- promocja
Sh#t your ego says. Jak uciszyć ego i przejąć kontrolę nad swoim życiem - ebook
Sh#t your ego says. Jak uciszyć ego i przejąć kontrolę nad swoim życiem - ebook
Nie czytaj tej książki – mówi twoje ego. Ona zmieni twoje życie. I to mnie przeraża.
Czasami nasze najgorsze porażki prowadzą do naszej największej przemiany.
W 2012 roku James McCrae porzucił wygodne życie w Minnesocie i nabierającą rozpędu karierę w reklamie, aby przenieść się do Nowego Jorku i zrealizować swoje marzenie o zostaniu pisarzem. Wkrótce po jego przybyciu przez wschodnie wybrzeże przetoczył się huragan Sandy. Nowy Jork znalazł się pod wodą, a James – bezrobotny, z topniejącymi zasobami finansowymi – nagle stał się bezdomny. Uciekł na wyspę Culebra w poszukiwaniu schronienia.
Schronienie znalazł na wyspie Culebra - został sam, a lęki i wątpliwości osaczyły go z z całą mocą. Przesiadywał samotnie na plaży, mierząc się z samym sobą. To, co odkrył, to ego — i miało ono wiele do powiedzenia.
Wszyscy mamy w sobie dwa głosy: ego i wyższe ja. Ego to nasz reaktywny, przywiązany umysł, który mówi nam, że jesteśmy ofiarami okoliczności. Wyższe ja jest naszym źródłem intuicji i wyobraźni, które przypomina nam, że jesteśmy twórcami naszej rzeczywistości. Sh#t Your Ego Says ujawnia bitwę między tymi głosami.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16689-9 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wąż jest jednym z najmocniej utrwalonych symboli – czy to w starożytności, czy w czasach współczesnych. Wykorzystują go kultury na całym świecie w celu przedstawienia całego spektrum ludzkich doświadczeń – dobra i zła, kreatywności i śmierci, mądrości i pokusy. Na przykład w niektórych wierzeniach rdzennych Amerykanów wąż jest uważany za wcielenie Matki Ziemi, która ma władzę nad naturą. Legendy te głoszą, że jeśli ludzie odnoszą się z szacunkiem do natury, wąż się odwdzięcza, przynosząc dobrą pogodę i urodzaj. Jeśli zaś tego szacunku zabraknie, zsyła susze i klęski żywiołowe. W literaturze wedyjskiej znajdziemy odwołania do potężnej energii zwanej kundalini, zwiniętej (jak wąż) u podstawy kręgosłupa. Siła ta, obudzona przez praktykę jogi lub medytację, wyzwala wyższe poziomy świadomości i uwalnia pokłady kreatywności. W religii hinduistycznej Wisznu jedno z najważniejszych bóstw przedstawiane jest często na tysiącgłowym wężu. W haitańskim voodoo wąż to święty symbol, który stanowi pomost między światem fizycznym i duchowym. I oczywiście jest też najsłynniejszy ze wszystkich wąż – ten z Księgi Rodzaju, który ukazuje się Ewie w ogrodzie Eden, kusząc ją zakazanym owocem. Wąż obiecuje, że po jego zjedzeniu ona i Adam uzyskają wiedzę i moc, a tymczasem, jak głosi Biblia, prowadzi ją – a wraz z nią całą ludzkość – na manowce.
Culebra to hiszpańskie słowo oznaczające węża. Tak też nazywa się niewielka wyspa oddalona około 30 kilometrów na wschód od Portoryko. Znalazłem się na niej, będąc na skraju załamania nerwowego, i tam sięgnąłem dna.
Ta książka powstała przez przypadek
Była dziesiąta rano, ale słońce już mocno grzało. Siedziałem boso na Flamenco Beach. Zerknąłem na ekran mojego iPhone’a – dostałem kilka wiadomości od znajomych, czy wszystko w porządku. Nie wszystko było w porządku, nie odpisywałem więc i schowałem telefon do kieszeni.
Piasek na plażach Culebry jest bardzo jasny, prawie biały – wygląda pięknie i dziwnie zarazem, wzbudza we mnie pewien niepokój. W książce Moby Dick Herman Melville pisał, że kolor biały ma w sobie pewną nieuchwytną cechę, która sprawia, że „myśl o białości, jeśli jej odjąć wszelkie łagodniejsze skojarzenia i powiązać ją z jakimkolwiek przedmiotem strasznym samym w sobie, potęguje ową straszliwość do ostatnich granic”. Za przykład podawał niedźwiedzia polarnego i żarłacza białego: „Cóż, jeśli nie ich gładka, śnieżna białość czyni z nich owe nadprzyrodzone potwory?”. Dorzuciłbym do tej listy niepokojąco biały piasek Flamenco.
Ocean był spokojny. Na plaży poza mną nie było nikogo. Spomiędzy drzew gdzieś w oddali wyfrunął myszołów i poszybował nad wodą. Wpatrywałem się w fale i patrząc z boku, każdy by pewnie pomyślał, że jestem spokojny i opanowany. Soczyście zielone góry, ciemny las, bezmiar oceanu – widok zapierał dech w piersiach. Mnie jednak ogarniała panika. Oślepiające słońce sprawiało, że czułem się jak w sali przesłuchań. Nowy Jork zalało, a ja zostałem bez dachu nad głową.
Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, siedziałem więc dalej na plaży. Tydzień temu przez Nowy Jork przetoczył się huragan Sandy – najpotężniejszy, jaki kiedykolwiek uderzył w to miasto. Cały Dolny Manhattan znalazł się pod wodą, kilkadziesiąt osób zginęło, a tysiące mieszkań zamieniło się w akwaria – w tym moje. „To jakieś szaleństwo”, pomyślałem, biorąc łyk czerwonego wina. Było zdecydowanie za wcześnie, żeby pić. Co z tego? Wziąłem kolejny łyk. Chciałem znaleźć się gdzieś indziej, gdziekolwiek, ale nie miałem dokąd uciec. Zamknąłem po chwili oczy i ponownie je otworzyłem. Myszołów odleciał.
Wszyscy mówili mi: „Chcesz zostać pisarzem? Przeprowadź się do Nowego Jorku”. I tak zrobiłem. Rzuciłem pracę jako specjalista do spraw reklamy, sprzedałem mieszkanie, pożegnałem się z przyjaciółmi i rodziną, po czym wsiadłem w samolot z Minneapolis-Saint Paul na lotnisko LaGuardia w Nowym Jorku. Miałem bilet w jedną stronę. Zabrałem ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Po głowie chodziły mi słowa Paulo Coelho: „Kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały wszechświat działa potajemnie, by udało ci się to osiągnąć”. No cóż… Ledwo zdążyłem się wypakować, kiedy się zaczęło.
Huragan Sandy zaskoczył wszystkich swoją intensywnością. Spodziewaliśmy się, że przyjdzie jakaś burza, ale większość mieszkańców, łącznie ze mną, nie przesadzała ze środkami ostrożności. „Daj spokój, jesteśmy w Nowym Jorku. Nie ma co panikować z powodu kiepskiej pogody” – mniej więcej takie było nasze podejście. Noc, kiedy uderzył huragan, spędziłem w New Jersey – nie zdecydowały o tym względy bezpieczeństwa, ale raczej nuda. Spotykałem się wówczas z dziewczyną o imieniu Madison, która tam mieszkała. Któreś z nas wpadło na pomysł, żeby przeczekać zapowiadany huragan w sąsiednim stanie, a po wypiciu paru drinków utwierdziliśmy się w przekonaniu, że to dobra decyzja. Zaplanowaliśmy, że zrobimy sobie noc filmową. Trochę przed północą zerwał się wiatr, a w mieszkaniu zaczęła szwankować elektryczność. Nie mieliśmy pojęcia, że kilka kilometrów od nas poziom wody na rzece Hudson niebezpiecznie się podnosił, a Dolny Manhattan zamienił się w basen. Wreszcie prąd wysiadł na dobre. Kochaliśmy się, a deszcz wściekle walił w okna. Mieliśmy się całkiem nieźle. Gorzej z moim nowojorskim mieszkaniem. Było przy Broad Channel w dzielnicy Queens, nad samą wodą. Właśnie podpisałem umowę najmu, następnego dnia miałem tam nocować. Tymczasem jeszcze przed północą wypełniło się wodą po kolana. W ciągu kilku godzin wszystko zostało doszczętnie zniszczone.
Chciałem zrobić furorę w Nowym Jorku, ale nie o to mi chodziło. O poranku, na kacu, dowiedziałem się, co z moim mieszkaniem, i dopiero wtedy po raz pierwszy uderzyło mnie, co ja właściwie zrobiłem. Zamknąłem za sobą wszystkie drzwi, nie miałem żadnego planu B. Poczułem się totalnie zagubiony i bezradny. Rzuciłem świetną pracę z perspektywami, byłem więc bezrobotny, a do tego właśnie zostałem bezdomny. Wspaniale. Rozważałem w głowie swoje opcje: powrót do Minneapolis absolutnie nie wchodził w grę – nie zamierzałem tego zrobić, zanim czegokolwiek nie osiągnę. Może mógłbym pomieszkać u Madison? Tę myśl też szybko odrzuciłem, w sumie przecież dopiero ją poznałem. A gdyby tak rozesłać po znajomych na Facebooku pytanie, czy ktoś przyjmie mnie na nocleg na kanapie przez jakiś czas? Czemu nie, ale dopiero tu przyleciałem i nie miałem jeszcze znajomych, których mógłbym prosić o coś takiego. Mój umysł pracował na najwyższych obrotach, szukając alternatywy.
Zadzwonił telefon. Spojrzałem na ekran – to był mój kumpel Jake. Podobnie jak ja przez huragan stracił dach nad głową. Ale – w przeciwieństwie do mnie – miał jakiś plan.
– Wiem, co zrobimy. Mój znajomy ma domek gdzieś na Karaibach. Obecnie wyjechał i domek stoi pusty, więc…? Co możesz zrobić, kiedy życie zabiera ci dom przy samej plaży? Znaleźć inny dom przy lepszej plaży! To co, jedziemy?
Nawet się nie zastanawiałem.
Kilka dni później siedzieliśmy na pokładzie samolotu tanich linii lotniczych JetBlue do Puerto Rico. Stamtąd maleńki zardzewiały samolocik, na który wydaliśmy ostatnie pieniądze, zabrał nas na Culebrę, wyspę węża.
Na Culebrze panuje niesamowita cisza, jak z zupełnie innego świata. Wprost trudno uwierzyć, że to wciąż Karaiby, gdzie na każdej wyspie aż roi się od luksusowych hoteli i kurortów przyciągających turystów. Culebra jest niewielka (1800 mieszkańców) i niepozorna, wręcz osobliwa. To samo można powiedzieć o samolocie, który nas tu dostarczył. Był to relikt minionej epoki, przypominał starą kolejkę górską w wesołym miasteczku, którą gdzieniegdzie rdza przeżarła na wylot, a cała konstrukcja przeraźliwie skrzypi, gdy przerażeni pasażerowie mkną po jej nieprzewidywalnych zakrętach, ale jednak wciąż funkcjonuje.
Po niezbyt spokojnym locie nastąpiło zaskakująco łagodne lądowanie. Podziękowaliśmy pilotowi po hiszpańsku i ruszyliśmy polną drogą na poszukiwanie naszej chatki. Kurczaki i jaszczurki kroczyły ulicami z pewnością siebie nowojorskich taksówkarzy. Tu i ówdzie między palmami widać było hamaki, w których drzemali lokalsi, łapiący ostatnie promienie zachodzącego słońca.
Przyjechaliśmy w dzień wyborów. Domy udekorowane były flagami zawieszonymi na masztach i balkonach. Plakaty z hasłami po hiszpańsku i zdjęciami szeroko uśmiechniętych polityków oblepiały słupy telefoniczne i znaki drogowe. Zbliżał się wieczór, głosowanie się zakończyło, teraz można świętować! W oddali słychać było śpiewy, a niebo rozbłysło od fajerwerków. Tequila lała się strumieniami. Mieszkańcy tańczyli na ulicach do muzyki grającej na pełny regulator z samochodów. Słyszałem nawet strzały z broni.
Ostatkiem sił weszliśmy do domku. Zaklepałem sobie większy pokój i wreszcie rzuciłem się na łóżko. Materac był twardy jak kamień, a w oknie brakowało szyby. Zamknąłem oczy. Słuchałem muzyki dobiegającej z ulicy i przez moment wyobraziłem sobie, że w ten sposób wyspa mnie wita, ciesząc się z mojego przybycia. Wkrótce ta myśl – podobnie zresztą jak wszystkie inne – wyparowała w wilgotne powietrze. Przespałem ciurkiem dziesięć godzin.
Spotkanie z ego
Obudziłem się zupełnie skołowany. „Jak ja się tu właściwie znalazłem?” Próbowałem uporządkować wydarzenia z ostatniego tygodnia, ale w głowie miałem natłok myśli. Huragan, powódź, samolot, świętowanie na ulicach… Odtwarzałem powoli, jak trafiłem z przytulnego mieszkania Madison do niewygodnego łóżka na Culebrze, i nagle poczułem się przeraźliwie samotny.
Wciąż miałem na sobie wczorajszy T-shirt i dżinsy. Nie przebrałem się, wyszedłem z domku, zgarniając po drodze butelkę czerwonego wina, która stała na blacie w kuchni. Szedłem przed siebie: najpierw polną drogą, potem asfaltową. Minąłem kurczaki i jaszczurki. Minąłem lokalsów śpiących w hamakach. Minąłem plakaty z uśmiechniętymi politykami, potłuczone butelki po tequili z wczorajszego świętowania i resztki po fajerwerkach. Szedłem dalej, zatrzymałem się dopiero na plaży na północnym krańcu wyspy. Dojście nad ocean zajęło mi czterdzieści pięć minut.
Usiadłem na piasku i otworzyłem wino. Patrzyłem na intensywnie niebieskie niebo i całkowicie spokojny ocean. Koniec końców można powiedzieć, że miałem szczęście – podczas huraganu nic mi się nie stało, a do tego wylądowałem na tropikalnej wyspie, ale dopiero co się tu znalazłem, a już myślałem o wyjeździe. Poważnie martwiłem się, co będzie dalej z moim życiem. „Jestem beznadziejny”, myślałem. „Po co przeprowadzałem się do Nowego Jorku? Dlaczego rzuciłem niezłą pracę, sprzedałem mieszkanie? Trzeba było zostać na miejscu. Za późno na spełnianie naiwnych pragnień”. Założyłem, że jeśli zaryzykuję i zawalczę o swoje marzenie, cały wszechświat będzie mi potajemnie sprzyjał. Teraz nie byłem już tego taki pewien.
Już jako dziecko chciałem zostać pisarzem. Codziennie wyglądałem przez okno mojego pokoju i pozwalałem wyobraźni swobodnie wędrować po odległych miejscach, z dala od rodzinnej mieściny w Minnesocie. Marzenia stawały się coraz śmielsze i szara rzeczywistość mojego miasteczka przestała mi wystarczać. Odkryłem książki. Whitman, Hemingway, García Márquez, Rimbaud, Blake, Ginsberg – dla mnie pisarze byli ostatnimi wielkimi odkrywcami. Tak, granice świata były już poznane, ale pisarze badali inne granice – ludzkiego umysłu.
Traktowałem pisanie jako formę medytacji. Musiałem wyłączyć wszystkie myśli, żeby zrobić w głowie miejsce dla słów – pozwalałem im się nieść, a same układały się w zdania. Wbrew pozorom kreatywność wymaga słuchania. Zanim pisarz zacznie pisać, powinien nauczyć się słuchać, bo kiedy się nadstawi ucha, można usłyszeć inspirację, którą przez większość czasu zagłusza natłok myśli.
To była dla mnie ważna lekcja. Starałem się mieć uszy otwarte, bo w każdej chwili spodziewałem się usłyszeć melodię muzy przelatującej akurat przez stan Minnesota w drodze do innego świata. „Jeśli będę uważnie słuchał, może uda mi się uchwycić świetny pomysł, zanim wpadnie na niego ktoś inny”, myślałem. Dlatego wsłuchiwałem się nawet w ciszę, w nadziei, że podsłucham jakąś wielką kosmiczną tajemnicę. Uważałem, że natchnienie to rzecz z innego świata, poza naszym pojmowaniem, którą trzeba dobrze wykorzystać, bo przychodzi tylko na chwilę, a za moment już jej nie ma.
Wybiegnijmy w przyszłość o jakieś piętnaście lat: zbliżam się do trzydziestki i robię karierę w reklamie, a swoje marzenia o zostaniu pisarzem dawno odłożyłem na bok. Nieoczekiwanie dla mnie samego wszedłem w rolę profesjonalnego korposzczura. Zmotywowany, skupiony, szybko mówiłem, szybko działałem i szybko awansowałem, zyskując niezłą pozycję w branży. Pisanie było ostatnią rzeczą, o której myślałem.
Moje dni były po brzegi wypełnione prezentacjami dla klientów, kreatywnymi burzami mózgów, hektolitrami kawy i niezliczonymi spotkaniami. A noce? Happy hours w lokalnych barach, koncerty hip-hopowe, kluby nocne, narkotyki (trochę za dużo) i dużo dziewczyn (z których większość ledwie pamiętam). Mieszkanie zapełniałem coraz to nowymi rzeczami, których tak naprawdę nie potrzebowałem, a wolny czas spędzałem z ludźmi, za którymi nie przepadałem. I sprawiało mi to przyjemność – przez jakiś czas. Czegoś mi jednak brakowało, choć nie umiałem określić czego. A potem było już tylko gorzej. Cichaczem do mojego życia wkradła się depresja. Tą gonitwą nie wiadomo za czym próbowałem sobie coś zrekompensować, coś, co nieświadomie zgubiłem gdzieś po drodze. Zapomniałem najważniejszą lekcję mojego dzieciństwa. Zapomniałem, jak się słucha.
W ten poranek na Flamenco Beach wreszcie zatrzymałem się w biegu i poważnie zastanowiłem nad sekwencją zdarzeń, które doprowadziły mnie tu, gdzie jestem. Uzmysłowiłem sobie, że spędziłem ostatnich dziesięć lat życia w pogoni za sukcesem w znaczeniu, w jakim jest on powszechnie rozumiany w społeczeństwie – ale nie do końca o to mi chodziło. Przez to straciłem z oczu swój wyższy cel (jaki on miałby być – jeszcze sobie tego nie uświadamiałem). Podobnie jak wielu ludzi w moim wieku przedkładałem sukces ponad cel i uznanie ponad autentyczność. Tymczasem nie było już nikogo, komu mógłbym zaimponować. Słońce na plaży świeciło jak szalone, ja jednak czułem się tak, jakby zbierały się nade mną czarne chmury. Miałem natłok myśli – i nie były one przyjemne. Czułem, jakbym dostał w twarz. Chciałem, żeby ktoś dał mi w twarz. Przydałoby mi się więcej wina. Potrzebowałem czegoś, co odwróciłoby moją uwagę od natrętnych myśli.
„Skąd się właściwie biorą te myśli?”, zapytałem sam siebie. Zastanowiło mnie to, z jaką pogardą się do siebie odnosiłem, i chciałem wiedzieć, co jest źródłem tego uczucia.
_Dlaczego czuję się tak niepewnie?_
Bo jestem bezdomny i bezrobotny.
_Dlaczego aż tak się tym przejmuję?_
Bo bez pieniędzy, bez pracy i bez perspektyw nie wrócę do Nowego Jorku.
_Dlaczego aż tak się tym przejmuję?_
Bo rzuciłem pracę i karierę, żeby podążać za marzeniem, którego być może nigdy nie uda mi się zrealizować.
_Dlaczego aż tak się tym przejmuję?_
Bo boję się ponieść porażkę.
_Dlaczego aż tak się tym przejmuję?_
Bo potrzebuję uznania innych, żeby poczuć, że jestem coś wart.
_Dlaczego aż tak się tym przejmuję?_
Bo nie potrafię znaleźć szczęścia w spokoju i stabilizacji.
_Dlaczego aż tak się tym przejmuję?_
Bo czuję jakiś nieokreślony brak. A skoro czegoś mi brak, to znaczy, że czegoś potrzebuję. Czegokolwiek.
Bingo. Właśnie odkryłem swoje ego. Miało cholernie dużo do powiedzenia – i to nie były fajne rzeczy.
Ego to mój wewnętrzny głos niezadowolenia i lęku. Przez lata nie zdawałem sobie sprawy z jego istnienia, ale towarzyszył mi od zawsze i z całą pewnością miał wielki wpływ na wiele moich zachowań i decyzji. Nigdy wcześniej nie zwracałem na niego uwagi – założyłem, że moje ego to po prostu prawdziwy ja. Ale ja nie jestem moim ego. Ty też nie jesteś twoim ego. Nie jesteśmy naszymi myślami. Jesteśmy świadomością pod powierzchnią aktywności umysłowej. Umysł przypomina ocean – nieustannie się zmienia, woda przelewa się, wzbiera, cofa, burzy. Prawdziwy ja – i prawdziwy ty – to ocean, z którego powstają te fale. Nasze myśli bywają różne, czasami zupełnie przypadkowe, czasami destrukcyjne, ale nasza świadomość pozostaje nieruchoma pomimo tych wszystkich zawirowań na powierzchni.
Nie jesteśmy naszymi myślami. Jesteśmy świadomością pod powierzchnią aktywności umysłowej. Umysł przypomina ocean – nieustannie się zmienia, woda przelewa się, wzbiera, cofa, burzy. Prawdziwy ja – i prawdziwy ty – to ocean, z którego powstają te fale.
Ego reprezentuje mentalność braku i daje fałszywe podszepty, żeby usprawiedliwić ten brak. „Mam osiągnąć sukces. Muszę zaimponować innym. Potrzebuję uwagi”. To nie są słowa twojego prawdziwego ja. Tak mówi ego.
Siedząc na Flamenco Beach, uświadomiłem sobie, że scenariusze snute przez moje ego, choć przekonujące, nie były prawdziwe. Naszą rzeczywistość kształtują historie, w które wierzymy. Zrozumiałem, że jeśli chcę zmienić swoje życie, muszę też zacząć opowiadać sobie inną historię – historię, która nie wypływa z mojego ego, ale skądś poza nim.
Gdy uświadomiłem sobie, że nie jestem swoimi myślami, przypomniałem sobie o umiejętności, z której kiedyś często korzystałem, a z biegiem lat gdzieś zatraciłem – żeby przestać myśleć, a zacząć słuchać. Starałem się skupić na przestrzeni pomiędzy moimi myślami. Na początku nie było to proste – myśli, zarówno te pozytywne, jak i te mniej, walczyły o moją uwagę, a wypite wino, które wciąż szumiało mi w głowie, wcale nie ułatwiało sprawy, ale nie zatrzymywałem się na swoich myślach, pozwoliłem im płynąć. Powoli świat zewnętrzny przestał do mnie docierać i skierowałem całą uwagę do wewnątrz. Odkryłem, że toczę wewnętrzną walkę. Biły się we mnie dwa głosy. Pierwszy to ego. Krzyczało, że powinienem się martwić. Raz przesadnie skupiało się na przeszłości, przywołując wszystkie błędy, jakie popełniłem, raz obsesyjnie wybiegało w przyszłość i podsuwało milion powodów, dla których powinienem zwątpić w sensowność tego, co sobie zaplanowałem. Ego odwoływało się do tego, co było, i do tego, co będzie, ale nigdy nie do tego, co jest.
Zamknąłem oczy i skupiłem się na swoim oddechu. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Gdy udało mi się trochę uciszyć wewnętrzny harmider, usłyszałem cichutki, znacznie cichszy od rozgorączkowanego ego, głos mówiący, że jest okej, żebym się uspokoił, że nic złego mi się nie dzieje.
– Nie musisz uciekać ani się zamartwiać, nawet jeśli jest ci teraz bardzo ciężko.
Zadrżałem, mimo że było ciepło.
– Jesteś właśnie tu, gdzie powinieneś być – powiedział głos. To było moje wyższe ja.
Nie tylko usłyszałem, co do mnie mówi, ale też instynktownie poczułem. Głos jednocześnie był częścią mnie i poza mną. Nie potrafiłem zlokalizować, skąd dobiega, ale mój umysł pozostawał spokojny i słuchał. Uderzyło mnie, że nie bez powodu wylądowałem na Culebrze – tak miało być. Czarne myśli zaprzątały mi głowę, od kiedy pamiętam, i zawsze im bezrefleksyjnie ulegałem, aż znalazłem się w ślepym zaułku. Pierwszy raz w życiu tak się czułem, ale uznałem, że to dobry moment, żeby moje ego i moje wyższe ja odbyły szczerą rozmowę.
Zdaniem ego byłem ofiarą serii niefortunnych zdarzeń.
Zdaniem wyższego ja sam kreuję własną rzeczywistość.
Zdaniem ego powinienem się stresować obecną sytuacją.
Zdaniem wyższego ja powinienem zaufać i zanurzyć się w teraźniejszości.
Zdaniem ego wszystko, co się przydarzyło, stało się przez przypadek.
Zdaniem wyższego ja wszystko miało swój cel.
Znajdź swój ocean
Gdy znika ego, znikają ograniczenia.
– Yogi Bhajan
Dorastałem w Minnesocie i jako dzieciak nigdy nie widziałem morza ani żadnej większej wody. Niedaleko domu mieliśmy za to mały, mulisty staw, do którego dostępu broniły różnego rodzaju robaki, żaby i żółwie. Pamiętam, jak podwijałem nogawki, żeby wejść do wody, i czułem, jak błoto przelewa mi się między palcami stóp. Słyszałem, że istnieje coś takiego jak oceany, ale było to poza moim wyobrażeniem.
Kiedy nasza percepcja jest ograniczona, nasza rzeczywistość również jest ograniczona. Gdy poszerzamy naszą zdolność postrzegania, zwiększa się również nasza zdolność doświadczania. Jeśli chcemy czegoś więcej, musimy najpierw sięgnąć wyobraźnią dalej.
Dopiero kiedy wylądowałem na Culebrze, dotarło do mnie, że jeśli szukamy swojej prawdy na zewnątrz nas samych (czy to w mediach, polityce, religii czy innych wytworach społecznych), zawsze będziemy brodzić w niewielkim stawie – w płytkim zbiorniku możliwości. Jeśli nie uda nam się spojrzeć na życie z szerszej perspektywy, będzie nam się błędnie wydawało, że to jezioro to ocean. Kiedy nasza percepcja jest ograniczona, nasza rzeczywistość również jest ograniczona. Gdy poszerzamy naszą zdolność postrzegania, zwiększa się również nasza zdolność doświadczania. Jeśli chcemy czegoś więcej, musimy najpierw sięgnąć wyobraźnią dalej.
Każdy z nas ma w sobie ocean. To pewien szczególny rodzaj energii, ten stan, gdy aktor wchodzi w rolę tak głęboko, że się w niej zatraca. To ten moment, kiedy ojciec po raz pierwszy przytula swojego nowo narodzonego syna. To to uczucie, kiedy się zakochujesz i masz wrażenie, że czas się zatrzymał. Kiedy w twoim umyśle nie ma żadnych rozproszeń, a ty po prostu zanurzasz się w teraźniejszości i akceptujesz tę chwilę w pełni, jakakolwiek by ona była – czy wspaniała, czy bolesna – bez żadnych ale.
Prędzej czy później każdy znajdzie swój ocean – to pewne. To nasz ostateczny cel, wszyscy do tego dążymy i wszyscy tam trafimy. Zapomnij o porażkach – czeka cię tylko rozwój. Zapomnij o pożarach, które musisz ugasić – przed tobą ocean możliwości. Nawet jeśli wybierzesz błędną ścieżkę, prędzej czy później dotrzesz nią do autostrady prowadzącej wprost do celu. Niektórzy trafią tam szybko, innym zajmie to dużo więcej czasu, bo będą bali się zanurzyć w nieznanym. Jedni znajdą go, bo świadomie szukają, inni – jak na przykład ja – dojdą do niego przez przypadek.
Ego podpowie ci, że szukając swojego oceanu, stracisz grunt i utoniesz. Nie słuchaj go. Jeśli znajdziesz ocean, będziesz bezpieczny.
Każdy dopływ trafia do rzeki, a każda rzeka wpada do morza. Kiedy dajesz się ponieść chwili, słyszysz mądrość ciszy, a nie podszepty zwątpienia. Dzięki tej mądrości jesteś w domu – nawet jeśli utknąłeś na wyspie i nie masz dachu nad głową. Jesteś tu, gdzie masz być. Jest dobrze. Ego nie ma teraz nic do gadania.
Każdy nowy początek wywodzi się od jakiegoś końca
Wąż ma bogatą symbolikę, a moja ulubiona metafora z nim związana to odrodzenie. Z wiekiem jego skóra zużywa się, traci swoją pierwotną gładkość, uniemożliwiając mu swobodne poruszanie się, oraz staje się po prostu za mała – wąż wciąż rośnie. Dlatego wykształca pod nią nową warstwę, a starą po prostu zrzuca, gdy nie jest mu już potrzebna – bez żalu i sentymentów staje się nową wersją siebie.
Człowiek też zmienia skórę. Każdego dnia milion komórek naskórka ulega wymianie. Za siedem lat wszystkie komórki w ciele każdego z nas (oprócz neuronów i komórek budujących kości) zostaną wymienione na nowe – nie dzieje się to jednak w jednej chwili. W czysto fizycznym sensie nieustannie stajemy się nowymi ludźmi. Najpierw pełzamy, chodzimy na czworaka, po czym uczymy się chodzić, biegamy… latamy, upadamy i się podnosimy. Każdy z nas ma za sobą własną niesamowitą drogę, która nas ukształtowała. W tym nieustającym cyklu upadania i podnoszenia się, by spróbować na nowo, musimy czasami zostawić jakąś część siebie, by móc iść naprzód i dalej się rozwijać. Proces wymiany skóry jest niezbędny dla naszego zdrowia i wzrostu – i analogicznie: zastępowanie dawnych przekonań, idei, planów czy marzeń nowymi jest niezbędne dla naszego umysłu.
Ta książka opowiada historię o tym, jak na Culebrze, Wyspie Węża, nauczyłem się wymieniać skórę swojego ego – pozbywając się ograniczających mnie poglądów stopniowo, jeden po drugim.
Nowy Jork, 2015 rokRozdział 1
Rozdział 1
Witamy
w prawdziwym
świecie
Dawno, dawno temu, zanim czas i przestrzeń nabrały kształtów, ego nie istniało. Wszystko było jednością, jednocześnie puste i kompletne. Nie istniały opinie – jedynie wyobraźnia. Nie istniała materia – jedynie energia. Nagle wszechświat wziął głęboki wdech i zrobił wydech, wypuszczając z siebie wibrację, która wprawiła w ruch nicość i sprawiła, że powstało z niej coś. A następnie wiele innych rzeczy.
Dawno, dawno temu, zanim nauczyliśmy się wątpić i kurczowo trzymać się pewnych idei, ego nie istniało. Nie istniało ocenianie, jedynie akceptacja. Nie istniała niepewność, ale jedynie miłość. Nie dokonaliśmy jeszcze rozróżnienia między nami a oceanem świadomości, z którego się wynurzyliśmy. Nasze umysły przypominały diamenty. Każdy z nas był kompletny.
To było kiedyś.
Teraz jest inaczej.
– Kompletny? Masz na myśli kompletnego idiotę? – odezwało się moje ego. – Zastanów się. Jesteś bezdomny. Nie masz grosza ani w gotówce, ani na koncie. Twoje życie to niekończące się pasmo błędów i złych decyzji. Nie chcę cię rozczarować, ale nie ma tu żadnej wyższej przyczyny. Nie spodziewaj się skarbów zakopanych gdzieś w piaskach tej plaży. Przykro mi, ale jesteś porażką. Takie są fakty. Witamy w prawdziwym świecie.
Twój umysł ci coś podpowiada? Okej, ale to nie znaczy, że naprawdę tak jest.
W mojej głowie aż huczało od nadmiaru myśli. Tak właśnie było? Może faktycznie przeprowadzka do Nowego Jorku nie była zbyt rozsądna – nie miałem przecież żadnego konkretnego planu, dlaczego oczekiwałem, że jakoś to będzie? Lajf is brutal, możliwe, że tak po prostu jest, a ja nie chciałem w to uwierzyć.
Po chwili usłyszałem – a może bardziej poczułem? – inny głos.
– Oddychaj. Pozwól, by myśli, które ci teraz nie służą, po prostu odpłynęły, nie skupiaj się na nich. – To było moje wyższe ja. – Pamiętaj: nie jesteś swoimi myślami. Jesteś oceanem świadomości, z którego te myśli powstają. Nie identyfikuj się z falami. Identyfikuj się z oceanem: spokojnym i nieporuszonym. Twój umysł ci coś podpowiada? Okej, ale nie znaczy to, że naprawdę tak jest. Jeśli twój umysł pozostanie neutralny i niezachwiany, zarówno podczas dobrych, jak i trudniejszych chwil, a tym samym niezależny od wahań nastroju twojego ego, będziesz wiedział, które myśli zasługują na twoją uwagę, a które musisz po prostu zignorować. W przeciwnym razie twój umysł będzie rozedrgany jak chorągiewka na wietrze.
Fale przypływały i odpływały. Przez moment było naprawdę pięknie.
Czym jest ego?
Z koncepcją Freudowskiego ego spotkałem się podczas nauki w college’u. Zdaniem Freuda to bardzo ważny element psychologii i struktury osobowości każdego człowieka. Ego reprezentuje rozum i zdrowy rozsądek, w przeciwieństwie do id, które odpowiada za namiętności. Innymi słowy, ego pełni funkcję policji, pilnując, by nasze zwierzęce instynkty nie dochodziły zbyt często do głosu, dzięki czemu możemy jakoś funkcjonować. Wtedy, w młodości, poglądy Sigmunda Freuda i potem Carla Junga wydawały mi się przekonujące – przyjmowałem je i nie zgłębiałem na własny użytek.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki