po­dłuż­ne, wy­pu­kłe. Ja­sne rzę­sy za­kry­wa­ły oczy bla­do­błę­kit­ne, po­cęt­ko­wa­ne ru­dy­mi plam­ka­mi. Ca­łość dziew­czyn­ki była chłod­na, za­mknię­ta w so­bie – sil­nie już in­dy­wi­du­al­na.

– Do kogo ona po­dob­na? – my­śla­ła Tuś­ka. – Oczy moje… wło­sy nie­wia­do­me­go ko­lo­ru, twarz nad­to ścią­gła.

Na­gle dziec­ko roz­ło­ży­ło na rącz­ce ob­ra­ną i po­dzie­lo­ną na ćwiar­tecz­ki po­ma­rań­czę i jak­by różę krwa­wo­zło­ci­stą po­da­ło mat­ce.

– Pro­szę… ma­mu­siu – wy­rze­kła uprzej­mie.

Uśmiech bla­dy, zdaw­ko­wy, ten uśmiech, wy­ho­do­wa­ny tam, na Wa­rec­kiej, jak kwiat cie­plar­nia­ny, roz­sze­rzył wą­skie i tak spe­cjal­nie za­ci­śnię­te usta dziew­czyn­ki.

– Pro­szę, ma­mu­siu.

Tuś­ka ma­chi­nal­nie wzię­ła ćwiar­tecz­kę owo­cu i jak­by w zwier­cie­dle, na ustach swo­ich od­bi­ła uśmiech cór­ki.

– Dzię­ku­ję ci! A rów­no­cze­śnie my­śla­ła:

– Ależ to jego uśmiech, to cały oj­ciec!

Nie wi­dzia­ła w tej chwi­li sie­bie i nie czu­ła zwier­cia­dla­nej do­kład­no­ści, z jaką wy­raz twa­rzy cór­ki od­bił się na jej wła­snej twa­rzy.II

Prze­ję­cza­ła znów ja­kaś go­dzi­na nad ciem­ną głę­bią Ryn­ku.

Do stud­ni tej, wil­got­nej wiecz­nie i peł­nej nie­uchwyt­nej "chan­dry", wpa­dły te dźwię­ki obo­jęt­nie, jak­by szczęk łań­cu­chów mo­ta­ne­go w gó­rze, na wal­cu, wia­dra. Z wia­dra­mi, roz­pię­ty­mi na skrzy­dłach, po­chy­la­ło się nad tą stud­nią Prze­zna­cze­nie i wy­ła­wia­ło ze smut­nej stud­ni fale ludz­kich kon­wul­sji lub za­ni­ków – "ży­ciem" po­spo­li­cie na­zwa­ne.

Kon­wul­sją mó­zgu był w tej chwi­li żal Tuś­ki do męża za to, że tyl­ko taką, nie zaś więk­szą sumę zdo­łał dać jej "na Za­ko­pa­ne".

Wpraw­dzie wie­dzia­ła, z jaką trud­no­ścią zbie­rał i te pie­nią­dze, lecz to jej nie roz­bra­ja­ło.

Prze­ciw­nie, ogar­nia­ła ją pew­na po­gar­da te­raz, gdy go nie wi­dzia­ła przed sobą w znisz­czo­nym pal­to­cie i z po­kra­ja­ną bruz­da­mi twa­rzą.

– A wresz­cie mógł wziąć pal­to na wy­pła­ty – po­my­śla­ła wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi – ja to ro­bię, a ko­ro­na mi z gło­wy nie spa­da. Sko­ro mi da mie­sięcz­ną pen­sję na dom, za­no­szę ratę do kraw­co­wej i wszyst­ko jest w po­rząd­ku. Nie cho­dzę nig­dy jak dzia­dów­ka…

Za­sta­no­wi­ła się, iż za­nad­to zaj­mu­je się mę­żem i jego pal­to­tem.

– Niech so­bie robi, co chce. To prze­cież jego, nie moje pie­nią­dze…

Po­szła za mąż bez po­sa­gu, tak, mia­ła tyl­ko po­rząd­ną, oby­wa­tel­ską wy­pra­wę. Ale on wie­dział, że bie­rze pan­nę z do­bre­go domu i że musi "sta­rać się o to", aby mia­ła to, do cze­go przy­wy­kła.

"Sta­rał się" – i zda­je się, że to było zu­peł­nie na­tu­ral­ne.

Ona na­wza­jem sta­ra­ła się być do­brą żoną i do­brą mat­ką. Pła­ci­ła mu uprzej­mo­ścią za jego uprzej­mość. Ich świat we­wnętrz­no-ze­wnętrz­ny był w po­rząd­ku. Dwa­na­ście lat pil­no­wa­ła usil­nie, aby nic ze zby­tecz­nych i tar­ga­ją­cych spo­kój i pew­ną przy­ję­tą rów­no­wa­gę od­ru­chów nie wy­pły­nę­ło na po­wierzch­nię, pod któ­rą kry­li swe za­gad­ko­we gło­wy.

I dla­te­go z dumą osą­dzi­ła, że jest "stró­żem do­mo­we­go ogni­ska". Mimo to dziś wła­śnie i dla­te­go może głów­nie, iż od­da­li­ła się od owe­go "ogni­ska", prze­sią­kłe­go wil­go­cią bez­u­stan­nie zle­wa­nych wodą fi­ku­sów, palm i ro­do­den­dro­nów, czu­ła w so­bie ja­kiś nie­po­kój, coś nie­wy­raź­ne­go, tak jak­by pa­trza­ła na ja­kąś źle od­gry­wa­ną ko­me­dię z wy­so­kiej ga­le­rii.

Może dla­te­go, że dziś w cu­kier­ni prze­czy­ta­ła w jed­nej z ga­li­cyj­skich ga­zet ob­szer­ny fe­lie­ton, no­szą­cy w so­bie myśl, a na grzbie­cie ty­tuł "Sta­rzy i mło­dzi". Sze­re­gi li­te­rek drob­nych, usta­wio­nych rzę­da­mi, wy­wo­ły­wa­ły wie­czy­stą wal­kę po­mię­dzy tymi, któ­rzy od­cho­dzą, a tymi, któ­rzy przy­cho­dzą. "Dziś – tak jak zresz­tą za­wsze – oj­co­wie i dzie­ci, sta­rzy i mło­dzi, nie tyl­ko że się nie ro­zu­mie­ją, ale nie mają ocho­ty na­wet się po­ro­zu­mieć. A prze­cież po­win­ni żyć we wza­jem­nych wiel­kich ustęp­stwach, bio­rąc pod uwa­gę, że z tych ustępstw może wy­kwit­nąć dla wszyst­kich zro­zu­mie­nie Praw­dy ży­cio­wej. Je­śli star­si bó­lem do­świad­cze­nia Praw­dę tę zro­zu­mie­li, je­śli młod­si ogniem i siłą in­tu­icji Praw­dę od­ga­dli, toć po­win­ni wza­jem­nie od­dać ją so­bie i dzie­lić się nią z po­śpie­chem do­brych mę­dr­ców, któ­rzy nie chcą nieść swych mą­dro­ści do gro­bo­wej ciem­ni, lecz czy­nią z nich ja­sną lam­pę, pło­ną­cą z uczyn­ną chę­cią na świat cały".

