Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Sh#t your ego says. Jak uciszyć ego i przejąć kontrolę nad swoim życiem - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
22 listopada 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sh#t your ego says. Jak uciszyć ego i przejąć kontrolę nad swoim życiem - ebook

Nie czytaj tej książki – mówi twoje ego. Ona zmieni twoje życie. I to mnie przeraża.

Czasami nasze najgorsze porażki prowadzą do naszej największej przemiany.

W 2012 roku James McCrae porzucił wygodne życie w Minnesocie i nabierającą rozpędu karierę w reklamie, aby przenieść się do Nowego Jorku i zrealizować swoje marzenie o zostaniu pisarzem. Wkrótce po jego przybyciu przez wschodnie wybrzeże przetoczył się huragan Sandy. Nowy Jork znalazł się pod wodą, a James – bezrobotny, z topniejącymi zasobami finansowymi – nagle stał się bezdomny. Uciekł na wyspę Culebra w poszukiwaniu schronienia.

Schronienie znalazł na wyspie Culebra - został sam, a lęki i wątpliwości osaczyły go z z całą mocą. Przesiadywał samotnie na plaży, mierząc się z samym sobą. To, co odkrył, to ego — i miało ono wiele do powiedzenia.

Wszyscy mamy w sobie dwa głosy: ego i wyższe ja. Ego to nasz reaktywny, przywiązany umysł, który mówi nam, że jesteśmy ofiarami okoliczności. Wyższe ja jest naszym źródłem intuicji i wyobraźni, które przypomina nam, że jesteśmy twórcami naszej rzeczywistości. Sh#t Your Ego Says ujawnia bitwę między tymi głosami.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-16689-9
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CULEBRA I. WĄŻ

Wąż jest jed­nym z naj­moc­niej utrwa­lo­nych sym­boli – czy to w sta­ro­żyt­no­ści, czy w cza­sach współ­cze­snych. Wyko­rzy­stują go kul­tury na całym świe­cie w celu przed­sta­wie­nia całego spek­trum ludz­kich doświad­czeń – dobra i zła, kre­atyw­no­ści i śmierci, mądro­ści i pokusy. Na przy­kład w nie­któ­rych wie­rze­niach rdzen­nych Ame­ry­ka­nów wąż jest uwa­żany za wcie­le­nie Matki Ziemi, która ma wła­dzę nad naturą. Legendy te gło­szą, że jeśli ludzie odno­szą się z sza­cun­kiem do natury, wąż się odwdzię­cza, przy­no­sząc dobrą pogodę i uro­dzaj. Jeśli zaś tego sza­cunku zabrak­nie, zsyła susze i klę­ski żywio­łowe. W lite­ra­tu­rze wedyj­skiej znaj­dziemy odwo­ła­nia do potęż­nej ener­gii zwa­nej kun­da­lini, zwi­nię­tej (jak wąż) u pod­stawy krę­go­słupa. Siła ta, obu­dzona przez prak­tykę jogi lub medy­ta­cję, wyzwala wyż­sze poziomy świa­do­mo­ści i uwal­nia pokłady kre­atyw­no­ści. W reli­gii hin­du­istycz­nej Wisznu jedno z naj­waż­niej­szych bóstw przed­sta­wiane jest czę­sto na tysiąc­gło­wym wężu. W haitań­skim voodoo wąż to święty sym­bol, który sta­nowi pomost mię­dzy świa­tem fizycz­nym i ducho­wym. I oczy­wi­ście jest też naj­słyn­niej­szy ze wszyst­kich wąż – ten z Księgi Rodzaju, który uka­zuje się Ewie w ogro­dzie Eden, kusząc ją zaka­za­nym owo­cem. Wąż obie­cuje, że po jego zje­dze­niu ona i Adam uzy­skają wie­dzę i moc, a tym­cza­sem, jak głosi Biblia, pro­wa­dzi ją – a wraz z nią całą ludz­kość – na manowce.

Cule­bra to hisz­pań­skie słowo ozna­cza­jące węża. Tak też nazywa się nie­wielka wyspa odda­lona około 30 kilo­me­trów na wschód od Por­to­ryko. Zna­la­złem się na niej, będąc na skraju zała­ma­nia ner­wo­wego, i tam się­gną­łem dna.

Ta książka powstała przez przy­pa­dek

Była dzie­siąta rano, ale słońce już mocno grzało. Sie­dzia­łem boso na Fla­menco Beach. Zer­k­ną­łem na ekran mojego iPhone’a – dosta­łem kilka wia­do­mo­ści od zna­jo­mych, czy wszystko w porządku. Nie wszystko było w porządku, nie odpi­sy­wa­łem więc i scho­wa­łem tele­fon do kie­szeni.

Pia­sek na pla­żach Cule­bry jest bar­dzo jasny, pra­wie biały – wygląda pięk­nie i dziw­nie zara­zem, wzbu­dza we mnie pewien nie­po­kój. W książce Moby Dick Her­man Melville pisał, że kolor biały ma w sobie pewną nie­uchwytną cechę, która spra­wia, że „myśl o bia­ło­ści, jeśli jej odjąć wszel­kie łagod­niej­sze sko­ja­rze­nia i powią­zać ją z jakim­kol­wiek przed­mio­tem strasz­nym samym w sobie, potę­guje ową strasz­li­wość do ostat­nich gra­nic”. Za przy­kład poda­wał niedź­wie­dzia polar­nego i żar­ła­cza bia­łego: „Cóż, jeśli nie ich gładka, śnieżna bia­łość czyni z nich owe nad­przy­ro­dzone potwory?”. Dorzu­cił­bym do tej listy nie­po­ko­jąco biały pia­sek Fla­menco.

