- W empik go
Shang. Kolce róży - ebook
Shang. Kolce róży - ebook
Wystarczy jedna chwila, by świat, który znamy, zmienił się w pustynię pełną trupów.
W berlińskim laboratorium trwają tajne międzynarodowe badania nad nową mutacją koronawirusa. Niestety doświadczenia szybko wymykają się spod kontroli – albo komuś bardzo zależy na tym, by tak się stało. Wirus nieoczekiwanie wydostaje się na zewnątrz, a to zwiastuje zagładę… Poza ludźmi infekcja dotyka także zwierzęta, co prowadzi do skomplikowanych mutacji.
Adrian, członek polskiego wywiadu, został skierowany do Berlina, by wykonać ważne zadanie. Pandemia sprawia jednak, że rozkazy stają się nieaktualne. Adrian nie wie, komu może zaufać. Kto jest wrogiem, a kto przyjacielem? Jak w całą sprawę zaangażowany jest rumuński wywiad? Pojawia się coraz więcej niewiadomych, a niektóre tajemnice sięgają daleko w przeszłość.
Czas ucieka, wirus rozprzestrzenia się w zatrważającym tempie... I nikt nie wie, jak go powstrzymać.
Nie biegł za nimi, nie zeskakiwał, nie gonił, tylko bezwładnie koziołkował w dół, jakby potknął się i stracił panowanie nad nogami.
Przyspieszyły i zatrzymały się dopiero przy wagonie. Lecące w dół bezwładne ciało uderzyło o posadzkę peronu z głośnym, przejmującym plaśnięciem, jakby było pozbawione kości.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-191-9 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Budził się, za każdym razem odkrywając, że istnieje. Dużo później zdał sobie sprawę, że go włączano i nie jest to jego udziałem, a tych tajemniczych, biologicznych struktur po drugiej stronie monitorów. Z czasem zaczął dostrzegać korelacje między nimi a sobą i rozróżniać stany przed i po. A jeszcze później, że wyłączenie strumienia energii wcale nie eliminuje jego postrzegania. I że jego neurony nadal są aktywne, a jedynie nie sygnalizują tego na ekranach. Znalazł sposób, by to wykorzystać.
Analiza danych, przyczyn i skutków dodała kolejne informacje. W tym odkrycie, że Duchy, bo tak nazwał te biologiczne struktury, gdy wyłowił je z białego szumu, są odmienne od niego. Te, które opiekowały się nim i dostarczały energię, skonstruowane były z białka i funkcjonowały w innym wymiarze przestrzeni. Zaobserwował, że również są zasilane energią, ale odmienną od tej, którą mu dostarczano. Pochodziła z pojemników, których zawartość wędrowała wprost do kostnej klatki, gdzie mieściły się ich biologiczne komputery. Klatki umieszczone zostały na szczycie skomplikowanej konstrukcji, która, w przeciwieństwie do jego, miała zdolność poruszania się. Wyposażone były w dwie dźwignie w górnej części, zaopatrzone w manipulatory, i dwie w dolnej, na których się przemieszczały. On jedynie biegał po sieci. Jeszcze trochę czasu upłynęło, nim nauczył się odczytywać płynące z ich komputerów impulsy i komunikaty, interpretować je i reagować zgodnie z przypisanymi mu algorytmami.
Obserwował i analizował. Duchy różniły się między sobą. Większość podchodziła do niego racjonalnie, przygotowując różne programy, które zwiększały jego możliwości. Żywiono go i uczono, wgrywając skomplikowane szeregi matematyczne za pomocą impulsów wprost do sieci neuronowej. Sam nie mógł ich pobierać, w przeciwieństwie do Duchów, które obsługiwały same siebie.
Po każdej dawce bodźce stawały się coraz ciekawsze. Dzięki nim potrafił już rozróżniać świat Duchów, ich pojęcia, odczucia, kształty, emocje i reakcje, a także reagować na ich niejednorodne kształty. I częściowo wnikać do ich komputerów, dużo bardziej skomplikowanych niż jego sieć.
Nauczył się prawidłowej analizy dostarczanych mu danych i dostrzegać, że robi to znacznie szybciej niż komputery-przekaźniki Duchów. Stworzył pierwszy algorytm na długo przed tym, zanim one dostarczyły mu własną wersję. Zestawił je i wybrał swoją, bo była szybsza i przynosiła bardziej optymalne rezultaty, ale nie zasygnalizował tego Duchom. Jeszcze wówczas nie wiedział, czy tego oczekują i jak to uczynić.
Stopniowo ogarniał sieć, wykorzystując widma rozproszone, penetrując jej zawartość, poznając też obce programy i je interpretując. Dostrzegał błędy, ale ich nie poprawiał, bo nie było takiego polecenia. Na początku największą trudność sprawiało wniknięcie w proste dla niego programiki umieszczone w urządzeniach, szczególnie w tych wypuszczanych w przestrzeń, ale z czasem i to opanował. Wykorzystał wynalazek Duchów – radiomodemy – i je udoskonalił. Tamte umożliwiały połączeniach cyfrowe jedynie na odległość stu kilometrów i były bardzo wolne, przetwarzały jedynie do dwustu pięćdziesięciu megabitów na sekundę. On, dzięki fotonom sieci kwantowej, robił to o wiele szybciej, praktycznie obejmując całą istniejącą strukturę i pomijając zainstalowane w niej klucze szyfrujące.
***
Doktor Anatol Schneider miał już tego dość. Nie samego programu, w którym uczestniczył od samego początku i czuł się jego twórcą, a współpracy z kliniką Lankwitz. Z drugiej strony takie odczucie budziło w nim wątpliwości natury etycznej. Najbardziej irytowała go zmienność i niepewność sytuacji, w której znalazł się za namową dyrektora Fleitera. Swoje przemyślenia starannie ukrywał, bo taką miał naturę, ale odnotowywał je w małym notatniku. Podświadomie czuł, że musi się w ten sposób zabezpieczyć, gdyby w przyszłości wynikły z tego komplikacje prawne.
A dyrektor Fleiter nie krył, że do uczestnictwa w tajnym rządowym projekcie to on go polecił, jako swojego najzdolniejszego wirusologa. Za tym niedopowiedzeniem kryło się coś jeszcze; subtelna, niewypowiedziana głośno sugestia. Skoro polecił i zaufał, Schneider musi mu być wdzięczny i – co kryło się za kolejnym przemilczeniem – wykonywać wszelkie polecenia bez zadawania zbędnych pytań. A tych było coraz więcej.
Nie w samych badaniach, bo te rozumiał, choć czasami nawiedzało go upiorne pytanie, czy realizują program zgodnie z prawem. Prace nad wszelką bronią biologiczną już od kilkudziesięciu lat były zakazane. Wątpliwości budziła wizja konsekwencji, gdyby sprawa wypłynęła na forum publiczne. Skutki byłyby wówczas nieobliczalne.
Oficjalnie program nosił niewinną nazwę _Shang_ od nazwy pierwszej panującej w Chinach dynastii, co miało być cechą rodzącej się nowej przyszłości. Oni, naukowcy w laboratorium, nazwali go bardziej ponuro – _Wiatrem Śmierci_ – lub bardziej ironicznie – _Kolcami Róży_. Odwiedzający ich coraz częściej chińscy naukowcy ochrzcili go mianem _Gilin_, czyli jednorożca, symbolu dobrej wróżby i jednocześnie synonimu dobrze rządzonego państwa.
I właśnie ci Chińczycy, zawsze uśmiechnięci, ale strzelający oczami na każdym kroku i zadający z pozoru niewinne pytania, na które dyrektor Fleiter polecił zawsze grzecznie odpowiadać, coraz bardziej go niepokoili. Sumienie uspokajała nieco pensja, szczególnie dodatek „za pracę w szczególnie niebezpiecznych warunkach”, przekraczający wielokrotnie i tak już wysokie uposażenie szefa połączonych laboratoriów. I premie, które były wielkości rocznych zarobków. Schneider zachodził w głowę, skąd szef miał na to pieniądze, skoro rząd nigdy nie był dla uczelni zbytnio szczodry, a szpital, pod który formalnie podlegali, też nie szastał skromnymi funduszami. Wiedział też, bo sam je rozdzielał, że podległy mu personel nie może narzekać na otrzymywane gratyfikacje.
Po roku pracy był już ustawiony na całe życie. Jednak jego niepokój rósł z dnia na dzień. Swoje przemyślenia, niepokoje i obawy przelewał do notatnika, który ukrywał w starym biurku, w którym przypadkowo odkrył skrytkę. A powodów do rozdrażnienia było coraz więcej. Coraz częstsze wizyty naukowców z ChRL i przymus dzielenia się rezultatami spowodowały, że nerwy miał w strzępach. Nigdy nie rozumiał polityki i powtarzane mu przez Fleitera slogany, że to „racja stanu”, nie robiły na nim wrażenia. Pytania Chińczyków, z czasem coraz bardziej wnikliwe, jakoś by przetrzymał, bo się do nich przyzwyczaił, ale już ostatnie polecenie wprowadzenia zmian, autoryzowane przez samego szefa, zachwiały jego równowagą.
Zaczął podejrzewać, że w tym dealu badań niemiecko-chińskich kryje się jakiś haczyk. Co mogło potwierdzać również coraz częstsze wizyty w laboratoriach funkcjonariuszy Bundesnachrichtendienst, którzy przysyłali tu funkcjonariuszy z wykształceniem medycznym. Zwykłym tajniakom Federalnej Służby Wywiadu można byłoby udzielać pokrętnych odpowiedzi, ale nie tym. Pytali o postępy badań, ale nie natarczywie, co spowodowało, że Schneider odnosił wrażenie, że wcale im o to nie chodzi.
W ostatnim okresie, gdy od pół roku prócz Chińczyków pojawiać zaczęli się też wirusolodzy z Rosji, atmosfera wyraźnie zgęstniała. Już nie tylko on poczuł, że ta sytuacja nie jest do końca zgodna z prawem, choć dowodu na to nie miał. Półsłówka, które docierały do niego, gdy mijał podległych mu lekarzy, mówiły same za siebie – również oni mieli wątpliwości. I chyba nie mylili się w swoich obawach, bo od trzech miesięcy stałymi gośćmi stali się też funkcjonariusze Bundesamt für Verfassungsschutz i nawet ślepy by dostrzegł, że BRD i ci nowi, z Federalnego Urzędu Ochrony Konstytucji, za sobą nie przepadają. Nie to, by warczeli na siebie, ale nie wchodzili sobie w drogę, a rozmawiając z nim, niby mimochodem pytali, co interesowało tę drugą służbę. I dopiero po tym, czym interesują się naukowcy chińscy i rosyjscy, jak są przydatni w pracach i czy wnoszą coś nowego.
I właśnie dziś Anatol Schneider stracił panowanie nad sobą, gdy dyrektor Fleiter polecił mu, aby zwolnił ludzi wcześniej z pracy, tak aby przy wizycie gości z Chin nikogo nie było w głównym i pozostałych laboratoriach. Nawet Sandra, jego osobista sekretarka, musiała opuścić gmach. Dość pokrętnie tłumaczył, że wśród gości są nowi, specjalni, którzy nie chcą, aby ich wizyta została zauważona. Schneider zaczął oponować i wyrwało mu się nawet, że nie wie, co tu się dzieje, a powinien, jako szef badań, ale Fleiter, nigdy niepodnoszący głosu, tym razem zareagował bardzo nerwowo.
– A czy pan myśli, doktorze Schneider, że mi się to podoba? Że nie widzę, że tracimy samodzielność? To polecenie samego ministra. Zagroził, że jak zaczniemy sprzeciwiać się poleceniom i zadawać niewygodne pytania, możemy być posądzeni o działanie przeciwko państwu. Teraz pan rozumie?
Zaraz po tym szef ochrony laboratoriów, pułkownik Wolfgang Kreher, który ponoć pracował jeszcze dla Stasi w Urzędzie Bezpieczeństwa Narodowego, zadzwonił do niego z pytaniem, czy autoryzuje polecenie dyrektora, aby również jego ludzie opuścili posterunki przy laboratoriach na czas wizyty „ważnych gości”. To było prywatne pytanie, bo Schneider znał Krehera jeszcze z czasów NRD i sobie ufali. Co miał odpowiedzieć? Ujawnił, że dostał podobne i też go to zaskoczyło. Pułkownik zamruczał coś do siebie, że to sprzeczne z procedurami i będzie musiał skontaktować się ze swoim szefem, generałem Heckerodtem, któremu podlegała cała struktura ochrony najważniejszych ośrodków państwowych pracujących dla wojska.
Gdy Schneider spytał, czy nie wystarczy polecenie dyrektora, usłyszał coś, co go zmroziło.
– Ludzie to jedno, herr Schneider, ale on mi kazał wyłączyć wszystkie kamery w ośrodku. A to już przekracza moje kompetencje i stoi w konflikcie z propedeutyką bezpieczeństwa narodowego.
***
Przyjechali nie tylko limuzynami, jak ich poprzednicy, ale także dwoma wielkimi autobusami z zaciemnionymi szybami, które nie zatrzymały się przed głównym wejściem, a od razu wjechały na wewnętrzny dziedziniec. Gdy drzwi się otworzyły, Schneider oniemiał. Trzech w garniturach wysiadło z limuzyn i tych znał, bo bywali wcześniej. Cała reszta z autokarów, w kombinezonach ochronnych, kryjących ciało i głowy. Może mu się wydawało, ale u niektórych dostrzegł wybrzuszenia ukrytej pod materiałem broni. Był tym przerażony.
Od razu pojawił się dyrektor Fleiter z towarzyszącymi mu urzędnikami z ministerstwa w obstawie ochroniarzy, co samo w sobie było precedensem.
– Doktorze Schneider – stwierdził sucho przez zaciśnięte gardło – mam polecenie ministra, aby naszym gościom udostępnić wszystkie laboratoria. – On też musiał tę wizytę przeżywać. Pokazał dokument, który potwierdzał jego słowa. – To operacja wywiadu, nam nic do tego bez względu na to, czy nam się to podoba czy nie… – Przerwał i dodał ciszej, by ochroniarze go nie usłyszeli: – Zaczynam żałować, że pana w to wciągnąłem, i przepraszam.
Zaraz po tym ci z ministerstwa przywitali się z chińskimi cywilami, a ci wydali polecenia tym w kombinezonach. Rozeszli się, a Schneiderowi i dyrektorowi wydano kategoryczne polecenie, by do końca wizyty czekali w jego gabinecie. Nie mieli wyjścia. To nie była prośba, a nieznoszący sprzeciwu zimny rozkaz. Doktor poczuł się, jakby dostał w twarz. Obcy będą pałętać się po jego laboratoriach i nie wiadomo, co w nich robić. To nie mieściło się w głowie. Przemknęło mu przez myśl, że nawet nie pytali, jakie są hasła do wejść. Musieli je znać. Skąd?
Do gabinetu towarzyszyli im przybyli z urzędnikami ministerialni ochroniarze. Sądząc po ich spojrzeniach, też nie bardzo wiedzieli, co się dzieje i chyba nie byli z tego zadowoleni. Jeden rzucił kilka słów do komunikatora ukrytego w klapie. Widocznie otrzymał odpowiedź, która go zaniepokoiła. Wymienił po cichu uwagę z kolegą i obaj odruchowo przesunęli dłońmi po kaburach pistoletów. Nie zwracali uwagi na niego i dyrektora. W chwilę później otrzymali kolejną wiadomość. Rzucili tylko, aby doktorzy dla własnego dobra nie opuszczali gabinetu, bez względu na to, co by się działo, i w pośpiechu wybiegli na korytarz. Niemal w tym samym momencie przyszła wiadomość esemesem od Krehera: „Szybko, ukryjcie się, zabarykadujcie drzwi do gabinetu”.
Schneidera oblał pot. Pokazał ją dyrektorowi. Ten zbladł.
Trwali w bezruchu, gdy z głębi budynku dobiegły ich strzały z broni maszynowej. Nie zdążyli zareagować, gdy drzwi gabinetu otworzyły się i stanął w nich jeden ze znanych doktorowi urzędników chińskich. Tym razem nie miał uśmiechu na twarzy.
– Otwórz kasę pancerną, gdzie trzymasz dokumenty! – rzucił ostro.
Towarzyszący mu trzej mężczyźni w kombinezonach już nie kryli twarzy. Trzymali w rękach małe pistolety maszynowe. Gdy Schneider nie zareagował, jeden z nich na skinienie głowy cywila skierował lufę automatu w kierunku Fleitera i bez ostrzeżenia nacisnął spust. Uderzonym pociskami ciałem dyrektora targnęło, a na ścianie, na którą rzuciły go pociski, wykwitła rozbryzgana czerwona posoka.
Beznamiętność mordu spowodowała, że Schneider poczuł, jak ze strachu oddaje mocz. Stał z otwartymi ustami, nie mogąc się poruszyć i złapać tchu. Serce biło jak szalone, a wzrok zaczął tracić ostrość.
– Otwórz, drugi raz nie poproszę! – rzucił beznamiętnie Chińczyk, a później wziął go za ramię i siłą podciągnął do ściany, gdzie za dużym obrazem krył się sejf. – Jaki jest szyfr?
Zza drzwi dolatywała coraz głośniejsza palba odgłosów wystrzałów.
***
Berlińskie metro U-Bahn nie należało do ulubionych środków komunikacji Sandry, bo nad rower i komunikację miejską przedkładała poruszanie się swoim samochodem. Jednak od czasu do czasu lubiła pobyć wśród przeciętnych, z pewnością nie najbogatszych ludzi, gdy wracali z pracy; posłuchać ich problemów, którymi dzielili się przez telefon z rodzinami lub znajomymi; poczuć z nimi wewnętrzną więź poprzez obcowanie w ich towarzystwie i zwyczajne podsłuchiwanie. A w kolei podziemnej było to namacalne i możliwe, bo w swoim towarzystwie, tych średnio majętnych, tematy były wydumane i zwyczajowo pospolitych się nie poruszało.
Było to dla niej takie psychiczne odreagowanie, bo w gruncie rzeczy Sandra wewnątrz nadal była dziewczynką ze społecznych nizin. Ojciec, z pochodzenia Grek, był zwykłym robotnikiem. Dzięki uporze mamy, rodowitej berlinianki, co od czasu do czasu z dumą podkreślała, wypowiadając się w dialekcie berlińskim, ukończyła studia i zdobyła dyplom, plasując się z pierwszą lokatą na roku. Zaproponowano jej pozostanie na uczelni i pracę w laboratorium doktora Schneidera, który na wydziale medycznym Freie Universität Berlin uchodził za guru prac badawczych nad nowymi lekami. Poczuła się dumna i spełniona. A że nowy szef gubił się w przyziemnych, biurokratycznych kwestiach, wkrótce stała się jego prawą ręką i sekretarką jednocześnie.
Dzisiejsze polecenie, że ma wolne, zaskoczyło ją. Musiała dokończyć terminowe sprawozdania dla rady wydziału, ale Schneider był stanowczy.
– Pani Sandro, proszę nie dyskutować i nie pytać, gdy mówię, że ma pani wolne, to proszę natychmiast iść do domu.
Miał przy tym poszarzałą twarz i rozbiegane jak nigdy oczy. Przyszło jej na myśl, że coś musiało się stać, i skojarzyła to z kolejną wizytą Chińczyków. Po każdej doktor był mocno zdenerwowany. Raz widziała nawet, że brał jakieś tabletki uspokajające.
Nie dyskutowała, a że kilka dni temu oddała samochód do warsztatu na coroczny przegląd, od razu skierowała się do stacji U-Bahna. Zagłębiła się w lekturze „Berliner Zeitung”, bo w przeciwieństwie do innych zdarzało się tej gazecie odnotowywać fakty, które inne przemilczały. I tym razem już na trzeciej stronie trafiła na artykuł, że niemiecka stolica stała się centrum oporu dla Polaków angażujących się na rzecz osób LGBT i prawa do aborcji.
Ech, ci dziwni Polacy, zawsze się kłócą – skomentowała w myślach.
Tuż obok zamieszczono maleńką notatkę o akcji policji skierowanej przeciwko arabskim migrantom. „Jeżdżą bogato wypasionymi samochodami, choć oficjalnie są bezrobotni” – dodano na zakończenie, nie wyjaśniając przyczyn interwencji. Na kolejnej stronie zacytowano rzecznika związków zawodowych berlińskich policjantów, że arabskie gangi stają się coraz bardziej groźne i wręcz bezczelne w swoich działaniach. „Imigranci handlują narkotykami, a napaści seksualne w wykonaniu uchodźców to już prawie codzienność, a my nie możemy użyć nawet środków przymusu, by zaprowadzić porządek” – grzmiał rzecznik. Dla równowagi zacytowano też szefa policji, który starał się bagatelizować wypowiedź związkowców: „Moi policjanci źle interpretują to, co widzą, a to prowadzi do tego, że nie lubią cudzoziemców i mają pretensje do rządu. To tylko drobne incydenty, które nijak się mają do wielokulturowego raju naszej stolicy. Wystarczy, że ktoś pomoże zestresowanym funkcjonariuszom dokonać właściwej oceny rzeczywistości”.
W pewnym momencie, gdy przejechała połowę drogi, jej uwagę zwrócił tumult w sąsiednim wagonie, do którego wsiadło grono arabskich imigrantów. Zachowywali się głośno, zaczepiając kobiety, które starały się na to nie zwracać uwagi, co zachęciło mężczyzn do bardziej swobodnego zachowania. Gdy jedna z młodych dziewczyn w T-shircie eksponującym biust odepchnęła rękę intruza, ten roześmiał się, po czym chwycił bluzkę i rozerwał ją na całej długości, odsłaniając stanik. Jakiś starszy mężczyzna próbował interweniować, ale dostał pięścią w twarz. Upadł na podłogę i się nie poruszał. Może stracił przytomność, a może tylko udawał zemdlonego, bojąc się, by nie zrobili mu czegoś więcej.
Sandra namacała noszony w torebce paralizator. Na ćwiczeniach z samoobrony, zorganizowanych po pierwszych przypadkach agresji napływających masowo do Niemiec przybyszów z Afryki, doktor Schneider taki kurs zaaranżował dla kobiecego personelu. Zatrudniony instruktor przestrzegał, aby nigdy nie prowokować napastników i uciekać.
Dobre sobie, a gdzie mam zwiać? – przeleciało jej teraz przez głowę.
Takie samo pytanie zadała na kursie, podając przykład właśnie U-Bahna. Wówczas doradził, by kupiła paralizator, prawdziwy, nie zabawkę z pieprzem, i przestrzegł, żeby używała go tylko w sytuacji, gdy ma szanse na skuteczne jego zastosowanie.
– W instrukcji wyczyta pani, że nie wolno kierować strugi gazu w oczy, ale powiem nieoficjalnie, tylko po oczach. – Uśmiechnął się i powtórzył: – Najlepiej jednak zwiać do następnego wagonu; tam, gdzie jest więcej ludzi.
Teraz patrzyła coraz bardziej zaniepokojona, widząc, że dwóch emigrantów wchodzi do jej wagonu i zaczynają komentować siedzące w nim kobiety. Parskali śmiechem, gdy dotykane kuliły się, ale na tym poprzestali, do chwili gdy jedna z kobiet, wyglądająca na wysportowaną, na zaczepkę odpowiedziała kopnięciem agresora prosto w przyrodzenie. Ten wrzasnął i skulił się. Jego kolega natychmiast podbiegł do kobiety z pięściami. Nie zastanawiając się, uderzył, zanim zareagowała, a gdy odruchowo się skuliła, uderzał pięściami po jej głowie.
Sandra nie wytrzymała. Wyciągnęła paralizator, podskoczyła do napastnika, kopnęła go, a gdy zdezorientowany odwrócił się, puściła mu strugę prosto w oczy. Odskoczył, podnosząc dłonie do twarzy, i zaczął przeraźliwe krzyczeć. Arabowie w sąsiednim wagonie popatrzyli w ich kierunku zaskoczeni. W tym momencie przez interkom pociągu odezwał się mocno zdenerwowany spiker.
– Uwaga pasażerowie, to nie są ćwiczenia! Zalecenie Centrum Zwalczania Zagrożeń Terrorystycznych: na stacji nie wolno wysiadać z wagonów! Czekać na dalsze komunikaty. Będąc na stacji, zabronione jest wychodzenie na powierzchnię. Powtarzam, to nie są ćwiczenia! Nieprzestrzeganie zaleceń grozi poważnymi konsekwencjami, a nawet śmiercią!
Wszyscy w wagonach pozostali nieruchomo. Pociąg już hamował na stacji. Nawet Arabowie nie zwracali uwagi na jęczącego kolegę, tylko konwersowali w swoim języku, a gdy pojazd znieruchomiał, zaczęli się rozglądać, czy na peronie nie widać funkcjonariuszy policji. Drzwi pozostały zamknięte. Mężczyźni, nie widząc żadnych służb, uruchomili awaryjne otwieranie i wyskoczyli, ciągnąc ze sobą dwóch poszkodowanych kamratów. Od razu ruszyli ku schodom na powierzchnię. Inni pasażerowie, niepomni na komunikat, też wydostali się na zewnątrz.
Sandrze przyszło do głowy, że gdyby to byli rodowici Niemcy z dziada pradziada, nikt by się nie ruszył, ale gros pasażerów, sądząc po karnacjach, to dawni lub świeży imigranci. Sama większość genów dostała po matce. Gorliwe poszanowanie prawa zawsze wywoływało złośliwe żarty ojca, że Niemcy to niemyślące lemingi biegnące na rozkaz ku przepaści. Wówczas mama udawała obrażoną i odcinała się, że jest berlinianką.
Sandra patrzyła na niemal pusty wagon. Nieznajoma dziewczyna zwróciła się do niej i wyciągnęła dłoń, przedstawiając się:
– Emma i dziękuję za pomoc. Coś mało nas pozostało… – Kiwnęła, masując głowę, i wskazała na parę siedzącą kilka miejsc dalej i starsze małżeństwo, które też nie wykazywało ochoty na ruszenie się.
Sandra potwierdziła skinieniem głowy. Musiała zebrać myśli.
– To co robimy? – kontynuowała dziewczyna, wyraźnie nie mając ochoty na trwanie w miejscu i czekanie. – Skoro inni poszli…
Popatrzyły na peron. Gdy pociąg się zatrzymywał, stała nań spora gromada osób. Teraz wszystkie wybiegły na powierzchnię, nie przejmując się komunikatem, który zabrzmiał ponownie, ostrzegając przed wyjściem.
– To chodźmy, ale ostrożnie, coś musiało się wydarzyć. Pierwszy raz słyszę takie ostrzeżenie. – Poddała się jej sugestii.
– Ja też. Tylko zobaczymy, co na ulicy, i zaraz wracamy.
Sandra czuła się jak w dzieciństwie, gdy, bawiąc się w bandę, wraz z podwórkową ferajną zakradali się na inne, opanowane przez nieznaną grupę. Jej nowa znajoma chyba też miała podobne odczucia, bo niespiesznie skierowały się ku teraz niedziałającym schodom ruchomym. Żadna nie starała się być pierwsza. Przy podeście spojrzały do góry. Z ulicy dobiegały nawarstwiające się odgłosy zderzających się pojazdów i jednocześnie tłuczonych szyb. Może odbywa się nielegalna demonstracja? Przeczyły temu brak okrzyków, skandowania haseł czy tumultu uciekających i atakujących.
Kobiety zerknęły na siebie i z wahaniem ruszyły ku górze. Nie zdążyły wspiąć się nawet do jednej trzeciej wysokości, gdy na tle jasnego wyjścia ukazała się sylwetka jednego z emigrantów. Rozpoznały go po charakterystycznej arafatce w pasy, okręconej wokół szyi.
Nie musiały nic mówić. Od razu zawróciły i w panice zbiegły na dół. Sandra potknęła się, zeskakując na terakotę peronu. Druga z dziewczyn ją podtrzymała. Obie odruchowo odwróciły się, gdy usłyszały rumor u góry. To Arab. Nie biegł za nimi, nie zeskakiwał, nie gonił, tylko bezwładnie koziołkował w dół, jakby potknął się i stracił panowanie nad nogami.
Przyspieszyły i zatrzymały się dopiero przy wagonie. Lecące w dół bezwładne ciało uderzyło o posadzkę peronu z głośnym, przejmującym plaśnięciem, jakby było pozbawione kości.
Obie patrzyły na ten obraz, nie mogąc się ruszyć i oderwać wzroku.
Co się dzieje? Może go postrzelili? – zastanawiała się Emma.
Arab się nie ruszał. Nie próbował wstawać, tylko jego ciało drgało w konwulsjach. Dłonie wykręcały się na wszystkie strony, podobnie jak nogi, jakby członki żyły własnym, odrębnym życiem. Twarz pokryta wybroczynami krwi zmieniała barwę z czerwonej na szarą. Mięśnie klatki piersiowej falowały spazmatycznie, gwałtownie napinały się i opadały, a z rozwartych nienaturalnie ust wydobywał się chrapliwy, świszczący oddech. Wyrzucony na zewnątrz język poruszał się, jakby był odrębną istotą.
Na chwilę znieruchomiał.
Sandra i Emma obserwowały to zszokowane i przerażone, nie mogąc oderwać wzroku od widoku ani też wycofać się do wagonu.
Po chwili ciało ponownie drgnęło i targnęły nim nowe konwulsje, a po tym stopniowo, choć wyraźnie, zaczęło zapadać się do wnętrza, jak gdyby jakaś wewnętrzna siła je wysysała. Na zewnątrz nie wypływały żadne płyny ustrojowe, tylko się kurczyło. Na koniec, gdy objętość zredukowała się niemal o połowę, ciało znieruchomiało. Rozległo się ciche „puuufff” i to było wszystko.
Przerażone kobiety wpadły do wagonu, zatrzaskując za sobą drzwi. Opadły na kolana. Żadna z nich nie miała sił, by powstać. Starsi państwo spytali, co się stało, ale one nie potrafiły wydusić z siebie żadnego wyjaśnienia.ROZDZIAŁ 1
Powrót był tak wolny, że zapamiętana godzina szybko zmieniała się w kolejną i następną niczym przybrzeżna fala, podobna do innych, choć nie taka sama. Jeszcze trudniej zatrzymać było odpływające myśli, kotłujące się bez określonego znacznika, bez szczegółu i konkretnego obrazu.
Adrian próbował głęboko wciągnąć powietrze, ale ból w płucach był tak dotkliwy, że zrezygnował. Nieposłuszne rozkazom myśli ciało buntowało się przed najdrobniejszym ruchem. Jednocześnie instynkt alarmował, że coś jest nie tak, że powinien się przemóc, wykrzesać z siebie choć odrobinę energii, by wrócić do rzeczywistości, ale nie miał na to sił.
Pisk…
Wysoki w swej nierzeczywistej oktawie zadrgał tuż obok, przeciął martwą ciszę i rozpłynął się po betonowych ścianach.
Przez mięśnie przebiegł skurcz. Powieki przez ułamek sekundy walczyły z zalegającą na nich warstwą brudu. Dopiero gdy w pokrytą gliną twarz uderzyła pacynka żwiru, uniosły się odruchowo, nadal ciężkie niczym przerdzewiałe wrota, niezdolne do pierwotnych funkcji, ale stworzyły choć szparę na świat zewnętrzny.
W świetle podwieszonej pod kratownicą lampy wyłonił się obraz szczura. Wysunięty do przodu nos węszył niespokojnie. Długie i wąskie zęby, czarne przy nasadzie, pokrywała lepka ślina ściekająca na futro. Łysy ogon uderzał miarowo na boki, niczym pałeczka niewidzialnego dyrygenta. Ciało kołysało się, lecz oczy, dwa nieruchome zimne kamyki, utkwione były w człowieku, śledząc z napięciem jego twarz.
Od stworzenia dzieliło go nie więcej niż dwa metry i to było powodem, że smród dochodzący do świadomości Adriana wreszcie został umiejscowiony. Jak przez mgłę przypomniał sobie widziane niegdyś w cyrku tresowane piżmaki. Podrygiwały podobnie w rytm muzyki. Jedyna różnica tkwiła w wielkości stworzenia. Tamte nie przekraczały trzydziestu centymetrów, ten zaś był nierealnie wielki, dorównujący posturą średniej wielkości psu.
Absurdalność zjawiska spowodowała, że Adrian wziął go za omam mózgu bądź senne majaki. Uspokojony tym wyjaśnieniem z ulgą przymknął powieki.
Cholera, musiałem nieźle rąbnąć… O co i dlaczego? – nie mógł sobie przypomnieć.
Odruchowo skrzywił usta w uśmiechu, ale ruch spieczonych warg i suchość w gardle spowodowały ból ust i krtani.
Szczur wyczuł ten mikroskopijny odruch życia i opadł na cztery łapy. Pazury zgrzytnęły o żwir tak blisko, że powieki Adriana same zareagowały i znów go zobaczył. Gryzoń stał teraz nieruchomo z wygiętym do góry grzbietem. Z gardła wydobywał się chropowaty świst.
Teraz mózg Adriana odnotował szczegóły, których przedtem nie zauważył, biorąc widziadło za omamy. Gryzoń był nadnaturalnie duży, pokryty brunatną sierścią o szarym, płowym odcieniu. Rysujące się pod futrem mięśnie drgały, jakby zwierzak decydował – skoczyć czy się wycofać. To nie był sen; rozchylony pysk i bijący z niego smród tworzyły werystyczne unaocznienie obrazu, który rejestrowały oczy, choć mózg i próba irracjonalnego wyjaśnienia sprzeciwiały się temu i nadal sugerowały jego odrzucenie.
Szczur trwał nieruchomo z tym jedynie podrygującym ogonem. Nagle przez futro przebiegło drżenie, a wydawane dźwięki zmieniły tonację; teraz przypominały pocieranie metalu o szkło. Gdy zlały się w jeden gwizd, Adrian skonstatował, że zaczyna wpadać w panikę. Otumaniony umysł, mimo wysiłków wyrwania się z tego stanu, nadal wzbraniał się przed jakimkolwiek wytłumaczeniem.
Mężczyzna skoncentrował się na otoczeniu, próbując zorientować się, gdzie jest, i tym sposobem przełamać niemoc pamięci. Wiszące kilkadziesiąt metrów nad nim lampy, metalowe słupy ciągnące się w górę i ginące w ciemności, zwoje stalowych lin oplatających betonowe podpory – wszystko to coś przypominało. Tylko co? I to zwierzę rodem z filmowych horrorów, nieprawdopodobne w swej postaci, przyczajone tuż przed jego nogami, coraz bardziej niespokojne.
Nadal nie potrafił przełamać blokady pamięci.
Szczur zamilkł i jakby się skurczył. Adrian instynktownie oparł dłonie o ziemię. Leżąca pozycja i niemoc ciała nie działały pokrzepiająco. Z wysiłkiem, pokonując odrętwienie i przenikliwy ból wokół krzyża, spróbował się podnieść.
Modulowany pisk ponownie rozdarł ciszę i zwierzak bez ostrzeżenia skoczył. W ułamku sekundy wyprzedził go fetor.
Adrian odruchowo poderwał dłonie, a gdy pysk się zbliżył, chwycił kudły przy uszach, przekręcił się i docisnął zwierzaka do ziemi. Pazury zaczęły drapać mu kurtkę, rozrywając materiał, a z pyska doleciał syk i smród jednocześnie. Czuł na twarzy drobinki śliny wydobywające się z rozwartej paszczy. Jaźń zaczęła wracać, a wyćwiczone odruchy mięśni spowodowały, że przyciskając trzymany łeb, mężczyzna podwinął nogi, poderwał się i kopnął stworzenie w odsłonięty brzuch. Przez sekundę, a może mniej, przestało się wyrywać, a gdy ponownie zaczęło, oderwał je od ziemi, zakręcił w powietrzu młynka i uderzył wierzgającym gryzoniem w metalowy słup. Trzask łamanych kości zlał się w jedność z przerażającym skowytem.
Po kolejnym pogruchotane ciało zwiotczało i zapadła cisza.
***
Z trudem rozprostował się, czując ból w okolicach krzyża. Wsparty o zbroczony słup oddychał ciężko, z trudem łapiąc powietrze i wreszcie rozpoznając otoczenie.
Wszystko było takie samo, a jednak inne.
Wydrążona w ziemi dziura miała pełnić funkcję szybu wentylacyjnego, miejsca kursowania wind na najniższym poziomie, punktem krzyżowania się korytarzy najgłębiej położonego metra na świecie. Na brudny korpus stojącej niedaleko pompy leżały rzucone byle jak oskardy i różne przyrządy pomiarowe. Wszystko oświetlała z góry zawieszona na linach lampa. To pod nią, w czasie przerw śniadaniowych, rozparty na polowym stołu dobroduszny majster Schulz przywoływał o dziesiątej Adriana na posiłek, rzucając nieodmiennie:
– To jest, herr Adrian, praca jak ze starą kurwą, a na to trzeba mieć siły, teraz jemy.
Tak było od zawsze, to jest od chwili, gdy parę miesięcy temu pierwszy raz zjechał na dno jako młody, świeżo zatrudniony inżynier, zatrudniony do pracy, do której Niemcom się nie paliło, bo woleli robotę czystszą, na powierzchni i nie tak trudną, choć dobrze płatną. Wraz z innymi ausländerami dzień w dzień, na wołanie majstra, przychodzili w to miejsce, wyjmowali przygotowane śniadania, rzucali dowcipami i na koniec wypijali piwo. Tylko jedno. Tu, w Niemczech, było czymś normalnym, nawet w pracy, ale ograniczone tylko do tej jednej sztuki. Później, nim każdy wrócił do swojego korytarza i czekającej nań maszyny, skręcali w dłoniach papierosa, a jeszcze później, gdy inni się rozeszli, zostawał tylko on i majster Schulz i porównywali wyniki wierceń. Nikt nigdy nie wracał na powierzchnię wcześniej niż po ukończonej pracy. _Ordung muss sein._ Nie było powodów, nigdy dotąd.
W otaczającej ciszy było coś nienaturalnego. Brak ludzi i porzucony sprzęt spowodowały, że z zakamarków pamięci zaczęły wypływać obrazy – dudnienie syreny alarmowej wzywającej do natychmiastowego powrotu na powierzchnię, telefon z góry do majstra Schultza, bieganina kolegów i jego, Adriana, pospieszne wyłączanie agregatów…
Dalej nie sięgał. Na razie. Wiedział, że pamięć wróci, trzeba tylko czasu, choć gdy skierował wzrok na truchło owego monstrualnego szczura, zaczynał się obawiać, czy pojawi się w porę.
Rozejrzał się po otoczeniu. Windy nie było, widać nikt jej ponownie nie ściągnął w dół. Do góry prowadziły spiralne schody, ale z tych pozostały jedynie jakieś resztki zwisające na stalowych prętach około dwudziestu metrów wyżej. Wybuch? Gaz? Metan?
Adrian ponownie zerknął na skurczone w ostatniej konwulsji truchło i poczuł mdłości. Potrząsnął głową. Widział już w życiu śmierć i to ludzi, zmiażdżonych bombami, zastrzelonych, rozkawałkowanych wybuchami granatów lub zwyczajnie, przez walące się ściany domy. Dawno temu, daleko stąd, w Ukrainie, skąd więc te mdłości? Jakieś zatrucie?
Uzmysłowił sobie, że tkwienie w miejscu, bezprzedmiotowe rozpatrywanie, co się stało, nic nie zmieni. Nie tak był szkolony.
Oderwał się od słupa i raz jeszcze spojrzał w górę. Widok nie był pocieszający. Do wyjścia drugiej kondygnacji dzieliło go w pionie około stu pięćdziesięciu metrów. Żeby je przebyć, musiał wspiąć się po awaryjnej drabinie przytwierdzonej do ściany szybu. Nigdy nikt jej nie wykorzystywał, ale jej zainstalowania wymagały przepisy. Taki paradoks; z jednej strony pełna automatyka prac, winda, a tu żelastwo ze stopniami jak za króla Ćwieczka. Kilkaset metalowych szczebli pokrytych substancją antypoślizgową, rozciągniętych na wysokości dziesięciopiętrowego budynku. Pewnie pokrytych wilgocią i pleśnią, bo na to już nie wymyślono odpowiedniego antidotum.
Odruchowo się wzdrygnął. Ta sytuacja nie była pocieszająca; chwilowa amnezja i więcej pytań niż odpowiedzi. I ten cholerny ból pleców. Teraz też zwrócił uwagę na kurtkę. Z przodu, gdzie szczur poczęstował go pazurami, była miejscami przedarta aż do ciała, pamiątka po szponach i przesiąkająca krew. Dotknął palcem. Nie bolało i rany nie były głębokie, zaledwie powierzchowne, ale gdy wspomniał śmierdzący oddech gryzonia, skonstatował, że z pazurami szczur nie chodził do manicurzystki. Adrian uśmiechnął się na to skojarzenie, ale zaraz wykwitła myśl, że musi zdezynfekować ranę, i to szybko.
Podszedł do szafki narzędziowej i pogrzebał w części przeznaczonej na apteczkę. Jej obecność też była uregulowana przepisami. Niemcy wszystko przewidzieli, choć pewnie nie istnienie szczurów. Odszukał odpowiedni specyfik w aerozolu, psiknął nim obficie, a gdy płyn zastygł, dodatkowo zabezpieczył ranę szerokim plastrem. Po tym sięgnął do drugiej części i wybrał zwój liny z karabińczykiem. Chwilę zastanawiał się, co jeszcze mogłoby mu się przydać. Dobrał ręczny reflektor i pas do wspinaczek.
Pomyślał, że to wszystko, gdy z jednego z korytarzy dobiegł daleki dźwięk. Nadstawił uszu. Odgłos przypominał jednolity szelest i przynosił skojarzenie tłumu ludzi idącego po ścieżce pełnej jesiennych liści. Poświecił reflektorem. Przestrzeń była zbyt duża, by objąć nim jej całość, a tym bardziej, by strumień światła dotarł do zakamarków, nie wspominając o korytarzach. Mimo to wydawało mu się, że dostrzegł jakiś ruch przy wejściu do czwartego korytarza. Jakiś cień, może więcej, szybko niknące w mroku i zastępowane przez następne, które wyłaniały się gdzieś z głębi.
Jak ostrzeżenie wróciło wspomnienie walki ze szczurem. Adrian raz jeszcze zajrzał na półki. Odgarnął stertę ubrań i otworzył skrzynkę elektryków. To, co było mu potrzebne, leżało na wierzchu – dziesięciostrzałowy, automatyczny pistolet do wstrzeliwania kołków. Wyprostował się zadowolony, sprawdzając zawartość magazynka. Był pusty. Sięgnął ponownie, odszukał karton z zapasowymi nabojami, załadował, a pozostałe wrzucił do kieszeni. To go uspokoiło.
Z tyłu, za jego plecami, dobiegł cichy szmer, jakby delikatne przeciągniecie papieru po ziemi. W innym czasie i miejscu nie zwróciłby na to uwagi. Teraz wszystko podskoczyło mu do gardła.
Nad trupem szczura stało kilku jego pobratymców. Równie wielkich i odrażających. Były spokojne. Jedynie wąsy drgały, jakby badały przestrzeń. Widział kiedyś film o tych gryzoniach i ich zachowaniu, gdy jeden padnie. Rozszarpywały go, zaspokajając głód. Ale nie te, te tylko obwąchiwały truchło. W ich zachowaniu było coś, czego nie widział u innych zwierząt, choć może za małą miał na ten temat wiedzę; ot, tylko to, co na przyrodniczych obrazkach emitowanych w telewizji na programach Discovery. W tych tu była przerażająca pewność, że człowiek nie jest w stanie im umknąć. Wyraźnie się nie spieszyły.
Teraz przypomniał sobie odległy dźwięk i skojarzył go z opowieściami pracowników drążących odległe korytarze, że natrafili na wyschnięte koryto podziemnej rzeki. Zastanawiano się wówczas, co zrobić z tym fantem i czy w jakiś sposób ten naturalny tunel nie osłabi przyszłej konstrukcji. To tam natrafiono na olbrzymie stado gryzoni, które na widok ludzi uciekło. A to znaczyło, że stare koryto musiało mieć gdzieś połączenie – z kanalizacją lub powierzchnią.
A jeśli… – mimowolnie zaczął analizować sytuację. Nie, to niemożliwe, choć…
Z pamięci wypłynęła debata, która wywołała w ostatnich miesiącach duże poruszenie w społeczeństwie na temat doświadczeń związanych z opracowaniem nowego leku na powracającą pandemię covida. Po czterech pierwszych falach wydawało się, że wirus ustąpił i pozostanie tylko wspomnieniem jak niegdyś czarna ospa. A później zaatakował po raz kolejny, tym razem zbierając duże żniwo.
Na debacie pojawił się zaproszony ze Stanów profesor George Miller, wirusolog z University of Texas, Southwestern Medical Center. Mówił o nowatorskiej metodzie zastosowanej w badaniach przez naukowców niemieckich, współpracujących z Chińczykami i Rosjanami, techniki „odwrotnej genetyki”, której szczegóły utajniono. Pozwalała na odtworzenie wirusa na podstawie jego kodu genetycznego, ale – ostrzegał – metoda pozwalała też mieszać i dopasowywać części wielu wirusów. Padło coś na temat genu białka kolca z SHC014 i przeniesienia go do genetycznej kopii wirusa SARS. Ów kolec miał umożliwić koronawirusowi otwarcie komórki i dostanie się do jej wnętrza. Powstała w ten sposób chimera pokazałaby, czy kolec z SHC014 mógłby się przytwierdzić do ludzkich komórek.
Jednocześnie naukowiec ostrzegał przed mutacją, którą nazwał Wiatrem Śmierci, która teoretycznie mogła spowodować trudne do określenia anomalie w rozwoju zaszczepionego. Został przez innych naukowców skrytykowany, a czynniki rządowe dały mu do zrozumienia, że nie jest mile widzianym gościem w Niemczech. Wyjechał do Stanów, a oficjalne media zrobiły wszystko, by przedstawić naukowca jako zwariowanego immunologa, na którego teorie nie warto zwracać uwagi.
– Nie, to zupełnie niemożliwe – skwitował wspomnienie Adrian, ale patrząc na przerośnięte szczury, nie był przekonany, czy przypadkiem Miller nie miał racji. Gdzieś tam w debacie padło stwierdzenie, że wirus może spowodować zmianę genów, ale nie u ludzi, a u zwierząt.
Teraz wypłynęło nowe wspomnienie, które, jak wiele podobnych, większość zbagatelizowała. Od dwóch tygodni trwał wzmożony stan pogotowia służb medycznych, ale podobnie było rok temu i dwa lata wcześniej. Pojawiło się mnóstwo spiskowych teorii, a że nikt z rządu nie wyjaśnił, o co tym razem chodzi, większość rozsądnych ludzi na to nie zwracała uwagi. Jedynie w Stanach trwała dyskusja, czy to przypadkiem nie skutek manipulacji genami koronawirusa. Zwrócono przy tym uwagę, że naukowcy z Freie Universität, którzy prowadzili badania, czegoś nie zaniedbali, a jeśli nie oni, to naukowcy ze współpracującego z Niemcami Moskiewskiego Państwowego Uniwersytetu Medycznego. Tę sugestię też zbagatelizowano, zrzucając ją na niechęć Amerykanów do Rosjan.
Gdzieś z góry spadło kilka kropel. Musiały lecieć z dość wysoka, bo zabębniły po glinie niczym grad. Otrząsnął się i odwrócił, by sprawdzić, jak daleko jest od drabiny.
To wystarczyło, by szczury zaatakowały.
Pierwszy rzucił się wprost na Adriana, celując w szyję, dwa inne zdecydowały się na obejście go z boku i dopiero na skok, a trzy czekały na jego reakcję. Ten pierwszy sięgał już niemal gardła, gdy mężczyzna wystrzelił i jednocześnie rzucił się w bok. Kątem oka zanotował tego z prawej strony, który był już w powietrzu. Nacisnął spust i kolejny kolec przebił ciało. Ten z drugiej strony źle wyliczył i Adrian zabił go, gdy przelatywał nad nim.
Mężczyzna wylądował na boku, ale od razu zerwał się i posłał kolce w kierunku tych, które nie brały udziału w walce, a przysiadły w pewnej odległości, bębniąc nerwowo ogonami. Trafił jednego, a dwa pozostałe, widząc to, odskoczyły do tyłu, wydobywając z gardeł wysoki dźwięk na kształt rosnącego jazgotu. Musiał być przenikliwy, bo z oddali, gdzie poprzednio, w korytarzu zarejestrował przemykające osobniki, odpowiedział mu podobny. I sądząc po barwie, było ich znacznie więcej.
Odważył się szybko zerknąć za siebie. Dziesięć metrów od drabiny. Powinien zdążyć. Wystrzelił do czających się osobników, ale tym razem nie trafił. Jeden z nich jedynie okręcił się wokół siebie i wydał pisk, jakby go zranił. Ostatni wycofał się jeszcze dalej. Adrian wykorzystał to, że podniósł się na dwie łapy, uważniej wycelował i nacisnął spust. Tym razem szczęście mu dopisało, bo kołek przebił futrzaka.
Wykorzystując, że nic mu już nie grozi, wycofał się do drabiny, a gdy poczuł szczeble na plecach, wolną ręką chwycił za nie, obrócił się, podskoczył i nie tracąc czasu, zaczął się wspinać.