Ta­kie były sło­wa i treść głów­na ar­ty­ku­łu.

– Wła­ści­wie, po co to pi­sać i o co im cho­dzi? U nas ży­je­my wszy­scy w zgo­dzie, a każ­de z nas, ro­dzi­ców, chęt­nie i o ile może, prze­ra­bia za­da­nia i do­po­ma­ga w na­uce dzie­ciom – my­śla­ła Tuś­ka.

– Za­pa­la­my ową lam­pę… – uśmiech­nę­ła się – za­pa­la­my nie­mal co dzień: ja nad fran­cusz­czy­zną Pity, on nad ma­te­ma­ty­ką chłop­ców.

Po­wsta­ła od okna rada, że zna­la­zła ja­kieś wyj­ście z koła, w któ­rym nie­spo­dzie­wa­nie błą­dzić za­czę­ła.

– I po co to pi­sać… mło­dzie­ży pod­su­wać my­śli, że jest nie zro­zu­mia­ną? Ta­kie ar­ty­ku­ły od­da­ją naj­gor­szą przy­słu­gę ro­dzi­nom. Nic wię­cej.

Prze­chy­li­ła się przez okno, aby je za­mknąć. Z dołu co­raz sil­niej wia­ła pleśń gro­bo­wa za­sty­ga­ją­ce­go po­wo­li ży­cia.

– Ma­la­rycz­ne mia­sto! – wstrzą­snę­ła się Tuś­ka.

Lecz rów­no­cze­śnie z owym od­czu­ciem dresz­czu, cza­ją­cej się zgni­łej fe­bry, coś nie­po­ję­te­go, a za­ra­zem na­der sil­ne­go, ucze­pi­ło się jej ra­mion.

Była to zgni­ła cie­plar­nia­na at­mos­fe­ra uta­jo­nej i grzecz­no­ścią po­kry­tej nie­pew­no­ści, jaka mo­ral­nie owie­wa­ła ją, ile razy w War­sza­wie po­wra­ca­ła do "domu" z za­miej­skiej wy­ciecz­ki.

Uczu­ła, że nig­dy nie poj­mie obec­ne­go sta­nu du­szy tego mia­sta, nad któ­rym z czer­pa­ka­mi na roz­pię­tych skrzy­dłach cze­ka­ło odzia­ne w czerń – jego Prze­zna­cze­nie.

– A zresz­tą… po co? – po­my­śla­ła za­my­ka­jąc okno.

Po­de­szła do sto­łu i za­czę­ła przy­glą­dać się ku­pio­nym apli­ka­cjom. Zmar­twi­ła się, że przy świe­tle go­rzej wy­glą­da­ją niż we dnie.

– Znów mnie oszu­ka­li – po­my­śla­ła ze zło­ścią.

Ma­nią jej była ta myśl, że ją wszy­scy okra­da­ją i oszu­ku­ją w ha­nieb­ny spo­sób.

Na­gle za­sta­no­wi­ła się.

W są­sied­nim nu­me­rze mó­wio­no gło­śno, co­raz gło­śniej, nie trosz­cząc się, iż drzwi, iro­nicz­nie za­sta­wio­ne ko­mo­dą, całe po­dziu­ra­wio­ne są jak rze­szo­to; przez te dziu­ry i szpa­ry fil­tro­wa­ły wy­ra­zy z do­kład­no­ścią zu­peł­ną. Od­zy­wa­ły się dwa gło­sy – mę­ski i ko­bie­cy.

Ten ostat­ni do­mi­no­wał, pod­kre­śla­ny cha­rak­te­ry­stycz­nym pod­cią­ga­niem nosa – for­pocz­tą pła­czu.

Zresz­tą było to na­wet dość tra­gicz­ne, tym tra­gicz­niej­sze, że głos mę­ski nie tra­cił ani na chwi­lę swo­bo­dy i raz przy­ję­te­go tonu.

Zda­wa­ło się, że to ktoś, wy­bor­nie wła­da­ją­cy lej­ca­mi, z wy­so­kie­go ko­zła pro­wa­dzi do­brze sprzę­gnię­tą czwór­kę i cią­gle jed­na­ką li­nią dro­gi raz wy­tknię­tej je­dzie, je­dzie bez chwi­li utra­ty rów­no­wa­gi.

Tak brzmiał głos mę­ski, spo­koj­ny, pew­ny sie­bie, mło­dy, ła­mią­cy się jesz­cze ni­ski­mi tony, to te­no­ro­wym brzmie­niem.

Lecz były to tyl­ko ozna­ki ze­wnętrz­ne, bo tak jak głos i cały cha­rak­ter był do­brze usta­wio­ny i nie­łam­li­wy we­wnętrz­nie.

Na­to­miast głos ko­bie­cy roz­wie­wał się i był nie­pew­ny. Ni to po­kor­ny, ni to ostry, ale cały prze­po­jo­ny na wskroś ko­bie­co­ścią. Sza­mo­ta­ło się to, otłu­ka­ło po ścia­nach ho­te­lo­we­go nu­mer­ku, ci­chło, peł­zło, pró­bo­wa­ło gro­zić, a w grun­cie rze­czy mia­ło w so­bie tra­gizm bez­bron­no­ści po­wsze­dniej, pod­nie­sio­nej wła­śnie tą po­wszed­no­ścią do roz­mia­rów bólu i ka­ta­stro­fy.

– No, tak… ale cóż bę­dzie z dziec­kiem? – py­tał głos ko­bie­cy.

– Co ma być?… będą z niej lu­dzie… – od­po­wia­da głos mę­ski.

Za­le­ga mil­cze­nie.

– Ona się czę­sto pyta o ta­tu­sia. Nie wiem, co jej od­po­wie­dzieć.

– Po­wiedz jej, że ta­tuś po­je­chał do Ame­ry­ki po po­sag dla niej.

– Ach, nie… tak nie moż­na. Ona taka ro­zum­na, taka spryt­na.

– No… cóż dziw­ne­go!

Par­sk­nię­cie śmie­chem.

– Moja cór­ka!

I dłu­gie mil­cze­nie. Ostat­nie tram­wa­je na Ryn­ku wpa­da­ją w tę ci­szę swym prze­raź­li­wym, sza­tań­skim gwiz­dem.

– Nie chciał­byś jej zo­ba­czyć? – pyta bo­jaź­li­wie ko­bie­ta.

– Ależ owszem, kie­dyś chęt­nie przy­ja­dę.

– Och! mó­wisz już tak trzy lata.

– No, to trud­no, nie je­stem pa­nem swej woli. Nie trze­ba było stąd wy­jeż­dżać.

– Jak­żeż nie mia­łam wy­je­chać? Mu­sia­łam!

