- W empik go
Sielanki szlacheckie - ebook
Sielanki szlacheckie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 328 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WARSZAWA.
Nakładem Redakcyi „Biesiady Literackiej ”
i „Tygodnika Mód i Powieści.”
1886.
SIELANKI
SZLACHECKIE
Przez
Alberta Wilczyńskiego
AUTORA KŁOPOTÓW STAREGO KOMENDANTA
WARSZAWA.
Nakładem Redakcyi „Biesiady Literackiej'
i „Tygodnika Mód i Powieści.”
1886.
Äîçâîëåíî Öåíçóðîþ.
Âàðøàâà, 1O Ôåâðàля 1886 ãîäà.
Druk Emila Skiwskiego, Warszawa, Chmielna Nr 1530 (26 nowy).
CZĘŚĆ PIERWSZA.
I.
Po ostatniej zawierusze w kraju, było ze szlachtą niezmiernie krucho. Naraz z chłopów zrobili się panowie, a my ani pieniędzy za grunt, ani roboty, ani żadnej rzeczy, która jego jest, i w dodatku cena żyta dziesięć złotych polskich za korzec, czego już od lat dwudziestu nie bywało. Inwentarza do roboty niema, kupić za co niema, więc czemże tu i kimże tu zaorać i zasiać na wiosnę? Żebyś dawał dwa złote najemnikowi za dzień, do dworu nie pójdzie, bo wtedy mając morg gruntu, każdy uważał się za gospodarza i brał na dyshonor, żeby iść do pana do roboty. A jeżeli już znalazł się jaki łaskawca, to szedł niby na spacer o godzinie dziesiątej rano, szedł noga za nogą, ziewał, przeciągał się, aż od widoku samego wnętrzności się w człowieku przewracały.
Przychodzi termin raty Towarzystwa kredytowego–ma się rozumieć nie płaci się, bo zkąd? Wzywają, piszą, doręczają, na hypotekę się pakują, ale jakoś na gruncie cicho. Był to grzmot, ale grzmot jeszcze daleki. Z góry się wiedziało, że choć przyjdzie do pierwszej licytacyi to tam nikt do kupna nie stanie, aby korzystać z cudzego nieszczęścia; pod tym względem trzymało się obywatelstwo za ręce. Idzie drugi termin – no to już Towarzystwo gotowe kupić na siebie, więc zebrało się jakbądź na zapłacenie jednej raty, prolongowali resztę i w ten sposób klepała się bieda do lepszych czasów.
Ale gorsza rzecz była z podatkami. Naczelnik w powiecie, poczciwa dusza, folguje jak może, grozi to niby, posyła i sekwestratora do tradowania, jak powiada: Mój panie Adamie, postaraj się, bój się Boga, bo jak mię naprą, to ci poszlę kozaków i spadną ci jak bomba aa głowę.
Przypominam sobie, było nas bardzo wielu w podobnych tarapatach, jednak wykręciliśmy się jak piskorze, gdy na dobitkę wszystkiego, pewnego dnia występuje moja żona z projektem jazdy na imieniny ojca do Pawęczyna. Mówi:
– Słuchaj Adasiu, może ja tam co wydobędę… jakąś pomoc albo radę, dwa lata nie byłam…
– Ha, jedź! – odzywam się na to, choć w duszy wiedziałem, że w Pawęczynie tak samo krucho jak w Sieciechowie, ale że z kobietami trudna sprawa, skoro sobie coś uroją–więc pojechała z dziećmi.
Zostałem tedy sam z moją biedą i czarniejszemi myślami od smoły, boć przecie starej, ślepej i głuchej jak pień klucznicy Dygalskiej za coś więcej jak za dodatkową biedę poczytywać nie mogłem.
Zona wzięła lokaja, wzięła kucharza, wzięła niańkę, a nawet Marysię pokojówkę, bo droga okropna–mówi–kto będzie powóz podtrzymywał, kto ugotuje kaszki na popasie dla Władzia, który ciągle jest na dyecie, a wreszcie co do Marysi, to jakże można taką młodą dziewczynę zostawiać we dworze.
– Sam powiedz, Adasiu, czy wypada? Do ciebie tu przyjeżdżają rozmaici panowie i z powiatu i z sąsiedztwa, taki naprzykład birbant Komanowski!… a ona mi się tam przyda u rodziców, trzeba coś przeprasować…
"Wiedziałem ja dobrze, że mojej magnifice chodziło nie tyle o Romanowskiego, jak o kogo innego, ale trudno się było sprzeczać i targować z żoną wtedy, kiedy się ją traci na całe dwa miesiące z domu i kiedy ona będzie tam bezemnie o dwadzieścia mil drogi. Przystałem więc na wszystko co chciała, pomyślawszy, że i bez Marysi da Bóg, jakoś tu nie zaginę.
Siew owsa jeszcze nie był skończony, bo, jak powiedziałem, tylko swoją czeladzią trzeba było robić, a że mimo zapewnień ekonoma, jako w szpichrzu mamy jeszcze ośmdziesiąt dwa korcy owsa, nie chciało mi się temu wierzyć, bo gromadka nie była wielką, więc nazajutrz kazałem go przy sobie przemierzyć.
Stoję tedy od samego rana w pyle i zaduchu, piszę kreski na ścianie, gdy gumienny półkorcówką owies do drugiego sąsiada przesypuje. Gumienny ten, już niemłody człowiek, niezwykle jest powolny i robi to wszystko tak langsam, że mi się już nie wiedzieć co dzieje, patrząc na takie niedołęztwo. Bo nim on to spiłuje strychulcem ten owies, nim ten strychulec położy na młynku, potem zrobi z nosem porządek i wreszcie weźmie ową pólkorcówkę za uszy, to zejdzie najmniej kwadrans czasu. Ja moi państwo jestem gorączka, więc przy końcu mierzenia nie moge wytrzymać, ale łap za półkorcówkę z owsem, podnoszę i wysypuję gdzie trzeba. Widocznie, że całą tę manipulacyę musiałem zrobić za energicznie, bo nagle coś mi tam chrupnęło w krzyżach, i ani się wyprostować.
Zrazu wydaje mi się, że to przejdzie, stoję schylony, każę dalej mierzyć gumiennemu, ale gdy ani stąpnąć ani się obrócić nie mogę, powiadam: zamykaj szpichrz i prowadź mnie do pokoju.
Z wielkim bólem i stękaniem idę, a tu dowiedziawszy się klucznica przybiega z ogromnym lamentem, łamaniem rąk, poprawianiem czepka na głowie i oczami wytrzeszczonemi na pół cala. To mię jeszcze bardziej irytuje, bo czuję wprawdzie, że boli, jednak mam całą przytomność i nie umieram. Ze zabolało strasznie choć się położyłem na łóżku, dziś jeszcze dobrze pamiętam: ani się obrócić, ani się podnieść, ani kaszlnąć, bo zaraz tam w krzyżach siecze, kłuje, pali, rżnie jakby nożami lub sztyletami. A tu baba mi takie krzyki i lamenta rozwodzi nad głową, że musiałem jej kazać wyjść _do drugiego pokoju, gdzie słyszę schodzą się różni ludzie z czeladników i ze wsi, a ona im rozpowiada, jak mi kość w krzyżu pękła aż końce jej na zewnątrz wystają, że trzeba posłać natychmiast po księdza i po panią, bo do wieczora nie doczekam.
– Ho, ho–klekocze Dygalska–już ja takie rzeczy widziała nieraz, jak jednemu kowalowi wbiły się widły w żywot przy nakładaniu siana na furę; widzicie tylko żył do zachodu słońca, póki mu doktor tych wideł nie wyciągnął.
Inne kobiety również przyświadczają, a że moja klucznica jest głuchą i muszą głośno mówić, więc słyszę każdziusieńkie słowo i choć śmieję się z ich gadań, to jednak czasami przychodzi mi na myśl, a nuż to jest źle ze mną na prawdę? Nigdy w życiu czegoś podobne go nie doświadczałem, ani wiedziałem o takiej chorobie, więc wśród irytacyi na babę, strach jak migotliwe światełko słońca, przedzierające się wśród liści drzewa, zaczyna się i w moim umyśle kołysać.
Każę wołać ekonoma–powiadają mi, że jest w polu za lasem, gdzie sieją owies; posyłam po arendarza Berka – także go nie ma; powlókł się z cielęciem do miasteczka–więc zły jestem, ale zły, co się zowie.
– No, jeszcze mi tego było potrzeba – myślę sobie – żeby przy tylu kłopotach moich zachorować. – I jak to zwykle bywa w takich razach, zaczynam wyszukiwać sprawców tego nieszczęścia, przechodząc myślą najprzód na żonę, która wyjechała. Ot, panie, kobieca natura! Nie mogą usiedzieć w domu, i tylko aby się kręcić i szwędać. Niech pioruny siarczyste z nieba lecą, niech mróz trzaskający będzie, niech się świat wali, one muszą podróżować czy to kolejami, czy po roztopach, czy nawet balonem… Wszystką służbę zabrała, bo powiada, że się boi… A skoro się boisz, to siecią w domu kamieniem… Żeby choć Marysię zostawiła, to taka zręczna dziewczyna, miałbym jakąś pomoc… Jeszcze mi dzieci w drodze pozaziębia, i potem kuruj, płać doktorom, po nocach nie śpij… Zostawiła mię oto jak Łazarza jakiego i to się nazywa kochająca, dobra zona!… Oj, kobiety, kobiety, kto was wymyślił, to ciężki rachunek odda Panu Bogu za to… Gdzież tu jest uczucie, gdzie tu jaka miłość?… Posyłam natychmiast umyślnego, niech ją dogoni, niech wraca zaraz i niech zobaczy co się ze mną stało!
Powziąwszy takie postanowienie, zaczynam wołać na Dygalską. Ale krzycz tak, jak chcesz, kiedy głucha i choćbyś z armat strzelał, to nie usłyszy. A jednak jest w sąsiednim pokoju, szwęda się koło fajczarni, przewraca mi cybuchy, dalibóg rozpoznaję klekot bursztynów moich, jak się rozpryskują po podłodze.
Okoliczność ta zwraca mój gniew i myśli na inny kierunek, i zmieniam postanowienie, żeby nie posyłać po żonę. Przecież u licha ból ten przejdzie, czegóż biedna, kobietę straszyć i martwić i pędzić dwadzieścia mil z powrotem. Ja ja, znam, niechby się dowiedziała że jestem chory, nie pytałaby czy dzień czy noc, czy pioruny z nieba biją, a piechotąby pobiegła do domu. Na cóż ją więc alarmować; biedaczka i tak już jest skłopotana i zmęczona przez ten rok niespokojów, niechże tam trochę odetchnie u rodziców, bo to zmizerowana, cień a nie kobieta.
Próbuję znów wołać na Dygalską, myślę sobie, może usłyszy. Ale gdzietam, mógłbym głos stracić i ochrypnąć, a ona by nie przyszła. Ręką wprawdzie mogę poruszać ale się podnieść nie sposób; jużbym przewrócił krzesło, stół, szafkę, żeby narobić łoskotu, lecz na nieszczęście nie ma nic koło łóżka. Więc znowu zaczynam puszczać wodze gorzkim myślom i gniewa mię, dlaczego ten niedołęga gumienny nie zajrzy. Wszak widział, że ruszyć się nie mogę, wszak mię sam tu przyprowadził i jak kłodę drzewa położył. Z gumiennego przychodzi kolej na owies, któryśmy obaj mierzyli: miało go być osiemdziesiąt dwa korce, a tu pokazało się, że i… pięćdziesięciu niema. Niezawodnie ukradli, albo wyszafowali koniom, bo ten Ignacy stangret to majster jest, jak go nie pilnować–honor sobie zrobił z tego, żeby mu konie dobrze wyglądały, i drapał, co się dało… Otóż to taka służba nasza: trzymaj ekonoma, płać, ordynaryę daj, a sam pilnuj wszystkiego… Co tu gadać–
tego owsa i na pół pola za krzyżem nie wystarczy, a czem tu wykarmić konie do nowego? Naturalnie trzeba kupić, ale za co? No, pożyczyć i kwita!
Skoro tedy przyszła myśl na pożyczkę to zaraz stanęli mi przed oczyma wszyscy starzy i młodzi, czarni i czerwoni synowie Izraela z całej okolicy i żydówki z perukami z bronzowej materyi zamiast włosów, a na końcu tego szeregu portretów mój własny arendarz Berek. Ot ten, prawda, że uczciwy niezmiernie, ale też niezmiernie głupi. Dziwna rzecz, jak te przymioty schodzą się naraz nietylko u naszych ale i u żydów! Albo i teraz, kiedy go najbardziej potrzebuję, kiedy mógłby mi coś poradzie lub po doktora jechać, to jemu akurat zachciało się wlec z cielęciem do rzeźnika, jakby tu kto w miejscu tej sztuki nie potrafił… Już nieraz chciałem wypędzić od siebie tego husytę i ultra-żydowinę, ale żona powiada, zostaw go, Adasiu, on taki poczciwy. Bo proszę państwa, co ja mam z niego, na co mi jego uczciwość, kiedy mu żadnego interesu nie można powierzyć? Żeby to był taki arendarz jak sa inni, to pojechałby, pomyślał, pieniędzy wyszukał, a on powiada:
– Jaśnie panie, jak można takich wielkich procentów płacić, jaśnie pan zgubi i siebie i swoich dzieciów. Ja bym dostał, ale ja nie mam sumienia…
Ten jego teść nieboszczyk Mosiek to był żyd!… Szkoda że umarł, a jeszcze większa szkoda, że mi wpakował przed śmiercią takiego następcę, jakiegoś cyrulika, który się na interesach nie zna. Ot, jemu tylko krew puszczać chłopom, bańki stawiać… A może i mnie byłoby dobrze postawić kilkanaście baniek na krzyżach… Stawiajże, kiedy jak trzeba, to i do tego go niema!…
W sąsiednim pokoju coś zupełnie ucichło, widocznie Dygalską, poprzewracawszy bursztyny, uznała za właściwe zostawić mi czas spokojny do pojednania się z Bogiem i poszła dalej lamentować do oficyny. Pasya mię bierze na to, a choć ból piekielnie mi dokucza i zdaje się, że druga połowa ciała jest juz nie moja, to jednak, zacisnąwszy zęby, zsuwam się z łóżka na ziemię i prawie na czworakach puszczam się do okna. Mimo bólu, podniósłszy ręce do ramy okna, zaczynam się wspinać. Już mam głowę po nad futryną, spoglądam na dziedziniec, czy tam kto nie przechodzi – jak na złość żywej duszy niema; tylko stara kwoka z kurczętami wyprowadziła się z całą paradą na klomb wczoraj dopiero różnemi kwiatami zasiany i poflancowany – i tak grzebie zawzięcie, z taką miłością kurzą zwołuje swoje potomstwo, że mnie, który to wszystko widzę, serce się kraje. Wołam, pukam w okno–gdzietam, nie słyszy to kwocząca czarownica, a jeżeli i słyszy, to formalnie żartuje sobie ze mnie, bo ledwie spojrzy w moją stronę, głowę filuternie przekręci i rozkoszuje się dalej w moich grzędach. Mało jej tego, że grzebie, a te małe dyabły wyjadają wszelkie nasienie, bo oto panie zaczyna się pluskać w ziemi niby w wodzie i łomotać skrzydłami i zapraszać dzieci, aby toż samo robiły.
No i powiedzcie mi czytelnicy, czy to nie są prawdziwe męki Tantala, patrzeć na to wszystko i nic nie módz! Czy kto z was taki amator kwiatów jak ja, który wczoraj dopiero własną ręką poflancował lewkonie, balsaminy i astry, ale jakie astry… przepyszne karłowe dotąd w całej okolicy nieznane–nie wyskoczyłby z własnej skóry przez okno z kijem, z rewolwerem, z armatą, z czemby mógł i nie pozabijałby tego tałałajstwa, które z najspokojniejszem sumieniem wywleka wasze flance na wierzch i świdruje dziobem, jakby to były pokrzywy jakie lub podłe chwasty z pod płotu!
Już ręce mi mdleją od opierania się na oknie, ale póki się nie ruszam–jakoś nie boli. Niech jednak spróbuję się poprawić, albo wyżej głowę podnieść, zaczyna się na nowo prawdziwe sztyletowanie w krzyżach. Jak na złość przez całe pół godziny takiej męki, żywa dusza nie zjawia się na dziedzińcu, i już myślę znowu rejterować się do łóżka, gdy zdaje mi się, że jakiś szmer dolatuje mnie z zaściany pod oknem. Robię nadludzkie wysilenia, aby spojrzeć na dół przez szybę–rzeczywiście mały chłopczyna, syn kucharki folwarcznej, w białej koszulinie krajką przepasanej, z ogromnym tołumbasem przed sobą, zbiera papierki na ziemi, które ja czasami przez okno wyrzucam. Widocznie hultaj ma zamiłowanie do literatury, bo z cala powagą i skrupulatnością zbiera kawałek po kawałku i składa jeden na drugim, oglądając każdy z osobna. Chłopak ten pyzaty, opalony, z białemi jak len włosami, jest faworytem mojej żony, która go w przystępie wielkiego sentymentalizmu nazywa cherubinkiem. Niestety, ja nawet nie wiem, jak temu cherubinkowi literackiemu na imię.
– Hej, ty, ty mały!–wołam, pukając w szybę. Cherubinek podnosi blade i wypłowiało-niebieskie oczęta do góry, a wypuszczając z ręki zebrane już strzępki papieru, robi tak idyotycznie przestraszoną minę, że ja choć jestem zły i rozdrażniony, muszę się uśmiechnąć.
– Słyszysz, zawołaj mi tu kogo z kuchni… Ma tka niech przyjdzie, Dygalską… kto bądź… słyszysz „ matka…
Chłopak czy nie słyszy przez szybę, czy nie rozumie, co ja chcę od niego, ale stoi jak słup, otwiera usta i nic.
– Zawołaj mi kogo! – krzyknę na całe gardła i uderzam pięścią w ramę okna.
Ale mój krzyk zamiast go przywołać do przytomności, jeszcze bardziej ogłupia. Patrzę, zaczynają mu się usta wykrzywiać w podkowę, nosek się marszczy do płaczu, i jak ryknie, jak się nie odwróci i nie kopnie ku piekarni, to aż kura zerwała się z siedzenia, kwokając ze strachu.
Zwierzątko małe, myślę sobie z goryczą–sześcioletni chłopiec a po prostu dziki. Szczęściem, że jego przeraźliwy krzyk wywołuje matkę na dziedziniec; zaczynają się dopytywania: a co ci to, a gdzie to? skutkiem którch widzę prowadzi ją w moją stronę. Zaczynam tedy pukać, kobieta ogląda się na wszystkie strony, tylko nie ku mnie, wreszcie zobaczyła.
– Elżbieto!–wołam–pójdźno tu do mnie, alba zawołaj kogo…
Zamiast odpowiedzi pokazała mi prawą rękę, oblepioną ciastem, i kiwnąwszy głową na znak, że rozumie, czego ja od niej żądam, zabiera herubinka i idzie do piekarni. Za chwilkę słyszę tentent przed oknami i zdaje mi się, że ktoś konno zajeżdża. Nie, to biegnie Agata, dziewka folwarczna, coś podobnego do kobiety, niezmiernie tłusta i niezmiernie rozczochrana. Czerwona i od ognia w kuchni spieczone policzki tylko jej się błyszczą, a cała podczas chodu trzęsie się, jakby galareta.
– Hej, hej!–wołam, pukając w okno–a wypędź-no tam te kury z grządek!
Dziewka się obejrzała, i widzę twarz moja w oknie przestraszyła ją mocno, oczywiście podług opowiadań Dygalskiej w kuchni, ja powinienem być już nieboszczykiem. Jednak na mój energiczny rozkaz porywa jakiś pręt leżący na ziemi, i z taką werwą puszcza się na wypędzenie kwoki z kurczętami, że depcąc i uwijając się po pulchnej ziemi, więcej mi robi szkody odciskając swoje delikatne stopki, niż gdybym sześciu rodzinom kurzym zostawił zupełną swobodę grzebania.
Kiedy już skończyła bolesną tę dla klombów i serca mego operacyę, wołam ją do pokoju. Nim otworzyła drzwi, już moje krzyże czuły jej obecność od dygotania podłogi, drzwi i okien. No, myślę sobie, żonę moją o wszystko można posądzić, tylko nie o głodzenie służby dworskiej; podobną tuszą, jaką posiada Agata, dzięki Bogu cieszą się u nas wszyscy, począwszy od Dygalskiej, a skończywszy na cherubinku.
– Teraz moja Agato, przynieś mi fajkę z drugiego pokoju. Tam koło pieca stoi fajczarnia; tytoń jest w puszce u góry…
Poszła–słyszę, majstruje coś koło cybuchów, bo lecą jak grad jeden po drugim na podłogę i jestem przekonany, że co nie potłukła Dygalska bursztynów, to ona tam dobije reszty.
– Czy taką?–pyta wreszcie, stając we drzwiach i pokazując mi starą, drewnianą węgierkę od polowania, która gdzieś tam była schowana za wszystkiemi innemi fajkami, a ona ją wynalazła.
– Ależ nie tę, tam są czerwone z gliny… Przynosi tedy czerwoną, ale bez cybucha.
– No, weźże cybuch taki długi, owiń na końcu papierem i wsadź do tej fajki.
Poszła znowu i szeleści papierem, i przewraca dalej cybuchy, mocuje się, narzeka i tak oddycha ciężko, jakby obracała korbę największej wialni.
– Dajże już raz tę fajkę!–wołam zniecierpliwiony.–Coż do południa będziesz tam majstrować?
Pokazuje się znowu we drzwiach z cybuchem i fajką, lecz jeszcze przez drogę obwija koniec papierem i pakuje do fajki, ale nie tam gdzie potrzeba cybuch wsadzić, tylko tam, gdzie tytoń się nakłada.
– Nie tu – mówię – nie tu… Pokaż, na coż ty bierzesz tyle papieru i otwór cybucha zatykasz… Widzisz, tu się wkłada, dosyć kawałeczkiem obwinąć… A pocóż wybrałaś najgrubszy cybuch… ale już niech będzie… No postaw tu przy łóżku, a idź przynieś puszkę z tytuniem…
Nie wiem, czy moja Agata była kiedybądź w życiu w większych opalach. Wprawdzie nie używano jej nigdy do usług pokojowych, ależ przecie od czego logika i rozum… Przyniosła choć z wielkim strachem ową puszkę marmurową z taką uroczystością jakby niosła wielki garnek z mlekiem, noga za nogą.
– Postaw, nałóż tu, palcem przyciśnij… Wszystko to zrobiła, tylko jak przycisnęła swoim drobnym paluszkiem, tak przy zapalaniu ani sposób powietrza przeprowadzić, a że wybrała najgrubszy i najcięższy hebanowy cybuch, więc go ledwie w ręku utrzymać mogę; jednak mniej już mi się nudzi, gdy mogę palić.
Każę jej tu, aby zaglądała często do mnie, a jak wróci ekonom z pola, żeby go zawołała natychmiast. Słyszę niedługo, odzywa się dzwonek na południe, poznaję rękę pani ekonomowej, która podług gotowości obiadowej dla męża, południe to ustanawia, zatem mam nadzieję niedługo zobaczyć oblicze szanownego pana Łykowskiego. Często on wielu rzeczy, a szczególniej moich rozkazów i dyspozycyj nie słyszy – lecz dźwięk owego dzwonka nigdy jego uszu nie ominie. Bodajby pół minuty trzeba czasu, aby dołożyć skiby zagona, bodajby siewacz połowę zboża wysypał z garści przy siewie, wszystko natychmiast staje jak skamieniałe. Już taki u mnie porządek i systematyczność zaprowadził Łykowski, a za jego przykładem cała służba tak samo postępuje.
Jakoż za parę minut dochodzi mię delikatny skrzyp drzwiami od ganku, potem drugi od pierwszego pokoju, potem trzeszczenie podłogi – wreszcie cichutkie uchylenie drzwi-moich. Patrzę, mój Łykowski blady jak trup i ma tak pociesznie desperacko skrzywioną minę, tak hamuje oddech swych piersi, że ja zaczynam się o niego lękać.
– Co ci jest panie Łykowski?–pytam, obracając głowę.
– Mnie, jaśnie panie, nic – jak Pana Boga kocham, nic–odpowiada cieniutkim głosem, zatrzymując się przy drzwiach.
– A czegóż tak zbladłeś?
– Jaśnie panie, bo podobno przytrafiło się jaśnie panu nieszczęście w szpichlerzu… Coś jaśnie wielmożnemu panu pękło.
– Co znowu?…
– To jest chciałem powiedzieć – poprawia się szybko–coś naderwało.
– Zapewne–mówię do niego–musiało tam coś
– No, weźże cybuch taki długi, owiń na końcu papierem i wsadź do tej fajki.
Poszła znowu i szeleści papierem, i przewraca dalej cybuchy, mocuje się, narzeka i tak oddycha ciężko, jakby obracała korbę największej wialni.
– Dajże już raz tę fajkę!–wołam zniecierpliwiony.–Coż do południa będziesz tam majstrować?
Pokazuje się znowu we drzwiach z cybuchem i fajką, lecz jeszcze przez drogę obwija koniec papierem i pakuje do fajki, ale nie tam gdzie potrzeba cybuch wysadzić, tylko tam, gdzie tytoń się nakłada.
– Nie tu – mówię – nie tu… Pokaż, na coż ty bierzesz tyle papieru i otwór cybucha zatykasz… Widzisz, tu się wkłada, dosyć kawałeczkiem obwinąć… A pocóż wybrałaś najgrubszy cybuch… ale już niech będzie… No postaw tu przy łóżku, a idź przynieś puszkę z tytuniem…
Nie wiem, czy moja Agata była kiedybądź wr życiu w większych opałach. Wprawdzie nie używano jej nigdy do usług pokojowych, ależ przecie od czego logika i rozum… Przyniosła choć z wielkim strachem ową puszkę marmurową z taką uroczystością jakby niosła wielki garnek z mlekiem, noga za nogą.
– Postaw, nałóż tu, palcem przyciśnij… Wszystko to zrobiła, tylko jak przycisnęła swoim drobnym paluszkiem, tak przy zapalaniu ani sposób powietrza przeprowadzić, a że wybrała najgrubszy i najcięższy hebanowy cybuch, więc go ledwie w ręku utrzymać mogę; jednak mniej już mi się nudzi, gdy mogę palić.
Każę jej tu, aby zaglądała często do mnie, a jak wróci ekonom z pola, żeby go zawołała natychmiast. Słyszę niedługo, odzywa się dzwonek na południe, poznaję rękę pani ekonomowej, która podług gotowości obiadowej dla męża, południe to ustanawia, zatem mam nadzieję niedługo zobaczyć oblicze szanownego pana Łykowskiego. Często on wielu rzeczy, a szczególniej moicli rozkazów i dyspozycyj nie słyszy – lecz dźwięk owego dzwonka nigdy jego uszu nie ominie. Bodajby pół minuty trzeba czasu, aby dołożyć skiby zagona, bodajby siewacz połowę zboża wysypał z garści przy siewie, wszystko natychmiast staje jak skamieniałe. Już taki u mnie porządek i systematyczność zaprowadził Łykowski, a za jego przykładem cała służba tak samo postępuje.
Jakoż za parę minut dochodzi mię delikatny skrzyp drzwiami od ganku, potem drugi od pierwszego pokoju, potem trzeszczenie podłogi – wreszcie cichutkie uchylenie drzwi-moich. Patrzę, mój Łykowski blady jak trup i ma tak pociesznie desperacko skrzywioną minę, tak hamuje oddech swych piersi, że ja zaczynam się o niego lękać.
– Co ci jest panie Łykowski?–pytam, obracając głowę.
– Mnie, jaśnie panie, nic – jak Pana Boga kocham, nic–odpowiada cieniutkim głosem, zatrzymując się przy drzwiach.
– A czegóż tak zbladłeś?
– Jaśnie panie, bo podobno przytrafiło się jaśnie panu nieszczęście w szpichlerzu… Coś jaśnie wielmożnemu panu pękło.
– Co znowu?…
– To jest chciałem powiedzieć – poprawia się szybko–coś naderwało.
– Zapewne–mówię do niego–musiało tam coś się zrobić w krzyżach, bo ani się ruszyć nie mogę… Podniosłem półkorcówkę z owsem…
– A potrzeba to było jaśnie panu?… Już ja wykrzyczałem dobrze gumiennego za to, że on pozwolił, jaśnie panu… To widzi jaśnie pan, to taki lud jest teraz z przeproszeniem. A tu jaśnie panie zdrowie jest przedewszystkiem; ja nie przymierzając na to, chociaż do żadnej roboty się nie polenię i dzięki Bogu z praktyczność! i kosić i żąć i pług utrzymać w ręku potrafię… ale się nigdy do tego nie biorę, bo milsze człowiekowi życie jest i miłość Bożka…
Nie mogłem zrozumieć, co tu ma miłość Bożka z dźwiganiem, ale mój Łykowski, lubi mówić górnym stylem i nie zawsze się liczy z frazesami, których używa.
– Jak uważasz mój Łykowski, co to być może za choroba?
– Jaśnie panie, na ludziach nie byłem praktykujący w takim wypadku, ale nie przymierzając na bydle miałem oczywistość dwa lata temu… Służyłem wtedy u pana hrabiego w Stoczku i przychowałem sobie proszę jaśnie pana byczka od mojej siwej, bo tam, jaśnie panie, miałem pozwoleństwo na trzy sztuki, a jaśnie pan mi obciął na dwie (tu mój Łykowski uważa za rzecz właściwą westchnąć bardzo ciężko). Więc jaśnie panie chował się ów byczek, co daj Boże każdemu, a że jaśnie pan wie, każda rzecz młoda brykająca jest, tak on pasterz góral z Galicyi, których jaśnie hrabia górali sprowadził nie wiedzieć na co dwadzieścia dwie familie – był okrutnie leniwy, i zamiast chodzić z batem, miał nieprzymierzając taką pałkę jak zbójca z świętokrzyzkich lasów, którą het ciskał za bydlęciem… Przychodzi raz mój byczek na wieczór, patrzę, jaśnie panie, powłóczy zadem, a na krzyżu ma gulę ot taką, jak moja pięść… oczywiście, poganin ten w łapciach przetrącił mu krzyż ową pałką…
– No i coż się stało?
– A nic, proszę jaśnie pana, i różne leki robiliśmy oboje z żoną, okładali gorącą kaszą ze słoniną i smarowali wódką z mydłem, bo jaśnie panu durch jest wiadomy, jako ja znający się jestem około bydła – ale nic nie pomogło. Chodził ci jeszcze niby, gryzł trawę, ale zadem coraz gorzej zawijał i sechł, sechł, aż zmarniał i musiałem dorżnąć. U jaśnie pana musi to być toż samo… pękła kość w pacierzu…
– A niechże go licho weźmie–pomyślałem sobie, słysząc, jaką to mam podług niego perspektywę przed sobą… To mnie pociesza, że niby i ja mam tak samo schnąć niższą połową ciała a potem tak samo zmarnieć…
Szczęściem, że znam dobrze porządek myślenia mojego Łykowskiego, i jakoś niewiele wiary przywiązuję do jego wiadomości lekarskich – ale że mi nudno leżeć tak samemu, więc proszę go, żeby sobie usiadł przy mojem łóżku i żeby plótł dalej.
Mój Łykowski, bo to także podług zdania żony ma być chodząca poczciwość, właściwie powinien się nazywać Pączkowski, tak bowiem jest pulchny, okrąglutki, rumiany i świecący na twarzy jak pączek. Kiedy usiadł na brzeżku krzesła nieco bokiem do mnie, a ja spojrzałem na jego kark tłusty i na te fałdy skóry na głowie, porosłe rzadką szczeciną zamiast włosami, to zdawało mi się, że mam przynajmniej nosorożca przed sobą, kto ry chcąc głowę przekręcić, musi to zrobić razem z całym korpusem ciała.
Aby podtrzymać jakbądź rozmowę z panem Łykowskim, pytam go, jak radzi, czyby nie posłać po doktora do miasta.
– Eh, jaśnie panie–mówi na to, machając ręką – co tu doktor pomoże. Gdyby jeszcze jaka znająca kobieta, albo jaki żyd felczer, to nie mówie, ale doktor, proszę jaśnie pana na to jest, żeby co napisać i pieniądze wziąć… Miałem ci ja dosyć z nimi, gdy mój Waluś chorował i coż dziecku pomogli? Wyciągnęli z człowieka, co się dało, bo kurowali poty, póki miał czem płacić, a jak już zabrakło wszystkiego, że i krowę sprzedałem, to powiedzieli, musi umrzeć, jako ma suchoty. Co oni wiedzą, jaśnie panie! Mnie suszyli głowę ciągle, że chłopiec ma jakieś rany w płucach, ale któż ta widział, co jest w środku – ot, zawracali głowę mojej kobiecie i ciągnęli, a jak pieniędzy zabrakło, chłopak umarł. Oni, jak chcą, to tak potrafią, proszę jaśnie pana prowadzić życie człowiekowi, dokąd wiedzą, że jest dla nich co i na aptekę, a jak zabraknie – puszczą na owsisko i tyle tego…
– Mimo to wszystko–mówię–jeże1 mi do jutra nie będzie lepiej – to każ mój Łykowski wyładować bryczkę i parę lepszych koni, aby posłać po doktora.
– Oj, proszę jaśnie pana, z temi końmi to będzie bieda. Z jaśnie panią poszły wszystkie cugowe, a reszta w bronie. Stoi tam prawda Moszkowa i Radziejowski, ale oboje szwankują: ona na zołzy a on na nogę. (Oświadczam tutaj, że Radziejowski r. nie jest żaden potomek tej starożytnej rodziny, ale poprostu koń, kupiony od jakiegoś drobnego szlachcica tego nazwiska; toż samo rozumie się o Moszkowej, jako klaczy nabytej od pachciarki).
– Odstawie parę od brony i kwita!…,. Trudno, jak ja potrzebuję doktora, to przecież trzeba znaleźć.
Pan Łykowski widocznie innego byt zdania co do pomocy lekarskiej, domyśliłem się tego z jego zakłopotanej miny, gdyż drapał się zawzięcie po tych fałdach z tyłu głowy i nie śmiał mówić, co myślał.
– Widzę mój Łykowski, że podług ciebie ja już kaput, co?
– Te… miłosierdzie Boże jest wielkie…
– Ależ to przejdzie, ja czuję się kompletnie zdrowym…
– Dałby Bóg najświętszy, jaśnie panie, bo idzie o to, co się tam w jaśnie panu złamało. Jeżeli na to, mówiąc coś z mięsiwa, to może się zrośnie, ale jeżeli kość jaka, czego Boże uchowaj, to trudno będzie… i dlatego jaśnie panie, podług mego głupiego zdania, dobrze byłoby posłać po jaśnie panią… Dygalska tam plecie o księdzu… no, ale na to będzie dość czasu… po księdza to i Moszkowa dojdzie z Radziejowskim w każdej porze…
– Wyście chyba powaryowali, mój Łykowski…
– Te, różnie bywa jaśnie panie. Gdybym tego nie widział na moim byczku…
– Głupi jesteś ze swoim byczkiem! – zawołam zirytowany i przestałem rozmawiać.
Tymczasem ekonom, nie śmiejąc odejść, widzę obraca czapką w różne strony, wzdycha, ziewa, i co chwila wstaje, na palcach stąpa do drugiego pokoju, aby tam splunąć – jestto nauka mojej żony, niezmiernie dbającej o porządek.
– Co to, mdli Łykowskiego? – pytam, widząc, że on coraz częściej odbywa ten spacer.
– Nie, jaśnie panie, ale tak… trochę.
– Może jesteś głodny, powiedz otwarcie, a ja cię niepotrzebnie zatrzymuję.
– Tak jaśnie panie – odpowiada z żałosną miną.
– To idźże idź do domu na obiad i każ Dygalskiej, niech i dla mnie co przyniesie.
Nie trzeba było dwa razy tego mówić ekonomowi, bo zerwał się na równe nogi i nim zdążyłem go zawrócić z przypomnieniem o te konie po doktora, on już był koło okna, a biegł tak, że ziemia tylko dudniła.
Zostałem znowu sam z mojemi myślami, a choć niedorzeczna gadanina Łykowskiego o porównaniu mnie z byczkiem mogła tylko rozśmieszyć, jednak w którejś tam komórce mózgu zostawiła maleńki zarodek do różnych obaw i wątpliwości. Nie wierzyłem, żeby tak źle mogło być ze mną, jednak dla odwrócenia wszelkiej pod tym względem wątpliwości, zacząłem bolące miejsca krzyża obmacywać ręką, czy tam przypadkiem jaka kość nie wystaje… Naturalnie, że nie mogłem tego dokładnie uczynić, bo tyle było mojej swobody, o ile leżałem spokojnie; najmniejszy ruch wywoływał znowu kłócie, bóle i krajania.
Konsekwencya myśli w człowieku mimo wszelkich absurdów założenia – bywa zwykle nieubłagana; więc jakkolwiek odrzucałem wszelkie groźne następstwa, to jednakże zajęła mój umysł ta okoliczność, w jaki sposób ja mógłbym chodzić, gdyby rzeczywiście grzbiet był nadwerężony. Ów byczek Łykowskiego chodził wprawdzie, ale on miał cztery nogi, czyby i człowiek musiał chodzić tak samo na czworakach… Prawda, przypominam sobie, jak się wlokłem do okna w ten sposób, było mi lżej… Piękna historya… to ci los.
I na tę myśl zasmuciłem się wielce, a choć perswadowałem sobie ile możności, że to jest niepodobna, że ani słyszałem, ani widziałem dotąd takiej choroby, jednak czułem dreszcz przestrachu po skórze.
Otóż w takiem usposobieniu ducha zastała mię Dygalską, wchodząc do pokoju. A że razem z wejściem tej pani zaczyna się rozwinięcie nademną czynnej opieki bliźniego znanej pod nazwą kuracyi, więc niech czytelnicy moi raczą trochę odetchnąć, nim się dowiedzą, w jaki to sposób odbywała się ta operacya.
II.
Patrzę moja Dygalska ma tak uroczystą minę, kiedy wchodzi, jakby to nie była zwyczajna sobota, ale przynajmniej dzień wielkanocny lub moje imieniny. I czepek nowy, i siwe włosy przyczesane jak się należy, i świeży kołnierzyk na szyi, a nawet świętalny szlafrok w pomarańczowo-zielone pasy, ten sam na który materyał kupiłem podług mego gustu w Warszawie za Żelazną-Bramą. Zdziwiło mię również, że idzie bez żadnego talerza z jedzeniem, ale z różańcem zawieszonym przez rękę. Myślę sobie, pewnie Agata przyniesie mi obiad, a Dygalska chce tylko asystować – i klucznice czasami mają swój honor w takich rzeczach.
– Cóż to pani Dygalska tak się wystroiła do mnie? – pytam, wskazując jej krzesło stojące przy łóżku. Niechże pani usiądzie.
Ta niezwykła uprzejmość moja, najczęściej bowiem tytułowałem ją po prostu Dygalska, widocznie rozrzewnia staruszkę, jednakże siada z powagą i z dłoni ręki formuje muszlę przy lewem uchu, aby mię lepiej słyszeć.
– Jakże się pan czuje – hę lepiej? – pyta, spoglądając na ranie żałosnem okiem.
– Licha tam lepiej! – krzyczę machając ręką.
– Mógłby sobie też pan dać pokój z temi lichami. To grzech jest wzywać złego ducha w takim czasie.
– W jakimże to czasie?
– Bóg wie, jak to tam będzie! Proszę pana, życie ludzkie jest jako to piórko na śmieciach; przyjdzie wiatr – dmuchnie i poleci… A zawsze lepiej być gotowym, bo pan Jezus powiedział: „Czuwajcie, albowiem nie wiecie dnia ani godziny.”
– Hę, hę – myślę sobie – tu coś się kroi na jakieś kazanie, a przypomniawszy, że ekonom coś wspominał o księdzu i spowiedzi, domyśliłem się, dlaczego Dygalską przybrała tak uroczysty strój i minę… Ona mię przyszła w delikatny sposób namawiać, abym posłał po owego księdza. Poczekajże, skoroś ty taka mądra, ja się tu z tobą podrzaźnię.
– Wie pani – krzyknę jej do ucha – że ja się mam bardzo źle.
Ona tylko skinęła głową i uśmiechnęła się z tryumfem, że niby to wszystko już przewidziała.
– Zdaje się, że kipnę…
– Bóg najwyższy w łasce swej jest niewyczerpany… – odpowiada na to.
– Jak pani Dygalską myśli, długo ja pociągnę?
– Hm! – odrzecze po chwili medytacyi – jutro przyjdzie opuchlina.
– No, a potem?
– Potem wda się gangrena…
– Potem…
– Dojdzie do serca, i…
– I kipnę, prawda?
Nic mi nie odpowiada na to, tylko czemprędzej zaczyna szukać chustki do nosa w kieszeni.
– Tak było proszę pana z owym kowalem, który się przebił widłami.
– Ależ ja się nie przebiłem…
– To wszystko jedno, gumienny powiada, że słyszał, jako panu coś w plecach trzasnęło…
– Doprawdy? a ja nie słyszałem…
– To tak zawsze bywa. I ten, co go piorun zabije, nie słyszy trzasku, kiedy inni słyszą…
– Masz racyę, moja Dygalska, więc powiedz mi, co ja mam robić? Czy posłać po żonę?
– Albo to jeszcze nie posłali?
– Nie.
– Matko wielkiego miłosierdzia! Toć mówiłam temu grubasowi Łykowskiemu: poszlij wasze, zaraz mi poszlij… Oj nie wiem, czy nie będzie za późno – molestuje, składając ręce i klaskając niemi. – To dopiero baryła!
– No, no, każę posłać, a tymczasem niech mi Dygalska da co jeść.
– Co, co? – pyta, nachylając głowę ku mnie.
– Jeść – krzyknę z całej mocy.
Zerwała się stara z krzesła, otworzyła szeroka oczy i powtórzyła zdziwionym tonem:
– Jeść? przed pojednaniem się z Panem Bogiem?… Wszakże pan wie, że trzeba być naczczo przynajmniej do południa tego dnia… Ja myślę, że pan każe posłać po księdza proboszcza, a jeszcze lepiej po księdza Inocentego z klasztoru. Jak on słucha ślicznie spowiedzi, powiadam panu, to tak człowiekowi wydrze wszystko z duszy, żeby niewiedzieć gdzie grzech się schował.
– Dobrze, moja Dygalską, zrobię to, poszlę po księdza gwardyana, tylko wprzód każ mi dać jeść, bo dalibóg umrę z głodu, nim on przyjdzie. A powtóre muszę się widzieć z Berkiem. Nie wie Dygalską, czy przyjechał już z miasteczka?
Myślałem, że mnie szanowna matrona zje oczami, usłyszawszy taką mowę.
– To pan chce się wprzód widzieć z żydem?–zawoła nademną, załamując ręce.
– Usiądź-no Dygalska, usiądź–koło mnie, bo ja tak krzyczeć nie mogę z daleka, pogadamy rozsądnie. Najprzód jeść, bo to uważasz czas obiadowy i choć mam krzyż złamany, jak powiadasz, to czuję, że żołądek cały…