- promocja
Się porobiło! Pechowe dni w historii. Klęski, katastrofy i nieszczęścia na każdy dzień roku - ebook
Się porobiło! Pechowe dni w historii. Klęski, katastrofy i nieszczęścia na każdy dzień roku - ebook
Klęski, katastrofy i nieszczęścia na każdy dzień roku.
Michael Farquhar zgromadził w tej jeżącej włos na głowie, ale i przezabawnej książce bez liku opisów klęsk, przypadków pecha, katastrof i wpadek związanych z każdym dniem w roku. Od utraty 30 miliardów dolarów przez niecierpliwego udziałowca Apple i kosztownego starcia hotelarza o słabym wzroku z bezcennym obrazem Picassa, przez katastrofalny eksperyment indyjskiego szacha z wczesną formą Viagry, po zalanie całej dzielnicy – istny potop! – melasą czy „zyskane w tłumaczeniu”… wyznanie miłosne Jimmy’ego Cartera skierowane do Polaków. Się porobiło! Pechowe dni w historii to nieustający ciąg nieszczęść, który może ubawić największego ponuraka.
Książka Się porobiło! Pechowe dni w historii przynosi pocieszenie zastępom zgnębionych pechowców, których niepowodzenia okażą się błahostkami na tle opisanych tu idiotycznych wpadek i tragikomicznych cięgów od losu. - „Wall Street Journal”
Optymistyczny katalog porażek, faux pas i upadków. - „Washington Post”
Wspaniała, makabryczna i zabawna kolekcja. - „Portland Book Review”
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-958-2 |
Rozmiar pliku: | 9,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na pierwszy rzut oka sprawa wydaje się całkiem prosta: jest to książka przedstawiająca złe dni w historii ludzkości. Ale w sumie to tylko fragment układanki. Takich i podobnych epizodów znajdziemy w dziejach miliardy. Naprawdę jest z czego wybierać, jeden rok z XX wieku mógłby zapełnić karty setek analogicznych tomów. Stąd dodałem jeszcze podtytuł, chociaż i on nie wszystko wyjaśnia, bo są przecież zdarzenia, które zdecydowanie wykraczają poza wszystko, co kojarzymy z „pechem”. Na przykład ludobójstwo, zdecydowanie mroczny temat, chociaż i tutaj skojarzenia mogą różnie przebiegać, jak choćby w wypadku nazistowskiego speca od propagandy, Josepha Goebbelsa, który 26 października 1928 roku poskarżył się w swoim pamiętniku: „Nie mam przyjaciół”. Albo gdy pani rzecznik Departamentu Stanu odstawiła podczas konferencji prasowej 10 czerwca 1994 roku swoisty balet, żeby tylko nie użyć słowa „ludobójstwo” w kontekście wielkiej rzezi, do której doszło w Rwandzie.
Jakkolwiek starałem się pomijać najczarniejsze dni z kalendarium ludzkości, a gdy już się pojawiały, nie epatować związanym z nimi okrucieństwem, niektóre spośród przedstawionych dotyczą spraw nader poważnych. Jak w wypadku Gilles’a de Rais, gorliwego sojusznika Joanny d’Arc, a zarazem mordercy dzieci, który nie szczędząc grosza, ufundował kaplicę Świętych Niewiniątek i 15 sierpnia 1434 roku sam ją poświęcił. Być może niektórym zestawienie tego bezbożnego dnia po sąsiedzku z dniem, gdy Beatlesi wylali swojego perkusistę Pete’a Besta, wyda się niestosowne, ale tak właśnie toczy się ludzka historia – przeplatają się w niej wydarzenia wzniosłe i groteskowe, a smutki i absurdy suną razem, tańcząc zgrzytliwego walca.
Zgromadzone w tej książce historie z różnych epok i części świata mają uczyć, bawić i inspirować czytelnika, przy czym niewiele będzie tu oczywiste. Jak chociażby sprawa zabójstwa prezydenta Lincolna, że wspomnę jeden z tych epizodów. Sam w sobie mało co on zmienił, ale miał niebagatelny wpływ na dwóch byłych prezydentów, i to już kilka dni później. Czy też sprawa owego pasażera _Titanica_, który przeżył katastrofę, po czym jeszcze w tym samym tygodniu dowiedział się, czym jest „śmierć cywilna”. Można powiedzieć, że książka ta pozwoli wam nabrać pewności, iż choćby ten czy inny dzień był dla was najpodlejszy, gdzieś kiedyś był on dla kogoś jeszcze gorszy.
Waszyngton
listopad 2014
STYCZEŃ
„Styczeń, miesiąc pustych kieszeni! Przetrwajmy ten zły miesiąc, niespokojny jak czoło producenta teatralnego”.
– COLETTE
1 STYCZNIA
Parszywego Nowego Roku!
Nowy Rok, dzień odrodzonej nadziei, nowego startu w życie… Chyba że akurat nie. Dla niektórych był to dzień końca, niekiedy nawet upiornego. Dla takiego na przykład Telemacha, który próbował przerwać w Rzymie walkę gladiatorów. Właśnie 1 stycznia. Nie tylko nie zapobiegł rzezi, ale na domiar złego został ukamienowany przez żądną krwi publiczność. Nie doceniono jego starań. Lub dla króla Nawarry Karola II zwanego Złym. W 1387 roku spłonął on we własnym łóżku, gdy sługa przypadkiem podpalił nasączone koniakiem prześcieradła, którymi król był omotany celem leczenia jednej z jego dolegliwości. A także dla Ludwika XII, króla Francji, który choć stary i zgrzybiały, poślubił w 1514 roku młodą i piękną angielską księżnę, młodszą siostrę Henryka VIII, Marię. Podjęte niezwłocznie nader energiczne próby spłodzenia spadkobiercy poważnie nadwerężyły zdrowie monarchy, który padł martwy z wycieńczenia zaledwie trzy miesiące po ślubie. Tyle że w przeciwieństwie do wielu innych, którzy opuścili ten padół w Nowy Rok, Ludwik XII przynajmniej dobrze się bawił.
2 STYCZNIA 1811
Giez, który ukąsił prawdą
Timothy Pickering, jeden z pierwszych amerykańskich „wrogów publicznych”, był wytrwały i zadufany w sobie. Nieustannie miał coś za złe pierwszym czterem prezydentom USA. George’a Waszyngtona był uprzejmy nazwać „wielce przereklamowanym półpiśmiennym kmiotkiem”. John Adams musiał go w końcu zwolnić ze stanowiska sekretarza stanu z powodu jego notorycznych aktów nielojalności wobec administracji, czego zresztą Pickering nie chciał przyjąć do wiadomości. A przy tym był on tak nieciekawą postacią, że nawet jego własny biograf zdawał się nim brzydzić. Niemniej nie dlatego został pierwszym z zaledwie dziewięciu senatorów USA, którzy zostali oficjalnie napiętnowani. Ów wątpliwy honor spotkał go za to, że głośno wyraził coś, co było szczerą prawdą.
27 października 1810 roku prezydent James Madison ogłosił oficjalnie przyłączenie Florydy Zachodniej do USA. Była to posiadłość hiszpańska, którą miała podobno objąć umowa dotycząca zakupu Luizjany. Pickering sprzeciwił się takiemu nadużyciu władzy i bezczelnie przedstawił Senatowi dokument autorstwa Charles’a-Maurice’a de Talleyranda, w którym ówczesny minister spraw zagranicznych Francji stwierdzał jednoznacznie, iż wspomniana transakcja sprzedaży zdecydowanie nie obejmuje Florydy Zachodniej. Problem wiązał tylko z tym, że ów dokument, chociaż powstał jeszcze za prezydentury Jeffersona, wciąż należał do niejawnych. Jego przedwczesne ujawnienie nie było jakimś wielkim przestępstwem, ale wrogowie Pickeringa aktywnie wykorzystali okazję. Henry Clay, nader energiczny senator z Kentucky, złożył wniosek o wotum nieufności. Pickering nazwał to „perfidną machinacją” i oczywiście miał rację. Gdyby taki wniosek dotyczył kogoś mniej kontrowersyjnego, zapewne by nie przeszedł, ale chodziło o Pickeringa. Tak oto 2 stycznia 1811 roku Senat USA stracił dziewictwo i okrył się niesławą.
3 STYCZNIA 1977
Mały plasterek jabłka
Ronald Wayne uważał się za szczęściarza, gdy 3 stycznia 1977 roku doszło wreszcie do rejestracji firmy Apple Computers. Nie tylko dlatego, że kilka miesięcy wcześniej zdołał się wywikłać z ryzykownego partnerstwa z dwoma współzałożycielami firmy, Steve’em Jobsem i Steve’em Wozniakiem. Z tej trójki to on był najbardziej dojrzały i doświadczony i jako taki otrzymał 10 procent udziałów. Od tej pory miał odgrywać rolę „surowego rodzica” firmy Apple, trzymającego na uwięzi obu genialnych, acz ekscentrycznych Steve’ów. Niemniej, jak sam to później nazwał, w zasadzie byłoby to „dosiadanie tygrysa”, w końcu więc się uwolnił i od tego ryzyka za skromną kwotę 800 dolarów. W sumie otrzymał nawet dwa razy więcej, gdyż dla uniknięcia potencjalnych problemów prawnych nowa firma formalnie wykupiła starą. Ostatecznie zyskał więc trochę pieniędzy i święty spokój. I tylko jedno może tu zgrzytać – to, że po latach ten plasterek jabłka, który tak ochoczo spieniężył, stał się wart około 30 miliardów dolarów. Wayne jednak niezmiennie zapewniał, że daleko mu do zgorzknienia z tego powodu. Jak powiedział w wywiadzie udzielonym w 2013 roku brytyjskiemu „Daily Mail”: „Gdybym został z Apple i zaakceptował pewne ograniczenia mojej filozofii życiowej, najpewniej skończyłbym jako najbogatszy nieboszczyk na cmentarzu”. Zamiast tego żył i miał się dobrze, sprzedając znaczki i monety ze swojego domu na kołach w Nevadzie. I pobierając skromną państwową emeryturę z Social Security.
4 STYCZNIA 1903
Słoń i elektryczna egzekucja
Pod koniec XIX wieku, w okresie szaleństwa wynalazczości, gdy nowe technologie wyrastały jak grzyby po deszczu, Thomas Edison włożył wiele wysiłku w coś, co stało się znane jako „wojna o prąd”. Była to zaciekła kampania wymierzona przeciwko szerszemu użyciu prądu przemiennego (AC), który to system został udoskonalony przez byłego pracownika Edisona, Nikolę Teslę, wspieranego w tym wypadku przez George’a Westinghouse’a. Groziło to usunięciem w cień systemu prądu stałego (DC), w który zainwestował Edison. Stawka była wysoka, chodziło o to, jak będą zasilane amerykańskie domy i amerykański przemysł, co przekładało się i na pieniądze, i na prestiż. „Czarodziej z Menlo Park” bardzo nie chciał przegrać tej walki.
Wbrew popularnemu wizerunkowi słynny wynalazca był człowiekiem bezwzględnym i sięgał po wszelkie środki, żeby zdyskredytować konkurencyjny system prądu przemiennego. Aby udowodnić, że jest on wręcz zabójczy, współpracownicy Edisona zorganizowali szereg wątpliwych w swej wymowie pokazów, podczas których uśmiercano „strasznym” prądem przemiennym różne stworzenia. Na przykład psy.
Punktem kulminacyjnym owej batalii była egzekucja niejakiego Williama Kemmlera, który zabił siekierą swą partnerkę. W sierpniu 1890 roku stracono go na wynalezionym właśnie krześle elektrycznym. Edison wiele zrobił, żeby doszło do tej egzekucji, przy czym wykorzystany został właśnie prąd przemienny. Wynalazca usiłował nawet spopularyzować termin „westinghauzacja” jako synonim uśmiercenia za pomocą krzesła elektrycznego. Określenie jednak się nie przyjęło.
Na początku 1903 roku było już wiadomo, że Edison przegrał tę walkę. Prąd stały nie wyparł przemiennego. Mimo to gospodarz Menlo Park spróbował jeszcze jednej sztuczki, żeby udowodnić światu, jak groźny jest prąd przemienny. W owym czasie głośno było o cyrkowej słonicy imieniem Topsy, która w ciągu kilku lat zabiła trzech opiekunów. Mimo że najwyraźniej źle ją traktowali – jeden z nich na przykład wpakował jej do pyska zapalonego papierosa – uznano, że musi za to zapłacić. Pierwotnie planowano ją powiesić na Coney Island, ale gdy zaprotestowało Amerykańskie Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt, Edison zasugerował, żeby dokonać „westinghauzacji” słonicy. I tak też się stało. 4 stycznia 1903 roku została porażona prądem przemiennym o napięciu 6600 woltów. Na to „mało chwalebne” widowisko, jak nazwał egzekucję zwierzęcia „New York Times”, ściągnęły tłumy, Edison zaś uwiecznił je za pomocą kamery filmowej skonstruowanej w jego „fabryce wynalazków”.
5 STYCZNIA 1895
Odarty z wszelkiej godności: sprawa Dreyfusa
Sprawa Dreyfusa była tylko jednym z epizodów w dziejach antysemityzmu i jawnej niesprawiedliwości. Ale dla człowieka honoru była przede wszystkim czymś nader bolesnym. Rankiem 5 stycznia 1895 roku Alfred Dreyfus, kapitan artylerii pochodzenia żydowskiego przydzielony do francuskiego sztabu generalnego, potajemnie osądzony przed sądem wojennym i skazany za zdradę na podstawie sfabrykowanych dowodów, został poddany poniżającemu rytuałowi degradacji przed odesłaniem do kolonii karnej na Wyspę Diabelską u wybrzeży Gujany, gdzie miał odbyć wyrok dożywocia.
O dziewiątej rano Dreyfus został wprowadzony na wewnętrzny dziedziniec paryskiej École militaire, gdzie w obecności przedstawicieli wszystkich rodzajów sił zbrojnych Francji oraz wielu dostojnych gości musiał znieść ową „straszną torturę”, jak sam to opisał. „Cierpiałem okrutnie – wspominał – lecz siłą woli trzymałem kark prosto. Aby w tym wytrwać, przywołałem obraz mojej żony i moich dzieci”.
Haniebny wyrok został odczytany na głos, po czym Dreyfus zawołał nagle do swych towarzyszy broni: „Żołnierze! Jestem niewinny, przysięgam, że jestem niewinny. Wciąż godzien jestem służby. Niech żyje Francja! Niech żyje armia!”.
Strażnicy pozbawili Dreyfusa guzików, sznurów i epoletów. Został w mundurze bez dystynkcji. W kolejnym akcie poniżenia zrobiono coś, co jeden ze świadków nazwał „bardziej dojmującym niż ścięcie gilotyną” – złamano jego szablę. Ceremonia zakończyła się „marszem wstydu”, czyli obejściem przezeń placu. Dreyfus tak to opisał: „Słyszałem zawodzenia tego zwiedzionego tłumu i domyślałem się, co czuje przekonany, że oto ma przed sobą kogoś, kto naprawdę zdradził Francję; usiłowałem jednak przekazać tym ludziom inną jeszcze emocję: wiarę w moją niewinność”.
Po pięciu latach wegetacji na Wyspie Diabelskiej i wielu kolejnych wiosnach, gdy starał się o odzyskanie dobrego imienia, został ostatecznie uniewinniony, chociaż jego sprawa i tak bardzo podzieliła Francję. Co więcej, francuska armia, która winna była sfabrykowania jego procesu, nigdy nie zdołała uwolnić się od tej hańby. W 1985 roku jej dowództwo nie zezwoliło ustawić na dziedzińcu École militaire pomnika Dreyfusa przedstawiającego go ze złamaną szablą. Pomnik stanął w końcu przy jednej z paryskich stacji metra. W 2002 roku ktoś namazał na nim: „Brudny Żyd”.
6 STYCZNIA 1540
Wyswatany Henryk VIII zabija swata
Thomas Cromwell był najzdolniejszym poplecznikiem Henryka VIII i on to stał za rozwodem króla z pierwszą żoną, Katarzyną Aragońską, jego rozstaniem z Rzymem oraz upadkiem jego drugiej żony, Anny Boleyn. I ogólnie radził sobie nieźle na wszystkich odcinkach, poza jednym – był fatalnym swatem, co ostatecznie kosztowało go głowę.
Henryk trzykrotnie ożenił się z miłości, ale po śmierci trzeciej małżonki, Joanny Seymour, wpływowy minister uznał, że pora na mariaż, który wzmocni Anglię politycznie, głównie w kontekście Niemiec. Jego wybór padł na Annę Kliwijską, córkę Jana III, władcy księstwa Kleve. Henryk, który nie miał okazji jej wcześniej widzieć, zgodził się jednak na małżeństwo, usłyszawszy od swego doradcy sporo ciepłych słów na temat urody i wdzięku wybranki. Otrzymał też nieco schlebiający jej portret pędzla Hansa Holbeina, nadwornego malarza Henryka VIII.
Tak wszystko urządziwszy, Cromwell w napięciu oczekiwał na romantyczny ciąg dalszy, który miał wyniknąć z jego mrówczej roboty. Henryk ochoczo wyruszył ku brzegom królestwa, aby powitać narzeczoną i zacząć „podsycać miłość”, jak sam to określał, ale zobaczywszy wreszcie Annę, wziął i zbladł. „Nie podoba mi się”, orzekł złowieszczo, bez wątpienia rozczarowując i zapewne przerażając Cromwella.
_Portret Anny Kliwijskiej pędzla Holbeina: I co niby jest z nim nie tak?_
Nie wiemy, dlaczego właściwie król krzywo spojrzał na biedną Annę Kliwijską. Może po prostu zabrakło między nimi chemii, jak mówi się obecnie. Tego akurat Cromwell żadnym sposobem nie mógł ocenić ani przewidzieć. Pewne jest tylko to, że Henryk poczuł się bardzo nieszczęśliwy. „Nie widzę w niej nic z tego, o czym mi mówiono”, stwierdził ze złością. „I dziwię się, jak mądrzy mężowie mogli przedstawić mi ją tak, jak to uczynili!” Pod adresem Cromwella dodał zaś: „Gdybym wcześniej to wiedział, w ogóle by tutaj nie przybyła. Ale co uczynić teraz?”.
Niestety nic z tym nie można było uczynić, nie narażając na szwank ważnego sojuszu z Kleve. Henryk VIII, który zwykle robił to, co chciał, tym razem znalazł się w ślepej uliczce. „Gdyby nie to, że ona już tu jest – rzekł – i że tyle przygotowań uczyniono, i gdyby nie obawy wywołania zamieszania w świecie i wepchnięcie jej brata w ramiona cesarza i francuskiego króla, nie poślubiłbym jej teraz. Ale sprawy zaszły za daleko, dlatego też jest mi przykro”.
Cromwell usłyszał jeszcze, że „nałożył jarzmo” swemu władcy. Mógł tylko pokornie wyrazić głęboki żal, iż król „poczuł się niezbyt ukontentowany”.
Trudno powiedzieć, żeby coś zmieniło się do dnia ślubu, 6 stycznia 1540 roku. Henryk wciąż krzywo spoglądał na Annę. Przystanąwszy przed kaplicą pałacu w Greenwich, powiedział: „Szanowni panowie, gdyby nie chodziło o ważną potrzebę świata i mego królestwa, za żadne skarby nie zrobiłbym dziś tego, co właśnie muszę zrobić”. Jeśli zaś Cromwell miał nadzieję, że królowi przejdzie rozczarowanie, gdy wreszcie zlegnie z Anną, to czekał go kolejny zawód.
„Jak wcześniej niezbyt ją lubiłem, tak teraz lubię jeszcze mniej”, powiedział rano Henryk. Król dał jasno do zrozumienia, że noc poślubna bynajmniej nie obfitowała w zmysłowe uniesienia. „Dotknąłem jej brzucha i jej piersi, ale me serce zareagowało tak, jak zapewne nie powinno, gdyż nie odczułem żadnego pragnienia, aby uczynić coś więcej, ani odwagi mi na to nie starczyło. Zostawiłem ją taką, jaką ją zastałem”.
Na szczęście Anna nie poczuła się urażona odtrąceniem, gdyż wychowana nad wyraz przyzwoicie, nie miała pojęcia, do czegóż właściwie miało dojść tej nocy. Henryk nie starał się wyedukować małżonki w owej materii, i pewnie dobrze, jeśli wziąć pod uwagę jego ówczesną tuszę i prostackie maniery. Z drugiej strony sytuacja była cokolwiek niezręczna, gdyż Anna trwała w przekonaniu, iż jej małżeństwo zostało skonsumowane.
„Gdy kładzie się spać, całuje mnie”, powiedziała starszej damie dworu. „Bierze mnie za rękę i mówi: «Dobranoc, skarbie», a rano całuje i mówi: «Do zobaczenia, kochanie»… Czy to nie dość?”
Jedna z dam dworu wyjaśniła w końcu królowej, że to zdecydowanie za mało. I dodała, że „musi być jeszcze sporo więcej, bo inaczej nie będziemy mieli księcia Yorku , na którego czeka całe nasze królestwo”.
Owa farsa ciągnęła się przez sześć miesięcy, aż w końcu Henryk zdecydował się na unieważnienie małżeństwa, jako że nie zostało skonsumowane. Wspomniano także o domniemanej umowie przedślubnej, którą rodzina Anny miała zawrzeć z innym kandydatem na męża. Czwarta żona króla wykazała się sporym rozsądkiem i bez oporów przystała na rozwiązanie małżeństwa, w zamian za co wdzięczny król sowicie ją wynagrodził, tak od strony majątkowej, jak i niematerialnie, nadając wysoki dworski status jego „drogiej siostry”.
Dla Cromwella skończyło się to dużo gorzej. Wprawdzie król wyniósł jeszcze swojego nisko urodzonego ministra, który był synem właściciela browaru, do rangi hrabiego Wessexu, było to jednak zapewne tylko przygotowanie sceny do ostatniego aktu. Szlachta królestwa, która już wcześniej nie cierpiała tego wypływowego parweniusza, teraz zapałała do niego żywą nienawiścią.
Potężny niegdyś minister został aresztowany pod fałszywym zarzutem herezji, a w celi w Tower dostarczył jeszcze cenne świadectwo, jak to król dążył do rozstania z czwartą żoną. Co Cromwell jednoznacznie wsparł. To była jego ostatnia przysługa dla władcy, któremu pomógł objąć taki ogrom władzy. 25 lipca 1540 roku, niecałe trzy tygodnie po unieważnieniu małżeństwa Henryka z Anną, Cromwell został ścięty. Jego prośby o „litość, litość, litość” zostały zignorowane.
Głowę zatknięto na London Bridge. Upadły minister nie dowiedział się już, że czas jakiś potem Henryk zmienił zdanie na jego temat i zaczął bardzo żałować tej decyzji. Ambasador francuski odnotował jego późniejsze słowa: „Zabiłem najwierniejszego sługę, jakiegom kiedykolwiek miał”.
7 STYCZNIA 1945
Monty i jego prywatna ofensywa
Pod koniec 1944 roku dogorywająca Trzecia Rzesza zdołała jeszcze wyprowadzić niespodziewane i nader gwałtowne uderzenie na słabo obsadzone pozycje aliantów w południowej Belgii, co nazwano później ofensywą w Ardenach. I chociaż główny ciężar walk poniosły wojska amerykańskie i była to największa i najbardziej krwawa pojedyncza bitwa, jaką kiedykolwiek stoczył amerykański żołnierz, podczas wystąpienia na konferencji prasowej 7 stycznia 1945 roku brytyjski marszałek polny Bernard Law Montgomery spróbował niezasłużenie przypisać zwycięstwo sobie.
Montgomery otrzymał tymczasowe dowództwo północnej flanki sił alianckich, ale nie palił się do agresywnych działań. „Monty to upierdliwy dupek”, zanotował w pamiętniku generał George S. Patton. „Wojna wymaga podejmowania ryzyka, a on tego nie umie”. Jednak pomimo marginalnego udziału Brytyjczyków w bitwie i olbrzymiej ofiary krwi Amerykanów, którzy przeprowadzili zwycięską kontrofensywę, brytyjski marszałek uznał za stosowne pojawić się w pełnej gali na konferencji prasowej i ogłosić się zwycięzcą.
Przyszedł w bordowym berecie z naszywką sił powietrznodesantowych, co jeden z dziennikarzy skwitował stwierdzeniem, że „ubrał się jak klaun”. Następnie dumnie oświadczył zebranym:
„Gdy tylko zobaczyłem, co się dzieje, osobiście podjąłem pewne kroki dla uzyskania pewności, że nawet gdyby Niemcy zdołali dotrzeć do Mozy, na pewno nie przekroczą rzeki… Myślałem z wyprzedzeniem… prawdopodobnie jedną z najciekawszych i najbardziej wymagających, jakie kiedykolwiek stoczyłem… Gdy bierze się udział w tak chaotycznej walce, trzeba sobie stworzyć klarowny obraz sytuacji, bez tego nie sposób wygrać”.
Marszałek zasugerował również, że to Brytyjczycy uratowali Amerykanów w beznadziejnej dla nich sytuacji. Poklepał protekcjonalnie sojusznika, który stoczył większość walk podczas tej bitwy. Potem jeszcze dodał coś, co „niemal rozbiło jedność aliantów”, jak to określił historyk Stephen Ambrose: „Montgomery powiedział, że amerykański żołnierz świetnie walczy, jeśli tylko ma odpowiednie dowództwo”. „Nawet teraz, po sześćdziesięciu latach, musi budzić zdumienie, jak ktoś bardzo inteligentny, kto się wspiął na szczyt hierarchii dowodzenia, mógł w swej próżności wypowiedzieć coś równie niedorzecznego”, napisał historyk Max Hastings. „Wszyscy Amerykanie, od Eisenhowera począwszy, przyjęli te słowa marszałka z wielkim oburzeniem”.
I rzeczywiście, sytuacja zrobiła się nieciekawa, zwłaszcza że Montgomery już od dawna uparcie uprawiał autopromocję. Trzeba było ratować sojusz. „Ten incydent przysporzył mi więcej nerwów niż wszystkie podobne historie w ciągu całej wojny”, zanotował naczelny dowódca sił sojuszniczych w Europie, Dwight D. Eisenhower.
Główny ciężar działań ratunkowych spoczął na barkach Winstona Churchilla. Chcąc ratować chociaż pozory alianckiej harmonii, wykorzystał wszystkie swoje zdolności oratorskie, zaświadczając jedenaście dni później przed Izbą Gmin, kto naprawdę wykazał się bohaterstwem w Ardenach:
„Spotkałem się z sugestią, że bitwa ta została wygrana przez siły brytyjsko-amerykańskie. Jednak w rzeczywistości to żołnierze Stanów Zjednoczonych stoczyli podczas niej zdecydowaną większość walk i to oni ponieśli największe straty… Na każdego naszego żołnierza w tej ofensywie walczyło trzydziestu lub czterdziestu żołnierzy amerykańskich, a na każdego naszego poległego przypadało ich od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu”.
Potem Churchill dodał coś, co było zapewne skierowane bezpośrednio do łasego na zaszczyty Montgomery’ego:
„Opowiadając o doniosłych sprawach, trzeba ważyć słowa i nie należy przypisywać armii brytyjskiej zwycięstw w bitwie, która bez wątpienia była największą amerykańską bitwą tej wojny i jak mniemam, zasłynie jako wielka wiktoria Ameryki”.
8 STYCZNIA 1992
Jak zjeść ciastko i zwrócić ciastko
Podczas oficjalnej kolacji w domu premiera Japonii podano zimnego łososia z kawiorem, pieczarkową, medaliony z wołowiny z sosem pieprzowym i lody o smaku marakui. Pyszności i wielka szkoda, że sporo z nich się zmarnowało, gdy prezydent George H.W. Bush, porażony nagłym atakiem grypy, był uprzejmy zwymiotować na stół większość tego, co zjadł. Reszta spłynęła na kolana gospodarza, gdy zaczął on ratować omdlewającego gościa. Najgorsze jednak, że coś, co przydarza się ludziom w domowym zaciszu, tym razem zostało uwiecznione i wulkaniczne wymioty prezydenta Busha były później bez końca odtwarzane w telewizji. Chyba żaden z prowadzących programy w stylu gadających głów nie przepuścił tej okazji, a język japoński wzbogacił się o określenie _Bushusuru_, co można przetłumaczyć jako „zrobić to, co Bush”. Niemniej najlepiej zareagował na sytuację sam prezydent, próbując z humorem załagodzić niezręczny incydent dyplomatyczny. „Wepchnijcie mnie pod stół”, powiedział podobno do premiera Japonii, gdy już leżał na podłodze. „Ja się tam prześpię, a wy dokończycie obiad”.
9 STYCZNIA 1980
Saudyjski gambit z głową
To był pracowity dzień dla katów w Arabii Saudyjskiej. Rankiem 9 stycznia 1980 roku doszło do publicznej dekapitacji sześćdziesięciu trzech fanatycznych terrorystów skazanych na śmierć za zajęcie Wielkiego Meczetu w Mekce, co zdarzyło się w listopadzie poprzedniego roku. Aby nie było wątpliwości, co władze Arabii Saudyjskiej myślą o tym świętokradztwie, egzekucje przeprowadzono jednocześnie w ośmiu różnych miastach. Niemniej to nie był jeszcze koniec sprawy. Gdy opadły sześćdziesiąt trzy bogato zdobione szable katowskie, trzeba było jeszcze przyszyć te sześćdziesiąt trzy odcięte głowy, żeby należycie, zgodnie ze zwyczajem, pochować straconych. Przypomnę, rok był 1980.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki