Siedem dni z życia psa. Prawdziwe zbrodnie, prawdziwe śledztwa - ebook
Siedem dni z życia psa. Prawdziwe zbrodnie, prawdziwe śledztwa - ebook
Siedem dni z życia psa to kolejna książka autora głośnej Spowiedzi psa.
Tym razem Dariusz Loranty opowiada nie o sobie, lecz o swoim alter ego - komisarzu Bernardzie. Poza nazwiskiem bohatera wszystko inne w książce jest autentyczne, bo najlepsze scenariusze kryminałów piszą przestępcy i tropiący ich śledczy. Loranty barwnie przedstawia pracę policjantów kryminalnych w wielkiej metropolii. I pokazuje ich wzajemne, skomplikowane relacje, bowiem ci zestresowani herosi nie są wolni od takich ludzkich ułomności jak zawiść. A ceną zwycięstwa w bezustannej walce ze złem najczęściej staje się życie osobiste.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61808-73-2 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Perypetie głównego bohatera, komisarza Grzegorza Bernarda, są wariacją moich osobistych doświadczeń zawodowych ze służby w policji. Napisałem możliwie realistycznie, oddając realia i fakty. Zawsze jednak w narracji odciska się piętno osobowości autora oraz jego doświadczeń życiowych.
Decyzję o wstąpieniu w szeregi policji podjąłem z przyczyn praktycznych: służba mundurowa to była wówczas stabilna praca, która pozwalała spokojnie przetrwać w zmieniających się realiach ekonomicznych kraju. Przyjechałem do stolicy za pracą, byłem przyjezdny (tak się nas wtedy nazywało, dziś takich określa się mianem słoików). Nie czułem niczego specjalnego do formacji, w której zamierzałem pracować. Szybko jednak zrozumiałem, że to nie jest zwykła praca. Że wciąga, podnosi adrenalinę, ale uzależnia i niszczy wszystko dookoła, każdego, kto w nią wejdzie całym sobą. A ja wszedłem w ten świat, który mnie porwał i zmienił. Parę razy zdemolował moje życie osobiste i moralność. To nie jest bajka o supermenie, który czynił dobro, ratując ludzi przed złem. „Super Express” nie napisałby o mnie: „To on uratował miasto”. Bo, niestety, nie uratowałem żadnego miasta, a w sprawach osobistych raczej dokonywałem zniszczeń. To jest moja historia człowieka, który może być wzorcem do naśladowania. To przeżycia faceta, który często czuł się jak supermen, zapominając, że granice etyczne są bardzo cienkie i rozmyte. Stres gasił w sposób pospolity: alkoholem, nie bardzo przejmując się jego złymi skutkami.
***
Początek lat dziewięćdziesiątych to okres przemian dziejowych RP – brzmi slogan z podręczników historii najnowszej. To czas największych zmian społecznych w policji i służbach, będących konsekwencją przemian politycznych. Najbardziej dynamiczny okres w polskiej policji, gdy reforma goniła reformę, ale mentalność pozostawała w peerelowskiej stagnacji.
Czas zmian najlepiej wykorzystała przestępczość wtedy zwana jeszcze marginesem społecznym. Bardzo szybko przekształciła się w przestępczość zorganizowaną, stosującą metody znane terrorystom. To czas dzikiego Zachodu na Wschodzie – jak w filmie, z tą tylko różnicą, że to naprawdę się działo. Przestępczość kryminalna wyszła z marginesu i wchodziła w społeczeństwo, narzucając swoje standardy. Policja nie była w stanie temu przeciwdziałać w ówczesnej sytuacji politycznej i prawnej, w jakich przyszło jej funkcjonować. Zamachy bombowe i strzelaniny były codziennością, a nie wydarzeniami nadzwyczajnymi. Kryminaliści przestali się bać funkcjonariuszy i zaczęli dyktować warunki gry. Policja niejako z rozpędu po minionej epoce jeszcze stanowiła realną siłę, natomiast prokuratura i sądownictwo były już tylko sitem, przez które przepływały najgorsze szumowiny społeczne. Lata dziewięćdziesiąte to powstanie nowych form przestępczości, to przenikanie zorganizowanej przestępczości do nowego systemu gospodarczego. To czas mediów, które zaczynają transmitować największe przestępstwa niczym reality show.
W tym świecie zmian i zagrożeń znalazłem się w oku cyklonu. Nie stałem biernie. Podjąłem wyzwanie, starałem się realizować i współtworzyć policyjną rzeczywistość. Czy mi się udało? Raczej nie, to ta rzeczywistość zmieliła mnie po wielokroć. W książce wszelkie podobieństwa do osób i zdarzeń są świadome i celowe. To opowieść oparta na realiach tamtych niezbyt odległych czasów oraz na moich przeżyciach osobistych. Spojrzenie przez własny pryzmat doświadczeń, umiejętności i wrażliwości. Pozwoliłem sobie na przedstawienie opowieści o życiu w służbie i poza nią postaci fikcyjnej. To Grzegorz Bernard, cywil, sierżant i nadkomisarz stołecznej policji. Dlaczego jest to postać fikcyjna, a nie ja sam? Zdecydowały trzy przesłanki.
Po pierwsze, kiedyś, kiedyś, ale już jako dorosły, oglądałem kolejne odcinki 07 zgłoś się. Byłem wtedy kierownikiem w spółdzielni kółek rolniczych. (Któż dziś wie, co to takiego? Chyba że jest specjalistą historii rolnictwa lub historykiem w IPN-ie). Widziałem porucznika Borewicza wyjeżdżającego z bramy pałacu Mostowskich, siedziby komendy stołecznej. Przeżywałem jego superakcje – no i podrywanie kobiet. Marzyłem, żeby tym polonezem tak jak porucznik wyjechać z tej bramy. Chciałem choćby tę bramę z bliska zobaczyć. Moje późniejsze życie potoczyło się tak, że z tej bramy wyjeżdżałem dziesiątki razy. Jako policjant kryminalny niczym bohater filmów akcji, w różnych wcieleniach: jako kierowca taksówki, jej pasażer, aplikant adwokacki czy ekspert w produkcji piwa albo rzecznik prasowy sieci sklepów. Nawet jako prezes największego holdingu spożywczego. Z dumą mogę stwierdzić, że moja przygoda policyjna była jak z serialu kryminalnego. Z tą różnicą, że wszystko działo się naprawdę.
Prawdę mówiąc, nie udało mi się nigdy zniszczyć żadnej mafii czy terrorysty. Ale wspólnie z kolegami z policji pracowałem przy ustalaniu sprawców zdarzeń przestępczych, które nie schodziły z pierwszych stron gazet. W bardzo wielu sprawach o sukcesie policji decydowały moje zaangażowanie i ryzyko, które ponosiłem. Kobiety, które poznałem tak bardzo blisko, były chyba ładniejsze niż te z telewizji, a na dodatek były moje.
Mam wrażenie, że to nie ja przeżyłem policyjną historię, a ktoś, kogo znam, i nawet jest mi bliski. To nie ja, to fikcyjny bohater kryminalnego serialu, komisarz Bernard.
Po drugie, gdy moja debiutancka książka Spowiedź Psa (współautor Aleksander Majewski) ukazała się na rynku, natychmiast zawiozłem ją do rodzinnego domu. Przekazałem rodzicom: „Czytajcie i bądźcie dumni z syna”. Ba, zostawiłem parę egzemplarzy dla dalszej rodziny. Jakież było moje zdziwienie, gdy spotkałem się z niechętną reakcją matki, która podjęła wiekopomną decyzję, niczym dzieciak, co postanowił wypić całą wodę z kranu. Wymyśliła sobie, że wykupi cały nakład książki (wydawca dopiero by się ucieszył!). Ledwie przeczytała parę kartek, a już uznała, że nikt ze znajomych czy rodziny nie może poznać tego dzieła! „Matka kocha syna takiego, jaki jest, ale czy wszyscy muszą wiedzieć, że on taki jest?” – oznajmiła. Jak to w życiu bywa, niewiele planów jesteśmy w stanie zrealizować. Renta mamy nie wpłynęła w sposób znaczący na sytuację polskiego rynku księgarskiego. Jednak wydanie przeze mnie książki spowodowało poważne perturbacje w naszych relacjach. Matka płakała i miała do mnie pretensje, ojciec się nie odzywał. Nastąpiło znaczące i długotrwałe ochłodzenie stosunków na linii syn–rodzice.
Nie chciałbym ponownego rodzinnego konfliktu, a być może dramatu, więc mogę rodzicom teraz powiedzieć: „To tylko opowieść. To nie ja, to fikcyjny bohater książki, komisarz Bernard”.
Po trzecie, policjanci często narzekają na brak osłony prawnej, na to, że sami muszą sobie radzić z problemami prawnymi. Utyskują, że po prokuraturach, po sądach muszą się włóczyć. Wszystko się zmienia po przejściu na emeryturę. Człowiek zostaje wypluty niczym produkt po cyklu użytkowym. Gdy wcześniej stawałem przed sądem, byłem policjantem wyjętym tylko na chwilę z systemu. Zeznawałem to, co widziałem, i to, co zrobiłem, zamiast podawać swoje dane mówiłem: „Komenda Stołeczna Policji”. Widziałem na twarzach zbójów bezradność i zażenowanie. Gdy stawałem przed sądem już po zakończeniu służby, byłem tylko Dariuszem Lorantym. Zwykłym świadkiem, który dokładnie i precyzyjnie podawał wszystkie dane osobowe. Z tropiącego łowcy stałem się kimś łatwym do odstrzału.
Po odejściu na emeryturę regularnie stawałem przed obliczem sądów. Odpowiadałem na pytania, czy znam Annę Marszałek, Roberta Zielińskiego, Rafała Paszteleńskiego bądź Piotra Krysiaka i co im o tej czy innej sprawie naopowiadałem. Z żadną z tych osób, będąc policjantem, nie rozmawiałem, ba, nawet ich nie znałem. Co najwyżej czytałem ich artykuły. Musiałem tłumaczyć się z treści, które zamieściłem w książce Spowiedź psa. Czy nie ujawniłem tajemnicy służbowej, w jak dużym stopniu podałem do wiadomości publicznej arkana pracy operacyjnej czy informacje z postępowania przygotowawczego.
Nie chciałbym ponownie przechodzić nieprzyjemnej procedury sądowej. Gdyby oskarżyciel publiczny postawił mnie w roli osoby dopuszczającej się ujawnienia tajemnicy służbowej, to wyjaśnię, co następuje: „To nie ja, to fikcyjny bohater książki, komisarz Bernard”.
Po czwarte, mam nadzieję, że opowieść jest na tyle dobra, aby barwnymi przygodami obdarować postać fikcyjną.
***
W opowieści występują znane publicznie osoby, z którymi spotkałem się przy realizacji policyjnych zadań. Nie zawsze były to miłe dla nich kontakty. To znani dziennikarze Ryszard Cebula, Małgorzata Janczewska, Krzysztof Mich, Artur Szczepanik oraz wybitny reprezentant w piłce nożnej Roman Kosecki. Nazwiska występujących funkcjonariuszy zostały zmieniona zgodnie z kluczem obowiązującym w policyjnej instrukcji nadawania kryptonimów, a nazwy niektórych instytucji są fikcyjne, choć zawsze odnoszą się do rzeczywistych.
***
Pisanie książek to porażające zajęcie dla osoby, która nie ma krztyny talentu pisarskiego ani zacięcia grafomańskiego. Wtedy przyszły autor staje się ofiarą męki umysłu, bo analizuje przerażający dylemat: o czym pisać? Kogo to zainteresuje? Czy kogokolwiek obchodzi jakiś los tak podobny do tysięcy innych? Czy znajdzie się „to coś”, co czyni książkę magnesem, co przyciąga i zmusza do czytania? Do poznania czyichś losów? I najważniejsze pytanie: jak to napisać? Jak złożyć litery w wyrazy, a wyrazy w zdania, które będą zrozumiałe dla każdej innej osoby niż autor?
Czy będzie to grafomański epos dla nikogo, oceni czytelnik. Który najpierw dokona zawarcia umowy poprzez nabycie produktu u sprzedawcy, a następnie, mam nadzieję, przeczyta. Kolejna moja nadzieja tkwi w tym, że to wywoła w nim emocje. Ma to dla mnie ogromne znaczenie, większe niż samo przedsięwzięcie gospodarcze, czyli fakt kupienia produktu. Bo wybór czytelnika wymaga podjęcia decyzji nie tylko tej ekonomicznej, lecz także intelektualnej: czy warto posiadać tę książkę?
Na podjęcie decyzji o pisaniu znaczący wpływ miał Igor Z. (nazwisko znane wydawnictwu The Facto), który zachęcał mnie, ba, naciskał. Wielokrotnie roztaczał przede mną perspektywy, że znajdzie się czytelnik, że będzie chciał to czytać. Rozwiewał moje obawy. Był miły niczym diabeł przed podpisaniem cyrografu. Ja zaś, świadom odpowiedzialności i skutków z tym związanych, zgodziłem się Czytelnikowi pokazać kawałek swojej duszy.
Dariusz LorantyPoniedziałek GWAŁT NIECH SIĘ JĘZYKIEM ODCISKA
Poniedziałek jest najcięższym dniem. Adaptacja do reżimu nowego tygodnia. Wdrożenie się do funkcjonowania w kolejne dni. Bez względu na zajmowaną pozycję w tak zwanej drabinie społecznej są z tym problemy. Bez znaczenia jest parytet polityczny czy płciowy, do pracy należy się udać. Zdaje się, że każdy w pierwszy dzień tygodnia krzyczy wymownie: jak żyć, jak żyć w poniedziałek?!
Poniedziałek polskiego społeczeństwa skutkuje bardzo poważnymi stratami w całej gospodarce. Nim się robotnik rozkręci i uruchomi urządzenie, mija cenny czas. Czas przeznaczony na dogonienie przodujących technologicznie gospodarek świata. Liczne urzędy wypełnione niepoliczalnymi masami urzędniczymi w każdy poniedziałek z opóźnieniem obsługują petenta. Skutkuje to tym, że rodzima administracja nie dorównuje tej międzynarodowej. (Choć z dumą podkreślamy, że w kategorii „ilość” jesteśmy w światowej czołówce. Chyba każdy ma w rodzinie kogoś zatrudnionego w administracji). Suma traconego czasu jest porażająca i galopuje niczym zadłużenie polskiego budżetu.
Ten dzień jest znacznie bardziej tragiczny dla każdego normalnego faceta. Pod tym należy rozumieć mężczyznę żyjącego pełnią życia. Czyli takiego korzystającego ze wszelkich dostępnych uciech.
Grzegorz Bernard to typowy facet w wielkim mieście, używający prostych radości życia weekendowego. Zwyczajowo w poniedziałek cierpi na syndrom dnia poprzedniego, kiedy to szukał dnia, który mu znikł… we wcześniejszy weekend. Z całą pewnością nie jest najlepszym ciachem w mieście, ale czy o to chodzi? Jego świętej pamięci babcia Regina wielokrotnie powtarzała, że facet „ciut ładniejszy od diabła jest już przystojny”, więc przyjmując takie kryteria, można stwierdzić, że Grzegorz Bernard jest.
Właściwie to nie jest zwykły facet, tylko przyjezdny, a w dodatku gliniarz. (Za kilka lat w Warszawie zaczną takich nazywać słoikami). Sierżant Bernard jest od trzech lat dzielnym funkcjonariuszem VII Komendy Rejonowej Policji, mieszczącej się przy ulicy Grenadierów, zwanej przez tamtejszych gliniarzy pieszczotliwie Grenadą, że niby taka kolorowa i urocza kraina. W rzeczywistości to wyjątkowo siermiężna jednostka policji położona w mało ekskluzywnej części miasta.
Jako typowy słoik Bernard każdy wolny weekend spędza na dwóch intensywnych zajęciach. Pierwsze z nich to konsumpcja produktów monopolowych w gronie jemu podobnych. Czyli znajomych policjantów w miejscu pracy lub stałej dyslokacji. Drugą czynnością, której poświęca się z równym zapałem, jest polowanie. To zajęcie dla samców. Nie jest to polowanie klasyczne, mające na celu zdobycie mięsa. Choć czasami relacjonując kolegom wydarzenia, mówi, że trafiła mu się padlina. To polowanie na wdzięki pięknych kobiet, a nawet coś więcej niż tylko wdzięki. Hormony buzują i pchają młodego samca w różne rejony miasta, gdzie atrakcyjnych kobiet nie brakuje. Niestety, wymaga to posiadania licznych atrybutów… ekonomicznych, w postaci waluty i dobrej fury. Nasz bohater takowych nie posiada, co skutkuje bardzo niskim efektem polowań. W wyniku wielu prób, zazwyczaj nieskutecznych, Grzegorz wyrobił w sobie pewien ideał kobiecego piękna. To niewiasta w wieku trochę przed czterdziestką, czyli „rycząca czterdziestka”, rycząca niczym fala sztormowa. Koniecznie wysoka, o ciemnej karnacji i brązowych włosach. Postawna i pełnokształtna, o wybujałych piersiach i szerokich, krągłych udach. Bez przesady z tymi krągłościami, ale jak Bernard mawia: „Cała pierś nie może wchodzić za jednym zamachem do ust”. Cokolwiek to znaczy, sierżant ma swoje upodobania co do wielkości i głębokości miseczki. Ma również wymagania w kwestiach mody. Jego wybranka powinna nosić się na poły skromnie. Na poły: nie tak, by spod miniówki widoczna była bielizna, ale ubranie musi podkreślać walory kobiecego intelektu. Wielokrotnie miał już wytypowaną ofiarę, ale niestety. Odpowiednimi walorami nie dysponował, brutalna ekonomia wygrywała z jego niewątpliwym urokiem osobistym i walorem męskości. (Wtedy nie posiadł jeszcze umiejętności podrywu na gliniarza).
***
Miejsce akcji: Wyższa Szkoła Policji w Szczytnie, w skrócie WSPol, zwana pieszczotliwie „Westpointem” na cześć elitarnej amerykańskiej uczelni wojskowej. W końcu akcja rozgrywa się na początku lat dziewięćdziesiątych: „zachłyst” Zachodem, a w szczególności jego amerykańską odmianą praktycznie nie ma granic w polskiej administracji. „Westpoint” nie jest nazwą funkcjonującą wyłącznie w wąskiej grupie kadry czy tylko nieco szerszym gronie słuchaczy. Słychać ją i na salonach władzy.
WSPol jest nie tylko kuźnią gliniarskiej kadry, lecz także placówką naukową, zajmującą się nowymi zagrożeniami w mrocznym świecie przestępczości pospolitej i zorganizowanej. Kadra dydaktyczna jeździ po świecie, wymienia doświadczenia i przywozi wiedzę z Zachodu. Nadrabia zaległości po latach minionych, gdy kierunki wyjazdu były bardzo precyzyjne i zgodne z sojuszami Układu Warszawskiego. (Któż dziś pamięta, w dobie miłości do NATO, że był kiedyś taki sojusz militarny, którego uczestnicy najbardziej bali się siebie nawzajem?). Kadra wykładowców jest żywcem przejęta z czasów, gdy była tu Szkoła Oficerska Milicji Obywatelskiej. Właściwie nie przejęta, tylko przetransformowana do nowych czasów roku 1995. W całości i w komplecie, z wszelkimi ułomnościami i zaletami fabryki oficerów. Transformacja w Szczytnie przebiega niezwykle łatwo. Zmiana tabliczki na ścianie budynku komendanta oraz na płocie ogrodzenia – i oto jesteśmy w nowych czasach, w demokracji. Łatwość zmian organizacyjnych nie ma nic wspólnego ze zmianą mentalną, gdyż mentalność, zwłaszcza kadry, wciąż tkwi w złotej epoce Milicji Obywatelskiej. Dostrzegalny jest rygor z poprzedniej epoki, co w rzeczywistości jest niezwykle korzystne dla procesu modelowania oficerów demokratycznej Polski.
Przygotowując luminarzy policji do służby społeczeństwu, uczy się tu o sposobach i metodach prowadzenia złożonych operacji, ale również jak zwalczać poszczególne przestępstwa. Owocem nowych kontaktów kadry dydaktycznej z zachodnim światem staje się poznanie nowych trendów przestępczych, które wkrótce dotrą do naszego zacofanego społeczeństwa. Należy przygotować oficerów do zbrodniczego novum. Modne staje się nauczanie o stalkingu, który ma zacząć doskwierać rodzimej społeczności już w najbliższym czasie. Krajowe przepisy wtedy jeszcze tego czynu nie określają ani za niego nie karzą, więc uczy się na zachodnich przykładach i oczywiście próbuje porównać do rodzimej rzeczywistości.
Słuchacze kursu oficerskiego, jak wtedy zaczęto nazywać podchorążych nowych roczników studiów, zostają wciśnięci w kolejny już eksperyment pedagogiczny. Polega on na tym, że raz w miesiącu jeżdżą na kilka dni do WSPolu, gdzie uczestniczą w zajęciach teoretycznych w warunkach laboratoryjnych, a następnie wracają do swoich siermiężnych miejsc pracy. Pomysłodawca kursu oficerskiego zakładał, że umysł podchorążego chłonąć będzie wiedzę jak sucha gąbka wodę. Że jak tylko podchorąży będzie miał zadaną pracę i pójdzie do macierzystej jednostki, to będzie się błyskawicznie uczył i jednocześnie doskonale pracował. Swoją postawą będzie wdrażał w terenie nowe trendy policyjnej roboty. Różnice pomiędzy teorią a praktyką mają wywołać szok intelektualny i poskutkować wysokiej jakości produktem: oficerem nowej polskiej policji służącym demokratycznej ojczyźnie.