- promocja
Show - ebook
Show - ebook
Aneta Dychnicz bierze udział w castingu do popularnego reality show, to dla niej szansa na wyrwanie się ze wsi i lepsze życie. Po przejściu przez proces rekrutacji dostaje jednak inną propozycję – pracy w niejasno zdefiniowanym projekcie o nazwie Show. Przechodzi szkolenia, jest do czegoś przygotowywana, ale nie rozumie, na czym ma polegać jej praca. Okazuje się, że pierwszym zleceniem będzie odgrywanie roli dziewczyny pewnego okrytego niesławą aktora filmowego. Po początkowym wahaniu Aneta podejmuje wyzwanie. Świat celebrytów okazuje się nie być rajem, ale można stamtąd trafić w jeszcze gorsze miejsca…
*
Thriller psychologiczny Show jest drugą powieścią w dorobku Olgierda Hurki. Jego debiut Znamię został doceniony przez profesjonalną krytykę – otrzymał Nagrodę Specjalną im. Janiny Paradowskiej na Międzynarodowym Festiwalu Kryminału, znalazł się też na krótkiej liście finalistów Grand Prix Festiwalu Kryminalna Warszawa.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-9193-4 |
Rozmiar pliku: | 988 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwsze światła przedmieść sprawiły, że szyba przestała być lustrem. Pociąg zwolnił, zazgrzytały koła na rozjazdach.
Mężczyzna oderwał wzrok od artykułu w tygodniku – szarpanie wagonu uniemożliwiało dalszą lekturę. Potarł oczy pod szkłami okularów i pogładził siwą brodę. Spojrzał w okno, szukając znajomych punktów orientacyjnych. Podniosły się już wieczorne mgły, dlatego nie dostrzegł budynków nieczynnej fabryki łożysk ani składu zardzewiałych kontenerów opatrzonych zakrawającym na ironię logo „Evergreen”.
Siedząca przy oknie współpasażerka wpatrywała się w ciągi lamp ulicznych. Rzędy złotych kul zanurzonych w perłowej mgle wiły się niczym gigantyczne naszyjniki.
Zerknął na odbijający się w szybie obraz dziewczyny, co ukradkiem robił już wcześniej. Przypominała mu miłość z czasów studenckich. Podobny owal szczupłej twarzy z wyraźnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi, szczypta piegów rozrzuconych na policzkach i nosie, rude włosy. Najważniejsze podobieństwo tkwiło jednak w trwale ułożonych w półuśmiech ustach, co mogło sugerować pogodne usposobienie albo manierę. Przez ostatnie dwie godziny, odkąd towarzyszka podróży wsiadła na pośredniej stacji, przez jego pamięć przewinęły się wspomnienia o tym, jak dał się kiedyś zwieść osobie epatującej podobną aurą. Dawne wydarzenia przypominały mu się ostatnio z zadziwiającą klarownością, za to nie pamiętał, co robił tydzień temu. Cóż, to zapewne przez monotonną codzienność albo na starość coś się zaczynało dziać z głową.
– Dojeżdżamy – zagadnął.
Odwróciła wzrok od szyby.
– No tak. Wie pan może, jak najszybciej dotrzeć w okolice Politechniki? Mapy pokazują, że najlepiej metrem, ale czytałam, że ostatnio zdarzają się awarie, a muszę dotrzeć na czas.
– Cóż, w takim razie pozostaje autobus. Nie podam linii, bo nie korzystam z komunikacji miejskiej w tej okolicy. Te właściwe odchodzą chyba spod hotelu naprzeciwko dworca, trzeba przejść tunelem. Albo jest jakiś autobus spod samego dworca. Zamierzasz tu studiować? – Uznał, że dzieląca ich różnica wieku usprawiedliwia zastosowanie protekcjonalnej formy.
– Nie! – Zaśmiała się. – Mam tam spotkanie o dziewiętnastej. Właściwie to casting.
Ostatnie słowo wypowiedziała jakby ze wstydem, bo każdy przecież wie, że casting to pośledniejsza forma spotkania.
– Casting? Do jakiegoś filmu? – Wyczuł, że dziewczyna chce mu to opowiedzieć, a tak się złożyło, że był ciekaw.
– To właściwie show, takie cykliczne, jakby o życiowej przemianie na lepsze. Biorą udział dziewczyny, wie pan, takie bardziej ambitne, ale bez możliwości, jak Kopciuszek, powiedzmy. Trzydzieści odcinków w ciągu roku. Część kręcą w tropikalnych krajach. Wycieczka zupełnie za darmo! Do tego…
Nie przerywał jej, tylko wsłuchiwał się w głos, w którym nauczycielskie ucho wychwytywało nie do końca wykorzeniony prowincjonalny akcent.
Kiedy wysiedli z pociągu i pożegnali się, stanął na peronie i obserwował ją, jak idzie w stronę ruchomych schodów, co rusz podbiegając kilka kroków.
Dziewczyna sprzed lat odeszła w podobny sposób, choć świadkiem tamtego ostatniego spotkania były łabędzie w parku, a nie anonimowi podróżni. Niesamowite, że słowa, które wtedy usłyszał, padły również przed dziesięcioma minutami w wagonie.
– Dlaczego chcesz wziąć udział w takim programie? Przecież nie masz w sobie nic a nic z Kopciuszka!
– Po prostu chcę od życia więcej.
Aneta Dychnicz zdążyła na casting. Weszła do holu teatru urządzonego w piwnicach kamienicy. Ściany z surowej cegły ozdobiono udrapowanymi kotarami, wielkie lustra powiększały optycznie przestrzeń. Światło z zainstalowanych pod sufitem reflektorów padało pod różnymi kątami na ściany i posadzkę ułożoną w czarno-białą szachownicę. Stworzoną dla oczu aurę niesamowitości uzupełniała sącząca się do uszu muzyka pozbawiona linii melodycznej, oparta na intrygujących ciągach dźwięków wygrywanych na nieznanych instrumentach. Atmosfera tego miejsca zdawała się zapowiadać niezwykłe wydarzenia, niekoniecznie przyjemne, ale na pewno do głębi poruszające. Aneta w każdej kolejnej godzinie od porannej pobudki coraz bardziej się denerwowała, a teraz ogarnęło ją przerażenie.
