Shadowman. True crime: Pierwszy w historii FBI portret psychologiczny seryjnego mordercy - ebook
Shadowman. True crime: Pierwszy w historii FBI portret psychologiczny seryjnego mordercy - ebook
Trzymająca w napięciu relacja o powstaniu pierwszego w historii FBI profilu psychologicznego, który pomógł złapać seryjnego mordercę.
25 czerwca 1973 roku z kempingu w Montanie ginie siedmioletnia Susie Jaeger. Ktoś rozciął tył namiotu i porwał dziewczynkę, gdy jej rodzina spała. Nikt nic nie widział, nic nie słyszał. Rozpłynęła się w powietrzu.
FBI rozpoczyna największą obławę w historii Montany. Czas mija. Gdy policja szuka śladów, agent specjalny Peter Dunbar uczestniczy w warsztatach w siedzibie FBI w Quantico w Wirginii. To tu rodzi się zupełnie nowy, przełomowy pomysł. Co byłoby, gdyby przestępcy na miejscu zbrodni zostawiali nie tylko odciski palców czy butów? Co, jeśli na trop może naprowadzić ślad psychologiczny?
Na prośbę Dunbara agenci FBI tworzą pierwszy w historii profil domniemanego sprawcy: UnSub, który porwał Susie Jaeger, a kilka miesięcy później dziewiętnastoletnią kelnerkę. Kiedy w końcu dochodzi do aresztowania podejrzanego Davida Meirhofera, przygotowany przez agentów profil pasuje do seryjnego mordercy jak ulał. A nowa dziedzina wiedzy zostaje nazwana profilowaniem kryminalnym.
Porywająca podróż przez plątaninę brutalności i błyskotliwości, która dała początek jednemu z najbardziej intrygujących narzędzi kryminalistycznych FBI: profilowaniu kryminalnemu. – John Douglas, legendarny profiler FBI i autor Mindhuntera
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9479-0 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NADCHODZĄ CIENIE
_Poniedziałek, 10 października 2005 roku_
_Manhattan w stanie Montana_
Wynajęty robotnik znalazł to w ukrytej przestrzeni za starą ścianą. Wiele lat później chwalił się, że od początku wiedział, że te rzeczy – te duchy przeszłości – są tam ukryte, ale w rzeczywistości był równie zaskoczony jak wszyscy.
Manhattan ma swoją przeszłość. Jest jednym z tych miejsc, do których zima i jej cienie przychodzą wcześnie, ale nie jest to już to samo miasto co wcześniej, zanim wszyscy umarli.
To jedna z tych rzeczy, o których nikt nie chce rozmawiać. Można zadawać pytania, lecz kiedy dochodzi się do _niego_, wspomnienia zawsze okazują się niewyraźne. Miejscowi wybiorą kilka z nich, wymienią parę faktów i odeślą cię do starych zdjęć wiszących na ścianie w banku.
Z tymi zdjęciami jest jednak tak samo jak ze wspomnieniami: nigdy nie przedstawią całej prawdy, bo to fotograf decyduje, co chce ci pokazać. Zdjęcia ukazują coś, czego już nie ma.
Poza _nim_. On wciąż tam jest, milcząco obecny w każdej chwili.
Wynajęty robotnik zadzwonił do swojego szefa, który z kolei zadzwonił do szeryfa. Na miejscu zjawił się zastępca szeryfa, aby obejrzeć znalezisko i je zabrać. Jego szef – szeryf – uznał, że złe wspomnienia nie mają żadnej szczególnej wartości, i przekazał je matce, od trzydziestu lat pogrążonej w żałobie.
„Dlaczego ta cholerna sprawa ciągle wraca?” – pomyślał.
Tu nie ma żadnych stopni oddalenia. Powiadają, że każdy zna każdego. Że cokolwiek zrobiłeś, oni zawsze wiedzieli wcześniej, że to zrobisz. Że sam dźwięk silnika wystarczy, żeby orientowali się, kto przejeżdża obok ich domów – nawet jeśli nie są pewni, dokąd zmierza. Że wiedzą o wraku starego samochodu pod Lover’s Leap, choć nie mają pojęcia, skąd się tam wziął. Że znają każdego po imieniu, choć nie poznali jego tajemnic.
„Co się dzieje za zamkniętymi drzwiami, pozostaje za zamkniętymi drzwiami”.
Pytanie o _niego_ jest trochę jak rozdrapywanie wczorajszego strupa i czekanie, aż pojawi się krew. Istnieje ta nieprzekraczalna granica, której przybysze z zewnątrz po prostu nie widzą.
Po latach niektórzy mówią, że od początku wiedzieli, jaki jest zły. Ale wtedy nikt nic nie mówił.
„Jego rodzina wciąż tu mieszka – mówią. – Nadepniesz na niejeden odcisk – dodają. – Nie rozdrapuj starych ran”.
No dobrze, ale co z tym wszystkim, co wynajęty robotnik znalazł za ścianą?
„Do diabła z tym – mówią. – Za każdą ścianą kryją się jakieś tajemnice”.ROZDZIAŁ 1
PRELUDIUM NOCY
_Manhattan w stanie Montana_
Można by więcej oczekiwać od miejsca, które nazywa się Manhattan – ale to tylko osada w południowo-zachodniej Montanie, licząca około dziewięciuset mieszkańców i położona ponad trzy tysiące kilometrów od swojego bardziej znanego imiennika. Tamten Manhattan zawsze jest w centrum uwagi, ten trzyma się na uboczu. Nie jest niedostępny, ale nie jest też specjalnie otwarty.
Jeśli nie liczyć starego silosu, znaku stacji benzynowej Conoco przy lokalnej drodze i kościelnej wieży, wznoszącej się w niebo nieco wyżej niż otaczające ją drzewa, miasto jest niemal niewidoczne dla kierowców jadących autostradą. Nie żeby było tu wiele do oglądania: jeżeli zjedziesz z autostrady, trafisz na bezładne skupisko budynków, przecięte w połowie torami dawnej głównej linii kolei Northern Pacific Railway.
Jeśli przypadkiem znajdziesz się tu akurat w środku dnia, usłyszysz dźwięk syreny z remizy strażackiej, który rozbrzmiewa dokładnie w południe – codziennie, od kiedy strażacy dostali syrenę.
Manhattan nazywa sam siebie „Ziemniaczaną Stolicą Świata”, choć jest to raczej chwytliwe hasło reklamowe miejscowej izby handlowej niż wyznacznik realiów tutejszego rolnictwa. Faktem jest jednak, że miasto co roku finansuje Manhattan Potato Festival, który uświetnia wielka parada i śniadanie organizowane przez strażaków ochotników. Ziemniaki traktuje się tu bardzo poważnie.
Osada istniała, zanim jeszcze generał Custer zginął pod Little Bighorn. Jej nazwa zmieniała się kilka razy, ale w 1891 roku, kiedy szefowie nowojorskiej firmy piwowarskiej Manhattan Malting Company przenieśli swoją działalność bliżej pól jęczmienia na zachodzie Stanów Zjednoczonych, nazwali miejscowość Manhattanem – po prostu dla promowania swojego biznesu.
Od tego czasu nie wydarzyło się tu nic nadzwyczajnego. Historia Manhattanu w stanie Montana jest spokojna i nieciekawa – dokładnie tak, jak zapewne chcieliby tego powściągliwi i pobożni holenderscy osadnicy. Rolnicy przekazywali ziemię w spadku swoim dzieciom, nie widywało się tu hollywoodzkich gwiazd czy bogaczy w kowbojskich butach kupionych w sklepach przy Piątej Alei. Żadnych korków (z wyjątkiem dnia parady), żadnych świateł na skrzyżowaniach. Więcej popijaw niż chrztów, więcej gazeciarzy niż miejsc parkingowych, więcej wieżyczek niż znaków „stop”.
No tak, wszyscy tu wciąż opowiadają, że kiedyś miasteczko wystąpiło w emitowanej w całym kraju telewizyjnej reklamie wołowiny (co niewątpliwie jest prawdą), a niektórzy są także dumni z tego, że z Manhattanu w stanie Montana pochodzi więcej generałów w przeliczeniu na mieszkańca niż z jakiegokolwiek innego miasta czy jakiejkolwiek innej miejscowości w Ameryce (co z kolei może nie być prawdą, ale nikt nie potrafi tego stwierdzić).
Największy chyba celebryta w historii Manhattanu nie był tak naprawdę celebrytą w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. William Frankena, syn przybyłych tu z Holandii rolników, urodził się w 1908 roku w Amsterdamie – niemającej statusu prawnego wiosce leżącej niedaleko Manhattanu. W dzieciństwie wyjechał z okolicy, a w dorosłym życiu stał się jednym z najbardziej znanych powojennych filozofów amerykańskich. W latach sześćdziesiątych prawie nikt w Manhattanie nie znał jego nazwiska, ale gdyby było inaczej, na cześć Frankeny urządzono by zapewne dodatkową paradę. Doktoryzował się na Uniwersytecie Harvarda w 1937 roku – jego rozprawa doktorska nosiła tytuł _Recent Intuitionism in British Ethics_ (Nowy intuicjonizm w etyce brytyjskiej). Specjalizował się w metaetyce i psychologii moralnej, a więc przedmiotach, których – co ciekawe – nie było w programie nauczania Manhattan High School. Wygłaszał górnolotne tezy, na przykład taką: „Nie powinniśmy postrzegać relacji między teoriami etycznymi opartymi na działaniu a teoriami etycznymi opartymi na cnotach jako rozłącznej, lecz jako łączną”. Był również miłośnikiem obserwacji ptaków, co mogłoby zaimponować ludziom w jego rodzinnych stronach – oczywiście gdyby w ogóle wiedzieli, kim jest.
Przeszłość Manhattanu była zatem zupełnie zwyczajna – podobnie jak tysięcy innych małych miasteczek, których nikt nie uczynił sławnymi.
Nawet deprawacja była tu zwyczajna. Młodzieży niewiele uchodziło na sucho, wszyscy bowiem wszystko widzieli i każdy mieszkaniec znał każdego dzieciaka. Każdy wiedział, która z dziewcząt ma dobrą reputację. Jeśli nastoletni chłopcy próbowali kupić prezerwatywy w aptece sieci Rexall, miejscowy aptekarz zwykle dzwonił do ich rodziców.
Trudno się dziwić, że jeżeli już dochodziło do wykroczeń, były to zwykle drobiazgi. Miasteczko miało „nocnego policjanta”, który w ciągu dnia zajmował się jakąś zupełnie zwyczajną pracą. Jego zadaniem było głównie nakrywanie napalonych nastolatków w Lover’s Leap (Uskoku Zakochanych) – kończenie zbyt głośnych imprez i wzywanie rodziców dzieci, które kręciły się po ulicach po godzinie policyjnej. „Zachowania przestępcze” obejmowały najczęściej picie piwa na cmentarzu i nagie kąpiele w deszczówce, która zbierała się w dziurach pozostawionych przez robotników kolejowych wydobywających podsypkę pod szyny.
Zdarzały się również zabawne „przestępstwa”: mieszkańcy z rozrzewnieniem wspominają czasy, kiedy miejscowe dzieciaki zrobiły podkop pod tutejszy sklep z alkoholem, mając nadzieję, że uda im się dostać do piwnicy i ukraść trochę wódy. Ta historia zawsze wszystkich bawiła.
Ale był też taki okres, gdzieś w 1964 czy 1965 roku, kiedy jacyś nieznani chuligani nocą przybijali bezpańskie koty i szczeniaki do słupów i drzew w całym mieście. Żywcem. Cholerni gówniarze. Kiedy „nocny policjant” przestał się już tym przejmować, a ludzie w Cookie’s Café przestali plotkować, anonimowe okrucieństwo ustało. Nikt nigdy się nie dowiedział, kto i dlaczego tak okrutnie traktował zwierzęta.
A w 1967 roku trzynastoletni Bernie Poelman robił to samo co inne dzieciaki z Manhattanu w ciepłe dni: wraz z kolegą o imieniu Ricky wspinał się po stalowych dźwigarach mostu Nixona – kratownicowej konstrukcji z XIX wieku, położonej na północ od miasta – i skakał z nich do płynącej w dole rzeki Gallatin. Wezbrane wiosenne wody płynęły na tyle szybko, żeby ta zabawa mogła być traktowana jako dosyć emocjonujący rytuał przejścia, na tyle jednak wolno, aby po wskoczeniu do nich każdy dzieciak mógł dopłynąć pieskiem do brzegu kawałek dalej w dół nurtu.
W tę marcową niedzielę niski i chudy Bernie siedział właśnie na najwyższej belce mostu i szykował się do skoku. Stojący na dole Ricky rzucił mu wyzwanie: skok miał być wyjątkowo efektowny. Nagle Bernie chwycił się za pierś i krzyknął coś, co zabrzmiało chyba: „Postrzelili mnie!”, ale Ricky nie był tego pewien. Bernie poleciał sześć metrów w dół, na płytką wodę nad mielizną pod mostem. Przez chwilę wyglądał, jakby płynął, a potem zniknął pod powierzchnią. Nurt wody poniósł go w dół rzeki.
Ricky popędził do najbliższego gospodarstwa, kilkaset metrów od mostu, skąd natychmiast zadzwoniono po szeryfa. Grupa poszukiwawcza szybko zaczęła przeszukiwać rzekę w dół od mostu. Wkrótce na płyciźnie znaleziono należące do chłopca okulary w rogowej oprawce, ale samego Berniego nie było.
Poszukiwacze rozciągnęli drucianą siatkę w poprzek rzeki, około ośmiu kilometrów od mostu, aby złapać w nią cokolwiek – albo kogokolwiek – płynącego z nurtem. Na brzegu ustawiono reflektory, czuwano całą noc… I nic. Ani śladu Berniego.
Choć ciała chłopca nie odnaleziono, uznano, że nie żyje. Kilka dni później miejscowy proboszcz odprawił mszę żałobną. W latach sześćdziesiątych XX wieku w głównie protestanckim hrabstwie Gallatin na katolików wciąż patrzono z pewną nieufnością, a jedyna mała świątynia katolicka znajdowała się w Three Forks, prawie dwadzieścia kilometrów od Manhattanu. Mimo to w skromnym kościele Świętej Rodziny zgromadziła się także duża grupa mieszkańców miasta, którzy nie byli katolikami.
Pogrążony w smutku ojciec Berniego co noc przemierzał całe kilometry wzdłuż rzeki, szukając syna. Ludzie na łodziach bezskutecznie badali dno. Niemal każdy chłopiec z Manhattan High School – łącznie kilkudziesięciu uczniów – przeszedł albo przepłynął łodzią cały odcinek aż do Logan, około ośmiu kilometrów. Nic. Ani śladu Berniego.
Tajemnica zniknięcia Berniego Poelmana zdominowała rozmowy na korytarzach gimnazjum, do którego uczęszczał. Jedyny naoczny świadek wydarzeń wciąż na nowo, do utraty tchu opowiadał całą historię, nie szczędząc słuchaczom dramatyzmu. Nawet dla tych dzieciaków, żyjących w surowych realiach farm i gospodarstw rolnych, śmierć człowieka była osobliwą koncepcją, zwłaszcza kiedy przydarzała się nagle i bez ostrzeżenia. Jasne, nie było to morderstwo, ale nawet tragiczny wypadek stał się dla dzieci w tym wieku trudny do zrozumienia.
Trzy tygodnie później ludzie szeryfa znaleźli nasiąknięte wodą ciało Berniego zaplątane w drucianą siatkę w dole rzeki. Zegarek na jego ręce zatrzymał się dokładnie na godzinie trzeciej dwadzieścia. Sekcja zwłok wykazała, że chłopiec rzeczywiście został postrzelony: w jego sercu tkwiła kula z broni małego kalibru, najprawdopodobniej dwudziestki dwójki. Pocisk wysłano na testy balistyczne do Waszyngtonu, ale żadnych istotnych informacji w ten sposób nie uzyskano.
Bernie został pochowany w Three Forks, gdzie znajdował się najbliższy katolicki cmentarz w okolicy, lecz tajemnica jego śmierci pozostała nierozwiązana. Nieformalne ławy przysięgłych zbierały się regularnie w Cookie’s Café, w sklepie żelaznym Keena i w barze Stockmana. W Manhattanie nigdy wcześniej nie dochodziło do morderstw, nie był to także sezon polowań, miejscowi doszli więc do wniosku, że Bernie musiał zginąć od kuli wystrzelonej przez marnego strzelca na jakiejś kiepskiej strzelnicy albo przez kogoś, kto spudłował, polując na pieski preriowe. Marny strzelec pewnie nawet nigdy się nie dowiedział, że zabił dziecko. Po prostu głupi wypadek. Nie było to może satysfakcjonujące wyjaśnienie, lecz głupie wypadki – z definicji – dość trudno wyjaśnić.
Tak więc w Manhattanie w latach sześćdziesiątych najgłośniejsze zabójstwo – tak oficjalnie nazywa się śmierć spowodowaną przez inną osobę, nie zawsze jest to morderstwo – było zwykłym wypadkiem.
Jedyna inna nienaturalna śmierć w tej samej dekadzie nie nastąpiła nawet w Manhattanie, a w Three Forks – miasteczku na tyle bliskim, aby być głównym rywalem Manhattanu we współzawodnictwie szkolnych drużyn sportowych, ale także na tyle dalekim, by uznawano je za „zupełnie inne miejsce”. Prawdę mówiąc, Three Forks i Manhattan były jednak do siebie bardziej podobne, niż którykolwiek z ich mieszkańców zechciałby przyznać. Chłopcy uczący się w szkole średniej w jednym z nich zawsze uważali, że dziewczyny z tego drugiego są ładniejsze.
Dlatego niespodziewaną śmierć skauta w okolicy Three Forks w 1968 roku przeżywano także w Manhattanie, nawet jeśli nie uznano tego za wydarzenie „lokalne”. A fakt, że ewidentnie nie była to śmierć przypadkowa, uczynił z niej szczególnie atrakcyjny temat plotek.
Był początek maja 1968 roku. Michael Raney, szóstoklasista z Bozeman, był jednym z około dwustu skautów biorących udział w zlocie zorganizowanym na terenie parku stanowego Missouri Headwaters nieopodal Three Forks – w miejscu, w którym Lewis i Clark odkryli, że rzeki Jefferson, Madison i Gallatin łączą się w potężną Missouri. Dwuosobowe namioty, w których mieszkali chłopcy, stały blisko siebie na trawiastym terenie o powierzchni około ośmiu tysięcy metrów kwadratowych – odległości między nimi nie przekraczały metra.
W sobotnią noc, około północy, zastępowi zagnali wreszcie do łóżek wszystkich podekscytowanych jedenasto- i dwunastolatków. Michael Raney – chłopiec lubiany i popularny – dzielił namiot z jedenastoletnim Kennym Summersem. Namiot stał niecałe dziesięć metrów od kwatery dorosłego drużynowego, chłopcy nie myśleli więc o żadnych wybrykach – w przeciwieństwie do wielu innych, którzy dokazywali całą noc. Kiedy zastępowy kazał skautom kłaść się spać, poszli do swoich śpiworów.
Michael i Kenny nie mieli nic przeciwko temu. Bawili się razem przez cały dzień, jeżdżąc konno i kłócąc się z innymi jak wszyscy chłopcy w ich wieku, a teraz byli wykończeni. Wpełzli do swoich śpiworów ułożonych na dmuchanych materacach, z głowami w głębi namiotu, i szybko zasnęli. W nocy lekko padało, ale Kenny i Michael nie słyszeli kropli bębniących w namiot. Nie słyszeli także przejeżdżającego pociągu. Spali jak zabici.
Kenny obudził się o wpół do szóstej rano, kiedy na zewnątrz zaczynało świtać, a niebo powoli się rozjaśniało. Gdy przetarł oczy, z przerażeniem zobaczył, że twarz Michaela pokryta jest krwią. W pierwszej chwili pomyślał, że jego koledze w nocy puściła się krew z nosa, ponieważ jednak nie mógł go dobudzić, krzykiem przywołał zastępowych z pobliskiego namiotu.
Zastępowi także nie mogli obudzić Michaela, wyciągnęli go więc za nogi z namiotu. Kiedy ściągnęli z niego śpiwór, zobaczyli, że także jego koszulka jest przesiąknięta krwią. Michael ciężko oddychał i wymiotował. Przerażeni zastępowi zobaczyli guz nad jego prawym uchem i ziemię we włosach. Czyżby w nocy wychodził gdzieś z namiotu i upadł w ciemnościach?
Chłopiec mamrotał coś niezrozumiale. Kilku zastępowych zawiozło go do Three Forks, gdzie był najbliższy telefon, a stamtąd trafił do szpitala w Bozeman – odległej o pół godziny drogi stolicy hrabstwa.
W szpitalu lekarze znaleźli niewielką ranę kłutą pod pachą Michaela. Guz na jego głowie okazał się śladem po uderzeniu jakimś niewielkim, ale twardym przedmiotem.
Tymczasem w obozie wezwani na miejsce ludzie szeryfa odkryli, że tylna ściana namiotu Kenny’ego i Michaela została rozcięta – ktoś sięgnął przez to rozcięcie i pchnął chłopca nożem przez śpiwór. Ale poprzedniego wieczoru nikt nie widział, żeby ktokolwiek kręcił się po obozie – z wyjątkiem oczywiście bawiących się skautów.
Teraz jednak ludzie szeryfa wiedzieli, że muszą szukać noża. W okolicy namiotu żadnego nie znaleziono, ale zanim skauci zwinęli obóz w niedzielę rano, zebrano wszystkie ich noże – kilkaset, przecież każdy miał nóż, zgodnie z hasłem „czuwaj”. Przez kolejne tygodnie ludzie z biura szeryfa hrabstwa Gallatin przebadali wykrywaczem kłamstw każdego skauta i każdego zastępowego, który feralnej nocy był na terenie obozu. Wszyscy pozytywnie przeszli test.
Ktoś wspomniał, że zastęp Michaela w ramach jakiegoś konkursu odebrał innemu zastępowi ważne trofeum – może przegrani chcieli się zemścić? Ale takie konkursy, zwycięstwa i przegrane były codziennością na zlocie i nikt nie przypominał sobie, żeby taka sytuacja skończyła się jakimiś nieczystymi zagraniami. Kiedykolwiek.
Ktoś inny z kolei twierdził, że słyszał w środku nocy chłopca wołającego: „Pomocy, pomocy!”, ale nie był tego do końca pewien, może to było jednak: „Chłopcy, chłopcy!”.
Podejrzenia padły także na kolegę, z którym Michael dzielił namiot – nieszczęsnego Kenny’ego Summersa. Dzieciak miał broń i okazję, ale dlaczego jedenastolatek miałby dźgnąć nożem kolegę? Poza tym co musiałoby dziać się w głowie piątoklasisty, żeby w środku nocy brutalnie zaatakować przyjaciela, po czym leżeć obok niego do rana i dopiero wtedy wołać o pomoc, udając, że znalazło się jego ciało? Tych kropek nie dało się połączyć.
Michael Raney zmarł kilka dni później. Koroner przeprowadzający sekcję znalazł pojedynczą ranę od noża, który przebił płuco chłopca. Rana miała kilka centymetrów szerokości i mniej więcej podobną głębokość. Można było ją zadać zwykłym scyzorykiem albo niepewnie próbując pchnąć większym nożem.
Okazało się jednak, że taka rana nie wystarczyłaby, aby zabić Michaela.
Co go zatem zabiło? Koroner stwierdził rozległe uszkodzenia mózgu. Cokolwiek spowodowało guza i rankę wielkości dwudziestopięciocentówki z boku głowy chłopca, nie spowodowało pęknięcia czaszki, ale wywołało wstrząs tak gwałtowny, że doprowadziło do obumarcia części mózgu wielkości pięści, zamieniając ją w martwą papkę.
Przyczyna śmierci? Koroner nie miał wątpliwości, że było nią uszkodzenie mózgu, a nie rana od noża.
Kiedy sprawa trafiła na łamy tygodników w Manhattanie i Three Forks, nagle pojawiło się mnóstwo świadków. Ktoś widział zielonego studebakera, ktoś inny forda z 1959 roku, jeepa… Ktoś opowiadał o parze pijącej piwo, o chłopaku z nożem, o zakochanym gościu, który nienawidził dzieciaków, o dziwacznym zastępowym… Wszystko to nie trzymało się kupy, zeznania zupełnie się nie pokrywały.
W ten sposób druga dziwna śmierć w małym światku miasteczka Manhattan okazała się równie tajemnicza, jak zastrzelenie Berniego Poelmana. Miejscowi doszli do całkiem logicznego wniosku, że Michael zginął w czasie jakiejś szalonej zabawy, która poszła o krok za daleko, a wszystko dodatkowo popsuli nieudolni zastępcy szeryfa, którzy – choć porządne chłopy – spaprali kolejne śledztwo, niechcący zacierając ślady lub źle interpretując dowody. Tak to właśnie było. Nikt nie będzie przecież rujnować życia dzieciaka z podstawówki z powodu koszmarnego wypadku.
Sumienne (choć ostatecznie bezskuteczne) poszukiwanie odpowiedzi odzwierciedlało szczerą wiarę całego miasta w uczciwość i sprawiedliwość. Tyle musiało wystarczyć. Zrobili, co mogli.
Tak, najkrócej mówiąc, wyglądała cała historia zbrodni w okolicy miasteczka Manhattan w stanie Montana. Gdyby zdarzyło się coś gorszego niż te dwa nieszczęśliwe śmiertelne wypadki, miejscowi na pewno założyliby, że zrobił to ktoś obcy, przecież nikt, kogo znali, nie dopuściłby się takiego grzechu. A znali każdego.
Życie toczyło się dalej. Życie i śmierć nie zawsze dają się ładnie wyjaśnić. Po pewnym czasie te dwie niepowiązane ze sobą tajemnicze historie przestały być głównym tematem miejscowych plotek. Kolejne dzieciaki kończyły szkoły, jechały do Wietnamu, szły do college’u, wyjeżdżały do wielkich miast albo zostawały na rodzinnych farmach, zaczynały pracę na stacjach benzynowych czy w sklepach.
Dalej co roku organizowano parady. Przez miasto nadal codziennie przejeżdżały pociągi. Jak dawniej w południe było słychać syrenę z remizy. Bezdomne koty wciąż najczęściej kończyły życie w naturalny sposób. Nikt nie padał ofiarą morderstwa. Mieszkańcy Manhattanu w stanie Montana znowu mogli mówić z przekonaniem, że w ich mieście nigdy nie dzieje się nic niezwykłego.
Duchy holenderskich przodków były zadowolone.
A później…ROZDZIAŁ 2
PONIEDZIAŁEK… I WSZYSTKO, CO PÓŹNIEJ
_25 czerwca 1973 roku_
_Park stanowy Missouri_ _Headwaters, Montana_
Ruch powietrza. Coś z nim było nie tak.
Heidi Jaeger miała tylko dwanaście lat, ale wiedziała, że wiatr nie może wiać _wewnątrz_ namiotu. Może nie opuściła klapy namiotu, kiedy wracała do niego koło północy? Ruszyła w stronę ubikacji, lecz już po kilku krokach poczuła nagły lęk przed ciemnością, jakby coś złego ją obserwowało. Szybko wróciła do środka i zakopała się w śpiworze. Kilka razy na głos zawołała Susie, ale jej młodsza siostra mocno spała. Heidi ułożyła się zatem wygodnie, uspokojona samym faktem obecności ciepłych ciał swoich braci i siostry – i zasnęła.
Ale ten dziwny podmuch powietrza pochodził z drugiego końca namiotu. To nie miało sensu.
Było jeszcze ciemno, słońce miało wzejść za pół godziny, może nieco wcześniej. Zimne powietrze było wilgotne, ponieważ po obu stronach kempingu płynęły rzeki. Ptaki spały wśród liści starych topoli.
Heidi w półmroku uniosła się na łokciach, aby sprawdzić, czy materiał nie pękł na szwie albo czy koniec namiotu się nie przewrócił. Bądź co bądź mieszkali w nim już kilka dni, odkąd Bill i Marietta Jaeger wraz z piątką dzieci wyjechali ze stanu Michigan na wielką wakacyjną wyprawę na Zachód. Przejechali przez Park Narodowy Badlands w Dakocie, odwiedzili słynny sklep Wall Drug – największą atrakcję turystyczną na trasie – zobaczyli Mount Rushmore, jechali przez niekończące się prerie w Wyoming, byli nad Little Bighorn… A teraz obozowali na zachodzie Montany, gdzie spotkali się z rodzicami Marietty, emerytami, którzy przyjechali tu z Arizony, i wspólnie rozbili obóz w tym trawiastym zakątku parku stanowego Headwaters.
Czwórka dzieci Jaegerów – Heidi, czternastoletni Frank, dziewięcioletni Joe i najmłodsza w rodzinie, siedmioletnia Susie – spała zawsze w rodzinnym namiocie. Najstarszy brat, szesnastoletni Danny, urządził się sam w rodzinnej furgonetce. Bill i Marietta spali w zabudowanej przestrzeni ładunkowej pick-upa rodziców kobiety.
To był cudowny czas. Wszyscy cieszyli się możliwością oderwania się od monotonnej codzienności. W domu, w Michigan, Heidi musiała dzielić sypialnię z niesforną Susie – pierwszoklasistka często denerwowała starszą siostrę. W czasie podróży przez zachód dziewczynki jednak grały w zgadywanki i rozmawiały jak siostry, dzięki czemu długa droga mijała im szybciej. Heidi doszła w końcu do wniosku, że Susie nie jest taka zła i że można się z nią dobrze bawić. Może to była kwestia krajobrazu, może żywiołowość Susie dobrze pasowała do tych bezkresnych przestrzeni… Nieważne. Ważne, że wreszcie wszystko było dobrze.
Poprzedniego wieczoru młodsze dzieci ułożyły się ciasno obok siebie w śpiworach, z głowami w głębi namiotu, ogrzewając się nawzajem. Po zmroku Bill i Marietta wczołgali się do środka, aby każde z nich ucałować na dobranoc. Susie w swoim czerwonym śpiworze leżała najdalej, Marietta nie mogła jej dosięgnąć: pocałunek ledwie musnął policzek dziewczynki.
– O nie, mamo, nie tak! – zawołała.
Szybko wygrzebała się ze śpiwora, przelazła przez leżące obok rodzeństwo i energicznie pocałowała Mariettę w same usta.
– O, teraz było dobrze! – oznajmiła z dumą i wślizgnęła się z powrotem do śpiwora. – Tak powinno być!
Ale ten podmuch powietrza… Nie, tak _nie powinno_ być.
Heidi znowu poczuła nagły przypływ niepokoju. Sięgnęła ręką za głowę, żeby sprawdzić, czy któryś z masztów namiotu się nie przewrócił. Lecz pod palcami, zamiast namiotowego płótna, poczuła mokrą trawę.
Poderwała się. Przez dziwne rozcięcie w kształcie półksiężyca zobaczyła na trawie za namiotem jednego z ulubionych pluszaków Susie. To wszystko nie miało sensu.
Teraz już w pełni rozbudzona, w półmroku, tuż przed świtem, Heidi uważnie rozejrzała się wokół siebie. Jej dwaj bracia spali spokojnie w swoich śpiworach.
Ale śpiwór Susie był pusty.
Czas jakby zatrzymał się w miejscu. Heidi wyskoczyła z namiotu, krzycząc wniebogłosy i budząc wszystkich. Załomotała do pick-upa, w którym spali rodzice.
– Susie zniknęła! – krzyczała. – W namiocie jest wielka dziura, nie mogę znaleźć Susie!
Bill Jaeger wyskoczył z pick-upa i ruszył za córką do namiotu. Zobaczył równe półkoliste rozcięcie w płótnie na wysokości miejsca, w którym spała Susie. Na mokrej trawie leżał pluszowy konik jego młodszej córki.
I ani śladu Susie.
Bill pobiegł do samochodu. Zawołał Mariettę i chwycił latarkę.
– Rzeczywiście, nie ma Susie! – krzyknął.
Już po chwili nikt nie spał, wszyscy biegali dookoła z latarkami w rękach. Może Susie poszła w nocy do ubikacji i w ciemnościach nie trafiła z powrotem? Może, lunatykując, poszła na inny kemping? Może poszła nad rzekę i wpadła do wody?
Potrzebowali pomocy, i to szybko. Wkrótce do gorączkowych poszukiwań dołączyli inni obozowicze. Ludzie biegali we wszystkie strony, wiedząc jedynie, że szukają małej dziewczynki. Ojciec Marietty pojechał swoim pick-upem do odległego o dwa i pół kilometra miasteczka Three Forks, aby sprowadzić na miejsce szeryfa.
Tymczasem na kempingu zdenerwowana i zdezorientowana Heidi zasnęła w furgonetce, w której spędził noc jej starszy brat. Kiedy obudziła się cztery godziny później, sytuacja nie wyglądała ani trochę lepiej. Dookoła kręciło się jeszcze więcej obcych ludzi. Ich głosy dochodziły z każdego zakątka parku. Rodzice byli na wpół oszołomieni, na wpół spanikowani.
Heidi czuła się jak we śnie, w którym czas się zatrzymał. Ale to nie był sen.
Susie nie było.
Jakby pochłonęła ją sama ciemność.
Zastępca szeryfa hrabstwa Gallatin Don Houghton był sam na nocnej zmianie. Tuż przed świtem przyszło wezwanie: rodzina nocująca na kempingu w parku stanowym zgłosiła zaginięcie małej dziewczynki.
To była długa noc, Houghton nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie będzie mógł odpocząć, wkurzył się więc, że musi jechać do parku Headwaters tylko po to, żeby spisać raport i szukać jakiegoś dzieciaka z miasta, który pewnie poszedł się wysikać i zgubił drogę.
Don Houghton miał tylko dwadzieścia cztery lata. W hrabstwie Gallatin „funkcjonariusz policji” to był albo szeryf, albo jego zastępca. Don Houghton był synem policjanta z drogówki, który przez całe życie jeździł między małymi miasteczkami w zachodniej części Montany. Nigdy nie planował pójść w ślady ojca, po skończeniu szkoły średniej wstąpił więc do korpusu marines i wyjechał do Wietnamu. Po powrocie do domu chciał studiować inżynierię na Montana State University w Bozeman. Ustawa o weteranach (znana jako _G.I. Bill_ ) zapewniała mu dostęp do stypendiów, ale nie były to duże pieniądze. Aby móc płacić za naukę, zaaplikował o pracę w biurze szeryfa hrabstwa Gallatin – i dostał ją. W ten sposób stał się jednym z ośmiu mundurowych pracujących w hrabstwie (wliczając w to szeryfa L.D.W. Andersona, znanego jako Andy).
Szeryf Anderson był dzieckiem farmerów, którzy stracili swoje gospodarstwo w czasie wielkiego kryzysu. W czasie wojny patrolował wybrzeża Okinawy. Dwadzieścia pięć lat przed opisanymi tu wydarzeniami zaczynał jako skromny strażnik więzienny w Bozeman. Dał się poznać jako twardy, choć nieco tradycyjnie podchodzący do pracy gliniarz. Dziś był już niemal własną karykaturą: tęgawy, przysadzisty, wyglądał raczej na polityka niż na policjanta.
Zadanie „służenia i chronienia” dobrych obywateli hrabstwa Gallatin spadło zatem głównie na barki jego niedoświadczonego zastępcy, Dona Houghtona, człowieka w zasadzie bez żadnego policyjnego przeszkolenia.
Kiedy Houghton dotarł do parku Headwaters, niebo już się rozjaśniło. Jaegerowie byli bardzo zdenerwowani. Na ich niewielki obóz składały się furgonetka, pick-up, dwie przyczepki i namiot z dziwnym, równym rozcięciem w tylnej części. „Nigdy czegoś takiego nie widziałem” – pomyślał zastępca szeryfa.
Zobaczył jednak coś jeszcze: dziwny ślad prowadzący na północ. Nie były to odciski stóp, raczej pasmo przypominające ślad na wodzie, jakby ktoś przeszedł tamtędy i pozostawił smugę na wilgotnej trawie. Było sucho, nie padało od ponad miesiąca, jednak obok płynęły dwie rzeki, powietrze było zatem wystarczająco wilgotne, aby w chłodne poranki na ziemi pojawiała się rosa.
Pytania nasuwały się szybciej niż odpowiedzi.
Czy to był ślad dziewczynki? Kogoś z poszukujących? A może kogoś innego? Ślad zaginionego dziecka czy coś bardziej złowrogiego? Kto porwałby dziewczynkę przebywającą na wakacjach cztery tysiące kilometrów od domu? I jak to możliwe, że nikt z kilkunastu obozowiczów nic nie widział?
Zastępca nie znał odpowiedzi.
Niepokoiły go jednak ślad na trawie i równo wycięty otwór w płótnie namiotu.
Samo przyglądanie się okolicy nie wystarczyło. Houghton chciał działać metodycznie, ale Jaegerowie błagali go, by ruszał szukać Susie. Chcieli, żeby zrobił coś więcej i żeby zrobił to szybko. Żeby zrobił _cokolwiek_.
Don Houghton nigdy nie miał do czynienia z taką sprawą. Polegał raczej na instynkcie niż na szkoleniu. Znał ludzi i pozwolił, aby jego ludzka strona wzięła górę. Nie mógł ich uspokoić, jeśli sam był zdenerwowany. Im bardziej jednak starał się być opanowany, tym bardziej wzburzeni stawali się Jaegerowie.
Zastępca szeryfa znał małe miasteczka w Montanie. Nie zamierzał zostać kozłem ofiarnym. Wezwał wsparcie i kazał przekazać wiadomość szeryfowi Andersonowi.
Wkrótce zaczęła się poranna zmiana i przybyli inni zastępcy szeryfa. Zamknięto drogi wyjazdowe z parku stanowego. Wszyscy szukali jakichkolwiek śladów Susie Jaeger wśród wierzb nad rzeką, na wzgórkach i w zagłębieniach terenu.
Don Houghton był pierwszym funkcjonariuszem, który pokazał się na miejscu, to on więc kierował całą operacją do chwili przybycia szeryfa Andersona. A że Andy nie był typem człowieka, który dobrze sobie radził z dowodzeniem, chętnie oddał tę odpowiedzialność.
Wezwał zatem własne wsparcie i czekał cierpliwie w cieniu topoli, aż na miejscu zjawili się Byron Dunbar i Bill Terry, agenci specjalni FBI z Bozeman.
W cieniu topoli krążyły duchy.
Nierozwiązana od 1968 roku sprawa morderstwa Michaela Raneya – dwunastoletniego skauta dźgniętego nożem i zatłuczonego przez nieznanego intruza, który rozciął jego mały namiot na tym samym kempingu w parku stanowym Headwaters, niecałe pięćdziesiąt metrów od miejsca, z którego zniknęła Susie – wciąż nie dawała spokoju szeryfowi Andersonowi. Wtedy jego niekompetentni koledzy – raczej kumple od kieliszka niż detektywi – spartaczyli śledztwo. Miejscowi byli wkurzeni, a całe biuro po pięciu latach nadal nie odzyskało dobrej reputacji.
Aby poprawić wizerunek kierowanej przez siebie instytucji, Andy zatrudnił kilku młodych ludzi, studentów college’u, takich jak Houghton – i nazwał to „reformą”. Praca lokalnych policjantów rzeczywiście nieco się poprawiła, zwłaszcza w czasie zmian, na których dyżurowali ci nowicjusze. Kumple szeryfa nadal się obijali, wyluzowani jak zawsze. Houghton nie był jednym z nich – i to mu odpowiadało.
Nawet jednak niespecjalnie lotny „nocny policjant” zauważyłby poruszające podobieństwa między morderstwem Michaela Raneya a porwaniem Susie Jaeger. Fakt, śmierć skauta przypisano młodzieńczym wygłupom, poza tym chłopak został pchnięty nożem, a nie porwany, ale miejscowi z całej opowieści usłyszeliby zapewne tylko hasła: „małe dzieci”, „rozcięte namioty”, „park Headwaters”, „środek nocy”, „żadnych podejrzanych”.
A w tej okolicy wybory się wygrywało albo przegrywało w zależności od miejscowych plotek.
Już po wschodzie słońca, ale jeszcze przed śniadaniem, agent specjalny Dunbar wjechał swoim chevroletem biscayne – samochodem zupełnie niekojarzącym się z pracą w FBI – na asfaltowy parking w parku stanowym Headwaters. Nie znosił wstawać tak wcześnie, zwłaszcza że zwykle późno kładł się spać, ale szeryf Anderson obudził go, żeby przekazać mu pilną wiadomość o porwaniu czy czymś w tym rodzaju.
Agent Dunbar wygramolił się z fotela kierowcy. Był wysoki, miał prawie metr dziewięćdziesiąt. Ciemnowłosy, postawny, bez typowego dla swojego wieku brzuszka, w dobrej formie. Spokojny, opanowany. Lubił filmy z Johnem Wayne’em, prozę Louisa L’Amoura, grube czarne cygaretki i ciekawe dyskusje.
Nosił krawat bolo, koszulę typu western, kamizelkę, pasek z tłoczonej skóry, dżinsy z rozszerzoną nogawką i buty w kowbojskim stylu. Jego strój nie do końca wpisywał się w ścisły dress code narzucony agentom FBI przez zmarłego rok wcześniej J. Edgara Hoovera, obejmujący ciemny garnitur, białą koszulę, klasyczny krawat, czarne buty i czarne skarpetki (w razie potrzeby można było ewentualnie założyć skarpetki granatowe, ale inne kolory nie wchodziły w grę).
Policjanci znali go jako „Pete’a” – to przezwisko nadał mu jego pochodzący z wyższych sfer Wschodniego Wybrzeża dziadek ze strony matki, który uważał, że mały Byron nie był wystarczająco dostojny i godny. Nazywał zatem wnuka imieniem Pete – takie zdrobnienie, zdaniem przedstawiciela błękitnej krwi, lepiej pasowało do synka kowboja, który poślubił jego ukochaną córeczkę. Czy miało to być żartobliwe przezwisko, czy ukryty epitet – było bez znaczenia: ważne, że do niego przylgnęło (choć już od szkoły podstawowej popisywał się jako „Byron p. Dunbar – z małą literą „p”).
Dunbar był miejscowy.
Jego pradziadek od 1862 roku hodował tu owce. Pete dorastał w zbudowanym przez niego domu w Three Forks. W czasie wielkiego kryzysu rodzina sprzedała część ziemi, aby spłacić podatki, a kiedy wszyscy pasterze ich owiec zaciągnęli się do wojska i ruszyli na fronty drugiej wojny światowej, Dunbarowie zaczęli hodować bydło.
Matka Pete’a była czystej krwi katoliczką z Minnesoty, tak porządną, że kiedy mały Byron po raz pierwszy szedł do szkoły, ubrała go w eleganckie wielkomiejskie spodnie i marynarkę, której szybko się pozbył, kiedy inne dzieciaki zaczęły mu dokuczać.
Jako dzieciak Pete bawił się może nieco intensywniej, niż powinien, ale był wytrwały i dobrze się uczył. Grał w futbol i w koszykówkę, miał mnóstwo przyjaciół, a kiedy nie było go w mieście, pracował na ranczu swojego ojca. W szkole zwykle opuszczał pierwszy tydzień każdego roku szkolnego, był to bowiem czas żniw.
Kiedy miał siedemnaście lat, pod koniec drugiej wojny światowej, chciał zaciągnąć się do marynarki wojennej – odrzucono go, bo był daltonistą. Pete przeszedł zatem na drugą stronę korytarza i zaciągnął się do marynarki handlowej. Trzy lata później zaczął studia na University of Montana w Missoula, gdzie w 1952 roku uzyskał dyplom prawnika.
Pete Dunbar nie zamierzał jednak skończyć jako małomiasteczkowy prawnik. Jego plany sięgały dalej.
Zaraz po skończeniu studiów prawniczych wstąpił do FBI. Podobał mu się Hoover – i on spodobał się Hooverowi. Pracował w kilku miastach znanych z wysokiej przestępczości, od Chicago po Nowy Jork. Później, kiedy jego rodzice postarzeli się i osłabli, poprosił o przeniesienie do Montany, gdzie mógł im pomagać. Trudno byłoby to uznać za awans, ale jemu nie przeszkadzało.
I rzeczywiście – od 1970 roku jego bazą było terenowe biuro FBI w Butte, od dawna uważane za „Syberię”, miejsce zsyłki agentów, którzy popadli w niełaskę. Pete został jednak wysłany sto czterdzieści kilometrów dalej, do Bozeman. Wreszcie był w domu.
W latach sześćdziesiątych, kiedy Pete walczył z przestępczością, a jego rodzina nie była już w stanie poradzić sobie z utrzymaniem rancza, większość ich ziemi została sprzedana lub rozdana. Jedną z największych darowizn okazała się właśnie ta położona na piaszczystych terenach działka, która później miała stać się parkiem stanowym Missouri Headwaters – gdzie teraz kroczył agent Pete Dunbar, zmierzając po pokrytej rosą trawie w kierunku niespokojnych obozowiczów i policjantów.
W oczach zdenerwowanego zastępcy szeryfa i zdesperowanej matki wyglądał jak John Wayne, który właśnie przybył im na ratunek.
Szeryf Anderson tego ranka poprosił o pomoc agentów, ale nawet gdyby tego nie zrobił, Dunbar i jego koledzy z FBI i tak włączyliby się do sprawy najpóźniej następnego dnia. Z zaproszeniem czy bez.
W nocy 1 marca 1932 roku pewien zuchwały porywacz wspiął się do znajdującego się na piętrze pokoju dziecięcego i porwał półtorarocznego synka słynnego lotnika Charlesa Lindbergha, podobnie jak czterdzieści lat później w środku nocy ktoś zuchwale porwał z namiotu Susie Jaeger. Lindbergh był wówczas chyba najbardziej podziwianym bohaterem Ameryki, toteż władze zmobilizowały wszystkie siły, aby odnaleźć dziecko i schwytać porywacza.
Rozkładające się zwłoki chłopca odkryto 12 maja, ale sprawca został aresztowany dopiero długie trzydzieści miesięcy później. Winnymi tego opóźnienia okazali się po części niedoświadczeni miejscowi policjanci, których możliwości działania były mocno ograniczone. Agentów federalnych wysłał do tej sprawy sam Hoover, ale zrobił to trochę za późno.
Dziennikarze dostali szału. Sława Lindbergha sprawiła, że porwanie jego dziecka stało się tematem ogólnokrajowym, a nie lokalnym newsem. Nagłówki gazet wpływają na politykę, na Kapitolu nikt nie czekał więc na aresztowanie. Pięć tygodni po tym, jak znaleziono sponiewierane ciało Charlesa Lindbergha juniora, Kongres uchwalił federalną ustawę o porwaniach (_Federal Kidnapping Act_) – nazywaną „ustawą małego Lindbergha” – która stanowiła, że natychmiast po porwaniu dziecka do akcji miały wkraczać FBI i inne agencje federalne. Według nowego prawa, jeśli porwanego dziecka nie odnaleziono żywego w ciągu dwudziestu czterech godzin, należało zakładać, że zostało ono przewiezione przez granicę stanu, co automatycznie oznaczało, że prowadzenie śledztwa przejmują agenci federalni.
Agent specjalny Bill Terry, partner Dunbara, nadzorował zbieranie dowodów rzeczowych – choć było ich niewiele – podczas gdy Dunbar rozmawiał z Jaegerami.
Dowody zgromadzone przez Terry’ego obejmowały śpiwór Susie (czerwony, z pojedynczym niebieskim paskiem i białą podszewką), jej pluszaki (czerwonego konika i brązowego pieska), kilka niedopałków papierosów, kilka zawleczek od puszek z napojami i parę kawałków włóczki. Do tego fragment niebieskiego płótna z namiotu, w którym porywacz wyciął otwór, oraz szczotkę do włosów, której używała tylko Susie (jeśli nie liczyć faktu, że czesała nią także należącego do rodziny psa o imieniu Otto). Był również dziwny kamień pokryty czerwonobrązowymi plamami, znaleziony przez jednego z poszukiwaczy na innym kempingu, ponad sześć kilometrów dalej.
I to było wszystko, co znaleziono. Niewiele.
Marietta i Bill Jaegerowie siedli z agentem Dunbarem przy stole piknikowym – w tym momencie priorytetem było sporządzenie dokładnego opisu Susie dla lokalnych i federalnych stróżów prawa.
Marietta sięgnęła do torebki i wyjęła ostatnie szkolne zdjęcie Susie, zrobione niemal rok wcześniej. Dziewczynka na fotografii miała sześć lat, brakowało jej dwóch przednich zębów. Jak każda matka znająca na pamięć najdrobniejszy szczegół twarzy swojego dziecka, Marietta pomyślała, że może zdjęcie nie przypomina jej córeczki w wystarczającym stopniu, ale nic innego nie miała.
– Pełne imię i nazwisko dziecka? – zapytał Dunbar.
– Susan Marie Jaeger – odpowiedziała Marietta. – Ale nazywamy ją po prostu Susie…
Kiedy matka opisywała córkę, Dunbar zapisywał wszystko w notatniku.
_Dziewczynka. Biała._
_Metr dziesięć do metra dwudziestu._
_Dwadzieścia pięć kilogramów._
_Urodzona 19 kwietnia 1966 roku w Detroit w stanie Michigan._
_Drobna budowa ciała._
_Brązowe włosy do ramion._
_Oczy niebieskozielone._
_Ostatnio ubrana w niebieskie dżinsy, czerwono-pomarańczową koszulkę z suwakiem z przodu, żółte skarpetki. Na palcu srebrny pierścionek z małym turkusowym kamykiem w stylu Indian Nawaho._
– Aha – dodała Marietta – te dwa przednie zęby już jej odrosły.
Dunbar wyrwał kartkę z notesu i wręczył ją najbliższemu zastępcy szeryfa, nakazując mu jak najszybciej jechać do Bozeman i rozesłać informację do wszystkich jednostek policji.
Zauważył także, że mówiła głównie Marietta, podczas gdy Bill nie angażował się specjalnie w rozmowę. Dunbarowi wydało się dziwne, że ojciec dopiero co zaginionego dziecka może być tak nieobecny.
Jeszcze przed zachodem słońca w dniu zaginięcia Susie Jaeger agenci FBI wykluczyli możliwość, że dziewczynka po prostu się zgubiła. W ten sposób pościg za porywaczem Susie stał się dla agenta specjalnego Pete’a Dunbara najważniejszą sprawą w karierze.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_