– E!…

– Sam mnie na­ma­wia­łeś. Przy­rze­ka­łeś, że przy­je­dziesz na se­zon, na ślub…

– Tyl­ko, pro­szę cię, nie za­czy­naj tej kwe­stii. Chy­ba chcesz, że­bym za­raz uciekł…

Głos ko­bie­cy nie mięk­nie, sta­wia się tro­chę har­do.

– Tak, ja wiem… ty za­raz ucie­kasz. To naj­wy­god­niej.

– Pro­szę cię, je­stem zde­ner­wo­wa­ny.

– A ja!…

– Ty? czym? wie­dzie ci się do­brze, wy­glą­dasz wy­bor­nie, uty­łaś, po­dob­no do dziec­ka masz gu­wer­nant­kę fran­cu­ską.

– A ty się nie py­tasz, skąd mam na to wszyst­ko?

– Co mnie do tego, moja dro­ga. Znasz mnie i wiesz, że je­stem dys­kret­ny!

Aż hu­czy od tej dys­kre­cji i wy­god­nej po­li­ty­ki na­oko­ło płacz­li­we­go gło­su ko­bie­ty.

– Dys­kret­ny!…

– Spo­dzie­wam się. Inny na moim miej­scu nie mó­wił­by z tobą, od­wró­cił się, a ja za­wsze przy­cho­dzę, ile razy mnie we­zwiesz. Czy masz mi co do za­rzu­ce­nia? No… po­wiedz!… no… no…

Przez zęby za­ci­śnię­te pada:

– Dys­kret­ny!…

I za­raz ude­rze­nie pię­ścią, drob­ną pię­ścią w stół i wy­plu­te ra­czej niż wy­po­wie­dzia­ne:

– Pod­ły!…

– 0! o!… nie wiem, kto z nas dwoj­ga. Czy ty, któ­ra w tej chwi­li ci­skasz się jak prze­kup­ka, czy ja, któ­ry mimo wszyst­ko po­da­ję ci jesz­cze rękę i sta­ram się nie za­po­mi­nać, że je­steś mat­ką na­sze­go dziec­ka.

Wy­po­wie­dzia­ne to było wszyst­ko rów­no, bez unie­sie­nia, po­mi­mo owe­go "zde­ner­wo­wa­nia", o któ­rym była po­przed­nio mowa.

Ko­bie­ta znów upar­cie po­wta­rza:

– Dys­kret­ny!…

I wy­bu­cha sil­nym, za­wo­dzą­cym pła­czem.

W Tu­ś­ce bu­dzi się prze­ogrom­na so­li­dar­ność ko­bie­ca.

W jed­nej chwi­li i ści­śle ko­bie­cą in­tu­icją od­ga­du­je ca­łość i li­nię tej "hi­sto­rii", ogrom­nie zwy­czaj­nej i ogrom­nie przez to smut­nej.

Po­mi­mo miesz­czań­skiej mo­ral­no­ści, jaką jest opan­ce­rzo­na, czu­je, że tam­ta, przez drzwi łka­ją­ca ko­bie­ta, jest w pra­wie roz­ta­czać taką gło­śną roz­pacz i ma­ni­fe­sto­wać wiel­kość swe­go bólu. Nie ma bo­wiem w tym jęku nic bez­wstyd­ne­go ani na­rzu­ca­ją­ce­go się, jest tyl­ko łka­nie czło­wie­ka, przed któ­rym bez­li­to­śnie ob­ja­wi­ło się jego prze­zna­cze­nie, idą­ce na­prze­ciw nie­go z na­rzę­dzia­mi męki w wy­cią­gnię­tych dło­niach.

Lecz Tuś­ka nie od­czu­wa jesz­cze, iż tak być mu­sia­ło i że ta ko­bie­ta łka te­raz i ta­rza w bólu swą gło­wę o twar­de po­dusz­ki ho­te­lo­we­go łóż­ka, a du­szę w ca­łym polu cier­ni okwi­tłych krwią jej złu­dzeń, dla­te­go że je­den łań­cuch fak­tów wziął za­czą­tek przed wie­ka­mi w tym kie­run­ku i za­jął ją w swe ogni­wa, ją i jej łzy. Tuś­ka do tego punk­tu pa­trze­nia na ob­ja­wy ży­cia przez za­cząt­ki nie do­szła, bie­rze sam ob­jaw i w nie­go się wnu­rza gwał­tow­nym im­pe­tem swej wiecz­nie trzy­ma­nej na uwię­zi na­tu­ry.

– Dla­cze­go ona tyl­ko pła­cze? – my­śli wzbu­rzo­na. – Dla­cze­go ona nie po­wie mu wię­cej, wię­cej nad to "pod­ły", bo prze­cież to "wię­cej" aż się samo na usta pro­si?

A może wy­szedł, może uciekł, tak jak to bywa "naj­wy­god­niej". Nie, jest. Cho­dzi te­raz po po­ko­ju, cho­dzi pew­nym, rów­nym kro­kiem. Nie mówi jed­nak nic. Za­pew­ne ma minę zre­zy­gno­wa­ną i zno­si ten płacz z cier­pli­wo­ścią i wspa­nia­ło­ścią dys­kret­ną.

Tuś­ka nig­dy nie sta­nę­ła tak bez­względ­nie z ob­ja­wa­mi zwy­czaj­ne­go ży­cia. Pro­sto z domu ro­dzi­ców we­szła pod dach męża. Czy­ta­ła wie­le. Ale w książ­ce to pew­na ilość czar­nych li­te­rek mówi "ko­bie­ta pła­ka­ła" i to wszyst­ko. W ży­ciu taka gama szlo­cha­nia to sam przez się cały po­emat bolu, cała syn­te­za od­czu­cia, po­szar­pa­nia ży­cia i sto­cze­nia się na dno prze­past­nej czer­ni, na któ­rym już się nie klnie swej doli, nie gry­zie rąk za­ła­ma­nych, nie tar­ga się tak zwa­ne­go su­mie­nia, aby z nie­go na po­cie­chę wy­trzą­snąć choć­by kil­ka kro­pli krwa­wej wła­snej winy…

Lecz nie­mniej Tuś­ka wie­dzia­ła, że są ta­kie bole. Nie czu­ła ich, nie ro­zu­mia­ła ich ogro­mu, ale o ist­nie­niu ich mia­ła zu­peł­ną świa­do­mość. Na­gle to wi­do­wi­sko prze­czu­wa­ne zna­la­zło się w po­bli­żu niej z całą po­tę­gą i siłą. Nie wie­dzia­ła, jak je przy­jąć i ile wło­żyć z sie­bie w to, co się do­ko­ła niej roz­snu­wać za­czę­ło. Rzu­ci­ła się cała ner­wa­mi i du­szą w tę głąb, tra­cąc mia­rę i bez­stron­ność wi­dza.

– Dla­cze­go mu nie po­wie, że go nie­na­wi­dzi, że nim gar­dzi za tę dys­kre­cję, któ­rą on się tak pysz­ni. Wszak­że to ja­sne, że ktoś inny wy­cho­wu­je i łoży na jego dziec­ko. I on to przyj­mu­je… bo choć nie bez­po­śred­nio, ale za­wsze prze­cież, sko­ro to jego dziec­ko…

Na­gle przy­sta­nął i dał się sły­szeć jego głos:

– A masz pa­pie­ro­sy?…

Tuś­ka wstrzy­ma­ła od­dech.