Jak się okazało, nie była jedyną, którą zaproszono na tę godzinę, nawet nie jedną z dziesięciu. Stanęła na końcu kolejki wijącej się między filarami, po chwili doszła kolejna dziewczyna, za nią inne. Ogonek do odmiany losu wydłużał się z każdą minutą.
Kandydatki stojące z przodu kolejki zdążyły się już poznać i rozmawiały w małych grupkach. Te z tyłu w milczeniu rozglądały się, chłonąc pierwsze wrażenia.
– Też masz na siódmą? – usłyszała za sobą.
Odwróciła się. Dziewczyna o twarzy zdominowanej płaskim nosem, który zajmował trzecią część bladego oblicza, drżała. Pomimo jesiennej pory i temperatury na poziomie kilku stopni powyżej zera, postanowiła ubrać się w kusą spódniczkę i prześwitującą bluzkę. Skóra na jej udach przywodziła na myśl kurczaka wyjętego z lodówki.
– Tak – odpowiedziała Aneta, odpychając od siebie pamięć dotyku wybrzuszeń po wyrwanych piórach i mdlący zapach majeranku wcieranego w luźno przesuwającą się po mięsie skórę.
– Znajoma mówiła, że wybierają tylko zgrabne, ale trzeba mieć jakiś mały defekt. Podobno w tajemnicy robią operację plastyczną, wiesz, podpisujesz papiery, że ani mru-mru, a potem w telewizji pokazują, że „Wow!” – taka przemiana, że wystarczy makijaż, fryzjer i trzymać proste plecy. Dlatego się zgłosiłam. Ciało mam w porządku, chętnie zaprezentuję. Tylko to! – Ścisnęła palcami skrzydełka nosa. – Myślisz, że mam szansę?
– Ja nie wiem, jakie są zasady.
Przeszedł ją dreszcz na myśl, że miałaby dać się kroić.
Otworzyły się drzwi w foyer. Po zgromadzeniu przebiegł szmer. Grupki dyskusyjne rozproszyły się, na powrót uformowała się kolejka. Mężczyzna z identyfikatorem zawieszonym na szyi i tabletem w ręku szedł powoli, niezbyt uważnie taksując kandydatki na księżniczki. Kwadratowa sylwetka, nalana twarz z odciśniętym na stałe piętnem znużenia, wymięta koszula – w niczym nie przypominał księcia. Niemniej jednak dziewczyny zagadywały go, wdzięczyły się… I zero reakcji.
Prześlizgnął się wzrokiem po Anecie. Zaraz spojrzał na nią znowu, tym razem dłużej.
– Jaki masz numer? – zapytał, stanąwszy przy niej.
– Słucham? – Patrzyła na plakietkę z logo programu i napisem „Kierownik produkcji”.
– Na potwierdzającym mailu. – Wskazał na kartkę, którą trzymała.
– Aha. – Podała numer, a on zapisał coś na tablecie.
– Przejdź na początek – rzucił i ruszył dalej.
Trzymając torebkę kurczowo przy sobie, przeszła wzdłuż kolejki odprowadzana ciekawymi spojrzeniami.
– Szczęściara! – rzuciła któraś z konkurentek.
Dziewczyna stojąca jako pierwsza pod drzwiami niechętnie odsunęła się, żeby zrobić Anecie miejsce. Wkrótce dołączyły jeszcze dwie inne wybranki, platynowa blondynka z mocnym makijażem i drobna brunetka o zjawiskowo zielonych oczach.
Kierownik produkcji wrócił z selekcji i uniósł rękę w odpowiedzi na wzmagający się harmider.
– Nie pchać się! Wszystkie zdążą. – Otworzył drzwi przed Anetą. – Wchodź!
Światła były przygaszone. Pojedynczy reflektor tworzył jasny krąg na scenie, przyciągając uwagę jak do pustego szafotu, na którym za chwilę pojawi się skazaniec. Nie mogła przypomnieć sobie choćby jednego słowa z wielokrotnie ćwiczonych odpowiedzi na pytania, które spodziewała się usłyszeć, ani nawet samych pytań. Nieważne. Zaraz będzie po wszystkim i wróci do pokoju nad garażem, będzie znosić jęczenie matki, że noga boli, a trzeba odkurzyć i zrobić obiad, przytyki, że wciąż jest sama, ten Mirek może niezbyt lotny, ale wpatrzony w nią jak w obrazek i szłoby się z czasem przyzwyczaić, najgorzej zostać samej w chorobie na starość.
– No, dajesz, gwiazda! – Klepnięcie w plecy wymusiło kilka pierwszych kroków po opadającym ku scenie przejściu.
Szła skupiona na tym, żeby się nie potknąć, nawet nie spojrzała w stronę pogrążonych w rozmowie osób zajmujących kilka miejsc w pierwszym rzędzie. Zmroziło ją, kiedy ktoś zaśmiał się świszcząco.
Wspięła się po kilku stopniach wyłożonych ciemnym suknem, wkroczyła w jasną plamę na scenie i odwróciła się w stronę widowni.
– Dobry wieczór. Nazywam się Aneta, mam dwadzieścia jeden lat – rzuciła z desperacją w ciemność przed sobą.
– To cudownie. – Ciepły baryton z widowni zabrzmiał jakby tuż przed nią. – Mogłabyś zdjąć wierzchnie okrycie?
Posłusznie wykonała, co jej kazano, a kurtkę wraz z torebką położyła na scenie. Po chwili uznała, że musi wyglądać z tym jak sierota z przytułku, więc butem wypchnęła rzeczy poza krąg światła.
– Dlaczego tu jesteś? – zapytał głos.
– Ja… – Poczuła, że ma pustkę w głowie. – Dostałam zaproszenie.
– Dostałaś, bo jakiś stażysta uznał, że mu się podobasz, albo z nudów losował. Jeśli pracuje dłużej niż pół roku, to raczej to drugie. Dlaczego się zgłosiłaś?
– Ja… – rozpaczliwie szukała w pamięci odpowiedzi – ja… Myślę, że nadaję się do tego programu, i… bardzo mi zależy. – Wiedziała, że zabrzmiało to żałośnie, ale w tej chwili nie było jej stać na nic lepszego.
Przygotowała się na wybuch śmiechu, ten jednak nie nastąpił.
– Tak, to jest jakiś powód – skwitował mężczyzna. – Powiedz nam w takim razie, skąd jesteś i czym się zajmujesz.
Odetchnęła.
– Mieszkam od urodzenia na wsi, jakieś dwieście kilometrów stąd na północny wschód. Nazwa nie ma znaczenia, bo i tak nikt nie wie, gdzie to jest, tylko pola kukurydzy i kilka stawów hodowlanych, osiem kilometrów od głównej drogi, nie ma w sumie po co przyjeżdżać, oczywiście jeśli się tam nie mieszka. Uczyłam się w szkole w gminie, potem zrobiłam kilka kursów korespondencyjnych, ale nie było u nas zajęcia dla księgowej, więc pracuję w barze. Pomagam też w warsztacie.
– W warsztacie? – zainteresował się mężczyzna.
– No tak, przy naprawie samochodów, ciągników i innych maszyn. Właścicielem jest mój stryj. To świetny fachowiec, potrafi naprawić wszystko, samochód albo pralkę, jak trzeba. Nie ma dzieci i jakoś tak wyszło, że chce mi zostawić warsztat. – Zamilkła, zreflektowawszy się, że przecież tych ludzi nie mogą obchodzić szczegóły jej rodzinnych układów.
Zapadła dłuższa chwila ciszy. Aneta przestąpiła z nogi na nogę.
– A ty chciałabyś wyjechać?
Poczuła, że to właściwy moment, by wypowiedzieć na głos marzenie, z którym od kilku lat kładła się spać i które weszło do kanonu porannej myśli dziękczynnej: „Dziękuję Ci, Boże, za ten kolejny dzień mojego życia. Niech będzie jednym z ostatnich w tej dziurze, w której uwięzła Twoja owieczka”.
– Tak, bardzo bym chciała. Nie pasuję tam. To znaczy może i pasuję, ale czuję, że mogłabym osiągnąć więcej. Więcej niż tam jest możliwe. Śmieją się z nas, że wychodzimy za mąż za kuzynów i stąd u ludzi umysłowe ograniczenia, ale ja myślę, że to przez brak bodźców, takich, żeby się rozwijać. U nas co roku to samo: orka, siew, żniwa i znowu orka. Największy problem do rozstrzygnięcia, to kiedy robić oprysk. – Poczuła ulgę, jakby przyznała się do winy przed majestatem zdolnym uznać przewinienie za zasługę.
– Dlaczego więc nie wyjechałaś wcześniej, po skończeniu szkoły?
Zawahała się.
– Z powodów rodzinnych.
– A teraz? Produkcja programu będzie trwać kilkanaście tygodni. Potem, jeśli ci się powiedzie, pojawią się inne propozycje.
– Z tym nie ma już żadnego problemu. Teraz już nie. – Czuła, że się rumieni.
– Jesteś pewna?
Zamiast od razu odpowiedzieć, dała się ponieść natrętnym myślom. Matka już pewnie leży na swoim wyrku i postękuje, że Anety nie ma. Sąsiadka miała się nią zająć, ale wiadomo, mogło ją coś oderwać, choćby własne dzieci, a trzeba podać siemię lniane i posmarować nogę maścią. Bez tego mama nie zaśnie.
Nabrała powietrza w oczekiwaniu na ciąg dalszy.
– Możesz iść. – Słowa przecięły ciemność. – Poproś następną – mężczyzna zwrócił się do asystenta.
Nie mogła się ruszyć, jakby na moment stała się tym rażonym piorunem drzewem przy średnim stawie, do którego urządzało się wyprawy w dzieciństwie.
Wreszcie kucnęła, żeby pozbierać swoje rzeczy, i z opuszczoną głową zeszła ze sceny. Nie zdobyła się na odwagę, żeby spojrzeć na ludzi w pierwszym rzędzie.
Szła przez hol, który był jeszcze bardziej wypełniony niż przedtem, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Nie chciała patrzeć na inne dziewczyny i swoją porażką podkarmiać ich nadzieje na sukces. Wiadomo, szanse rosną z każdą odpadającą z wyścigu konkurentką.
Kafle posadzki zmieniały się jej przed oczami: czarny – biały, czarny – biały, a ona sunęła ku wyjściu niczym wieża szachowa.
– I jak? – Dziewczyna, z którą rozmawiała wcześniej, złapała ją za nadgarstek.
Aneta pokręciła tylko głową i wyrwała rękę z uścisku.
Wyszła na zewnątrz i wciągnęła do płuc zimne powietrze. Była przygotowana na nocleg w hotelu, miał być dodatkową atrakcją wyjazdu, ale wizja pozostania w mieście nagle zaczęła napawać ją lękiem. Spojrzała na zegarek w telefonie. Jeśli złapie najbliższy pociąg, dotrze do domu przed północą.
W drodze na przystanek zadzierała głowę, by popatrzeć na rozjaśnione setkami okien wieżowce skupione w nieodległym centrum. Kolorowe neony z nazwami firm z całego świata niosły posmak egzotyki i niejasną obietnicę, że wszystko jest możliwe. Widziała kiedyś film dokumentalny o korporacjach. Za historią każdej z nich stał konkretny człowiek, który zakręcił kołem fortuny i wylosował globalne imperium.
W autobusie ludzie nie patrzyli na siebie, ale w ekrany telefonów. Wielu miało na uszach słuchawki. Niektórzy siedzieli z zamkniętymi oczami i głowami spuszczonymi na piersi. Mogłoby się wydawać, że głęboko śpią, ale w pewnym momencie, jakby za sprawą alarmu informującego ich ciała o zbliżaniu się do właściwego przystanku, wstawali i ruszali do wyjścia.
Uczucie całkowitej anonimowości dawało komfort niezaznawany w jej lokalnej społeczności, gdzie nie tylko każdy znał każdego, ale i żywo interesował się, co u niego słychać. Czasami miała wrażenie, że niektórzy z jej sąsiadów potrafią nawet czytać w myślach.
Chłonęła atmosferę miasta, jakby te wrażenia nigdy więcej nie miały stać się jej udziałem.
Na dworzec dotarła dziesięć minut przed odjazdem pociągu, czasu starczyło akurat na zakup biletu i dojście na peron. W przedziale zajęła miejsce przy oknie. Odczekała kilka chwil po tym, jak pociąg ruszył, a ponieważ nikt się nie dosiadł, wyłączyła światło. Znaki miasta uciekały z coraz większą prędkością, liczba jasnych punktów malała, coraz większą część obrazu za szybą wypełniała ciemność. Wspominała moment, kiedy tam, w teatrze, zatrzymał się czas. Dlaczego nie odpowiedziała, że jest wolna, swobodna, w pełni dyspozycyjna? Zmarnowała swoją szansę. Napięta do niemożliwości guma przeznaczenia wystrzeliła ją z powrotem tam, skąd przybyła. Była sama sobie winna, że zabrakło jej odwagi podążyć za decyzją o wyrwaniu się. Jak w ogóle mogła uznać, że jest to realne?
Wysiadła na swojej stacji. Zdążyła zrobić ledwie kilka kroków pustym peronem, kiedy wagony zaczęły się obok niej toczyć dalej w noc.
Stary ford stał samotnie na parkingu, niczym wierny pies wyczekujący powrotu pani.
– Nie mogłam cię wziąć ze sobą. Mógłbyś rozkraczyć się gdzieś po drodze – wytłumaczyła się, zapalając silnik.
Poczekała, aż roztopi się szron na szybach, wyjechała na opustoszałą główną ulicę miasteczka i podążyła za znakami prowadzącymi do drogi tranzytowej. Kiedy po trzech kwadransach z niej zjeżdżała, włączyła muzykę w radiu. Raźne country dodało jej otuchy. Wysokie, ciemne ściany sosnowego lasu zdawały się zamykać w górze niczym wieko trumny.
Łuk w lewo, prosta. Wiedziała, co za chwilę nastąpi.
Wypadła z lasu na oświetlone gwiazdami pola. Bieliły się szadzią.
Reflektory auta rozjarzyły tablicę z nazwą miejscowości. Dotarła do miejsca, do którego przynależała.ROZDZIAŁ 2
Aneta obudziła się jak zwykle wcześnie. O tej porze roku budzik nastawiony na szóstą dzwonił jeszcze przed świtem.
Przez chwilę leżała z zamkniętymi oczami i starała się uchwycić zwiewne wrażenia, które zostawił po sobie sen. Była w nim aktorką, może modelką, w każdym razie kimś znanym. Mężczyzna o twarzy skrytej cały czas w cieniu oprowadzał ją po salach przypominających muzeum i niskim, głębokim głosem ujawniał jakieś sekrety.
Senne obrazy ostatecznie zniknęły, kiedy do pokoju dotarł dźwięk telewizora. Matka włączyła swojego towarzysza.
Zapaliła lampkę przy łóżku i przez chwilę mrużyła oczy, przyzwyczajając się do światła. Nie chciało jej się wstawać, nawet otwierać oczu. Wiedziała, co zobaczy: wypłowiałe zasłony w kolorowe paski, zrobiony przez stolarza stolik, szafę ze zwitkiem papieru wetkniętym między ramę a drzwi, żeby się nie otwierały pod swoim ciężarem, i plakat z boysbandem na ścianie. Powiesiła go, jak miała trzynaście lat. Ten zespół już od dawna nie istniał. Ona wyrosła z tej muzyki, a śliczni chłopcy z plakatu dobiegali czterdziestki.
Kiedy się podnosiła, zatrzeszczała pod nią stalowa rama łóżka. Wsunęła stopy w drewniaki i szurając nimi po podłodze, powlekła się do łazienki.
Odkręciła kran i przysiadła na krawędzi żeliwnej wanny w oczekiwaniu na ciepłą wodę. Oparła brodę na dłoniach, szum lejącej się wody usypiał, powieki opadały. Zebrała się w sobie i sięgnęła po szczotkę do włosów.
– Dawaj, Rudzik, te kudły! – powiedziała do siebie, tak jak mówiła do niej matka podczas bolesnych sesji rozczesywania włosów w dzieciństwie.
Zaczęła szarpać poskręcane rude pasma. To ojciec podobno nazwał ją Rudzikiem. W zabawie gonił za nią po pokoju, wołając „Cip, cip, Rudzik”, a kiedy złapał, piszczała, a on ją podrzucał, „żeby sobie polatała”.
Najchętniej przespałaby cały ten kolejny dzień bez znaczenia, taki sam jak wszystkie nadchodzące.
Przygotowując śniadanie, pomyślała, że nie może znaleźć łączności ze sobą dzisiejszą i tą, która wczoraj pojechała na casting, jakby to się wcale nie wydarzyło albo dotyczyło obcej osoby. Kroiła pomidory i cebulę, ziewała szeroko, przedramieniem ocierała łzawiące oczy. Czasami spoglądała przez okno. Pozbawione ciepła światło słoneczne podświetlało nisko znad horyzontu koronkowe firanki i ujawniało pyliste zacieki na szybach, tę pozostałość po żniwach. Z myciem okien czekało się na koniec jesieni. To jeszcze kilka tygodni.
Poustawiała na stole talerze i kubki, zdjęła z gazu rondelek z owsianką.
– Mamo! – zawołała i usiadła na swoim miejscu przy stole.
– Idę, córuś.
Matka szła, wspierając się na kuli. Wydawała się taka sama jak zawsze, a przecież czas o niej nie zapominał. Sądząc po nieśmiertelnym fartuchu w piwonie, luźnym niczym przeciwdeszczowa peleryna, kiedyś była bardziej przy kości. Blond włosy, które wciąż nosiła długie, upięte w kok albo zwykły koński ogon, nabrały perłowego poblasku od siwizny. W młodości była pięknością, świadczyły o tym zdjęcia w albumie. Wysoka, o żywym spojrzeniu i zagadkowym uśmiechu, zawróciła w głowie przystojnemu Zbyszkowi. Aneta była ich jedynym dzieckiem, dość późnym, nie dopytywała matki dlaczego. Nie mogła prześledzić, jak matka się zmieniała w ostatnich piętnastu latach, bo od śmierci męża właściwie zniknęła z fotografii. Od tamtego momentu nieliczne zdjęcia dokumentowały przepoczwarzanie się Anety z poważnego brzdąca w dziewczynkę, potem podlotka o nieproporcjonalnie długich rękach i nogach, wreszcie w młodą kobietę.
Jadły w ciszy, jeśli nie liczyć dźwięków dochodzących z telewizora. Czy to możliwe, że obiektyw albo kamera podtrzymują w człowieku życie i urodę? No nie, że dzieje się tak naprawdę, ale czy matka nie mogłaby być wciąż piękna i zdrowa, gdyby ktoś zechciał nieustannie robić jej zdjęcia? Czy ją samą czekał podobny przyspieszony proces obumierania na tej wsi? Przecież nie ma i nie będzie tu nikogo, czyjej uwagi mogłaby kiedykolwiek pragnąć.
Jedyne, co Aneta wyraźnie dostrzegała jako zmianę, to rozszerzający się w szybkim tempie wachlarz przypadłości, na które matka się uskarżała. Do tego codzienna zależność od Anety, która narastała w takim samym tempie, jak w córce wzmagała się potrzeba niezależności.
– Zjedz coś jeszcze, mamo! – Przesunęła talerz z pokrojonym pomidorem.
– Owsianka mi wystarczy. Nie jestem głodna.
– Dwie łyżki to zdecydowanie za mało. No już!
Matka bez zapału wróciła do posiłku.
– Nie lubię, kiedy traktujesz mnie jak dziecko, wiesz? – stwierdziła po chwili.
– Muszę, bo tak się właśnie zachowujesz.
Przez chwilę słychać było jedynie postukiwanie łyżek o talerze. Aneta sprawdziła dłonią temperaturę kubka.
– Już wystygło. Możesz wypić ziółka.
– Miałaś wrócić dopiero po południu. – Matka z ulgą odłożyła łyżkę i objęła kubek, wsuwając w jego ucho długie palce o opuchniętych stawach. – Nie dostałaś tej pracy, co?
– Nie dostałam – przyznała Aneta, dziwiąc się, że nie odczuwa żadnych emocji związanych z wczorajszą porażką. – Nie ma się z czego cieszyć. Muszę dalej szukać, bo nie zarabiam tyle, żeby starczało nam na wszystko.
– Wcale się nie cieszę. Nie musisz mi też ciągle wypominać, że nie mogę pracować. Wiem, ile kosztują lekarstwa. Może ich nie wykupuj, to zaoszczędzimy. I tak nic nie pomagają.
– Oj, przestań już! – Aneta zaszurała krzesłem i zaczęła sprzątać ze stołu.
Włożyła talerze do zlewu, odkręciła wodę i założyła ochronne rękawiczki. Wykosztowała się na manicure przed tym castingiem, więc niech efekt przetrwa chociaż kilka dni. Odłożyła umyte naczynia na ociekacz i wytarła stół.
– Chcesz oglądać telewizję? – zapytała, podając matce kulę.
– A co innego mam do roboty? – Dźwignęła się i postukując o podłogę, przeszła do salonu.
Po chwili doszedł stamtąd jazgot reklam. Aneta usiadła przy stole w kuchni, oparła się łokciami o chłodną ceratę i przymknęła oczy. Na odgłos charakterystycznego dżingla zasłoniła dłońmi uszy, ale i tak dobiegł ją głos spikera. Zdawało jej się, że zapowiedź programu, którą słyszała setki razy, tym razem wybrzmiewała drwiną.
_Nie możecie przegapić następnego odcinka! Już dzisiaj wieczorem kolejna odsłona niezwykłej przemiany. O dwudziestej przedstawimy wam kolejną gwiazdę_ Zmiany na dobre!
Zerwała się, ruszyła do wiatrołapu i wsunęła nogi w buty.
– A ty dokąd? – zawołała matka.
– Do warsztatu – odpowiedziała, zarzucając kurtkę. – Jak wrócę, zrobię obiad.
Zaszła do Strugaczów podziękować Marcie za wczorajszą opiekę nad matką. W szkolnych czasach się przyjaźniły, były w jednej klasie. Marta, kiedyś sprężysta jak młoda kotka, zawsze dbająca o każdy detal ubioru (te jej wstążki we włosach!) i oganiająca się od chłopaków, teraz wydawała się zupełnie inną osobą. Dwie ciąże skradły zgrabną sylwetkę, a obcisłe sweterki zastąpił rozciągnięty T-shirt. Marcyś Strugacz, z którym Marta wpadła, nie mając jeszcze osiemnastki, też zmężniał. Aneta widywała go często w barze U Wojaka, jak pracował nad mięśniem piwnym.
Pchnęła skrzypiącą, obłażącą z farby furtkę. Marcyś był widać zbyt zapracowany, żeby naoliwić zawiasy. Z chaszczy przy płocie wyszła Zewa i przypadła do jej nóg, wijąc się w psiej radości. Aneta podrapała ją pod siwym pyskiem i popatrzyła w mętne oczy. Znały się od szczeniaka. Matka nigdy nie chciała się zgodzić na zwierzę w domu, więc Aneta przelewała wszystkie dziecięce uczucia na wałęsające się po wsi koty i psa sąsiadki. Ile to już lat, odkąd pierwszy raz wzięła na ręce tamtą kulkę w kolorze biszkoptu? Czternaście?
Marta otworzyła drzwi z niemowlakiem na ręku i wilgotną plamą ulanego serka na ramieniu. Musiało mieć miejsce zdrowe beknięcie. Wciąż podrygiwała i poklepywała niemowlę po pleckach, więc być może wielki finał dopiero nastąpi.
– Chodź, zrobiłam drożdżowe. – Odsunęła się, żeby zrobić przejście.
– Dzięki, ale nie mogę. Mam pilną robotę u Stefana. – Starała się nie patrzeć na plamę na ramieniu, i na drugą, właśnie dostrzeżoną, od pokarmu na piersi. – Słuchaj, bardzo ci dziękuję, że zajrzałaś wczoraj do mamy. Jak chcesz, to kiedyś zaopiekuję się twoimi maluchami, żebyś miała chwilę dla siebie.
Marta zignorowała propozycję, która i tak była blefem. Akurat ta mama na krok nie odstąpiłaby swoich dzieci.
– Naprawdę chcesz wyjechać do miasta? – zapytała.
– Nie wiem. Szukam różnych możliwości. Wiesz, jak jest, z pieniędzmi krucho.
Jeszcze kilka lat temu dzieliły się z Martą każdym sekretem, teraz najważniejsze sprawy znalazły się jakby na wierzchu i nie było o czym rozmawiać. Jak miała powiedzieć, że wszystko wydaje się jej lepsze niż życie, w które wdepnęła, bo raczej nie wybrała, jej dawna przyjaciółka?
Odchodząc, oglądała się na ślepą Zewę, która wbiła zadarty pysk w róg siatki i węszyła.
Minęła skręt na stawy i wypożyczalnię maszyn rolniczych. Adaptery do zbioru kolb, rozdrabniacze i pługi spoczywały na placu pogrążone w wegetacyjnym letargu.
Z naprzeciwka zbliżał się pikap, a gdy stary Michnicki błysnął światłami i zaskrzeczał zepsutym klaksonem, pomachała mu.
Ostatnie kilkaset metrów do warsztatu pokonała wzdłuż pola sięgającego samej krawędzi drogi. Ostre skiby głębokiej zimowej orki odchodziły równymi pasmami, które zbiegały się ku sobie w dalekiej perspektywie zamkniętej ścianą lasu. Nad polem krążyło stado wron, wypatrując łupu.
Dostrzegła martwe drzewo przy stawie. Stało tam od zawsze, rażone piorunem zgliszcze dębu zatknięte w żywą zieleń łąki. Dawniej zastanawiała się, czy zrobiło coś złego, że nie dane mu było rosnąć dalej, a zamiast tego świeciło pozbawionym kory, sinym, osmalonym pniem, pokrytym gąszczem krótkich tekstów w stylu „M. + H. = WNM”, serc przebitych strzałą, imion i dat. Właściciel go nie ściął, jakby chciał, żeby odpokutowywało przewinienie latami wstydu. A może szkoda mu było tych wydrapanych napisów dokumentujących życie uczuciowe kilku pokoleń dzieci? Przypomniała sobie, że od zachodniej strony na dole było wyryte w drewnie wyznanie:
_Kocham Anetę! M._
Nigdy się nie dowiedziała, czy chodziło o nią, chociaż w czasie, kiedy ten napis się pojawił (miała wtedy dwanaście, trzynaście lat), nie było u nich żadnej innej osoby o tym imieniu. Kiedyś podejrzewała, że napis zrobiła Marta, żeby nie było jej przykro, bo wyznania miłości do Marty uwiecznione były w kilku miejscach.
Dom stryja Stefana wyróżniał się tym, że podwórze pełniło funkcję składu samochodowego złomu. Kiedy ktoś z okolicy chciał pozbyć się pojazdu, a nie widział szans na sprzedaż, po prostu odstawiał go do Stefana. Bezużyteczne dla dotychczasowych właścicieli gruchoty stanowiły dla właściciela jedynego w okolicy warsztatu źródło darmowych części zapasowych. Aneta w dzieciństwie kręciła się po tym cmentarzysku i przesiadała się z auta do auta, przemieniając się na kilka godzin w kierowcę wyścigowego. Dobrze pamiętała zapach rozgrzanych słońcem wnętrz i parzący dotyk skaju tapicerki. Jej ulubione samochody musiały rekrutować się spośród tych zapadających się już w ziemię i przeżartych rdzą skorup z kilku pierwszych rzędów. A może znalazły już swój koniec na stosie pociętej blachy leżącej nieopodal.
Zastała Stefana w ceglanej stodole przerobionej na warsztat. Ubrany w roboczy kombinezon siedział przy stoliku nad gazetą z kubkiem kawy w dłoni. Był o kilka lat starszy od matki Anety i stanowił dowód niesprawiedliwego traktowania kobiet przez naturę. Nie cierpiał na cukrzycę, reumatyzm, podagrę czy inną z zestawu chorób, które rzuciły się na jej matkę, jak tylko skończyła pięćdziesiątkę. Stanowił okaz zdrowia, wciąż był postawnym i przystojnym mężczyzną. Jako kuzyn ze strony ojca dawał wyobrażenie o tym, jak jej tata mógłby teraz wyglądać, gdyby piętnaście lat wcześniej nie spotkał na swej drodze pijanego kierowcy ciężarówki.
– O, jesteś! – Stefan złożył gazetę. – Nie spodziewałem się ciebie dzisiaj i zarządziłem wolne przedpołudnie. Co słychać w mieście?
– Szkoda gadać. – Machnęła ręką. – Robimy coś?
– Zawsze się znajdzie coś do roboty. – Podniósł się. – Idź się przebrać, a ja wprowadzę pacjenta. Misiak narzeka, że coś mu stuka z przodu.
Po kwadransie, ubrana w kombinezon, z włosami wciśniętymi pod bejsbolówkę z logo Esso, zeszła do kanału i włączyła przenośną lampę.
Cieszyła się, że może pracować sama, bez pętającego się pod nogami młodego Kulpy. Miał wielki zapał, ale dwie lewe ręce do roboty, niestety. Stefan płacił mu kilka groszy jako pomocnikowi, co stanowiło zakamuflowaną zapomogę dla rodziny z zapijaczoną głową.
– Mówisz, że stuka z przodu? Z której strony? Przy starcie czy w czasie jazdy? – zapytała Stefana, który został na górze.
– Z prawej, przy ruszaniu na skręconych kołach.
– W takim razie to pewnie przegub – stwierdziła, oświetlając okolice zawieszenia, i szarpnęła drążkiem dochodzącym do koła. – Oho! Duże luzy na zewnętrznym. – Pomacała gumową osłonę. – Nic dziwnego, manszeta całkiem sparciała i przepuszcza brud.
– No to w górę dziada! – Stefan wsunął ramię podnośnika pod podwozie.
Po skończonej pracy, myjąc ręce, stwierdziła, że przed wyjściem do baru musi usunąć z paznokci poobtłukiwany lakier.
Zanim wyszła, Stefan przywołał ją do siebie i wręczył plik banknotów.
– To więcej niż zazwyczaj – zauważyła.
– Pomyślałem, że jeśli z tym twoim wyjazdem chodzi o większe pieniądze, to możemy zacząć dzielić się bardziej jak wspólnicy. Kiedyś przejmiesz ten interes, prawda? Szkoda byłoby wypuścić poza rodzinę…
– Zobaczymy. Na razie jest, jak jest – odpowiedziała, chowając pieniądze do kieszeni. – Masz coś na jutro? – Gdy potaknął, dodała: – W takim razie będę jak zwykle.
– Pozdrów mamę! – zawołał, kiedy zamykała za sobą furtkę.
Patrzył oparty o framugę drzwi, czekając, aż kanarkowożółta kurtka zniknie za zakrętem. Kiedy został zwykły widok na niebieskawą taśmę jezdni i nagie łoziny obrastające przydrożny rów, spojrzał w niebo. Pociemniało. Szedł deszcz.
Bar U Wojaka zajmował parter remizy. Było tu kilka naznaczonych sękami drewnianych stołów i wyślizgane od siedzenia ławy, długi bar i widoczny z całej sali wielkoformatowy telewizor. W kącie stał jeszcze stół bilardowy z poplamionym suknem i dziurami od papierosów, a za nim wisiała tarcza do gry w strzałki, od lat nieużywana z powodu zaginięcia strzałek.
Od zakończenia zimowej orki do wiosny bar stawał się lokalnym centrum rozrywki. Klienci schodzili się popołudniami, jak tylko kończył się krótki dzień. Nie dałoby się wyróżnić wśród nich grupy stałych bywalców, właściwie wszyscy nimi byli. Niektórzy wpadali zabić zimową nudę rozmowami albo grą w karty, inni żeby w towarzystwie pooglądać telewizję. Skupiona przy jednym ze stołów drużyna z wiodącym prym Strzegowskim systematycznie pracowała nad przepiciem zarobku za ostatnie zbiory. Za kilka miesięcy zaczną kolędować po sąsiadach z prośbą o pożyczenie kilku worków ziarna na zasiew i jak zwykle jakimś cudem uda im się przetrwać kolejny sezon.
Aneta od trzech lat pracowała tu wieczorami. Na początku sprzątała, potem stanęła za barem. Wojak zaproponował jej tę pracę, kiedy matka sprzedała mu ostatni kawałek pola. Zapewne był to jedynie gest sąsiedzkiej pomocy, ale okazało się, że Aneta świetnie się sprawdziła. Pracowita, uczciwa i lubiana przez klientów, odciążyła właściciela w dyżurach.
Skończyła napełniać kufel i podała piwo Strzegowskiemu.
– Trzeba powiedzieć, że Anetka strasznie ostatnio wyładniała. – Uśmiechnął się przymilnie, odsłaniając braki w uzębieniu.
– Nic z tego. Nie dam na zeszyt. Wojak zabronił.
– Nieużyty gad! Niech się wypcha ze swoją łaską, bo ja akurat przy pieniądzu jestem. – Położył na blacie garść drobnych.
Odliczyła należną kwotę, a Strzegowski skrupulatnie zgarnął resztę bilonu.
– Bo my z chłopakami tak się zastanawiamy, kiedy jakieś wesele będzie, żeby człowiek sobie potańczył i porządnie pobiesiadował.
– Na mnie nie liczcie – zastrzegła.
– A ja wiem, że tu jeden taki – przekrzywił znacząco głowę – mięknie w nogach, jak tylko Anetkę zobaczy. Ba! Nawet nie musi widzieć. Powiesz przy nim „Anetka”, a on się zaraz czerwieni. – W zamglonych oczach Strzegowskiego zagrały iskierki rozbawienia.
– I co ja na to poradzę? Idź już, mam robotę.
Wycierając blat, spojrzała znad ścierki w stronę krępego mężczyzny o bladej twarzy i płowych włosach ułożonych na bok z przedziałkiem. Skórzaną kurtkę narzucił na starannie wyprasowaną koszulę.
Natrafiła na wbity w siebie wzrok, a Mirek uznał spojrzenie za zachętę i podszedł do baru.
– Mówią, że w mieście byłaś, za pracą – zaczął ostrożnie.
– Niech mówią, co chcą. Zamawiasz coś?
Wskazał nalewak.
Wpatrywał się w nią, kiedy napełniała kufel i deszczułką zgarniała nadmiar piany.
– Naprawdę chcesz stąd wyjechać? – W jego pytaniu wybrzmiał niepokój.
Nie chciała scen, a z Mirkiem nigdy nie było wiadomo.
– Nie wiem. Może. Zależy od… propozycji. – Przypomniała sobie słowo, które padło wczorajszego wieczoru. Propozycje. Wspaniale byłoby jakieś mieć.
– Ja na ten przykład mógłbym mieć dla ciebie propozycję – odważył się Mirek, a na twarz wypłynął mu rumieniec. – Wiesz, że…
– Daj spokój – ucięła. – Takie mnie nie interesują.
– Kiedyś się lubiliśmy – stwierdził z wyrzutem podszytym żalem.
– Miałam piętnaście lat. Ludzie zmieniają się, dorośleją.
– Ja nie.
Nie mogła powstrzymać uśmiechu.
– No właśnie. – Przesunęła kufel w jego stronę. – Na zdrowie!
Umoczył usta w pianie, odstawił kufel i położył na blacie banknot, a zaczęła wydawać resztę.
– Nie trzeba, stać mnie – rzucił hardym głosem i poprawił poły kurtki. – Powiedz mi, o czym ty w ogóle myślisz? Masz jakieś marzenia?
Kiedy pojawiło się u niej to przeświadczenie, że nie pasuje do tego miejsca? Nie była mądrzejsza od swoich rówieśniczek, nie czuła się też ładniejsza, przynajmniej do momentu, aż zaczęły się zaniedbywać i przedwcześnie brzydnąć.
Spojrzała na oczekującego odpowiedzi Mirka i wtedy ją olśniło.
Kolegowali się już gdzieś od szóstej klasy i nawet go lubiła. Przychodził pod jej dom i razem szli do szkoły, często też odprowadzał ją po zajęciach. Kilka razy dostała obiad u jego rodziców, kiedy szła do nich, żeby obejrzeć świeżo urodzonego cielaka albo małe kotki. Gospodarstwo świetnie prosperowało, mieli w sumie kilkaset hektarów pod kukurydzę i rzepak, zwierzęta, własne maszyny.
Któregoś lata, w czasie wakacji, parafię w ich wsi objął nowy ksiądz. Niedługo potem pojawiła się skądś gospodyni z synem. Zamieszkali na plebanii. Syn miał na imię Bernard i po wakacjach dołączył do ich klasy. Różnił się od innych chłopców, inaczej się wyrażał, nie ciągnęło go do kopania piłki i zawodów w rzucie kamieniem do celu. Uwagę zwracała jego drobna budowa i wąskie, nienawykłe do pracy dłonie. Wkrótce się okazało, że odstaje poziomem od reszty klasy. Wyrwany do odpowiedzi nie spuszczał głowy jak inni, nie oglądał się na boki w oczekiwaniu pomocy. Bez względu na przedmiot żadne pytanie nie było dla niego trudne. Szybko wzbudził zawiść. Chłopacy wyzywali go od kujonów i nierobów, bo kiedy oni musieli wracać do domu, żeby pomóc w gospodarstwie, on szedł nad stawy i siedział godzinami w cieniu nad jakąś książką.
Intrygował Anetę, był inny, obcy, ale też podobny do niej przez to, że nie miał ojca. Kiedyś poszła za nim po szkole. Nie przeszkadzało mu, że koło niego usiadła, tylko niepytany zaczął opowiadać o książkach, o tym, że każdy powinien czytać, bo inaczej będzie głupi jak burak. Zapamiętała to, bo sama nie czytała niczego poza obowiązkowymi lekturami, i to nie wszystkimi. Uważał też, że imiona mają znaczenie. Napisał na kartce jej imię i pokazał, że czytane wspak, dawało imię potężnej greckiej bogini. Śmiała się, kiedy opowiadał, że Atena wyskoczyła z rozłupanej toporem głowy Zeusa całkiem już dorosła i w dodatku w zbroi. Była wysoka, silna i niedostępna. Nigdy nie wyszła za mąż, bo zawsze miała dużo do roboty. Kiedy tak opowiadał o mądrości bogini, jej dobrym sercu i poczuciu sprawiedliwości, Aneta wyobrażała sobie, że mówi o niej. Trochę pasowało nawet to, że jak żadną z dziewczyn ciągnęło ją do samochodów (podobnie jak Atenę do tkactwa) i w przeciwieństwie do większości koleżanek nie bała się pająków. No i była nad wiek wyrośnięta.
Od tamtego dnia zaczęli się spotykać.
Gdzieś na jesieni rozniosła się plotka i chłopcy, a wśród nich najbardziej Mirek, już całkiem nie dawali żyć Bernardowi. Do zwyczajowego zbioru epitetów dołączył jeszcze jeden. A mianowicie za jego plecami zaczęli go nazywać synem księdza. Aneta nie wiedziała, czy to dlatego Bernard i jego matka wyjechali do miasta na ferie zimowe i już się nie pojawili.
Niby wszystko szybko wróciło na dawne tory, znów spotykała się z Mirkiem, ale tamta krótka znajomość z Bernardem była jak powiew świeżego powietrza z innego świata. Wtedy chyba po raz pierwszy pomyślała, że chciałaby zaznać innego życia.
Aneta odgarnęła włosy z czoła. Spojrzała w górę, na telewizor, gdzie od kilku minut trwał jej program. Na razie widzowie mogli oglądać obrazy sprzed przemiany. Niczym niewyróżniająca się dziewczyna, sceny z rodzinnego domu, z biura, gdzie pracowała. Ujęcia epatowały zgaszonymi pastelami. Ale za chwilę, po przerwie reklamowej…
– Wiesz co? – Oderwała wzrok od ekranu i zwróciła się do Mirka: – Za taki napiwek jestem ci winna szczerość. Marzę o samochodzie, takim bardzo szybkim.
– Po co ci szybki samochód na te drogi? – zapytał zaskoczony.
– Żeby puścić dym z opon, jak będę stąd odjeżdżała.Fot. Grażyna Łaśko
Olgierd Hurka urodził się w 1972 roku w Gdańsku. Planował studiować polonistykę, ale w ostatniej chwili wybrał handel zagraniczny na Uniwersytecie Gdańskim. Ukończył też studia MBA na Uniwersytecie w Manchesterze. Od lat pracuje w międzynarodowym środowisku biznesowym. Mieszka z rodziną w podwarszawskiej wsi na skraju Puszczy Kampinoskiej.
Zadebiutował powieścią _Znamię_ nominowaną w 2021 roku do prestiżowej Nagrody Wielkiego Kalibru i uhonorowaną ostatecznie Nagrodą Specjalną im. Janiny Paradowskiej na Międzynarodowym Festiwalu Kryminału we Wrocławiu. Książka znalazła się też w ścisłym finale Konkursu o Grand Prix Festiwalu Kryminalna Warszawa. _Show_ to jego druga powieść.