- promocja
Siedem dni razem - ebook
Siedem dni razem - ebook
Dowcipna, pełna celnych obserwacji powieść o tym, co czeka rodzinę, gdy podczas świąt zmuszona jest odbyć tygodniową kwarantannę… Rodzina Birchów wyjeżdża na święta Bożego Narodzenia do podupadającej wiejskiej posiadłości. Będą odcięci od świata przez siedem dni. A że w Weyfield nawet wi-fi pozostawia sporo do życzenia, są więc skazani na własne towarzystwo. Winny temu jest wirus haag i Olivia, która leczyła w Afryce ofiary epidemii i musi odbyć tygodniową kwarantannę – tym razem wspólnie z rodziną. Emma i Andrew cieszą się, że święta spędzą wreszcie z dwiema córkami, bo Olivia, starsza z nich, rzadko gości w domu. Młodsza córka, Phoebe, zajmuje się wyłącznie sobą i swoim ślubem, który planuje dopiero za rok. Andrew zamyka się w gabinecie, gdzie pisze złośliwe recenzje restauracji i wspomina dni dawnej chwały, gdy pracował jako korespondent wojenny. Emma ukrywa tajemnicę, która wywróci życie rodziny do góry nogami. W narzuconej, nie zawsze wygodnej bliskości nic nie może pozostać długo w ukryciu. Gdy na światło dzienne wychodzą kolejne sekrety i zadawnione urazy, największym wstrząsem okaże się niespodziewany gość, który nagle stanie na progu.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-3179-4 |
Rozmiar pliku: | 998 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cape Beach, Monrovia, Liberia, 1.03
Olivia wie, że to, co robią, jest głupie. Jeśli ktoś ich zobaczy, odeślą ich do domu – możliwe, że postawią przed sądem. Nieważne, że dotykając go, ryzykuje życie. Ale kto ich zobaczy? Plaża jest opuszczona i tak ciemna, że pod atramentowym niebem widoczność ogranicza się do paru metrów. Słychać tylko szum fal rozbijających się o brzeg. Gdy podchodzą do wody, wyraźnie zdaje sobie sprawę, że ich łokcie znajdują się tuż obok siebie. Chce powiedzieć: „Nie powinniśmy tego robić”, ale przecież jeszcze niczego nie zrobili. Nadal nie złamali zasady „Nie dotykać”.
Wieczór zaczął się w barze na plaży z piwem w butelkach, a potem mocnym rumem z coca-colą. Przez wiele godzin siedzieli pod dachem z blachy falistej, między nimi migotała lampa sztormowa, a niebo płonęło złotawym brązem. Rozmawiali o wyjeździe do domu na Boże Narodzenie za pięć tygodni i o tym, że oboje chcieliby wrócić do Liberii. Opowiedziała mu o Abu, chłopczyku, którego leczyła, a po jego śmierci płakała na plaży. Potem rozmawiali o miejscach, w których dorastali i studiowali medycynę, i o swoich rodzinach. Jego dom w Irlandii był tak niepodobny do jej domu. Jako pierwsze dziecko w rodzinie poszedł na studia i podróżował. Próbowała mu wytłumaczyć, że medycyna była w pewnym sensie buntem przeciwko rodzicom, a on otworzył szeroko oczy – jak wtedy, gdy przyznała się, że w Boże Narodzenie pracowała jako wolontariuszka, by unikać rodziny. Zwróciła uwagę na jego oczy już przy pierwszym spotkaniu w centrum medycznym – bo tak naprawdę zza osłony widać było tylko oczy. Szarozielone jak morze w Norfolk z tak ciemnymi rzęsami, że wyglądały jak sztuczne. Patrzyła na jego dłonie, gdy skubał naklejkę na butelce z piwem. Podobnie jak jej były szorstkie i zniszczone z powodu kontaktu z chlorem. Chciała ująć jedną z nich i odwrócić w swojej dłoni.
Kiedy zamknięto bar, na niebo wysypały się gwiazdy, jak cukier. Nocne powietrze lekko muskało jej nagie ramiona. „Przejdziemy się?” – zapytał Sean, wstając. Zwykle dorównywała wzrostem mężczyznom, ale on był od niej wyższy o głowę. W jednej sekundzie, oświetlonej przez lampę sztormową, spojrzeli prosto na siebie i coś poruszyło się głęboko w jej brzuchu.
Teraz, gdy stoją po kostki w wodzie, niemal się dotykają. Piana migocze zielonkawo. Kiedy fala obmywa im łydki, Olivia traci równowagę, a on odwraca się tak, że niemal na niego wpada. On wyciąga ręce, by ją podtrzymać, a potem obejmuje w talii. Olivia odwraca się twarzą do niego, czując jego dłonie u dołu pleców. Centymetry pomiędzy ich ustami aż proszą się, żeby je pokonać. Kiedy on muska wargami jej usta, Olivia czuje, że to najgłupsza rzecz, jaką zrobiła w życiu.
Hotel Buffalo, Monrovia, Liberia, 14.50
Popijając wodę, by uspokoić żołądek (po co wypiła tego ostatniego drinka?), Olivia czeka na rozmowę z rodziną na Skypie. Czuje się dziwnie, siedząc w hotelowym lobby, małym bastionie kanalizacji i wi-fi; nie ma klimatyzacji, tylko wiatrak miesza wilgotne powietrze. Ale nawet tutaj daje o sobie znać niebezpieczeństwo i poczucie ostrożności. W łazienkach wiszą plakaty z wielkim napisem SYMPTOMY I OBJAWY WIRUSA HAAG z małymi ilustracjami przedstawiającymi wymiotujących ludzi. Barman wrzucił Olivii kilka monet na dłoń, nie dotykając jej – chyba słusznie się domyślił, że większość białych twarzy w Monrovii przebywa tu z powodu epidemii, by pomóc z „tym biznisem haag”. Inny pracownik pomocy humanitarnej chodzi po lobby, rozmawiając głośno przez iPhone’a o „kryzysie” i „dostawach”, a potem niepotrzebnie mocno wali w klawiaturę MacBooka Air. Ma na sobie podkoszulek z haag, drogie okulary przeciwsłoneczne i jest mocno opalony. To pewnie jakaś szycha z organizacji pozarządowej, myśli Olivia. Nie wygląda na takiego, który odważyłby się wejść do centrum leczenia haag albo włożył skafander ochrony osobistej – tak jak Sean. Sceny z ostatniej nocy przewijają się jej przez głowę. Nie może się już doczekać, by zobaczyć się z Seanem na zmianie, by delektować się napięciem związanym ze złamaniem zasady „Nie dotykać”. Oczekiwanie zagłusza głos powtarzający, żeby przestała, teraz, zaraz, zanim to zabrnie za daleko. Ale przecież już jest za późno, by się cofnąć.
Uświadamia sobie, że śni na jawie – jest już pięć po trzeciej i rodzina będzie czekać. Nawiązuje połączenie i nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki widzi ich na ekranie. Siedzą w kuchni przy Gloucester Terrace, ustawili laptopa na wyspie. Może to wina kaca, ale to małe okienko na Camden wydaje się tak nieprawdopodobne, że budzi śmiech. Spogląda na zielonkawoniebieskie szafki i lśniący ekspres do kawy za ich twarzami. Wszystko wygląda absurdalnie czysto i przytulnie.
Matka, Emma, nachyla się do ekranu jak zauroczony fan i dotyka szkła, jakby Olivia mogła się kryć tuż za nim. Może ona też nie może pojąć, że nagle w jej kuchni pojawił się kawałek Afryki. Ojciec Olivii, Andrew, macha jej niezgrabnie ręką na powitanie, uśmiecha się przelotnie, po czym słucha w milczeniu, mrużąc oczy. Raz po raz odgarnia grzywę siwych włosów z twarzy (męska wersja twarzy Olivii), marszcząc brwi i kiwając głową, ale nie patrzy na córkę, tylko gdzieś za nią, na hotel. Wielkie orzechowe oczy matki są lekko rozbiegane, gdy zarzuca ją pytaniami. Dopytuje się o jedzenie, pogodę, prysznice, wszystko, by tylko uniknąć – jak się wydaje – wieści o haag. Głos dochodzi z opóźnieniem, więc odpowiedzi Olivii zderzają się z następnym pytaniem Emmy.
Siostra Phoebe stoi za rodzicami, trzymając kota Kakao jak tarczę. Ma na sobie koszulkę na ramiączkach, w których – jak zgaduje Olivia – chodzi na siłownię i pokazuje zgrabne bicepsy. Próbuje im opowiedzieć o koguciku, który wdarł się na najbardziej zakaźny oddział i trzeba go było ukamienować, ale matka krzyczy: „Pogadaj z Phoebs!” i wypycha siostrę do przodu. „Cześć”, mówi Phoebe słodko, rzucając jej swój szeroki, bardzo fotogeniczny uśmiech, i macha łapką kota.
Olivii nie przychodzą do głowy żadne słowa – ona też uświadamia sobie, że rzadko rozmawiają z siostrą przez telefon. Potem przypomina sobie, że Phoebe miała niedawno urodziny (dwudzieste ósme czy dziewiąte? Chyba dwudzieste dziewiąte, bo Olivia ma trzydzieści dwa lata). Lecz zanim udaje jej się przeprosić, że o nich zapomniała, twarz Phoebe rozciąga się groteskowo jak w „Krzyku” Muncha. „Olivia? Wivvy? Wiv?”, słyszy jeszcze głos matki, po czym połączenie urywa się. Próbuje połączyć się jeszcze raz, ale bez powodzenia.Andrew
Gabinet, Gloucester Terrace 34, Camden, 16.05
TEMAT: Tekst na 27 grudnia
OD: Andrew Birch
DATA: 17/12/2016 16.05
DO: Croft, Ian
Ian,
tekst w załączeniu. Jeśli puścisz go bez mojej autoryzacji, wpadnę w szał.
Pozdrowienia
Andrew
PS NIE ZAMIENIAJ moich „taki” na „następujący”. To mnie cholernie wkurza.
PPS Pisze się hummus. Nie humus.
The Perch, Wingham, Berkshire
Jedzenie 3/5
Nastrój 1/5
Kiedy będziecie czytać te słowa, razem z rodziną znajdę się w areszcie domowym. A, dokładniej rzecz ujmując, w areszcie haagowym. Dwudziestego trzeciego grudnia moja córka Olivia, lekarka i seryjna wolontariuszka, wróci z Liberii, gdzie leczyła ofiary epidemii wirusa haag – wciągając nas, swoją rodzinę, w siedmiodniową kwarantannę. Równo przez tydzień musimy unikać wszelkiego kontaktu ze światem zewnętrznym i możemy opuścić dom tylko w nagłym wypadku. Gdyby ktoś popełnił błąd i włamał się do środka, będzie musiał z nami zostać aż do końca kwarantanny. Rozpoczęliśmy już przygotowania do czasu, który w rodzinie Birchów nazywamy Tygodniem Świstagga. Waitrose i Amazon dostarczą chyba najbardziej obszerną i wyczerpującą listę zakupów w Wielkiej Brytanii. Ile rolek papieru toaletowego potrzebuje na tydzień czteroosobowa rodzina? Czy dwa kilogramy owsianki wystarczą? Powinniśmy się w końcu przekonać do serialu „Spirala” czy spróbować oglądać „Zaginionego”? Matriarcha rodu już tworzy listy lektur, utworów, listy porządków i prezentów. Jako że nie jesteśmy klanem, który ceni półśrodki, przenosimy się z Camden do naszego domu w dzikich ostępach Norfolk, by lepiej docenić narzucone nam odosobnienie. Poświęćcie ciepłą myśl Phoebe z pokolenia millenialsów, którą czeka tydzień ze stale zrywającym się wi-fi.
Oczywiście każde Boże Narodzenie przypomina w pewnym sensie kwarantannę. Ustawiamy automatyczną odpowiedź „poza biurem”, sklepy zapadają w sen, a przyjaciele emigrują do smutnych miast, z których pochodzą. Znudzeni małżonkowie wzdrygają się na każdy dźwięk kaszlu drugiej połówki (w styczniu adwokaci od rozwodów są najbardziej zajęci – domyślcie się dlaczego). W tym najcudowniejszym okresie roku zbawcą jest jedzenie. To jedzenie naoliwia tryby pomiędzy głuchą ciotką i nastolatkiem-niemową. To jedzenie pachnącą cynamonem nostalgią wypełnia szczeliny pomiędzy rodzeństwem. To właśnie jedzenie wyznacza cel przepełnionej winą matce, która ożywia dawne Boże Narodzenia świętą trójcą indyka, sosu i żurawiny. I właśnie dlatego restauracje nie powinny serwować świątecznych potraw. Powodem, dla którego wychodzimy z domu o tej porze roku, jest chęć ucieczki przed duszącym zapachem piekącego się mięsa i matczynych zabiegów. Dla obrzydlistwa takiego jak sos chlebowy nie ma miejsca w menu.
Restauracja The Perch w Wingham nie zastosowała się do tych rad i postanowiła zapowiedzieć swoje otwarcie „alternatywnym świątecznym menu” (powtarzam raz jeszcze, nikt nie ma ochoty jeść alternatywnych świątecznych potraw). Jak we wszystkich prowincjonalnych knajpkach, wystrój oparty jest wyłącznie na nawiązującej do hummusu gamie kolorystycznej farb firmy Farrow & Ball. Obsługa była radośnie chaotyczna. Chleb z „przyprawionym świątecznym masłem” był dobry i ciepły, choć mogliśmy się obyć bez niepokojąco brązowego masła podanego w okropnej szalce Petriego. Zaczęliśmy od talerza możliwego do przyjęcia mocno wędzonego łososia; za alternatywny element służyła samotna gałązka rozmarynu. Matka rodu popełniła błąd, zamawiając solę w sosie cytrynowym – smętną słonawą fałdkę. Moje curry z indyka było ciekawą kałużą żółtej, mocno przyprawionej kuminem mazi, która miała na celu przeszmuglowanie do ust klienta czterech wąskich pasków mięsa. Zakończyliśmy niewyróżniającą się niczym deską serów i crème brûlée, które matka rodu uznała za koszmarnie słodkie, ale mimo to pochłonęła ze smakiem.
Mieszkańcy Wingham, nie zniechęcajcie się. Mam przeczucie, że wy i wasi odziani w puchowe kamizelki sąsiedzi z radością skorzystacie z okazji, by zmienić swoje świąteczne menu. My, Birchowie, musimy się przygotować na tydzień wypełniony kanapkami z indykiem. Życzcie nam szczęścia.
Andrew oparł się wygodnie i zawahał przed wysłaniem tekstu do Iana Crofta – najmniej lubianego zastępcy redaktora w „The World”. The Perch nie była zła, wziąwszy pod uwagę jej lokalizację. W prowincjonalny sposób była nawet całkiem przytulna. Noc spędzona na górze w rustykalnym pokoju z prasowalnicą do spodni i czajnikiem do gotowania wody mogła mu nawet sprawić przyjemność, gdyby z Emmą nadal lubili tego typu hotele. Przypomniał sobie właścicieli, przejętą spoconą parę, która wyszła, by uścisnąć mu dłoń i porozmawiać o „sezonowości” i swoim „etosie”. Zastanowił się, czy nie zmienić komentarza o soli w sosie cytrynowym. Potem go zostawił. Ludzie w Berkshire nie czytywali „The World”. W każdym razie, reklama i tak dalej.
Najważniejszy był fragment dotyczący jego własnego życia. Czuł, że ukazał rodzinę jako odpowiednio radosną. A tak naprawdę wcale nie cieszył się na tydzień spędzony w Weyfield, zimnym dworze w Norfolk odziedziczonym przez Emmę. Nigdy tak do końca nie wiedział, co powiedzieć swojej starszej córce, Olivii. Patrzyła na niego niepokojąco, śmiertelnie poważnie i z lekką odrazą, jakby potrafiła zajrzeć w głąb jego duszy i nie była tym widokiem zachwycona. A Emma przez cały tydzień będzie zaaferowana i spanikowana, mając ją nareszcie w domu. Przynajmniej będzie tam też Phoebe jako frywolna przeciwwaga dla tamtych dwóch.
Czasami czuł, że ma ze swoją młodszą córką więcej wspólnego niż z Emmą – zwłaszcza teraz, gdy Phoebe pracowała w mediach. Opowieści o beznadziejnej firmie produkującej programy dla telewizji, w której pracowała jako wolny strzelec i gdzie kochali się w niej wszyscy mężczyźni, zawsze doprowadzały go do śmiechu. Już miał krzyknąć do niej na górę, by zapytać, czy chciałaby mu pomóc zrecenzować nową knajpkę z sushi, kiedy jego uwagę zwrócił nieprzeczytany e-mail. Nie rozpoznał nazwiska nadawcy, co mogłoby wskazywać na jakiś spam. Jednak temat: „Cześć” przykuł jego uwagę. Treść była następująca:
TEMAT: Cześć
OD: Jesse Robinson
DATA: 17/12/2016 16.08
DO: Andrew Birch
Drogi Andrew,
rozumiem, że ta wiadomość może Tobą wstrząsnąć, ale chciałem się z Tobą skontaktować, bo wierzę, że jesteś moim biologicznym ojcem. Moja zmarła biologiczna matka, Leila Deeba, była Libanką i mogłeś ją poznać, gdy w 1980 roku pracowałeś jako reporter w Bejrucie. Tuż po narodzinach oddała mnie do adopcji i wychowałem się w rodzinie w Iowa. Teraz mieszkam w Los Angeles, gdzie produkuję filmy dokumentalne, dotyczące głównie zdrowia i zdrowego stylu życia. Podczas świąt będę pracował nad dokumentacją w Wielkiej Brytanii i bardzo chciałbym się z Tobą spotkać, jeśli nie będziesz miał nic przeciwko temu.
Pozdrawiam serdecznie
Jesse
PS Jestem wielkim fanem twojej kolumny!
– Wszystko w porządku? – zapytała Emma, wchodząc do gabinetu. – Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.
– Naprawdę? – odparł. – Nic mi nie jest. – Ekran laptopa był odwrócony tyłem do niej, ale i tak zamknął komputer. – Właśnie skończyłem artykuł. A co u ciebie? – Zawsze go zaskakiwało, że potrafił nadać głosowi spokojne, nawet łagodne brzmienie, gdy miał karuzelę w głowie.
– Cudownie! Nie mogę się doczekać, żeby go przeczytać. Wyskoczę tylko do Johna Lewisa. Potrzebuję jeszcze kilku ostatnich drobiazgów. No, może nie ostatnich, ale paru rzeczy do świątecznej skarpety dla Olivii. I… powinnam kupić jeszcze więcej papieru do pakowania… – Urwała i spojrzała na zegar nad jego głową. Zauważył, że żona mówi za szybko. Ale nadal nie mógł się uwolnić od skutków wstrząsu. Powiedziała jeszcze, o której wróci, i wyszła.
Raz po raz czytał e-mail. Oto rozległ się głos, którego na wpół się obawiał, na wpół oczekiwał. Wrócił myślami do zmysłowej nocy w Bejrucie 1980 roku, tej, która – jak próbował przekonać samego siebie – nigdy się nie wydarzyła. A potem pomyślał o dziwnym krótkim liście, który Leila Deeba napisała do niego półtora roku temu, a który przekazano mu z redakcji „The World”. Nadal go miał, ukryty przed Emmą. „Moja zmarła biologiczna matka…”. A więc ta cudowna kobieta o mocnym ciele, którą pieprzył w hotelowej pościeli, nie żyła. Wstał i wyjrzał przez zalane deszczem okno. Z kuchni w piwnicy dobiegła go piosenka „Frosty the Snowman”. Jakim cudem dożył wieku, w którym kobieta, z którą spał, nie żyła, a nie było to nawet niezwykłe? Zasępił się na tę myśl i zmusił się, by wrócić do teraźniejszości. Co, jeśli w ogóle, powinien odpisać temu mężczyźnie? I co, a było to o niebo ważniejsze, powiedzieć Emmie?Emma
Gabinet doktora Springera, trzecie piętro Harley Street 68, 16.59
Poczekalnię doktora Springera, wysoko nad Harley Street, zaprojektowano chyba specjalnie, by łagodziła złe wieści. Wszystko było miękkie, beżowe, wyłożone wykładziną. Przy dzbankach z kawą i herbatą zawsze stał talerz nietkniętych herbatników i leżały stosy kojących kolorowych czasopism. Oglądając rozkładówkę ze zdjęciami ze ślubu gwiazdy jakiejś opery mydlanej, Emma zastanawiała się, czy „OK!” utrzymuje swoją wysoką sprzedaż dzięki prywatnym praktykom lekarzy i ich przerażającym diagnozom. Nie rób sobie żadnych nadziei, powtarzała w duchu. Już w dzieciństwie zawarła pakt z losem. Jeśli chciała, by coś się stało, musiała pragnąć dokładnie czegoś przeciwnego – naprawdę, szczerze tego oczekiwać. Potem sprawdzało się to pierwsze (to, czego pragnęło się od samego początku). To przypominało opłacanie ubezpieczenia – przygotuj się na najgorsze, a wszystko będzie dobrze. Oczywiście, kiedy bały się czegoś jej córki, mówiła im, by „były dobrej myśli” i „nie martwiły się na zapas”. To właśnie miały mówić matki. Choć ostatnio zwierzała się jej tylko Phoebe. Jeśli Olivia miała jakieś zmartwienia, od lat zatrzymywała je dla siebie. Być może, pomyślała Emma, uda jej się wyciągnąć coś z córki podczas kwarantanny.
– Pani Birch? – zapytała recepcjonistka z ustami jak z kreskówki (czy podczas przerw na lunch zaglądała do chirurga plastycznego na parterze?). – Doktor Singer czeka na panią.
Weszła do gabinetu. Na jego posępny wygląd składało się połączenie ciężkich mahoniowych mebli i sprzętu medycznego. Wiedziała, że za parawanem stoi wąska kozetka przykryta niebieskim papierem z długiej rolki, gdzie pierwszy raz pokazała lekarzowi guzek wielkości orzecha laskowego pod prawą pachą.
– Obawiam się, że nie mam dobrych wieści – zaczął, jeszcze zanim zdążyła usiąść. – Biopsja wykazała, że węzeł chłonny, który nas zaniepokoił, to chłoniak nieziarniczy.
Zastanowiła się, czy lekarze uznają, że to najlepszy sposób, by powiedzieć ludziom, że umierają. Walić prosto z mostu, zanim zdejmą wierzchnie okrycie. Tłumaczył dalej, że potrzebne będą dalsze badania, by ustalić, czy guzek jest leniwy, czy agresywny. Zabawne myśleć o guzach jak o nastolatkach, pomyślała, gdy lekarz przeszedł do „metod leczenia”, patrząc na nią oczami jak kamyczki. Kiwała tylko głową i czuła się jak pozbawiona ciała. Czemu nie starała się bardziej nie mieć nadziei? Gdzieś głęboko w środku musiała założyć, że wszystko będzie dobrze, a teraz wcale tak nie było.
– Jak już wspomniałem, będziemy potrzebowali dalszych badań i poczekamy na ich wyniki przed podjęciem jakichkolwiek decyzji, co pewnie będzie już po świętach – powiedział doktor Singer – ale musi pani zacząć leczenie w styczniu. W porządku?
– To rak zaczeka przez święta? – zapytała. Miała to być niewinna uwaga, lecz zabrzmiała lekko histerycznie.
Singer (bez wątpienia przyzwyczajony, że pacjenci mówią dziwne rzeczy) tylko się uśmiechnął.
– Chce pani jeszcze o coś zapytać?
Zawahała się.
– Tylko o jedno. Moja córka leczyła ofiary wirusa haag w Liberii i podczas świąt będzie odbywać z nami kwarantannę. Czy w mojej sytuacji to ryzykowne?
– Haag? – Pierwszy raz zbiła go z tropu. – No cóż, radziłbym, żeby przed czekającą panią biopsją unikała pani wszelkich zagrożeń dla odporności, zwłaszcza czegoś tak poważnego jak haag. – Zamknął jej kartotekę, jakby dawał znać, że wizyta dobiegła końca. – Spokojnych świąt. Proszę postarać się nie martwić.
Emma otworzyła drzwi budynku numer 68 przy Harley Street z całą gamą dzwonków do lekarzy różnych specjalności. Z ulgą wyszła z gorącego, kosztownie urządzonego holu i wyszła na grudniowe powietrze. Po drugiej stronie Cavendish Square dostrzegła uspokajającą zieleń domu towarowego Johna Lewisa. Umówiła się tam po wizycie ze swoją najdawniejszą przyjaciółką Nicolą, bo – jak powiedziała Nicola: „U Johna Lewisa wszystko zawsze wygląda dobrze”. Myślała w sekrecie, że La Fromagerie w Marylebone byłaby milsza, ale teraz, gdy usłyszała złe wieści, stary poczciwy John Lewis wydawał się odpowiedni.
Nicola była jedyną osobą, która wiedziała o doktorze Singerze i guzku – guzku, który właśnie stał się rakiem. Emma nie powiedziała nic Andrew ani dziewczętom, bo nie było nic konkretnego do powiedzenia ani nie było się czym martwić. Zwykle podczas świąt domy towarowe były dla niej źródłem wielkiej radości. Lecz dziś lampki, wystawy i ludzie przechodzący tuż przed nosem byli męczący. Chciała tylko usiąść. Wysłała już Nicoli wiadomość – Złe wieści – bo nie mogłaby znieść wyrazu oczekiwania na twarzy przyjaciółki mieszczącego się gdzieś pomiędzy uniesieniem a współczuciem. Dotarcie do kawiarni na czwartym piętrze zajęło jej całą wieczność – za każdym razem, gdy docierała na szczyt ruchomych schodów, musiała iść kawał drogi do następnych. Potem długo nie mogły porozmawiać, bo musiały przepychać tace po metalowej ladzie, jak w szkolnej stołówce, prosząc uprzejmych młodych ludzi o herbatę Earl Grey i placek z owocami. Nicola przez cały czas opierała dłoń na ramieniu Emmy, jakby ta była bardzo stara, i rzucała jej smutne uśmiechy. Nicola uwielbia kryzysowe sytuacje, pomyślała Emma i poczuła wyrzuty sumienia.
W końcu usiadły.
– No dobrze – zaczęła przyjaciółka. – Mów.
Gdy Emma tłumaczyła, że jutro ma mieć kolejne badania, których wyniki dostanie po świętach i po Nowym Roku najprawdopodobniej będzie się musiała poddać chemioterapii, usłyszała, jak diagnoza nabiera kształtu i staje się częścią sześćdziesiątego roku jej życia (Boże, czy jest już tak stara?). Kiedy opowiadała o tym kolejny raz, myśli przestały galopować i poczuła, że lepiej sobie z tym radzi. Nicola cały czas zachęcała ją do walki i, trzymając ją za rękę, obiecywała, że „wygra tę bitwę” z pomocą przyjaciół i rodziny.
Emma przełknęła ostatni kęs lepkiego ciasta i zdołała się uśmiechnąć.
– Powiem o wszystkim Andrew i dziewczętom dopiero po kwarantannie.
– Co? Dlaczego? Musisz im powiedzieć! Nie możesz zostać z tym całkiem sama! – Głos skonsternowanej Nicoli podskoczył o oktawę.
– Nie mogę. Jeśli powiem, Olivia nie przyjedzie do domu. Wiem. Lekarz powiedział, że spędzenie z nią świąt może być ryzykowne. Ale muszę, ona nie ma gdzie się podziać.
– Emmo! To głupota. Ona zrozumie, jest lekarzem, na miłość boską! Ostatnią rzeczą, jakiej pragnie, to narazić cię na niebezpieczeństwo.
– Ale… Posłuchaj, wiesz, jak to jest z Olivią. Pierwszy raz od lat będzie w domu na święta dłużej niż kilka godzin. W zeszłym roku był obóz w Calais, wcześniej Sudan, jeszcze wcześniej Filipiny. Chcę mieć ją tutaj. Nie obchodzi mnie, co myśli Singer. To tylko ryzyko – malutkie. Jeśli Olivia zachoruje na haag, mój osłabiony system immunologiczny będzie najmniejszym z naszych zmartwień.
– Ale Andrew? On na pewno powinien wiedzieć.
Nicola miała rację. Jednak Emma nie zamierzała się zagłębiać w to, jak mało ostatnio ich łączy ani że stopniowo stała się bardzo samowystarczalna. Od czasu ukończonego po rozwodzie kursu psychoterapii Nicola aż paliła się do udzielania porad przy każdej nadarzającej się okazji. Ale przecież nie mieli z Andrew żadnych kłopotów. Które małżeństwo po trzydziestu latach nadal łączy głęboka intymność? Znów łatwiej było obwiniać wirusa.
– On powie to samo: że Olivia nie może odbyć kwarantanny w domu. A jeśli to moje ostatnie święta? Nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdybym ją odtrąciła i straciła okazję, żeby spędzić święta we czwórkę. Tak bardzo się na to cieszę. Dziewczęta znów będą w Weyfield jak wtedy, gdy były małe.
Oczy Nicoli zwilgotniały.
– Dobrze, kochana – powiedziała. – Sama wiesz najlepiej.