– Co ona mu od­po­wie? Po­rwie się jak lwi­ca, może mu do gar­dła sko­czy, że on nie po­tra­fi na­wet usza­no­wać tej jej bo­le­snęj chwi­li, w któ­rej duch w łka­niach się roz­ła­mu­je i siat­ką nad cia­łem się roz­pi­na.

Lecz ci­sza zu­peł­na.

Tyl­ko po chwi­li – woń pa­pie­ro­sa do­by­wa się przez szcze­li­ny. Mu­sia­ła mu ge­stem wska­zać, gdzie były pa­pie­ro­sy. Za­pa­lił, a te­raz cho­dzi znów lek­ko, skrzy­piąc no­wy­mi praw­do­po­dob­nie bu­ta­mi.

Łka­nia ko­bie­ty przy­ci­cha­ją zwol­na.

Tuś­ka sia­da, przy­tu­lo­na do rogu ka­na­py, i słu­cha. Rów­no­cze­śnie wy­obra­ża so­bie i ją, i jego, tak daw­niej so­bie bli­skich, tak bar­dzo bli­skich.

A i to trze­cie po­mię­dzy nimi, ta mała dziew­czyn­ka, pie­lę­gno­wa­na przez fran­cu­ską gu­wer­nant­kę i ży­wio­na kosz­tem ko­goś nie­zna­ne­go…

To dziw­ne być musi uczu­cie, strasz­ne i peł­ne gro­zy, ka­zać ży­wić dziec­ko cu­dze…

To musi być peł­ne gro­zy i wiel­kie­go wstrę­tu do sa­mej sie­bie w cza­sie ta­kich bez­sen­nych, dłu­gich nocy.

Taki płacz wte­dy musi chwy­tać za gar­dło, jak ten, któ­ry do­go­ry­wa tam, za drzwia­mi w są­sied­nim nu­me­rze.

Lecz je­śli się ma przed sobą tego, któ­ry jest spraw­cą tej peł­nej gro­zy sy­tu­acji, gdy mu moż­na wy­pluć w oczy całą praw­dę i spa­lić ser­ce łza­mi…

Wte­dy się to wszyst­ko mówi, wte­dy się to wszyst­ko rzu­ca pro­sto w twarz tak szczel­nie ob­le­pio­ną ma­ską obo­jęt­no­ści i "nie­bra­nia nic na se­rio…"

Tuś­ka cze­ka, co bę­dzie da­lej. Zda­je jej się, że czy­ta ja­kąś po­wieść, że za chwi­lę od­wró­ci kar­tę i roz­pocz­nie się roz­dział, pe­łen siły i na­mięt­nej nie­na­wi­ści, że ta ko­bie­ta bę­dzie tą zbio­ro­wą ko­bie­tą, po­wsta­ją­cą z ca­łym ma­je­sta­tem prze­ciw ma­je­sta­to­wi siły obo­jęt­no­ści męż­czy­zny. Dy­szy tam od tej koń­co­wej wal­ki dwóch płci, tej jed­no­ści ro­ze­rwa­nej i żąd­nej po­łą­cze­nia.

Od Po­my­łek aż drży i ję­czy w prze­stwo­rzu. Błą­dzą i mylą się cią­gle w po­szu­ki­wa­niu jed­no­ści. W spo­tka­niach i pró­bach po­wsta­ją nowe ży­cia, lecz naj­czę­ściej to nie­har­mo­nij­ne wła­śnie zla­nie się dwóch istot w trze­cią jed­ną, to ten dy­so­nans, ta wal­ka, to rwa­nie się i uja­da­nie, roz­pacz­li­wie uwię­zio­ne w no­wej, nie­szczę­snej isto­cie…

Tam da­le­ko, w Ło­dzi, mała dziew­czyn­ka, zgrab­niuch­na fi­gur­ka o zdzi­wio­nych i tro­chę męt­nych źre­ni­cach i o sil­nie roz­wi­nię­tej in­te­li­gen­cji nie ocze­ki­wa­nych na klom­bie ustaw spo­łecz­nych kwia­tów.

Tak, tak, taka mała dziew­czyn­ka.

Pani Tuś­ka cała aż za­sty­gła w ocze­ki­wa­niu ka­ta­stro­fy. Ży­czy so­bie, aby tam­ta ko­bie­ta mia­ła siłę wiel­ką, mia­ła i swo­ją siłę, i jej, Tuś­ki, siłę od­we­tu choć­by słow­ne­go. Zda­je się jej, że to wła­śnie jest do­sko­na­ły mo­ment, je­dy­na chwi­la, w któ­rej może być mowa o ca­łej, peł­nej nie­na­wi­ści, nie­pra­wo­ści po­dob­ne­go po­stą­pie­nia.

Tuś­ka ma w so­bie w tej chwi­li chęć i siłę świe­żą, bo nig­dy nie po­trze­bo­wa­ła zu­ży­wać jej w tym kie­run­ku. Jej za­tar­gi ci­che z mę­żem były zu­peł­nie in­nej na­tu­ry. Nie było w nich nic ogól­no­ludz­kie­go ani tego ta­jem­ni­cze­go i groź­ne­go, ja­kie drży tam, przez ścia­nę.

Więc…

Łka­nie pra­wie zu­peł­nie cich­nie.

Sły­chać tyl­ko jęk sła­by – ot, jak­by po­strze­lo­ne zwie­rzę skar­ży­ło się gdzieś w głę­bi lasu.

– Cze­mu ona pła­cze? cze­mu nie mówi?

Lecz te­raz sły­chać kro­ki męż­czy­zny ci­che i układ­ne.

– Ki­ciąt­ko!… – mówi męż­czy­zna – niech ki­ciąt­ko nie pła­cze.

Przez Tuś­kę prze­bie­ga mróz od tych kil­ku słów.

Taki słod­ki, miły głos. Ta­kie pro­ste sło­wa, i to "ki­ciąt­ko" nig­dy nie sły­sza­ne. Zu­peł­nie jak­by ktoś ak­sa­mit­ną łap­ką gła­dził, pie­ścił, tu­lił.

– Ki­ciąt­ko!…

– Och, ty!… ty!…

I po­tem pra­wie szep­tem jesz­cze wśród łka­nia:

– Mój! mój!…

…..

– Jak? co?

Więc nic. Żad­nych wy­rzu­tów? Żad­nej siły? Żad­ne­go ma­je­sta­tu? Żad­nych wro­gów na­prze­ciw sie­bie, zie­ją­cych wie­czy­stą nie­na­wi­ścią i męką?

Ta­kie mar­ne sło­wo wznie­ca­ją­ce dresz­cze, jed­no "ki­ciąt­ko" i za­raz za­rzu­ca­nie na szy­ję rąk, prze­mo­czo­nych łza­mi, przy­tu­le­nie twa­rzy, jesz­cze go­rą­cej i na­brzmia­łej od tar­za­nia się po roz­rzu­co­nych do­ko­ła wło­sach.

I to wszyst­ko dla jed­ne­go sło­wa.

– Tak – ale ja­kie to! ja­kie!

Wszyst­ko jed­no! ona nie po­win­na była, nie po­win­na.

Tak my­śli Tuś­ka, tak c h c e my­śleć Tuś­ka, bo w grun­cie rze­czy dru­ga jej war­stwa my­śli coś zu­peł­nie in­ne­go, my­śli owym dresz­czem, a ra­czej od­czu­ciem owe­go dresz­czu, jaki prze­jął ją, gdy sły­sza­ła to pro­ste, a tak ak­sa­mit­ne sło­wo: "ki­ciąt­ko".

Tym­cza­sem tam, prze­ze drzwi, aż się roz­szem­ra­ło od po­ca­łun­ków i do­brych słów.

– Więc – mój! dla­cze­goś o mnie za­po­mniał? – po­ca­łuj!… jak daw­niej… pa­mię­tasz? – zwłasz­cza to "pa­mię­tasz".

To ona!

A on?

Nie­wie­le słów, lecz ręce za­rzu­cił na jej szy­ję, wło­sy gła­dzi i mówi:

– Ki­ciąt­ko… a złe, a ład­ne za­wsze…

W Tu­ś­ce coś się aż kłę­bi, aż uno­si od sprzecz­nych uczuć. Za gar­dło ją chwy­ta niby roz­rzew­nie­nie nie­okre­ślo­ne, któ­re­go za­na­li­zo­wać nie umie, ja­kiś żal, złość, po­gar­da dla sie­bie, dla tam­tej prze­ba­cza­ją­cej, dla ko­biet w ogó­le. Prze­ba­cza, sła­nia się w ra­mio­na. Och! głu­pia! nędz­na!

Ta­kie­go po­zo­ru chwy­ta się Tuś­ka, aże­by po­kryć nim wzru­sze­nie, dreszcz, żal i to coś, jak­by za­zdrość cze­goś nie­zna­ne­go, a prze­cież peł­ne­go okry­tej dla niej bry­lan­to­wą za­sło­ną stro­ny ży­cio­wej.

Więc po­ry­wa się i przez chwi­lę tra­ci pra­wie przy­tom­ność z pod­nie­ca­ją­ce­go ją uczu­cia gnie­wu.

– Nędz­na, prze­ba­czy­ła!…

Do dzwon­ka się rzu­ca i przy­ci­ska gu­zik.

Tak, tak, to bez­wstyd ta­kie prze­ba­cze­nie, ta ko­bie­ta ma, na co za­słu­ży­ła. Do­brze zro­bił, że ją opu­ścił.

Wcho­dzi po­ko­jo­wa, ta sama, któ­ra stra­ci­ła sza­cu­nek dla Tuś­ki za to, że Tuś­ka przy­no­si w pa­pie­rze szyn­kę do ho­te­lu. Tuś­ka pra­gnie zre­ha­bi­li­to­wać się w oczach tej dziew­czy­ny.

– Pro­szę iść do tam­te­go nu­me­ru i po­wie­dzieć tym pań­stwu, żeby się in­a­czej za­cho­wy­wa­li. Nie je­stem przy­zwy­cza­jo­na zno­sić coś po­dob­ne­go!

Dziew­czy­na pa­trzy sze­ro­ko roz­war­ty­mi oczy­ma na wzbu­rzo­ną twarz Tuś­ki.

– Pro­szę pani…

– Pro­szę iść…

– Do­brze, pro­szę ja­śnie pani!

Roz­ka­zu­ją­cy gest, wspa­nia­ła mina na­pra­wi­ły to, co ze­psu­ło pół fun­ta szyn­ki. Dziew­czy­na wy­su­nę­ła się ci­cho i za chwi­lę sły­chać było, jak szep­tem coś prze­kła­da­ła w są­sied­nim po­ko­ju, tłu­ma­czy­ła "tym pań­stwu"…

Roz­legł się szcze­ry, ser­decz­ny wy­buch śmie­chu i rów­no­cze­śnie po­kor­ne pra­wie tłu­ma­cze­nie się ko­bie­ty:

– Ale cóż zno­wu? Ta pani zwa­rio­wa­ła?… My prze­cież nie ro­bi­my nic złe­go!…

Tuś­ka drża­ła te­raz jak w fe­brze i cho­dzi­ła go­rącz­ko­wo po po­ko­ju, po­trą­ca­jąc me­ble.

Nie­na­wi­dzi­ła i sie­bie, i ich, tych dwo­je, któ­rym czu­ła, że wy­rzą­dza krzyw­dę, obe­lgę, że po­licz­ku­je tam­tą ko­bie­tę nie­słusz­nie, bo prze­cież była w pra­wie prze­ba­czyć, gdy chcia­ła.

Męż­czy­zna za­de­cy­do­wał na­gle.

– Chodź­my stąd. I tak chcia­łem coś zjeść. Przej­dzie­my się.

– Do­brze, chodź­my. To ja­kaś zła ko­bie­ta ta pani!

Wy­cho­dzą.

…..

Zła ko­bie­ta. Te­raz ko­lej na Tuś­kę znieść tę obe­lgę, ten po­li­czek, za­da­ny sło­wem ko­bie­ty jej du­cho­wej isto­cie.

Gdzieś nie­gdyś czy­ta­ła, że naj­pierw­szym obo­wiąz­kiem ko­bie­ty jest… być do­brą. A ona była złą.

Na próż­no pra­gnie utwier­dzić się w prze­ko­na­niu, iż po­stą­pi­ła słusz­nie, mo­ral­nie, etycz­nie. Nie chcia­ła słu­chać szme­ru piesz­czot i po­ca­łun­ków – ona, ko­bie­ta mo­ral­na i nie­po­szla­ko­wa­na. Przy tym te piesz­czo­ty były z jed­nej stro­ny wy­łu­dzo­ne pod­stę­pem i ob­łu­dą, z dru­giej stro­ny do­zwo­lo­ne głu­pią sła­bo­ścią i bra­kiem god­no­ści wła­snej. Były więc zu­peł­nie ka­ry­god­ne i za­słu­gi­wa­ły na wy­pę­dze­nie z cie­płe­go krę­gu, w któ­rym prze­by­wa­ją lu­dzie uczci­wi.

Obo­wiąz­kiem ko­bie­ty być do­brą.

Po­wo­li za­pa­da­ła do­ko­ła Tuś­ki ci­sza. Tram­wa­je prze­sta­ły roz­dzie­rać po­wie­trze gwiz­dem. Mar­twe mia­sto ukła­da­ło się co­raz sen­niej, co­raz wy­god­niej w swo­jej mar­two­cie.

I du­sza jego ka­mie­nia­ła, zda się, dźwi­ga­jąc te­raz co­raz wy­żej, i roz­po­ście­ra­ła prze­ogrom­ne skrzy­dła, cięż­kie, na­bi­te kró­lew­ski­mi klej­no­ty i ża­ło­bą pa­ję­czyn, roz­snu­tych wśród mil­czą­cych sar­ko­fa­gów.

Tuś­ka prze­sta­ła cho­dzić i przy­tu­li­ła się do ścia­ny, sza­rze­jąc w swej po­dróż­nej suk­ni na tle żół­te­go obi­cia.

Świe­ca do­ga­sa­ła w lich­ta­rzu, rzu­ca­jąc po­szar­pa­ne bły­ski.

Przez twarz Tuś­ki jak przez chmu­rę, prze­wi­ja­ły się roz­ja­śnie­nia dziw­ne, nie­uchwyt­ne, to znów za­pa­da­ła na nią jak­by ma­ska po­pio­łu, sta­rze­ją­ca ją na­gle w jed­nej chwi­li.

Coś w niej mi­ga­ło, wal­czy­ło, było nie­pew­ne, nie wie­dzia­ło, jak so­bie po­ra­dzić z tymi no­wy­mi prze­ja­wa­mi ży­cio­wych starć i ła­pek, do­bro­wol­nych ukła­dów, któ­re bo­daj czy nie są tre­ścią owych nie­do­po­wie­dzia­nych, a pod­sta­wo­wych po­tęg, sta­no­wią­cych isto­tę ludz­kie­go ist­nie­nia.

Tyl­ko na to trze­ba sił ogrom­nych i cof­nię­cia się wstecz, poza to wszyst­ko, co ta­kim wa­łem nie­prze­by­tym wznio­sło się do­ko­ła nas wszyst­kich!

…..

Złą była ko­bie­tą przed chwi­lą. Czu­ła to i ro­zu­mia­ła do­brze. Nie mia­ła w so­bie bia­łej i ja­snej wy­ro­zu­mia­ło­ści do­brej wróż­ki, snu­ją­cej do­bro­czyn­ne pro­mie­nie rąk nad chwi­la­mi, któ­re osu­sza­ją łzy i w ciem­nię smut­ku świe­tla­ne pro­mie­nie wpro­wa­dza­ją. Ka­za­ła zejść tej ko­bie­cie w po­gar­dzie spoj­rzeń służ­by ho­te­lo­wej, a uczy­ni­ła to pra­wie bez­przy­tom­nie, pod wpły­wem ni to sza­leń­stwa wzgar­dy, ni to gnie­wu, ni to za­wi­ści. Dla­cze­go to uczy­ni­ła – nie wie sama.

Co oni jej szko­dzi­li, ci dwo­je za ścia­ną, osu­sza­ją­cy łzy po­ca­łun­ka­mi, a zwłasz­cza ta nędz­na ko­bie­ta, roz­sz­lo­cha­na i taka po­dat­na do przy­ję­cia jał­muż­ny piesz­czo­ty i do­bre­go sło­wa.

Była to chwi­lo­wa ułu­da szczę­ścia ci­che­go, wtu­le­nie się w za­mknię­te ścia­ny, gra­ni­ce świa­ta w za­ci­śnię­tych na szyi ra­mio­nach…

Ona to wszyst­ko znisz­czy­ła, ro­ze­gna­ła jed­ną my­ślą pysz­ną i nie­ukró­co­ną. To na­wet, co mo­gło być pięk­ne, to wiel­kie prze­ba­cze­nie bez­gra­nicz­nej ko­bie­cej do­bro­ci zbez­cze­ści­ła brzyd­ką, po­dejrz­li­wą my­ślą ba­nal­nej ho­te­lo­wej awan­tu­ry.

Uczu­ła to w głę­bi du­szy jak cierń, jak kol­ce.

Wstyd ją ogar­nął ko­bie­cy.

Może pod­su­nę­ła im myśl, któ­rej na­wet nie mie­li.

Do­zna­ła ulgi na myśl, iż na dole, na ta­bli­cy, nie ka­za­ła pi­sać swe­go na­zwi­ska. Mia­ła bo­wiem w Kra­ko­wie da­le­ką ro­dzi­nę męża, ro­dzi­nę ubo­gą, taką, do któ­rej w ogó­le się nie przy­zna­je, bo odzież wy­tar­ta i ma­nie­ry fa­tal­ne, więc wy­raź­nie za­po­wie­dzia­ła, aże­by nie umiesz­czo­no jej na­zwi­ska w spi­sie go­ści.

– Nie do­wie­dzą się, jak się na­zy­wam! – po­my­śla­ła pra­wie z ra­do­ścią.

Lecz za­raz chcia­ła so­bie przy­znać ra­cję, bo upar­ta była i pysz­na na­wet wo­bec sie­bie sa­mej.

– Mu­sia­łam tak zro­bić – mu­sia­łam, choć­by przez wzgląd na Pitę…

Uszczę­śli­wio­na, że zna­la­zła pre­tekst, spoj­rza­ła na łóż­ko, na któ­rym le­ża­ła mała. Dziec­ko mia­ło oczy sze­ro­ko otwar­te, lecz le­ża­ło nie­ru­cho­me jak wo­sko­wa la­lecz­ka.

– Daw­no się obu­dzi­łaś? – za­py­ta­ła Tuś­ka.

– Nie­daw­no, ma­mu­siu!

Tuś­ka chcia­ła za­py­tać cór­kę, czy sły­sza­ła co­kol­wiek z tego, co za­szło, lecz wie­dzia­ła, że dziec­ko wy­śli­znie się jej grzecz­nie i nie po­wie praw­dy.

– Śpij, pro­szę cię. Już póź­no.

– Do­brze, ma­mu­siu!

Pita na­tych­miast za­mknę­ła oczy i dłu­gie, ja­sne rzę­sy za­pa­dły na ślicz­ne sza­fi­ro­we oczy.

Lecz wy­raz twa­rzy dziec­ka, zwłasz­cza ką­ci­ki jej bla­dych ustek kry­ły w so­bie ja­kiś za­gad­ko­wy, ta­jem­ni­czy wy­raz, któ­ry znik­nąć nie chciał. I Tuś­ka przed tym sfink­so­wym uśmiesz­kiem cór­ki czu­ła się bez­sil­ną, zmro­żo­ną, bo tam był ja­kiś sąd, coś in­stynk­tem kie­ro­wa­ne­go, coś kieł­ku­ją­ce­go, z cze­go ani to aniel­skie dziec­ko, ani ona sama zdać so­bie spra­wy nie były w sta­nie.IV

– Ma­muń­ciu… czy to to góry?

– Tak!

Po raz pierw­szy od chwi­li przy­jaz­du Pita za­py­ta­ła się o coś mat­ki.

Spo­za mgieł i pa­sem desz­czo­wych za­ry­so­wa­ły się wresz­cie te Gie­won­ty, Haw­ra­nie, Gu­ba­łów­ki wraz ze swy­mi wid­ma­mi o ska­mie­nia­łych, a tak roz­wiew­nych kon­tu­rach. ?le wi­dać te dźwi­ga­ją­ce się masy, ale du­chy ich roz­snu­wa­ją dżdży­ste opa­ry i prze­bi­ja­ją się czer­nią ko­so­drze­wi­ny, sre­brem jak­by za­sty­głych po­to­ków.

Pita za­trzy­mu­je się na środ­ku No­wo­tar­skiej uli­cy i pa­trzy.

Drob­na jej du­sza, du­sza ane­micz­ne­go, miej­skie­go dziec­ka, jak­by trwo­ży się i lęka tego ogro­mu nie­ru­cho­me­go, tak bli­skie­go, a prze­cież nie­do­ści­głe­go.

Stoi tak ślicz­na, kształt­na, w na­rzu­co­nym na ra­mion­ka ża­kie­ci­ku gra­na­to­wym; na ustach jej prze­wi­ja się cią­gle ten za­gad­ko­wy, iro­nicz­ny pół­u­śmie­szek ma­łe­go, a tym wię­cej ta­jem­ni­cze­go sfink­sa, i te­raz nie pyta już o nic, ani o na­zwy tych gór, ani o ich for­ma­cje, ani o to, co tak lśni na żle­bach, czy to śnieg, czy to sre­bro, lecz stoi i pa­trzy.

Tuś­ka tak­że pa­trzy, lecz w zu­peł­nie od­mien­ny spo­sób. Ogar­nia wzro­kiem ca­łość i pew­ne za­cie­ka­wie­nie mieszcz­ki do­mi­nu­je nad tym wra­że­niem barw lub kształ­tów.

– Ogrom­ne – my­śli – ale po co wła­ści­wie lu­dzie się na to dra­pią?

Czu­je jed­nak, iż gdy­by mia­ła to­wa­rzy­stwo i ko­stium, może za­ry­zy­ko­wa­ła­by się na taką wy­pra­wę.

– Tyl­ko… cóż… prze­cież sama z Pitą nie pój­dę!

I znów ogar­nia ją wiel­kie znu­dze­nie i uczu­cie nie tę­sk­no­ty, ale ja­kie­goś wy­sa­dze­nia z sio­dła.

Była już u le­ka­rza. Opu­ka­na, osłu­cha­na, idzie na­dzia­na re­cep­ta­mi i prze­pi­sa­mi. Wstą­pi­ła z Pitą do cu­kier­ni. Na we­ran­dzie, prze­sią­kłej od desz­czu wil­go­cią, wy­sie­dzia­ły się, zjadł­szy dużo cia­stek i opiw­szy się cze­ko­la­dą. Tro­chę go­ści krę­ci­ło się po cu­kier­ni, ale żad­ne­go oży­wie­nia nie było. Ar­mia kel­ne­rów me­lan­cho­lij­nie pod­pie­ra­ła ścia­ny. Ze skle­pów wy­zie­ra­ły bla­de i sen­ne twa­rze "pa­nów kup­ców".

– Czy tu tak za­wsze? – my­śla­ła Tuś­ka, je­dząc trze­ci mar­ce­pa­no­wy kar­to­fe­lek, na­dzie­wa­ny po­wi­dła­mi.

– Czy tu tak za­wsze? – my­śla­ła Pita, je­dząc czwar­te ciast­ko tor­to­we, po­sma­ro­wa­ne po­wi­dła­mi.

Fur­ki dud­ni­ły i trzę­sły nie­mi­ło­sier­nie prze­ra­żo­nych tą nie­spo­dzia­ną tor­tu­rą go­ści. Wi­dać było ręce ko­biet, ucze­pio­ne kon­wul­syj­nie drą­gów, któ­re pod­ska­ki­wa­ły szar­pa­ne ja­kąś wście­kłą mocą.

Na ścia­nie cu­kier­ni po­wia­ła czer­wo­na płach­ta.

– Co to ta­kie­go? – spy­ta­ła Tuś­ka prze­cho­dzą­ce­go kel­ne­ra.

– To te­atr. Ju­tro gra­ją.

– A!…

Ja­kaś na­dzie­ja wstą­pi­ła w ser­ce Tuś­ki. Całe miesz­czu­cho­stwo przy­nio­sła ze sobą ta czer­wo­na płach­ta pa­pie­ru. Te­atr – więc wie­czór spę­dzo­ny w at­mos­fe­rze kin­kie­tów, mu­zy­ki, świe­żej far­by afi­sza, per­fum, woni więd­ną­ce­go w ręku kwia­tu lub roz­grza­nych rę­ka­wi­czek, a po­tem ła­twe za­ję­cie my­śli – my­ślą in­nych.

Pita, za­pa­lo­na zwo­len­nicz­ka te­atru, nie mówi nic, lecz błę­kit­ne jej oczy nie opusz­cza­ją ani na chwi­lę ja­skra­we­go afi­sza.

Z da­le­ka czy­ta ty­tuł sztu­ki i cała dy­sze chę­cią zo­ba­cze­nia te­atru w Za­ko­pa­nem. Twa­rzycz­ka jej nie zmie­nia jed­nak wy­ra­zu., gdy sły­szy py­ta­nie mat­ki:

– A gdzież moż­na do­stać bi­le­ty?

W du­szach tych dwóch ko­biet, do­ro­słej i pod­ra­sta­ją­cej, za­chi­cho­tał wam­pir miej­ski, gnież­dżą­cy się wśród mu­rów i za­uł­ków ulic.

Roz­ję­czał się, ro­ze­grał, roz­tur­ko­tał, zio­nął cia­sno­tą, zde­ner­wo­wa­niem i wie­czy­stym na­pię­ciem wy­obraź­ni na­okół, a we­ran­da cu­kier­ni, stło­czo­ne ka­mie­ni­ce, za­sła­nia­ją­ce prze­stwór i syl­wet­ki gór, do­po­ma­ga­ły mu z całą mocą.

I gdy póź­niej obie ko­bie­ty wra­ca­ły po­wo­li do domu prze­sią­kłą desz­czem uli­cą, gdy przed ich ocza­mi wy­ła­niać się za­czę­ły wid­ma gór, a po­wia­ło od nich mil­czą­cym ma­je­sta­tem ogro­mu i świe­żo­ści, żad­nej z nich w oczach nie za­mi­go­ta­ło to "coś", co świe­tla­nym ogni­kiem po­bie­gło ku czer­wo­nej płach­cie te­atral­ne­go afi­sza.

Nie było kon­tak­tu tych dwóch dusz z du­szą przy­ro­dy, sta­ły one pra­wie mar­twe i tyl­ko zdzi­wio­ne, bez ści­śnie­nia ser­ca i po­trze­by zło­wie­nia szer­sze­go od­de­chu. Nic w nich nie za­trze­po­ta­ło spę­ta­ne­go i tak kor­nie zgnę­bio­ne­go w cuch­ną­cej woni miast.

Dziec­ko mil­cza­ło, zdję­te po­dzi­wem i nie śmie­ją­ce sfor­mu­ło­wać ca­ło­ści wra­że­nia, ja­kie od­nio­sło.

Ko­bie­ta my­śla­ła:

– Gdy­bym mia­ła to­wa­rzy­stwo, dla tego to­wa­rzy­stwa po­szła­bym może na wir­chy.

W grun­cie rze­czy jed­nak krew w nich krą­ży­ła le­ni­wo, a te dru­gie isto­ty, te "one" rze­czy­wi­ste i praw­dzi­we, wra­ca­ły umy­słem do po­wie­wa­ją­cej na we­ran­dzie roz­mo­kłej płach­ty te­atral­nej, któ­ra mia­ła je za­pro­wa­dzić w kra­inę płó­cien­nych, cuch­ną­cych smre­ków i stru­mie­ni, bia­łą far­bą na­ma­za­nych.

Od­czu­wa­ły, ro­zu­mia­ły tak na­tu­rę. Z nią, z tą pa­pie­ro­wą i cuch­ną­cą, wcho­dzi­ły szyb­ko w kon­takt i bez na­tę­ża­nia pły­wa­ły po po­wierzch­ni sztucz­ne­go staw­ku, na­peł­nio­ne­go let­nią wodą. Nie po­trze­bo­wa­ły zdo­by­wać się na wy­si­łek, je­den – je­dy­ny, któ­ry był­by wpro­wa­dził je w głę­bie oce­anu Pięk­na istot­ne­go i dał im moż­ność zla­nia ich dusz z du­szą przy­ro­dy.

Zmar­twia­ły wśród py­łów i ka­mie­ni miast, mar­two czu­ły i mar­twe były ich upodo­ba­nia…

…..

Przed nimi po­wo­li wy­ło­nił się cały łań­cuch gór, uło­żo­nych w trzy ostro od­ci­na­ją­ce się war­stwy.

I każ­da z nich mia­ła inny ton, jak trzy war­stwy szma­rag­du, sza­fi­ru i opa­lu.

Naj­bliż­sza – ta, któ­ra łą­czy­ła się ze szczy­ta­mi smre­ków, a miej­sca­mi spły­wa­ła ja­sno­zie­lo­ną stru­gą łąki, nik­ną­cej wśród will i do­mów, zie­lo­na była, ak­sa­mit­na, wy­raź­na i prze­ciem­na.

Nad nią wzno­sił się dru­gi ta­ras z sza­fi­ru, prze­ty­ka­ne­go sre­brem śnie­gu, i smu­ga ta mia­ła w so­bie ta­jem­ni­czość zni­ka­ją­ce­go w szma­rag­do­wej toni, sze­ro­ko roz­war­te­go, ar­cha­niel­skie­go skrzy­dła.

Roz­mo­dlo­ne, roz­war­te ku gó­rze jak hymn, jak straż­ni­ca pię­ło się to skrzy­dło nie­wi­dzial­ne­go du­cha ku opa­lo­wej war­stwie wid­mo­wej, wy­nio­słej, da­le­kiej, roz­pły­wa­ją­cej się w błę­ki­cie bla­dym nie­bios, na któ­re bia­ły księ­życ wy­pły­nął, ni to ob­łok, ni to na­głe roz­war­cie się tego błę­ki­tu w srebr­ny, lek­ki puch.

Od Tatr, od hal, od wian­ków ko­so­drze­wi­ny, na któ­re spły­wał we­lon śnie­gów, nio­sło prze­dziw­ną wo­nią świe­żej ży­wi­cy i czy­ste­go Du­cha.

Do­bro tam pa­no­wa­ło. Do­bro ci­che i uko­je­nie bez gra­nic. Do­bro to pły­nę­ło ca­łym po­to­kiem ku ludz­kim pier­siom, ku ludz­kim du­szom. Chcia­ło w nie wnik­nąć, roz­ma­rzyć, uko­ić, na­uczyć ko­chać, prze­ba­czyć, za­po­mnieć i sta­nąć wo­bec wiel­kiej Za­gad­ki bez trwo­gi, z przy­go­to­wa­niem zu­peł­nym.

Lecz o war­stwę nę­dzy, niby zdo­by­tej do­sko­na­ło­ścią ży­cio­wych, ludz­kich, mrów­czych za­bie­gów w celu ulep­sze­nia bytu i umoż­li­wie­nia wy­god­nej pod­ściół­ki du­szy i cia­ła, obi­ja­ły się czę­sto na próż­no owe świe­że, won­ne i czy­ste wie­wy nad szma­rag­dem la­sów wzno­szą­ce­go się ar­cha­niel­skie­go skrzy­dła.

Wzrok ludz­ki, przy­zwy­cza­jo­ny ryć bruk miej­ski, z trud­no­ścią się­gał do wy­żyn opa­lo­wych i tam sta­rał się od­na­leźć po­czą­tek wszel­kich naj­pięk­niej­szych idei ludz­ko­ści.Rył cią­gle, rył po­wo­li, pod cię­ża­rem po­wiek wpół­sen­nych i cho­rych.

Przed łań­cu­chem Tatr, przed ich szma­rag­dem, sza­fi­rem i opa­lem, przed ich mą­drą i wiel­ką pięk­no­ścią sta­ją dwie po­sta­cie ko­bie­ce w po­pie­la­tych bu­ci­kach, na wy­so­kich, fran­cu­skich ob­ca­skach, z szy­ja­mi szczel­nie opan­ce­rzo­ny­mi w wy­so­kie jak u pru­skich jun­krów koł­nie­rze.

I jed­na mówi do dru­giej:

– Chodź­my już do domu.

– Do­brze, ma­mu­siu.

– A uwa­żaj i patrz przed, sie­bie, że­byś nie za­bło­ci­ła bu­ci­ków.

I idą obie, jed­na za dru­gą, mniej­sza przo­dem, w jed­na­ko­wych, na­rzu­co­nych na ple­cy gra­na­to­wych ża­kie­ci­kach o zło­tych gu­zicz­kach. Idąc pa­trzą cią­gle w zie­mię, ryją wzro­kiem po chod­ni­ku wy­bie­ra­jąc such­sze miej­sca i chro­niąc ja­sne bu­ci­ki.

…..

Na­gle opa­lo­we wid­mo­we kon­tu­ry gór ob­ry­so­wa­ły się zło­to­pur­pu­ro­wym pa­skiem. Jest to nad­zwy­czaj pięk­ne, nie­wy­po­wie­dzia­nie pięk­ne zja­wi­sko i chwi­la to dziw­na, uro­czy­sta, jak­by na­tu­ra dy­sza­ła ża­rem swej dru­giej, do­sko­nal­szej, astral­nej du­szy.

I w ta­kiej chwi­li już roz­róż­nić nie moż­na, czy to od­blask sło­necz­nych ostat­nich bla­sków, czy to po­wsta­nie wy­pro­mie­nio­wa­nia wła­sne­go świa­tła z łona zie­mi, tak krwa­wo, tak ofiar­nie, tak pło­mien­nie zna­czą się w prze­stwo­rzu świe­tla­ne li­nie gór.

Lecz idą­ce dwie ko­bie­ty nie do­strze­ga­ją tych cu­dów, one idą jed­na za dru­gą w swych gra­na­to­wych ża­kie­ci­kach i pa­trzą uważ­nie na dół, na zie­mię, aby oca­lić nowe, ślicz­ne, po­pie­la­te bu­ci­ki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: