- promocja
- W empik go
She Drives Me Crazy - ebook
She Drives Me Crazy - ebook
Dziewczyna spotyka dziewczynę i… chociaż się nie cierpią, powszechnie wiadomo, że od miłości do nienawiści tylko jeden krok.
Po krępującej porażce w meczu koszykówki przeciwko drużynie swojej byłej dziewczyny, siedemnastoletnia Scottie sądzi, że najgorsze już się stało. Niespodzianka! Ledwie chwilę później udaje się jej wjechać w zderzak samochodu należącego do jej szkolnej nemezis, równie pięknej, co wrednej czirliderki, Irene Abraham.
Dziewczyny łączy trudna przeszłość oraz nieskrywana wzajemna niechęć. Ostatnim, o czym marzą, są wspólne podróże do szkoły… A jednak zostają do nich zmuszone. Samochód Irene ląduje w warsztacie, Scottie nie ma więc innego wyjścia niż robić za taksówkę. Przynajmniej tak to widzą matki nastolatek.
Sytuacja okazuje się jednak mieć swoje plusy. Scottie marzy o tym, by odegrać się na toksycznej byłej, a także przestać być szkolnym pariasem. Irene brakuje kasy na naprawę wozu i jej kariera czirliderki staje pod znakiem zapytania. Dziewczyny mogą sobie pomóc… Tyle że okazuje się to trudniejsze, niż mogłoby się wydawać.
W końcu nikt nie mówił, że udawanie związku przed całym liceum należy do rzeczy łatwych.
Im głębiej Scottie i Irene brną w intrygę, tym więcej dowiadują się o sobie samych.
Niektóre odkrycia zaś okazują się całkiem niespodziewane.
Odrobinę słodka, odrobinę zadziorna. - BOOKLIST
Bohaterowie, w których się zakochasz, i uczucie, od którego dostaniesz bzika. She Drives Me Crazy to jedna z moich ulubionych komedii romantycznych w tym roku. - LEAH JOHNSON, autorka You Should See Me in a Crown
Przezabawna i pełna ciepła. W mistrzowski sposób łączy ze sobą dwa znane motywy: udawane randki i to, że od nienawiści do miłości tylko jeden krok. - RACHEL ALLEN, autorka Systematyki miłości oraz The Summer of Imposibilities
She Drives Me Crazy to idealna komedia romantyczna. To taki rodzaj romansu, który aż kipi od chemii, nie tracąc przy tym na autentyczności i cieple. Lektura obowiązkowa! - ADIBA JAIGIRDAR, autorka The Henna Wars
Idealna dla fanów Becky Albertalli oraz Casey MacQuiston!
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8266-169-9 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moglibyście pomyśleć, że skoro gram w koszykówkę od trzech lat, to wiem, jak trafić piłką do kosza.
Cóż, źle byście pomyśleli.
– Zajac! – drze się trenerka i jak szalona wymachuje rękoma. Woła mnie po nazwisku, bo nie może zapamiętać mojego imienia. – Nie rzucaj więcej! Oddaj piłkę komuś innemu!
To niemal równie upokarzające, co mój „popis” przed chwilą. Gram na pozycji rzucającego obrońcy, więc powinnam, no wiecie, rzucać, ale to już trzeci raz, kiedy poszło mi beznadziejnie i piłka nawet nie dotknęła obręczy kosza. Zazwyczaj nie mam z tym najmniejszych problemów. Zazwyczaj. Dzisiaj czuję się tak, jakbym miotała pod wiatr wielkim ziemniakiem.
Piłkę przejmuje drużyna przeciwna, a ja wracam na drugą połowę boiska. Czuję, jak palą mnie uszy. Nie mogę nawet spojrzeć na koleżanki z zespołu. Ten mecz to niby tylko spotkanie przed sezonem i nie ma większego znaczenia, ale gramy z Candlehawk, rywalizującym z nami liceum, i w tej chwili tracimy już do nich osiemnaście punktów. Jeśli przegramy, to nie będziemy miały szansy się odegrać aż do świątecznych rozgrywek, a to znaczy, że laski z Candlehawk będą się napawać zwycięstwem przez najbliższe dwa miesiące.
Ustawiam się na pozycji i usiłuję skoncentrować na grze. W meczu kryjemy indywidualnie. Zazwyczaj jestem w tym naprawdę dobra, jednak tego wieczoru zupełnie mi nie idzie, bo moją przeciwniczką jest laska, która do niedawna grała w naszej drużynie.
I która jest moją byłą dziewczyną.
Tally Gibson to jedyna osoba, w której kiedykolwiek się zakochałam. Przeniosła się do naszej szkoły na początku trzeciej klasy. Emanowała energią wielkiego miasta i była gotowa zrobić wszystko, by udowodnić swoją wartość zarówno na boisku, jak i poza nim. W czasie pierwszej rozmowy pociągnęła mnie za kucyk i powiedziała, że nam najpiękniejsze rude włosy, jakie kiedykolwiek widziała. Podczas pierwszego pocałunku miałam wrażenie, jakby w moim żołądku wybuchły fajerwerki.
Byłam, żeby nie przedłużać, oczarowana.
Jeśli zaś chodzi o Tally, to miała dwie miłości. Pierwszą byłam ja, drugą natomiast znajdowanie się w centrum uwagi. Chciała być kimś, o co wcale nie było łatwo w naszym liceum, gdzie żeńska drużyna koszykówki budzi równie wielkie zainteresowanie, jak klub wielbicielek szydełkowania. Wiedziałam, że pragnie czegoś więcej, dla mnie jednak owo mityczne „więcej” leżało gdzieś w dalekiej przyszłości i sądziłam, że kiedyś osiągniemy to razem. Myślałam, że Tally podziela moje zdanie, lecz pewnego wieczoru zaprosiła mnie na kolację i ogłosiła, że po pierwsze, znów zmienia szkołę, a po drugie, zrywa ze mną. Pismo o przyjęciu do liceum w Candlehawk było potwornie wymięte, dlatego od razu zrozumiałam, że nosiła je przy sobie od dłuższego czasu.
Tak więc teraz staram się nie patrzeć na Tally, jak mknie po boisku w nowej, złocistej koszulce. Niestety, równie dobrze mogłabym udawać, że słońce nie istnieje. Ona zaciska wargi w wąską kreskę i stara się mieć obojętną minę, widzę jednak, że jest niesamowicie podjarana tym, jak dobrze gra jej drużyna. Wynik na tablicy jasno dowodzi, że miała rację, przenosząc się do liceum, w którym koszykówka naprawdę coś znaczy i w którym ona sama wreszcie może zostać zauważona.
Tally zajmuje pozycję tuż przy linii rzutów wolnych, niedaleko mnie, ale nie dość blisko, by mogło jej to utrudnić współpracę z rozgrywającą. Nagle, zupełnie jakby nie mogła się powstrzymać, zerka w moją stronę.
– W porządku? – pyta bezgłośnie. Stara się wyglądać na zatroskaną, mnie jednak bardziej wygląda to na protekcjonalność. Odwracam się. Nie chcę jej litości.
Rozgrywająca przeciwniczek ma właśnie przekroczyć środkową linię boiska, kiedy sędzia dmucha w gwizdek. To moja najlepsza przyjaciółka Danielle poprosiła o czas. Jest naszą rozgrywającą i kapitanką, a w zasadzie to także trenerką, bo ta, która nas oficjalnie trenuje, nie ma zielonego pojęcia o koszykówce. Teraz Danielle przepycha się do mnie i mówi szeptem, bo nie chce, by usłyszała ją reszta drużyny.
– Laska! – Patrzy na mnie tym charakterystycznym, wymownym wzrokiem. – Skoncentruj się. Musisz ją olać.
Danielle wie, jak strasznie cierpiałam, kiedy Tally ze mną zerwała. Wie też, że ledwo co doszłam do siebie. Właśnie z tego powodu, tak samo jak z wewnętrznej potrzeby rywalizacji, chce za wszelką cenę wygrać ten mecz. I nieważne, że przez trzy lata z rzędu dziewczyny z Candlehawk kopały nam tyłki. Zaliczyłyśmy wiele porażek, nigdy jednak to nie zrujnowało marzeń Danielle o tym, że kiedyś uda nam się wygrać cały sezon.
– Wiem, wiem, kapuję – mamroczę do niej. – Nie musiałaś robić przerwy.
Prycha na mnie.
– Nie chodzi tylko o ciebie. – Dołącza do nas reszta drużyny i teraz Danielle zwraca się do nich: – Zorientowałyście się już, w jaki sposób zamierzają nas ograć?
Wszystkie gapimy się na nią bez zrozumienia. Umysł tej dziewczyny nigdy nie próżnuje, a ona sama zauważa wzorce i rytm tam, gdzie nie dostrzega ich zwykły śmiertelnik. Raz na jakiś czas wyłącza się, by intensywnie nad czymś pomyśleć. Nasi przyjaciele nazywają te momenty małymi objawieniami.
– Rozgrywająca wykonuje taki niewielki ruch dłonią, kiedy chce, żeby skrzydłowe robiły crossover – wyjaśnia półszeptem. – Wtedy laski biegną na pozycje po obwodzie, żeby odciągnąć uwagę od trumny i…
Próbuję słuchać, ale moje oczy same szukają Tally. Stoi w pewnej odległości od nas, otoczona nowymi koleżankami, i robi to dziwne ćwiczenie: trzyma się za jedną kostkę i dociąga stopę do pośladka, balansując równocześnie na drugiej nodze. Za pierwszym razem, kiedy zapytałam ją o ten dziwaczny zwyczaj, uśmiechnęła się krzywo i zapytała, dlaczego tak uważnie jej się przyglądam.
Szkoda, że nie mogę wrócić do tamtej chwili. Do wściekle niebieskich oczu Tally, do jej pewnego siebie uśmiechu, do jej gotowości, by dać naszej szkole – a także mnie – szansę. Chwilę zajęło, nim zorientowała się, że gra w wiecznie przegrywającej drużynie koszykówki w niedużym, dziwnym miasteczku oznacza, że jest się nikim. Ja zaś dowiedziałam się, że bycie nikim powinno mnie martwić.
– Wszystko jasne? – rzuca Danielle i poklepuje mnie po ramieniu. Nagle wracamy na pozycje, sędzia dmucha w gwizdek, a ja nie mam zielonego pojęcia, co właściwie powinnam robić.
Wszystko dzieje się za szybko. Rozgrywająca przeciwniczek daje sygnał i skrzydłowe ruszają na pozycje na obwodzie. Tally podbiega, by ustawić zasłonę przed Danielle. Staje na szeroko rozstawionych nogach i krzyżuje ręce na piersi. Jest niczym ściana, której moja przyjaciółka nie jest w stanie pokonać. Staram się za nią nadążyć, Tally jednak z łatwością uwalnia się od naszej kapitanki i wślizguje na linię rzutów wolnych, by odebrać podanie od rozgrywającej.
Zanim ją dopadam, już wykonuje rzut. I to perfekcyjny. Piłka wpada do siatki, nie dotknąwszy nawet obręczy kosza. Złota część tłumu, to znaczy znakomita większość zebranych, krzyczy z radości. Jeden z widzów ma nawet tabliczkę z napisem TALLY GÓRĄ. Na jej widok chce mi się rzygać.
Moja była szczerzy zęby, a nowe koleżanki biegną, by przybić jej piątkę. Candlehawk prowadzi o dwadzieścia punktów i nie ma najmniejszej szansy, byśmy wyrównały. Danielle posyła mi mordercze spojrzenie. Dociera do mnie, że wcześniej musiała mnie ostrzec przed tym, co się właśnie wydarzyło. Wzruszam ramionami. Ona potrząsa głową i spieszy na linię końcową boiska, byśmy mogły wznowić grę.
Wystarczy chwila między przejęciem piłki a podaniem jej Danielle, by trafił mnie szlag. Jedna z dziewczyn z Candlehawk, ta, która ciągle podlizuje się Tally, świergoli:
– Ta laska nawet nie widzi, co robisz! Nie ma opcji, żeby dotrzymała ci kroku!
„Ta laska”. Jakbym była jakimś nieistotnym elementem tła, który nic dla Tally nie znaczy. Cudownie. Moja eks uznała, że nie warto nawet wspominać o mnie koleżankom z drużyny.
– Hej, suko! – wrzeszczę do nieznajomej. Dziewczyna się odwraca, zszokowana tak samo jak reszta jej koleżanek, nie wyłączając zdumionej Tally. – Nazywam się Scottie!
Ciskam piłką, jakbyśmy grały nie w koszykówkę, lecz w zbijaka, i jakbym chciała jednym miotnięciem skosić całą drużynę. Przez ułamek sekundy czuję gigantyczną satysfakcję, jednak…
FIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIII!
Sędzia dmucha w gwizdek i podbiega do mnie.
– Faul techniczny! – krzyczy. – Niesportowe zachowanie.
Tłum buczy. Graczki z Candlehawk rzucają mi pełne wyższości, pogardliwe spojrzenia. Wszystkie poza Tally, która robi taką minę, jakby uważała, że postradałam zmysły. Nasza trenerka zastyga w miejscu, bo nie ma bladego pojęcia, czym właściwie jest faul techniczny.
Spojrzenie Danielle wypala mi dziurę z boku głowy, nie patrzę jednak na przyjaciółkę. Ani na żadną z koleżanek. Schodzę z boiska. Fani Candlehawk nadal gwiżdżą. Garstka ludzi, która przybyła nam kibicować, siedzi cicho. Aż gotuję się ze złości, czuję jednak paskudne ukłucie wstydu. Siadam na ławce rezerwowych i wbijam wzrok w podłogę.
* * *
Przegrywamy dwudziestoma trzema punktami. Wiem, że nie tylko z mojej winy, ale kiedy ustawiamy się w rzędzie, by uściskać dłonie naszych przeciwniczek, czuję się mniejsza od najmniejszej mrówki.
Tally zerka na mnie, kiedy podajemy sobie dłonie. Na jej twarzy widzę zażenowanie. Najchętniej udawałaby, że mnie nie zna. Doświadczyłam już czegoś podobnego wcześniej. Wiosną poszłyśmy na naszą pierwszą prawdziwą domówkę i kapitanka czirliderek kazała w ramach idiotycznego dowcipu odholować mój samochód. Goniłam za lawetą po ulicy, upadłam, rozcięłam sobie kolano i wybuchnęłam płaczem. Tally zamknęła mnie w objęciach, bardziej mnie jednak uciszała, niż pocieszała, zwłaszcza gdy zjawiło się więcej gapiów. Pamiętam, że czułam się wtedy, jakbym była niewystarczająco dobra, za to cholernie problematyczna.
Po tym wydarzeniu dałam sobie spokój z popularnymi dzieciakami i ich imprezami, Tally za to wychodziła z siebie, by dołączyć do elity. Nigdy nie powiedziała mi tego wprost, sądzę jednak, że incydent z lawetą był tym, co ostatecznie popchnęło ją do Candlehawk. Dostała kopa, którego potrzebowała, by zacząć wszystko od nowa.
– Scottie? – woła za mną Tally, kiedy drepczę do szatni.
Zamieram.
– Tak?
Moja była nie patrzy mi w oczy.
– Możesz zaczekać na mnie na zewnątrz?
Ze świstem wciągam powietrze. Wiem, że to nie jest dobry pomysł, ale przecież nie przegapię szansy, by choć chwilę pobyć z nią sam na sam.
– Pewnie. Nie ma sprawy.
Ona kiwa głową i odchodzi. Ruszam w stronę szatni, ale przystaję, kiedy z drugiej, a właściwie to z głównej sali wysypują się czirliderki. Najpewniej właśnie skończyły występy dla chłopaków. Czuję, jak krew napływa mi do twarzy. Mam tak, od kiedy ich kapitanka kazała odholować moje auto, przyklękam więc i udaję, że sznuruję but, dopóki mnie nie wyminą.
* * *
Na zewnątrz, na parkingu dla ostatnich klas, siadam na murku, przy którym ludzie jarają zioło. Tally na pewno mnie tu znajdzie. Graczki z Candlehawk upierają się, żeby parkować właśnie tutaj, ilekroć mecz odbywa się w naszym liceum. W alternatywnym świecie codziennie zostawiałaby auto tuż obok mojej zielonej jetty. Teraz parkuje po drugiej stronie miasta, pośrodku morza range roverów i innych drogich wozów.
Jest chłodny październikowy wieczór. Jasno oświetlona tablica pod szkołą przypomina o tym, że to tydzień zjazdu absolwentów, tyle że znowu ktoś się do niej dobrał i teraz zamiast ZJAZDU ABSOLWENTÓW mamy ZJAST APSOLWENTUFF. Rano dyrektor bez wątpienia będzie się pieklił, ale to nie powstrzyma ludzi od wprowadzania poprawek do kolejnych napisów. To taka nasza tradycja.
Mieszkam w miasteczku Babcia Earl w Georgii. Jesteśmy znani z ogromnego domu handlowego o nazwie Świąteczne Emporium Babci Earl, który jakieś sto lat temu otworzyła niejaka pani Earl, by przez cały rok sprzedawać bożonarodzeniowe dekoracje. Dom towarowy okazał się tak charakterystyczny, że w końcu na jego cześć nazwano miasto. Troszkę to szalone, ale lubię to miejsce. To mój dom.
Liceum w Babci Earl jest siedzibą Walecznych Reniferów. Właśnie takie piękne miano noszą nasze drużyny sportowe i z tegoż powodu na boisku zawsze muszę mieć strój w odcieniach czerwieni i brązu. To zestawienie kolorystyczne nikomu nie dodaje urody, a już na pewno nie takiemu blademu rudzielcowi jak ja. Brak fanów na naszych meczach ma jednak jedną drobną zaletę – mało kto ma okazję widzieć, jak wyglądam przebrana za cholerny hydrant. Nie żeby mnie to obchodziło. A przynajmniej jeszcze niedawno naprawdę nie miało to dla nie żadnego znaczenia.
Candlehawk to miasteczko, z którym sąsiadujemy. Przypomina starszego brata Babci Earl – nadętego, bezczelnego i wiecznie zakłopotanego bliskim pokrewieństwem z kimś, z kim nie chce być widywany. Granicę wyznaczają stare tory, a obydwie miejscowości różnią się od siebie jak dzień i noc. Candlehawk jest nowoczesne i modne, pełne palarni organicznej kawy i sklepów z ekologiczną żywnością. Jego mieszkańcy są nienachalnie bogaci i nachalnie hipsterscy. Przychodzą na mecze, w których gra ich drużyna, w bluzach z logo modnych projektantów i w fabrycznie zniszczonych dżinsach po sto pięćdziesiąt dolców. Nasi fani często mają na sobie powyciągane podkoszulki i bojówki. W połowie rozgrywki, nieważne, czy chodzi o futbol, piłkę nożną czy koszykówkę, ludzie z Candlehawk zawsze muszą przypomnieć nam pewien niesławny moment, kiedy to nasz futbolista w trakcie meczu powalił kolegę. To właśnie dlatego, ilekroć grają u nas, tak bardzo lubią śpiewać: „Babcię przejechał jej własny renifer”.
Trudno mi znieść to, że Tally stała się jednym z tamtejszych potworów, ale być może powinnam to była przewidzieć. Zawsze miała obsesję na punkcie tego, jak widzą ją inni. W trakcie naszego związku miałam wrażenie, że patrzę na moje życie przez jakiś filtr upiększający. Czasem zachwycałam się, jak świetnie razem wyglądałyśmy w mediach społecznościowych, a czasem nachodziła mnie refleksja, że oryginalne zdjęcie nie było dla mnie wystarczająco dobre.
Z zamyślenia wyrywa mnie odgłos otwieranych drzwi. Z budynku szkoły wychodzi rozpromieniona Tally w otoczeniu koleżanek z drużyny. Śmieje się głośno, milknie jednak, gdy mnie dostrzega.
– Hej – mówię spokojnie.
– Hej. – Tally chowa ręce do kieszeni skórzanej kurtki i posyła obstawie wymowne spojrzenie. – Dajcie mi chwilkę.
Laski z Candlehawk odchodzą z uniesionymi brwiami. W ogóle nie patrzą w moją stronę.
– Wybacz – mamrocze Tally i siada obok mnie. Wskazuje brodą oddalające się dziewczyny. – Próbowały mnie namówić, żebym kupiła maszynę do robienia dymu na… – Odwraca się i wzrusza ramionami. – Na tę tam… u mnie… Na Halloween.
Mrugam i staram się zachować obojętny wyraz twarzy. „Ta tam u mnie na Halloween” oznacza imprezę. Kolejną zresztą z wielu, które Tally urządziła, od kiedy przeniosła się do Candlehawk. Brak zaproszenia boli jak cios w splot słoneczny, choć przecież wcale nie oczekiwałam, że moja eks o mnie pomyśli. Staram się sobie nie wyobrażać, za kogo się przebierze ani jakie zdjęcia wrzuci na Insta… Staram się nie myśleć, ile osób przyjdzie do niej do domu i będzie pstrykać fotki w kuchni, w której ledwie kilka miesięcy wcześniej piekłyśmy razem babeczki.
– Powiedz gościom, żeby uważali na ten wasz kominek – mruczę.
To dość osobiste wspomnienie. W czasie mojej pierwszej wizyty w jej domu, kiedy nie było jej rodziców, rozcięłam sobie łydkę o cegłę wystającą z paleniska. Tally zachowała się wtedy jak wzorowa pielęgniarka i całowała mnie, dopóki ból nie minął. Wtedy mnie nie uciszała, pewnie dlatego, że nikt na nas nie patrzył.
Wydaje mi się, że wie, do czego nawiązuję, odwraca się jednak, nim zdążę się upewnić.
– Hm… A tak poza tym… Ciekawy mecz, prawda? Nigdy wcześniej nie widziałam, żebyś tak się wkurzyła. Wydaje mi się, że na serio przestraszyłaś część mojej drużyny – śmieje się, ale ten śmiech jest pusty.
Po plecach znów przebiega mi dreszcz wstydu.
– Jakie to ma znaczenie? – pytam. – Czy one w ogóle mają pojęcie, że coś nas łączyło?
Tally gryzie dolną wargę.
– Nie wiem. Może znalazły jakieś foty w necie?
Jeżę się. Wykasowała wszystkie fotki ze mną tego samego dnia, kiedy zerwałyśmy.
– No cóż, więc raczej nie – mówię sucho.
Ona splata ramiona na piersi.
– Naprawdę nie musiałaś ciskać w nie piłką. Jeśli coś o nas wiedzą, to nie chciałabym, żebyś dała się poznać w taki sposób.
– Och, najmocniej przepraszam, że nie umiem godnie się zaprezentować twoim koleżankom.
– Jezu, Scottie – mamrocze Tally, jakbym była najbardziej wkurzającym człowiekiem na ziemi. – Strasznie przesadzasz. To tylko gra.
Mam wrażenie, jakby wylała mi na głowę kubeł lodowatej wody, która teraz przesiąka przez skórę i spływa do żołądka.
– Tylko gra? – Trzęsie mi się głos. – Jeśli to tylko gra, to dlaczego przeniosłaś się do Candlehawk?
Tally wzdycha. Na chodniku szeleszczą suche liście.
– Okej, posłuchaj, nie chcę się kłócić. Powinnam była się domyślić, że nie pogadamy normalnie, kiedy jesteś taka nakręcona po meczu.
– Nie jestem nakręcona – przerywam jej. Staram się pohamować emocje.
Moja eks obrzuca mnie wielce wymownym spojrzeniem.
– Nieważne – stwierdza, po czym sięga do kieszeni i wyjmuje z niej plastikową plakietkę wielkości podkładki pod kubek. Wiem, co to jest, nim zobaczę grafikę na froncie. – Chciałam ci to oddać – mówi i wciska mi przedmiot w dłoń.
To moja koszykarska przypinka z trzeciej klasy. Na zdjęciu uśmiecham się szeroko, ubrana w strój do koszykówki, a moja twarz jaśnieje radością. Szkoła rozdaje takie plakietki sportowcom. Możemy je potem przekazać rodzicom i przyjaciołom, żeby przypinali je sobie na nasze mecze. Używają ich głównie futboliści. W zeszłym roku wymieniłyśmy się przypinkami z Tally. Przez cały sezon nosiłam jej plakietkę na plecaku. Gdyby ktoś spytał, byłam gotowa powiedzieć, że to moja cudowna dziewczyna. Nikt, oczywiście, nie spytał, ale i tak byłam dumna
Mojej przypinki Tally nigdy nie nosiła. Może powinnam była coś z tego wywnioskować.
– Pomyślałam, że pewnie chcesz ją z powrotem – mówi. – Wiem, że niedługo dostaniesz nową, ale uznałam, że byłoby nie w porządku, gdybym tę zatrzymała.
Mrugam gwałtownie, bo łzy napływają mi do oczu. Usiłuję odzyskać głos.
Nagle ciężkie tylne drzwi szkoły znów się otwierają.
Na parking wylewają się nasze szkolne czirliderki. Z przerażeniem konstatuję, że na ich czele stoi ktoś, kto nie powinien być świadkiem mojej wielkiej słabości, czyli kapitanka drużyny, Irene Abraham, znana również jako sucz, która kazała w zeszłym roku odholować mój samochód.
Irene jest archetypową królową pszczół – to najpopularniejsza laska z naszego rocznika, przyszła królowa zjazdu absolwentów, istota ze wszech miar przerażająca dla nas, plebejuszy z samego dołu piramidy towarzyskiej, a przy tym przepiękna dziewczyna indyjskiego pochodzenia. Ma ciemne oczy o przeszywającym spojrzeniu i tajemniczą bliznę na jednej brwi. Kilka tygodni temu moja klasa głosowała na nią w kategoriach „najpiękniejszy uśmiech” oraz „najpiękniejsze włosy”. Wieść gminna niesie, że kiedy poproszono ją, by wybrała jeden z tych tytułów, zapytała, czy zamiast „najpiękniejszych” nie mogłaby dostać tytułu „Papużki nierozłączki”, razem ze swoją zaprzysiężoną nieprzyjaciółką Charlotte Pascal. I ponoć nie żartowała.
Rozmawiałam z nią tylko dwa razy w życiu. Po raz pierwszy – na nauce jazdy, jakiś czas przed tym, jak opuściła grono zwykłych śmiertelników i dołączyła do panteonu. Wtedy była na tyle uprzejma, by pożyczyć mi długopis. Drugi raz miał miejsce w zeszłym roku, na tej cholernej imprezie. Wylałam wtedy na jej bialutki kombinezon drink z sokiem żurawinowym. Irene powiedziała, że nic wielkiego się nie stało, godzinę później kazała jednak odholować mój samochód. Ludzie wybiegli z domu, by popatrzeć, jak niczym ostatnia idiotka gonię w panice po ulicy za oddalającą się lawetą. Rozpłakałam się dopiero wtedy, kiedy potknęłam się na jakiejś nierówności, rozwaliłam kolano i dotarło do mnie, że patrzy na mnie mnóstwo ludzi i że wszyscy zanoszą się śmiechem. Ona stała na środku podwórka z dłońmi w kieszeniach i obojętną miną. Bezlitosna, nietykalna królowa.
Irene przystaje, gdy nas widzi. Jej zespół zatrzymuje się zaraz za nią. Jedna z dziewczyn pyta, czy wszystko okej.
– Nic mi nie jest – mówię, patrząc wymownie w stronę samochodów. Staram się siłą woli zmusić je do odejścia.
– Tak, nic jej nie jest – potwierdza Tally przepraszającym tonem, zupełnie jakby mówiła: „Hej, sorry, że musicie na to patrzeć”.
Czuję na sobie spojrzenie Irene, ale je ignoruję. Na co ona czeka? Po chwili chyba orientuje się w sytuacji, bo poprawia na ramieniu torbę i rusza w stronę aut.
– Idziecie? – woła do koleżanek. – Mam jeszcze sporo do zrobienia.
Czirliderki zerkają na mnie, szybko jednak ruszają za swoją kapitanką.
– My chyba też powinnyśmy się zbierać – zauważa Tally.
My. Jakby wciąż istniało jakieś „my”. Nie ruszam się. To jedyny akt sprzeciwu, do jakiego jestem zdolna.
– Przykro mi, że ten mecz nie poszedł po twojej myśli – dodaje Tally. – Powodzenia w dalszych rozgrywkach.
Waha się przez chwilę, po czym nachyla się i muska wargami mój policzek.
A potem odchodzi.
Właśnie w tym momencie podejmuję ważną decyzję – zrobię wszystko, co w mojej mocy, by na kolejnym spotkaniu rozłożyć Candlehawk i Tally na łopatki. Zrobię, co się da, by udowodnić mojej byłej, że porzucenie Babci Earl i mnie było największym błędem w jej życiu.
* * *
Kocham moją starą jettę. Skóra na siedzeniach już popękała, ale w trzymadełku idealnie mieści się termos z kawą, a wnętrze auta z jakiegoś tajemniczego powodu pachnie kredkami. Kiedyś samochód należał do mojej starszej siostry. Kiedy mi go przekazała, nakleiła na dźwigni zmiany biegów czterolistną koniczynkę, na szczęście. Mama podarowała mi medalik ze świętym Krzysztofem, patronem kierowców, zwisający teraz z lusterka wstecznego i czasem kołyszący się bezradnie, jeśli zbyt gwałtownie skręcam.
Rzucam torbę na siedzenie pasażera i ciężko opadam na fotel kierowcy. Przez chwilę gapię się na trzymaną w dłoni przypinkę. Scottie na zdjęciu wydaje się dziwnie obca. Potem odpalam silnik, zapinam pas i podpinam telefon pod stareńki kabel minijack.
Wyjeżdżam z miejsca parkingowego i włączam muzykę. Może puszczenie na cały regulator Purple Rain pomoże mi się pozbyć gorzkiego posmaku z ust. Prowadzę samochód przez parkingowy labirynt. Niczego nie pragnę bardziej, jak tylko znaleźć się w domu.
Nagle dostrzegam gdzieś dalej samochód Tally. To wciąż ten sam ford escort, w którym całowałyśmy się po szkole. Nie widziałam go od dnia, kiedy ze mną zerwała. Nie umiem się powstrzymać. Wykręcam głowę, żeby popatrzeć, jak znika z pola widzenia.
A ponieważ gapię się na tylne światła forda jak sroka w gnat, nie zauważam czegoś innego.
Tego, że tuż przede mną jakieś auto wyjeżdża tyłem z miejsca parkingowego.
ŁUP!
Pasy wrzynają mi się w tułów, kiedy przydzwaniam prościutko w czyjś kuper.
xxxxxx2
Potrzebuję chwili, by stwierdzić, co właściwie się stało. Serce tak mi wali, jakbym właśnie stoczyła się w przepaść. Gorąco mi, a z dłoni wręcz kapie pot.
Samochód, w który walnęłam, to czarny sedan. Nie mam jednak okazji bliżej mu się przyjrzeć, bo kierowca wysiada z pojazdu z energią godną podkurwionego buldoga.
Rzeczonym kierowcą jest Irene Abraham.
Szlag!
Mój stupor płynnie przechodzi w furię. Ja pierdzielę! Okej, czaję, że byłam nieuważna i nie do końca patrzyłam, dokąd jadę, ale do jasnej cholery, miałam pierwszeństwo! Najwyraźniej Irene uznała, że zasady ruchu drogowego jej nie obowiązują.
Niesiona adrenaliną w ogóle się nie zastanawiam, tylko wypadam z samochodu. Trzaskam drzwiami.
– Co to, kurna, było? – warczę, stając przed nią.
Jej oczy rozbłyskują, gdy mnie widzi.
– To chyba jakieś jaja – mamrocze pod nosem.
Obracam się i sprawdzam rozmiary katastrofy. Nie ma tragedii, przedni zderzak tylko trochę się wgiął. Trzeba będzie go wyklepać, ale jetta wciąż jest na chodzie.
Za moimi plecami Irene ogląda własny samochód.
– Cholera – mruczy ponuro. – Starzy mnie zabiją.
– Taa, a moi zabiją mnie – prycham, kopiąc w oponę. Łzy napływają mi do oczu, walczę jednak z nimi, bo na samą myśl, że miałabym znowu się rozpłakać w obecności tej dziewczyny, czuję się jeszcze gorzej. Biorę głęboki wdech, żeby się uspokoić, a potem odwracam się, by zerknąć na drugie auto i… żołądek podjeżdża mi do gardła.
Tył sedana wygląda, jakby wjechał w niego walec. Zaczepy po prawej stronie zderzaka puściły i oderwany element niemal dotyka ziemi. Nie ma opcji, żeby w tym stanie auto nadawało się do jazdy. Moja złość ustępuje miejsca panice. Skoro samochód Irene oberwał znacznie mocniej, to znaczy, że wypadek zdarzył się z mojej winy? Nawet jeśli teoretycznie miałam pierwszeństwo?
Uspokajam oddech i spoglądam na nią.
– Cholera, przepraszam.
Jej ciemne oczy rozbłyskują, jakby usłyszała coś obraźliwego.
– Co ty odwalasz? Orientuj się! – warczy na mnie. – Nigdy nie przepraszaj za wypadek. W ten sposób przyznajesz się do winy.
Jestem tak zaskoczona tym stwierdzeniem, że tylko tępo się na nią gapię.
– Masz szczęście, że nie jestem kimś, kto udawałby obrażenia fizyczne albo jakąś zjebaną traumę, aby pozwać ciebie i twoich starych na Bóg wie jaką kasę. Ale pomyśl! Ktoś inny mógłby tak zrobić!
Zalewa mnie kolejna fala złości.
– Serio? Będziesz mnie teraz pouczać? To ty mi wyjechałaś pod koła.
– Dlaczego się nie zatrzymałaś, kiedy mnie zobaczyłaś?
– A dlaczego ty się nie zatrzymałaś, kiedy zobaczyłaś mnie?
Odwalamy całkiem niezły teatrzyk. Ludzie z naszej klasy wybiegają na parking, żeby sprawdzić, co się tu dzieje. Choć zajęcia skończyły się już dawno temu, to w budynku wciąż jeszcze jest sporo uczniów. Stłuczkę pod samą szkołą raczej trudno przeoczyć.
– Nic wam nie jest?
– Aaaale ci przyjebała! Masakra!
– O szlag, Laweta znowu dała czadu!
W naszą stronę rusza jedna z czirliderek. Oczy niemal wychodzą jej z orbit. To najlepsza przyjaciółka Irene, ta sama laska, która wcześniej mnie spytała, czy dobrze się czuję, Honey-Belle Hewett. Jest prawnuczką legendarnej pani Earl. Jej rodzina wciąż prowadzi Emporium, a ona sama wygląda dokładnie tak, jak można by się spodziewać po kimś, kto ma udziały w bożonarodzeniowym biznesie. Słodki głos, ekspresyjna twarz, osobowość rodem z szalonej animacji. Coś jak Troskliwy Miś w ludzkiej postaci.
– A niech mnie! – wykrzykuje i podbiega do nas. – Co się stało? Wszystko okej?
Irene przesuwa dłonią po twarzy.
– Muszę zadzwonić do matki. Kurwa mać!
Ze zmarszczonymi w gniewie brwiami odchodzi na bok, by porozmawiać. Honey-Belle obrzuca mnie współczującym spojrzeniem, ale odwracam się i wyciągam swoją komórkę.
Mama przyjeżdża piętnaście minut później. Odgarnia mi włosy z czoła i pociesza spokojnym, ciepłym głosem. Cały świat mógłby eksplodować, a ona popatrzyłaby na mnie i rzuciłaby łagodnie coś w stylu: No to jak sobie z tym poradzimy?
– Zrobiłaś sobie krzywdę? – dopytuje.
– Nie.
– Rozmawiałaś przez telefon?
– Nie!
Kiwa głową i lustruje mnie wzrokiem, przed którym nie ukryje się żadne, nawet najmniejsze kłamstewko.
– Okej. Zadzwonię do ubezpieczyciela.
Niedługo później przyjeżdża również mama Irene. To atrakcyjna, ubrana z klasą kobieta o ciemnych lokach i nienagannie umalowanych ustach. Ma na sobie fartuch w kolorze lawendy, a na piersi identyfikator z napisem DR ABRAHAM. Widzę u niej taki sam oceniający grymas jak na twarzy jej latorośli. Jakby mogła rozgryźć człowieka w kilka sekund. To miło, że w tej chwili jej spojrzenie koncentruje się właśnie na córce.
– Jak to się stało? – pyta kobieta, wpatrując się w nią. Głos ma spokojny, ale nieznoszący sprzeciwu.
Irene wzdycha i splata ramiona na piersi.
– Cofałam i nie zauważyłam, że ona…
Mama nie daje jej dokończyć.
– Nie patrzyłaś w lusterko?
– Patrzyłam, ale…
– Ale znowu się rozkojarzyłaś, tak? Wymyślałaś kolejny układ dla swojej drużyny?
Dziewczyna zaciska usta w wąską kreskę.
– Tak się właśnie dzieje, kiedy się rozpraszasz – ciągnie jej matka. – Dobrze wiesz, że nie powinnaś bujać w obłokach. Zrób zdjęcia tego zderzaka. Z każdej strony.
Rozmowy z ubezpieczycielami zdają się ciągnąć w nieskończoność, a mnie i Irene nie pozostaje nic innego, jak tylko zaciekle się nawzajem ignorować. Po załatwieniu formalności nasze mamy kiwają w swoją stronę głowami, po czym oznajmiają, że skoro obydwa samochody były w ruchu, to obie jesteśmy winne, aczkolwiek Irene ponosi nieco większą odpowiedzialność, bo to ja miałam pierwszeństwo.
– To nie fair – protestuje dziewczyna, potrząsając głową. – Wyjechała na mnie zza rogu i wcale nie patrzyła…
– Skąd wiesz, że nie patrzyłam? – przerywam jej ze złością. – Poza tym, serio? To już drugi raz, jak robisz mi problem z samochodem!
Moja mama marszczy brwi.
– O co chodzi?
Przez chwilę panuje cisza. Nigdy nie powiedziałam rodzicom prawdy o tym, dlaczego w zeszłym roku odholowano mi samochód. Skłamałam. Wymyśliłam bajeczkę, że przypadkiem zastawiłam hydrant. Wstydziłam się przyznać, że kapitanka czirliderek wycięła mi wstrętny numer.
Przez moment patrzymy sobie z Irene w oczy. W jej spojrzeniu widzę niepokój. Chyba po raz pierwszy mogę zajrzeć za mur, którym się otacza.
– Ona… Wylała kiedyś kawę. W środku. Ledwie doczyściłam auto.
Nie wiem, co mnie opętało, żeby to powiedzieć. Niby dostałam od losu doskonałą okazję, by wreszcie odegrać się na Abraham, ale wolę, żeby wołali mnie „Laweta” niż „Kablówka”.
– Naprawdę? – pyta mama Irene. – Skoro jeździłyście gdzieś razem, to rozumiem, że się kumplujecie?
Wymieniamy kolejne wymowne spojrzenia.
– Mhm – wydusza z siebie jej córka, po czym wskazuje dłonią na mój strój. – Czasem zagrzewam jej drużynę do walki.
Dobrze, że nikt akurat na mnie nie patrzy, bo po prostu muszę przewrócić oczami. Och, jestem pewna, że Irene jako kapitanka byłaby w stanie namówić swój zespół, żeby kibicował nam, a nie chłopakom, po jakie licho miałaby jednak podważać święte status quo?
– To super! – cieszy się moja mama. – Od razu mi ulżyło.
Matka Irene głośno chichocze.
– Prawda? Zrobiło się jakby mniej niezręcznie.
Kolejne chwile są festiwalem rodzicielskiej żenady, w jakim nigdy wcześniej nie miałam wątpliwej przyjemności uczestniczyć. Nasze matki przedstawiają się sobie, a potem zaczynają wymieniać porażające dowcipy. Obydwie cieszą się, że żadna z nich nie jest nadętą, mającą kij w tyłku mamuśką, która rozdmuchałaby stłuczkę do niebotycznych rozmiarów
– Wyobraź sobie, co by było, gdyby któraś z nas trafiła na babę z Candlehawk! – rzuca moja rodzicielka.
– O nie, na takie piekło nie jestem dzisiaj gotowa! – odpowiada ze śmiechem mama czirliderki.
Ani ja, ani Irene nie odzywamy się słowem. Czekamy, aż skończy się to straszliwe show.
– Scottie, wyglądasz mi na wzorową uczennicę – rzuca nagle doktor Abraham. – W czym się specjalizujesz?
– Mamo, nie… – próbuje wciąż Irene.
– Eee… Najbardziej lubię historię – dukam.
– Masz zamiar studiować ją w college’u?
– Oczywiście – kłamię gładko. Nigdy głębiej się nad tym nie zastanawiałam, ale doktor Abraham sprawia wrażenie kobiety, która lubi zdecydowane odpowiedzi.
– I jesteś też sportsmenką. Jaką dyscyplinę uprawiasz? Och! To strój koszykarki? Świetny sport! Widzisz, Irene? Możesz być dobrą uczennicą oraz zapaloną sportsmenką!
– Przecież jestem – odpowiada córka tonem, który świadczy o tym, że musiała mówić to już tysiące razy.
– Bycie czirliderką to też ciężka robota – zauważa moja mama.
Doktor Abraham uprzejmie kiwa głową, widać jednak, że jest innego zdania.
– Miło, że wszystko sobie wyjaśniłyśmy – stwierdza autorytarnie, kończąc tym samym poprzedni temat. – Poczekamy na lawetę, a potem wrócimy do domu.
Kiedy pada słowo „laweta”, spoglądamy na siebie z Irene. Kapitanka czirliderek szybko odwraca wzrok, mam jednak wrażenie, że widzę w jej oczach poczucie winy.
– Patrzenie, jak wiozą na lawecie twój samochód, jest koszmarne – oznajmiam głośno z fałszywym współczuciem. – Raz mi się to przydarzyło i było okropnie. Tak mi przykro.
Niemal widzę, jak z jej uszu bucha para. Cóż za cudowne uczucie. Chwila satysfakcji.
Aż tu nagle…
– W tym mieście życie bez samochodu to męka – zauważa moja mama. – Irene, jak będziesz dojeżdżać do szkoły?
– Mąż ją podrzuci albo ja to zrobię – mówi doktor Abraham z lekceważącym machnięciem dłoni. – Nie ma problemu, mieszkamy przy Sleight Byrne.
– Sleight Byrne? – Na ustach mamy wykwita uśmieszek, który wcale mi się nie podoba. Boję się, co zaraz powie. – Mieszkamy zaraz obok, przy Bells Haven.
Patrzy na mnie i już wiem, co się za moment stanie.
– Scottie może podwozić Irene – proponuje mama. Jej oczy błyszczą. – Hej, bardzo prosimy! Przynajmniej tyle możemy zrobić.
Usiłuję nawiązać z mamą kontakt wzrokowy, by jej przekazać, że to fatalny pomysł, ale najgorsze już się stało. Mama Irene promienieje, można by pomyśleć, że w życiu nie słyszała równie wspaniałej propozycji. Szczerzy się do córki, a potem wyciąga dłonie, jakby chciała podać jej tę katastrofę na tacy.
Irene mruga i układa usta w coś na kształt uprzejmego uśmiechu. Widzę, że jest tak samo zachwycona jak ja.
– No to postanowione – oznajmia mama, zerkając na mnie z szerokim uśmiechem. – Wszystko dobre, co się dobrze kończy, prawda?
Dopiero kiedy jestem pewna, że Irene i jej matka nie mogą nas usłyszeć, głośno wyrażam moje przerażenie.
– Mamo – jęczę – nie cierpię tej laski! Wolałabym chodzić do szkoły nago, niż wozić się z nią po mieście.
– Wspominałaś przecież, że się kolegujecie.
– Ech, jak by to… Odrobinę naciągnęłam fakty. – Nadymam się. – A zresztą, czy to ważne? Ta stłuczka to nie była moja wina!
Mama nie wydaje się przekonana.
– Owszem, nie ty zawiniłaś, ale wciąż jesteś za nią po części odpowiedzialna. Nie umrzesz, jeśli kilka razy podrzucisz ją do szkoły.
I tym oto sposobem wychodzę z pierwszego wypadku samochodowego z wgniecionym zderzakiem, urażonym ego i upiorną perspektywą wożenia autem jedynej osoby, która może uczynić ostatni rok w liceum jeszcze gorszym niż do tej pory.