Ocean był spo­kojny. Na plaży poza mną nie było nikogo. Spo­mię­dzy drzew gdzieś w oddali wyfru­nął myszo­łów i poszy­bo­wał nad wodą. Wpa­try­wa­łem się w fale i patrząc z boku, każdy by pew­nie pomy­ślał, że jestem spo­kojny i opa­no­wany. Soczy­ście zie­lone góry, ciemny las, bez­miar oce­anu – widok zapie­rał dech w pier­siach. Mnie jed­nak ogar­niała panika. Ośle­pia­jące słońce spra­wiało, że czu­łem się jak w sali prze­słu­chań. Nowy Jork zalało, a ja zosta­łem bez dachu nad głową.

Nie wie­dzia­łem, co ze sobą zro­bić, sie­dzia­łem więc dalej na plaży. Tydzień temu przez Nowy Jork prze­to­czył się hura­gan Sandy – naj­po­tęż­niej­szy, jaki kie­dy­kol­wiek ude­rzył w to mia­sto. Cały Dolny Man­hat­tan zna­lazł się pod wodą, kil­ka­dzie­siąt osób zgi­nęło, a tysiące miesz­kań zamie­niło się w akwa­ria – w tym moje. „To jakieś sza­leń­stwo”, pomy­śla­łem, bio­rąc łyk czer­wo­nego wina. Było zde­cy­do­wa­nie za wcze­śnie, żeby pić. Co z tego? Wzią­łem kolejny łyk. Chcia­łem zna­leźć się gdzieś indziej, gdzie­kol­wiek, ale nie mia­łem dokąd uciec. Zamkną­łem po chwili oczy i ponow­nie je otwo­rzy­łem. Myszo­łów odle­ciał.

Wszy­scy mówili mi: „Chcesz zostać pisa­rzem? Prze­pro­wadź się do Nowego Jorku”. I tak zro­bi­łem. Rzu­ci­łem pracę jako spe­cja­li­sta do spraw reklamy, sprze­da­łem miesz­ka­nie, poże­gna­łem się z przy­ja­ciółmi i rodziną, po czym wsia­dłem w samo­lot z Min­ne­apo­lis-Saint Paul na lot­ni­sko LaGu­ar­dia w Nowym Jorku. Mia­łem bilet w jedną stronę. Zabra­łem ze sobą tylko naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy. Po gło­wie cho­dziły mi słowa Paulo Coelho: „Kiedy cze­goś gorąco pra­gniesz, to cały wszech­świat działa pota­jem­nie, by udało ci się to osią­gnąć”. No cóż… Ledwo zdą­ży­łem się wypa­ko­wać, kiedy się zaczęło.

Hura­gan Sandy zasko­czył wszyst­kich swoją inten­syw­no­ścią. Spo­dzie­wa­li­śmy się, że przyj­dzie jakaś burza, ale więk­szość miesz­kań­ców, łącz­nie ze mną, nie prze­sa­dzała ze środ­kami ostroż­no­ści. „Daj spo­kój, jeste­śmy w Nowym Jorku. Nie ma co pani­ko­wać z powodu kiep­skiej pogody” – mniej wię­cej takie było nasze podej­ście. Noc, kiedy ude­rzył hura­gan, spę­dzi­łem w New Jer­sey – nie zde­cy­do­wały o tym względy bez­pie­czeń­stwa, ale raczej nuda. Spo­ty­ka­łem się wów­czas z dziew­czyną o imie­niu Madi­son, która tam miesz­kała. Któ­reś z nas wpa­dło na pomysł, żeby prze­cze­kać zapo­wia­dany hura­gan w sąsied­nim sta­nie, a po wypi­ciu paru drin­ków utwier­dzi­li­śmy się w prze­ko­na­niu, że to dobra decy­zja. Zapla­no­wa­li­śmy, że zro­bimy sobie noc fil­mową. Tro­chę przed pół­nocą zerwał się wiatr, a w miesz­ka­niu zaczęła szwan­ko­wać elek­trycz­ność. Nie mie­li­śmy poję­cia, że kilka kilo­me­trów od nas poziom wody na rzece Hud­son nie­bez­piecz­nie się pod­no­sił, a Dolny Man­hat­tan zamie­nił się w basen. Wresz­cie prąd wysiadł na dobre. Kocha­li­śmy się, a deszcz wście­kle walił w okna. Mie­li­śmy się cał­kiem nie­źle. Gorzej z moim nowo­jor­skim miesz­ka­niem. Było przy Broad Chan­nel w dziel­nicy Queens, nad samą wodą. Wła­śnie pod­pi­sa­łem umowę najmu, następ­nego dnia mia­łem tam noco­wać. Tym­cza­sem jesz­cze przed pół­nocą wypeł­niło się wodą po kolana. W ciągu kilku godzin wszystko zostało doszczęt­nie znisz­czone.

Chcia­łem zro­bić furorę w Nowym Jorku, ale nie o to mi cho­dziło. O poranku, na kacu, dowie­dzia­łem się, co z moim miesz­ka­niem, i dopiero wtedy po raz pierw­szy ude­rzyło mnie, co ja wła­ści­wie zro­bi­łem. Zamkną­łem za sobą wszyst­kie drzwi, nie mia­łem żad­nego planu B. Poczu­łem się total­nie zagu­biony i bez­radny. Rzu­ci­łem świetną pracę z per­spek­ty­wami, byłem więc bez­ro­botny, a do tego wła­śnie zosta­łem bez­domny. Wspa­niale. Roz­wa­ża­łem w gło­wie swoje opcje: powrót do Min­ne­apo­lis abso­lut­nie nie wcho­dził w grę – nie zamie­rza­łem tego zro­bić, zanim cze­go­kol­wiek nie osią­gnę. Może mógł­bym pomiesz­kać u Madi­son? Tę myśl też szybko odrzu­ci­łem, w sumie prze­cież dopiero ją pozna­łem. A gdyby tak roze­słać po zna­jo­mych na Face­bo­oku pyta­nie, czy ktoś przyj­mie mnie na noc­leg na kana­pie przez jakiś czas? Czemu nie, ale dopiero tu przy­le­cia­łem i nie mia­łem jesz­cze zna­jo­mych, któ­rych mógł­bym pro­sić o coś takiego. Mój umysł pra­co­wał na naj­wyż­szych obro­tach, szu­ka­jąc alter­na­tywy.

Zadzwo­nił tele­fon. Spoj­rza­łem na ekran – to był mój kum­pel Jake. Podob­nie jak ja przez hura­gan stra­cił dach nad głową. Ale – w prze­ci­wień­stwie do mnie – miał jakiś plan.

– Wiem, co zro­bimy. Mój zna­jomy ma domek gdzieś na Kara­ibach. Obec­nie wyje­chał i domek stoi pusty, więc…? Co możesz zro­bić, kiedy życie zabiera ci dom przy samej plaży? Zna­leźć inny dom przy lep­szej plaży! To co, jedziemy?

Nawet się nie zasta­na­wia­łem.

Kilka dni póź­niej sie­dzie­li­śmy na pokła­dzie samo­lotu tanich linii lot­ni­czych Jet­Blue do Puerto Rico. Stam­tąd maleńki zardze­wiały samo­lo­cik, na który wyda­li­śmy ostat­nie pie­nią­dze, zabrał nas na Cule­brę, wyspę węża.

Na Cule­brze panuje nie­sa­mo­wita cisza, jak z zupeł­nie innego świata. Wprost trudno uwie­rzyć, że to wciąż Kara­iby, gdzie na każ­dej wyspie aż roi się od luk­su­so­wych hoteli i kuror­tów przy­cią­ga­ją­cych tury­stów. Cule­bra jest nie­wielka (1800 miesz­kań­ców) i nie­po­zorna, wręcz oso­bliwa. To samo można powie­dzieć o samo­lo­cie, który nas tu dostar­czył. Był to relikt minio­nej epoki, przy­po­mi­nał starą kolejkę gór­ską w weso­łym mia­steczku, którą gdzie­nie­gdzie rdza prze­żarła na wylot, a cała kon­struk­cja prze­raź­li­wie skrzypi, gdy prze­ra­żeni pasa­że­ro­wie mkną po jej nie­prze­wi­dy­wal­nych zakrę­tach, ale jed­nak wciąż funk­cjo­nuje.

Po nie­zbyt spo­koj­nym locie nastą­piło zaska­ku­jąco łagodne lądo­wa­nie. Podzię­ko­wa­li­śmy pilo­towi po hisz­pań­sku i ruszy­li­śmy polną drogą na poszu­ki­wa­nie naszej chatki. Kur­czaki i jasz­czurki kro­czyły uli­cami z pew­no­ścią sie­bie nowo­jor­skich tak­sów­ka­rzy. Tu i ówdzie mię­dzy pal­mami widać było hamaki, w któ­rych drze­mali lokalsi, łapiący ostat­nie pro­mie­nie zacho­dzą­cego słońca.

Przy­je­cha­li­śmy w dzień wybo­rów. Domy ude­ko­ro­wane były fla­gami zawie­szo­nymi na masz­tach i bal­ko­nach. Pla­katy z hasłami po hisz­pań­sku i zdję­ciami sze­roko uśmiech­nię­tych poli­ty­ków oble­piały słupy tele­fo­niczne i znaki dro­gowe. Zbli­żał się wie­czór, gło­so­wa­nie się zakoń­czyło, teraz można świę­to­wać! W oddali sły­chać było śpiewy, a niebo roz­bły­sło od fajer­wer­ków. Tequ­ila lała się stru­mie­niami. Miesz­kańcy tań­czyli na uli­cach do muzyki gra­ją­cej na pełny regu­la­tor z samo­cho­dów. Sły­sza­łem nawet strzały z broni.

Ostat­kiem sił weszli­śmy do domku. Zakle­pa­łem sobie więk­szy pokój i wresz­cie rzu­ci­łem się na łóżko. Mate­rac był twardy jak kamień, a w oknie bra­ko­wało szyby. Zamkną­łem oczy. Słu­cha­łem muzyki dobie­ga­ją­cej z ulicy i przez moment wyobra­zi­łem sobie, że w ten spo­sób wyspa mnie wita, cie­sząc się z mojego przy­by­cia. Wkrótce ta myśl – podob­nie zresztą jak wszyst­kie inne – wypa­ro­wała w wil­gotne powie­trze. Prze­spa­łem ciur­kiem dzie­sięć godzin.

Spo­tka­nie z ego

Obu­dzi­łem się zupeł­nie sko­ło­wany. „Jak ja się tu wła­ści­wie zna­la­złem?” Pró­bo­wa­łem upo­rząd­ko­wać wyda­rze­nia z ostat­niego tygo­dnia, ale w gło­wie mia­łem natłok myśli. Hura­gan, powódź, samo­lot, świę­to­wa­nie na uli­cach… Odtwa­rza­łem powoli, jak tra­fi­łem z przy­tul­nego miesz­ka­nia Madi­son do nie­wy­god­nego łóżka na Cule­brze, i nagle poczu­łem się prze­raź­li­wie samotny.

Wciąż mia­łem na sobie wczo­raj­szy T-shirt i dżinsy. Nie prze­bra­łem się, wysze­dłem z domku, zgar­nia­jąc po dro­dze butelkę czer­wo­nego wina, która stała na bla­cie w kuchni. Sze­dłem przed sie­bie: naj­pierw polną drogą, potem asfal­tową. Miną­łem kur­czaki i jasz­czurki. Miną­łem lokal­sów śpią­cych w hama­kach. Miną­łem pla­katy z uśmiech­nię­tymi poli­ty­kami, potłu­czone butelki po tequ­ili z wczo­raj­szego świę­to­wa­nia i resztki po fajer­wer­kach. Sze­dłem dalej, zatrzy­ma­łem się dopiero na plaży na pół­noc­nym krańcu wyspy. Doj­ście nad ocean zajęło mi czter­dzie­ści pięć minut.

Usia­dłem na pia­sku i otwo­rzy­łem wino. Patrzy­łem na inten­syw­nie nie­bie­skie niebo i cał­ko­wi­cie spo­kojny ocean. Koniec koń­ców można powie­dzieć, że mia­łem szczę­ście – pod­czas hura­ganu nic mi się nie stało, a do tego wylą­do­wa­łem na tro­pi­kal­nej wyspie, ale dopiero co się tu zna­la­złem, a już myśla­łem o wyjeź­dzie. Poważ­nie mar­twi­łem się, co będzie dalej z moim życiem. „Jestem bez­na­dziejny”, myśla­łem. „Po co prze­pro­wa­dza­łem się do Nowego Jorku? Dla­czego rzu­ci­łem nie­złą pracę, sprze­da­łem miesz­ka­nie? Trzeba było zostać na miej­scu. Za późno na speł­nia­nie naiw­nych pra­gnień”. Zało­ży­łem, że jeśli zary­zy­kuję i zawal­czę o swoje marze­nie, cały wszech­świat będzie mi pota­jem­nie sprzy­jał. Teraz nie byłem już tego taki pewien.

Już jako dziecko chcia­łem zostać pisa­rzem. Codzien­nie wyglą­da­łem przez okno mojego pokoju i pozwa­la­łem wyobraźni swo­bod­nie wędro­wać po odle­głych miej­scach, z dala od rodzin­nej mie­ściny w Min­ne­so­cie. Marze­nia sta­wały się coraz śmiel­sze i szara rze­czy­wi­stość mojego mia­steczka prze­stała mi wystar­czać. Odkry­łem książki. Whit­man, Hemin­gway, García Márquez, Rim­baud, Blake, Gins­berg – dla mnie pisa­rze byli ostat­nimi wiel­kimi odkryw­cami. Tak, gra­nice świata były już poznane, ale pisa­rze badali inne gra­nice – ludz­kiego umy­słu.

Trak­to­wa­łem pisa­nie jako formę medy­ta­cji. Musia­łem wyłą­czyć wszyst­kie myśli, żeby zro­bić w gło­wie miej­sce dla słów – pozwa­la­łem im się nieść, a same ukła­dały się w zda­nia. Wbrew pozo­rom kre­atyw­ność wymaga słu­cha­nia. Zanim pisarz zacznie pisać, powi­nien nauczyć się słu­chać, bo kiedy się nad­stawi ucha, można usły­szeć inspi­ra­cję, którą przez więk­szość czasu zagłu­sza natłok myśli.

To była dla mnie ważna lek­cja. Sta­ra­łem się mieć uszy otwarte, bo w każ­dej chwili spo­dzie­wa­łem się usły­szeć melo­dię muzy prze­la­tu­ją­cej aku­rat przez stan Min­ne­sota w dro­dze do innego świata. „Jeśli będę uważ­nie słu­chał, może uda mi się uchwy­cić świetny pomysł, zanim wpad­nie na niego ktoś inny”, myśla­łem. Dla­tego wsłu­chi­wa­łem się nawet w ciszę, w nadziei, że pod­słu­cham jakąś wielką kosmiczną tajem­nicę. Uwa­ża­łem, że natchnie­nie to rzecz z innego świata, poza naszym poj­mo­wa­niem, którą trzeba dobrze wyko­rzy­stać, bo przy­cho­dzi tylko na chwilę, a za moment już jej nie ma.

Wybie­gnijmy w przy­szłość o jakieś pięt­na­ście lat: zbli­żam się do trzy­dziestki i robię karierę w rekla­mie, a swoje marze­nia o zosta­niu pisa­rzem dawno odło­ży­łem na bok. Nie­ocze­ki­wa­nie dla mnie samego wsze­dłem w rolę pro­fe­sjo­nal­nego kor­posz­czura. Zmo­ty­wo­wany, sku­piony, szybko mówi­łem, szybko dzia­ła­łem i szybko awan­so­wa­łem, zysku­jąc nie­złą pozy­cję w branży. Pisa­nie było ostat­nią rze­czą, o któ­rej myśla­łem.

Moje dni były po brzegi wypeł­nione pre­zen­ta­cjami dla klien­tów, kre­atyw­nymi burzami mózgów, hek­to­li­trami kawy i nie­zli­czo­nymi spo­tka­niami. A noce? Happy hours w lokal­nych barach, kon­certy hip-hopowe, kluby nocne, nar­ko­tyki (tro­chę za dużo) i dużo dziew­czyn (z któ­rych więk­szość led­wie pamię­tam). Miesz­ka­nie zapeł­nia­łem coraz to nowymi rze­czami, któ­rych tak naprawdę nie potrze­bo­wa­łem, a wolny czas spę­dza­łem z ludźmi, za któ­rymi nie prze­pa­da­łem. I spra­wiało mi to przy­jem­ność – przez jakiś czas. Cze­goś mi jed­nak bra­ko­wało, choć nie umia­łem okre­ślić czego. A potem było już tylko gorzej. Cicha­czem do mojego życia wkra­dła się depre­sja. Tą goni­twą nie wia­domo za czym pró­bo­wa­łem sobie coś zre­kom­pen­so­wać, coś, co nie­świa­do­mie zgu­bi­łem gdzieś po dro­dze. Zapo­mnia­łem naj­waż­niej­szą lek­cję mojego dzie­ciń­stwa. Zapo­mnia­łem, jak się słu­cha.

W ten pora­nek na Fla­menco Beach wresz­cie zatrzy­ma­łem się w biegu i poważ­nie zasta­no­wi­łem nad sekwen­cją zda­rzeń, które dopro­wa­dziły mnie tu, gdzie jestem. Uzmy­sło­wi­łem sobie, że spę­dzi­łem ostat­nich dzie­sięć lat życia w pogoni za suk­ce­sem w zna­cze­niu, w jakim jest on powszech­nie rozu­miany w spo­łe­czeń­stwie – ale nie do końca o to mi cho­dziło. Przez to stra­ci­łem z oczu swój wyż­szy cel (jaki on miałby być – jesz­cze sobie tego nie uświa­da­mia­łem). Podob­nie jak wielu ludzi w moim wieku przed­kła­da­łem suk­ces ponad cel i uzna­nie ponad auten­tycz­ność. Tym­cza­sem nie było już nikogo, komu mógł­bym zaim­po­no­wać. Słońce na plaży świe­ciło jak sza­lone, ja jed­nak czu­łem się tak, jakby zbie­rały się nade mną czarne chmury. Mia­łem natłok myśli – i nie były one przy­jemne. Czu­łem, jak­bym dostał w twarz. Chcia­łem, żeby ktoś dał mi w twarz. Przy­da­łoby mi się wię­cej wina. Potrze­bo­wa­łem cze­goś, co odwró­ci­łoby moją uwagę od natręt­nych myśli.

„Skąd się wła­ści­wie biorą te myśli?”, zapy­ta­łem sam sie­bie. Zasta­no­wiło mnie to, z jaką pogardą się do sie­bie odno­si­łem, i chcia­łem wie­dzieć, co jest źró­dłem tego uczu­cia.

_Dla­czego czuję się tak nie­pew­nie?_

Bo jestem bez­domny i bez­ro­botny.

_Dla­czego aż tak się tym przej­muję?_

Bo bez pie­nię­dzy, bez pracy i bez per­spek­tyw nie wrócę do Nowego Jorku.

_Dla­czego aż tak się tym przej­muję?_

Bo rzu­ci­łem pracę i karierę, żeby podą­żać za marze­niem, któ­rego być może ni­gdy nie uda mi się zre­ali­zo­wać.

_Dla­czego aż tak się tym przej­muję?_

Bo boję się ponieść porażkę.

_Dla­czego aż tak się tym przej­muję?_

Bo potrze­buję uzna­nia innych, żeby poczuć, że jestem coś wart.

_Dla­czego aż tak się tym przej­muję?_

Bo nie potra­fię zna­leźć szczę­ścia w spo­koju i sta­bi­li­za­cji.

_Dla­czego aż tak się tym przej­muję?_

Bo czuję jakiś nie­okre­ślony brak. A skoro cze­goś mi brak, to zna­czy, że cze­goś potrze­buję. Cze­go­kol­wiek.

Bingo. Wła­śnie odkry­łem swoje ego. Miało cho­ler­nie dużo do powie­dze­nia – i to nie były fajne rze­czy.

Ego to mój wewnętrzny głos nie­za­do­wo­le­nia i lęku. Przez lata nie zda­wa­łem sobie sprawy z jego ist­nie­nia, ale towa­rzy­szył mi od zawsze i z całą pew­no­ścią miał wielki wpływ na wiele moich zacho­wań i decy­zji. Ni­gdy wcze­śniej nie zwra­ca­łem na niego uwagi – zało­ży­łem, że moje ego to po pro­stu praw­dziwy ja. Ale ja nie jestem moim ego. Ty też nie jesteś twoim ego. Nie jeste­śmy naszymi myślami. Jeste­śmy świa­do­mo­ścią pod powierzch­nią aktyw­no­ści umy­sło­wej. Umysł przy­po­mina ocean – nie­ustan­nie się zmie­nia, woda prze­lewa się, wzbiera, cofa, burzy. Praw­dziwy ja – i praw­dziwy ty – to ocean, z któ­rego powstają te fale. Nasze myśli bywają różne, cza­sami zupeł­nie przy­pad­kowe, cza­sami destruk­cyjne, ale nasza świa­do­mość pozo­staje nie­ru­choma pomimo tych wszyst­kich zawi­ro­wań na powierzchni.

Nie jeste­śmy naszymi myślami. Jeste­śmy świa­do­mo­ścią pod powierzch­nią aktyw­no­ści umy­sło­wej. Umysł przy­po­mina ocean – nie­ustan­nie się zmie­nia, woda prze­lewa się, wzbiera, cofa, burzy. Praw­dziwy ja – i praw­dziwy ty – to ocean, z któ­rego powstają te fale.

Ego repre­zen­tuje men­tal­ność braku i daje fał­szywe pod­szepty, żeby uspra­wie­dli­wić ten brak. „Mam osią­gnąć suk­ces. Muszę zaim­po­no­wać innym. Potrze­buję uwagi”. To nie są słowa two­jego praw­dzi­wego ja. Tak mówi ego.

Sie­dząc na Fla­menco Beach, uświa­do­mi­łem sobie, że sce­na­riu­sze snute przez moje ego, choć prze­ko­nu­jące, nie były praw­dziwe. Naszą rze­czy­wi­stość kształ­tują histo­rie, w które wie­rzymy. Zro­zu­mia­łem, że jeśli chcę zmie­nić swoje życie, muszę też zacząć opo­wia­dać sobie inną histo­rię – histo­rię, która nie wypływa z mojego ego, ale skądś poza nim.

Gdy uświa­do­mi­łem sobie, że nie jestem swo­imi myślami, przy­po­mnia­łem sobie o umie­jęt­no­ści, z któ­rej kie­dyś czę­sto korzy­sta­łem, a z bie­giem lat gdzieś zatra­ci­łem – żeby prze­stać myśleć, a zacząć słu­chać. Sta­ra­łem się sku­pić na prze­strzeni pomię­dzy moimi myślami. Na początku nie było to pro­ste – myśli, zarówno te pozy­tywne, jak i te mniej, wal­czyły o moją uwagę, a wypite wino, które wciąż szu­miało mi w gło­wie, wcale nie uła­twiało sprawy, ale nie zatrzy­my­wa­łem się na swo­ich myślach, pozwo­li­łem im pły­nąć. Powoli świat zewnętrzny prze­stał do mnie docie­rać i skie­ro­wa­łem całą uwagę do wewnątrz. Odkry­łem, że toczę wewnętrzną walkę. Biły się we mnie dwa głosy. Pierw­szy to ego. Krzy­czało, że powi­nie­nem się mar­twić. Raz prze­sad­nie sku­piało się na prze­szło­ści, przy­wo­łu­jąc wszyst­kie błędy, jakie popeł­ni­łem, raz obse­syj­nie wybie­gało w przy­szłość i pod­su­wało milion powo­dów, dla któ­rych powi­nie­nem zwąt­pić w sen­sow­ność tego, co sobie zapla­no­wa­łem. Ego odwo­ły­wało się do tego, co było, i do tego, co będzie, ale ni­gdy nie do tego, co jest.

Zamkną­łem oczy i sku­pi­łem się na swoim odde­chu. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Gdy udało mi się tro­chę uci­szyć wewnętrzny har­mi­der, usły­sza­łem cichutki, znacz­nie cich­szy od roz­go­rącz­ko­wa­nego ego, głos mówiący, że jest okej, żebym się uspo­koił, że nic złego mi się nie dzieje.

– Nie musisz ucie­kać ani się zamar­twiać, nawet jeśli jest ci teraz bar­dzo ciężko.

Zadrża­łem, mimo że było cie­pło.

– Jesteś wła­śnie tu, gdzie powi­nie­neś być – powie­dział głos. To było moje wyż­sze ja.

Nie tylko usły­sza­łem, co do mnie mówi, ale też instynk­tow­nie poczu­łem. Głos jed­no­cze­śnie był czę­ścią mnie i poza mną. Nie potra­fi­łem zlo­ka­li­zo­wać, skąd dobiega, ale mój umysł pozo­sta­wał spo­kojny i słu­chał. Ude­rzyło mnie, że nie bez powodu wylą­do­wa­łem na Cule­brze – tak miało być. Czarne myśli zaprzą­tały mi głowę, od kiedy pamię­tam, i zawsze im bez­re­flek­syj­nie ule­ga­łem, aż zna­la­złem się w śle­pym zaułku. Pierw­szy raz w życiu tak się czu­łem, ale uzna­łem, że to dobry moment, żeby moje ego i moje wyż­sze ja odbyły szczerą roz­mowę.

Zda­niem ego byłem ofiarą serii nie­for­tun­nych zda­rzeń.

Zda­niem wyż­szego ja sam kreuję wła­sną rze­czy­wi­stość.

Zda­niem ego powi­nie­nem się stre­so­wać obecną sytu­acją.

Zda­niem wyż­szego ja powi­nie­nem zaufać i zanu­rzyć się w teraź­niej­szo­ści.

Zda­niem ego wszystko, co się przy­da­rzyło, stało się przez przy­pa­dek.

Zda­niem wyż­szego ja wszystko miało swój cel.

Znajdź swój ocean

Gdy znika ego, zni­kają ogra­ni­cze­nia.

– Yogi Bha­jan

Dora­sta­łem w Min­ne­so­cie i jako dzie­ciak ni­gdy nie widzia­łem morza ani żad­nej więk­szej wody. Nie­da­leko domu mie­li­śmy za to mały, muli­sty staw, do któ­rego dostępu bro­niły róż­nego rodzaju robaki, żaby i żół­wie. Pamię­tam, jak pod­wi­ja­łem nogawki, żeby wejść do wody, i czu­łem, jak błoto prze­lewa mi się mię­dzy pal­cami stóp. Sły­sza­łem, że ist­nieje coś takiego jak oce­any, ale było to poza moim wyobra­że­niem.

Kiedy nasza per­cep­cja jest ogra­ni­czona, nasza rze­czy­wi­stość rów­nież jest ogra­ni­czona. Gdy posze­rzamy naszą zdol­ność postrze­ga­nia, zwięk­sza się rów­nież nasza zdol­ność doświad­cza­nia. Jeśli chcemy cze­goś wię­cej, musimy naj­pierw się­gnąć wyobraź­nią dalej.

Dopiero kiedy wylą­do­wa­łem na Cule­brze, dotarło do mnie, że jeśli szu­kamy swo­jej prawdy na zewnątrz nas samych (czy to w mediach, poli­tyce, reli­gii czy innych wytwo­rach spo­łecz­nych), zawsze będziemy bro­dzić w nie­wiel­kim sta­wie – w płyt­kim zbior­niku moż­li­wo­ści. Jeśli nie uda nam się spoj­rzeć na życie z szer­szej per­spek­tywy, będzie nam się błęd­nie wyda­wało, że to jezioro to ocean. Kiedy nasza per­cep­cja jest ogra­ni­czona, nasza rze­czy­wi­stość rów­nież jest ogra­ni­czona. Gdy posze­rzamy naszą zdol­ność postrze­ga­nia, zwięk­sza się rów­nież nasza zdol­ność doświad­cza­nia. Jeśli chcemy cze­goś wię­cej, musimy naj­pierw się­gnąć wyobraź­nią dalej.

Każdy z nas ma w sobie ocean. To pewien szcze­gólny rodzaj ener­gii, ten stan, gdy aktor wcho­dzi w rolę tak głę­boko, że się w niej zatraca. To ten moment, kiedy ojciec po raz pierw­szy przy­tula swo­jego nowo naro­dzo­nego syna. To to uczu­cie, kiedy się zako­chu­jesz i masz wra­że­nie, że czas się zatrzy­mał. Kiedy w twoim umy­śle nie ma żad­nych roz­pro­szeń, a ty po pro­stu zanu­rzasz się w teraź­niej­szo­ści i akcep­tu­jesz tę chwilę w pełni, jaka­kol­wiek by ona była – czy wspa­niała, czy bole­sna – bez żad­nych ale.

Prę­dzej czy póź­niej każdy znaj­dzie swój ocean – to pewne. To nasz osta­teczny cel, wszy­scy do tego dążymy i wszy­scy tam tra­fimy. Zapo­mnij o poraż­kach – czeka cię tylko roz­wój. Zapo­mnij o poża­rach, które musisz uga­sić – przed tobą ocean moż­li­wo­ści. Nawet jeśli wybie­rzesz błędną ścieżkę, prę­dzej czy póź­niej dotrzesz nią do auto­strady pro­wa­dzą­cej wprost do celu. Nie­któ­rzy tra­fią tam szybko, innym zaj­mie to dużo wię­cej czasu, bo będą bali się zanu­rzyć w nie­zna­nym. Jedni znajdą go, bo świa­do­mie szu­kają, inni – jak na przy­kład ja – dojdą do niego przez przy­pa­dek.

Ego pod­po­wie ci, że szu­ka­jąc swo­jego oce­anu, stra­cisz grunt i uto­niesz. Nie słu­chaj go. Jeśli znaj­dziesz ocean, będziesz bez­pieczny.

Każdy dopływ tra­fia do rzeki, a każda rzeka wpada do morza. Kiedy dajesz się ponieść chwili, sły­szysz mądrość ciszy, a nie pod­szepty zwąt­pie­nia. Dzięki tej mądro­ści jesteś w domu – nawet jeśli utkną­łeś na wyspie i nie masz dachu nad głową. Jesteś tu, gdzie masz być. Jest dobrze. Ego nie ma teraz nic do gada­nia.

Każdy nowy począ­tek wywo­dzi się od jakie­goś końca

Wąż ma bogatą sym­bo­likę, a moja ulu­biona meta­fora z nim zwią­zana to odro­dze­nie. Z wie­kiem jego skóra zużywa się, traci swoją pier­wotną gład­kość, unie­moż­li­wia­jąc mu swo­bodne poru­sza­nie się, oraz staje się po pro­stu za mała – wąż wciąż rośnie. Dla­tego wykształca pod nią nową war­stwę, a starą po pro­stu zrzuca, gdy nie jest mu już potrzebna – bez żalu i sen­ty­men­tów staje się nową wer­sją sie­bie.

Czło­wiek też zmie­nia skórę. Każ­dego dnia milion komó­rek naskórka ulega wymia­nie. Za sie­dem lat wszyst­kie komórki w ciele każ­dego z nas (oprócz neu­ro­nów i komó­rek budu­ją­cych kości) zostaną wymie­nione na nowe – nie dzieje się to jed­nak w jed­nej chwili. W czy­sto fizycz­nym sen­sie nie­ustan­nie sta­jemy się nowymi ludźmi. Naj­pierw peł­zamy, cho­dzimy na czwo­raka, po czym uczymy się cho­dzić, bie­gamy… latamy, upa­damy i się pod­no­simy. Każdy z nas ma za sobą wła­sną nie­sa­mo­witą drogę, która nas ukształ­to­wała. W tym nie­usta­ją­cym cyklu upa­da­nia i pod­no­sze­nia się, by spró­bo­wać na nowo, musimy cza­sami zosta­wić jakąś część sie­bie, by móc iść naprzód i dalej się roz­wi­jać. Pro­ces wymiany skóry jest nie­zbędny dla naszego zdro­wia i wzro­stu – i ana­lo­gicz­nie: zastę­po­wa­nie daw­nych prze­ko­nań, idei, pla­nów czy marzeń nowymi jest nie­zbędne dla naszego umy­słu.

Ta książka opo­wiada histo­rię o tym, jak na Cule­brze, Wyspie Węża, nauczy­łem się wymie­niać skórę swo­jego ego – pozby­wa­jąc się ogra­ni­cza­ją­cych mnie poglą­dów stop­niowo, jeden po dru­gim.

Nowy Jork, 2015 rokRozdział 1

Roz­dział 1

Witamy
w praw­dzi­wym
świe­cie

Dawno, dawno temu, zanim czas i prze­strzeń nabrały kształ­tów, ego nie ist­niało. Wszystko było jed­no­ścią, jed­no­cze­śnie puste i kom­pletne. Nie ist­niały opi­nie – jedy­nie wyobraź­nia. Nie ist­niała mate­ria – jedy­nie ener­gia. Nagle wszech­świat wziął głę­boki wdech i zro­bił wydech, wypusz­cza­jąc z sie­bie wibra­cję, która wpra­wiła w ruch nicość i spra­wiła, że powstało z niej coś. A następ­nie wiele innych rze­czy.

Dawno, dawno temu, zanim nauczy­li­śmy się wąt­pić i kur­czowo trzy­mać się pew­nych idei, ego nie ist­niało. Nie ist­niało oce­nia­nie, jedy­nie akcep­ta­cja. Nie ist­niała nie­pew­ność, ale jedy­nie miłość. Nie doko­na­li­śmy jesz­cze roz­róż­nie­nia mię­dzy nami a oce­anem świa­do­mo­ści, z któ­rego się wynu­rzy­li­śmy. Nasze umy­sły przy­po­mi­nały dia­menty. Każdy z nas był kom­pletny.

To było kie­dyś.

Teraz jest ina­czej.

– Kom­pletny? Masz na myśli kom­plet­nego idiotę? – ode­zwało się moje ego. – Zasta­nów się. Jesteś bez­domny. Nie masz gro­sza ani w gotówce, ani na kon­cie. Twoje życie to nie­koń­czące się pasmo błę­dów i złych decy­zji. Nie chcę cię roz­cza­ro­wać, ale nie ma tu żad­nej wyż­szej przy­czyny. Nie spo­dzie­waj się skar­bów zako­pa­nych gdzieś w pia­skach tej plaży. Przy­kro mi, ale jesteś porażką. Takie są fakty. Witamy w praw­dzi­wym świe­cie.

Twój umysł ci coś pod­po­wiada? Okej, ale to nie zna­czy, że naprawdę tak jest.

W mojej gło­wie aż huczało od nad­miaru myśli. Tak wła­śnie było? Może fak­tycz­nie prze­pro­wadzka do Nowego Jorku nie była zbyt roz­sądna – nie mia­łem prze­cież żad­nego kon­kret­nego planu, dla­czego ocze­ki­wa­łem, że jakoś to będzie? Lajf is bru­tal, moż­liwe, że tak po pro­stu jest, a ja nie chcia­łem w to uwie­rzyć.

Po chwili usły­sza­łem – a może bar­dziej poczu­łem? – inny głos.

– Oddy­chaj. Pozwól, by myśli, które ci teraz nie służą, po pro­stu odpły­nęły, nie sku­piaj się na nich. – To było moje wyż­sze ja. – Pamię­taj: nie jesteś swo­imi myślami. Jesteś oce­anem świa­do­mo­ści, z któ­rego te myśli powstają. Nie iden­ty­fi­kuj się z falami. Iden­ty­fi­kuj się z oce­anem: spo­koj­nym i nie­po­ru­szo­nym. Twój umysł ci coś pod­po­wiada? Okej, ale nie zna­czy to, że naprawdę tak jest. Jeśli twój umysł pozo­sta­nie neu­tralny i nie­za­chwiany, zarówno pod­czas dobrych, jak i trud­niej­szych chwil, a tym samym nie­za­leżny od wahań nastroju two­jego ego, będziesz wie­dział, które myśli zasłu­gują na twoją uwagę, a które musisz po pro­stu zigno­ro­wać. W prze­ciw­nym razie twój umysł będzie roze­dr­gany jak cho­rą­giewka na wie­trze.

Fale przy­pły­wały i odpły­wały. Przez moment było naprawdę pięk­nie.

Czym jest ego?

Z kon­cep­cją Freu­dow­skiego ego spo­tka­łem się pod­czas nauki w col­lege’u. Zda­niem Freuda to bar­dzo ważny ele­ment psy­cho­lo­gii i struk­tury oso­bo­wo­ści każ­dego czło­wieka. Ego repre­zen­tuje rozum i zdrowy roz­są­dek, w prze­ci­wień­stwie do id, które odpo­wiada za namięt­no­ści. Innymi słowy, ego pełni funk­cję poli­cji, pil­nu­jąc, by nasze zwie­rzęce instynkty nie docho­dziły zbyt czę­sto do głosu, dzięki czemu możemy jakoś funk­cjo­no­wać. Wtedy, w mło­do­ści, poglądy Sig­munda Freuda i potem Carla Junga wyda­wały mi się prze­ko­nu­jące – przyj­mo­wa­łem je i nie zgłę­bia­łem na wła­sny uży­tek.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: