Siemowit. Burzliwy - ebook
Siemowit. Burzliwy - ebook
W IX wieku Polski nie ma jeszcze na mapach Europy, a nad ziemią wielkopolską ‒ jej kolebką ‒ szumią lasy oraz rozpościerają się łąki poprzetykane wstęgami rzek i plamami jezior. W Gieczu, jednej z osad plemienia Polan, głowa rodu Chościsko aspiruje do roli wodza opolnego i dowodzi wojskami polańskimi podczas wypraw wojennych. Jego najmłodszy, zrodzony z nałożnicy syn Popiel, człowiek zły i podstępny, pragnie władzy i zemsty na ojcu oraz przyrodnich braciach. Dopina swego. Bracia z niezasłużonym piętnem morderców muszą uchodzić na wygnanie. Po tragedii nieopodal opuszczonej rodowej siedziby dorasta w zastępczej rodzinie nieświadom swego pochodzenia Siemowit, wnuk Chościska. Zdolny młodzieniec imponuje przywódczą charyzmą, męstwem i sprawnością w wojennym rzemiośle. Wkrótce rzuci wyzwanie Popielowi...
Robert F. Barkowski, znawca dziejów średniowiecza, zwłaszcza Słowian, rozpoczyna nowy cykl powieści historycznych poświęconych władcom z dynastii Piastów. Bohaterem tomu I jest wspomniany Siemowit, pradziadek księcia Mieszka I, pierwszego historycznego władcy Polski.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-17184-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mroźny wicher miotał świszczącą zamiecią po spowitej ciemnościami lednickiej wyspie, wzniecając śnieżne tumany z dachu książęcego palatium. Ciszę przerwały parskania koni i przytłumione nawoływania. Oddział księcia po żmudnym przebyciu oblodzonego mostu dotarł na wyspę. Odesławszy drużynników na nocleg, Bolesław podążył samotnie w kierunku niewielkiej, przylegającej do siedziby po północnej stronie przybudówki, w której okienku tliło się skromne światełko.
Przygarbiony nad wysoką ławą Guidolfo szperał z narastającym zniecierpliwieniem w rozłożonych stosach dokumentów. Podnosił pożółkłe, niemal zbrązowiałe stronice pergaminów, niektóre z nadpalonymi rogami, inne jedynie w strzępach zachowane. Wymieszane ze świeżo naniesionymi na nowe pergaminy notatkami i odpisami oryginałów. Gdzie jest zapiska o Mieszku, za którą przed laty opatowi klasztoru w Fuldzie trzy srebrne denary zapłacił? Podszedł do drugiej ławy, może w roztargnieniu złożył ją na stercie pism z okresu początków panowania Mieszkowego syna?
Ze skupienia wyrwały go dobiegające z zewnątrz odgłosy.
Płomienie licznych świec oświetlających komnatę skłoniły się płynnym ruchem w jednym kierunku, przygięte powiewem wpuszczonym przez otwarte drzwi. Przystanąwszy na progu, Bolesław taksował surowym spojrzeniem wnętrze pomieszczenia. Zatrzymawszy wzrok na mnichu, orzekł, nie skrywając żartobliwej uszczypliwości:
– Coś się skulił niczym zestrachały jeż pomiędzy zeschłymi liśćmi? Władcy się boisz?
– Książę, wy zawsze nachodzicie niespodziewanie, kiedy ja zmysły na uporządkowaniu ważnych szczegółów tracę…
– Od lat już te zmysły tracisz, moją cierpliwość i skarbiec nadwyrężając. – Bolesław przysiadł na jednym z dwóch krzeseł przy stole zastawionym przyrządami do pisania, z rozłożonymi tu i ówdzie zapisanymi stronicami. Lewą stronę blatu okupował rząd kilku stert ułożonych jeden na drugim pergaminów.
Guidolfo pokornie zajął miejsce obok, na drugim krześle.
– Nie chmurz się, Gudo – rzekł pocieszająco Bolesław, poklepując go po ramieniu. Tak mu longobardzkie imię na swojski język spolszczyli. – Wiesz, że wysoce sobie talent twój i trudy cenię i wiele nadziei w gotowym dziele pokładam.
– Wiem, książę. – Mnich odsapnął. – Księgi są już prawie napisane. Nanoszę teraz poprawki i uzupełnienia, zanim całość składać pocznę. Czekam jeszcze na parę dokumentów.
– A te sterty? – Bolesław wskazał ruchem głowy.
– Pierwszy tom niejako, dopiero pierwowzór, kartki jeszcze luzem poukładane na kupki rozdziałów, uzupełnień wymagają. – Mnich podał władcy pierwszą stronicę.
Bolesław rzucił okiem na tytuł.
– _Przodkowie_?
– Mhm.
– Niezbyt królewski tytuł. Skromny, suchawością trąca.
– Za skromnością największa potęga się skrywa, jedynie nicość w pyszałkowatość obleczona.
– O ile pamiętam, przedtem było _Kronika Piastów_, później zmieniłeś na _Ród piastowski_.
– Brzmienie tytułu długo w mym zamyśle dojrzewało.
Władca, nie skomentowawszy uwagi mnicha, sam sięgnął po dwie następne stronice z pierwszego stosu, zagłębił się w lekturę. Po dłuższej chwili wziął jeszcze trzy kolejne. Guidolfo obserwował go z napięciem. Niemal dwadzieścia ostatnich lat poświęcił na pisanie dzieła. Kilka opasłych tomów. Tak mu kiedyś zlecił Bolesław. Władca Polaków nieustannie środków, zachęty i wszelkiej pomocy nie szczędził, ponieważ wielce mu na spisaniu dziejów własnej dynastii zależało, zanim umrze. Guidolfo zawdzięczał mu życie.
Przed wielu laty, niemal od początku wojen Bolesława z niemieckim Henrykiem, polski władca paktował z Arduinem z Ivrei, ostatnim longobardzkim królem Włoch. Arduin z woli lokalnego możnowładztwa przyjął żelazną koronę Longobardów po śmierci cesarza Ottona III w 1002 roku. Krótko po tym Henryk, nowy niemiecki król, usiłował zagarnąć włoski tron dla siebie. Rozpętały się wojny, siłą rzeczy Bolesław i Arduin znaleźli się w sojuszniczym, antyhenrykowskim obozie. Arduin wszelkimi środkami zbroił i powiększał armię, między innymi wywłaszczał z majątków longobardzkich biskupów i opatów, którzy w zemście opowiedzieli się po stronie Henryka. Jedynie niektórzy włoscy duchowni wysokiej rangi, między innymi Guidolfo, wówczas zastępca opata klasztoru Fruttuaria w Piemoncie, poparli dążenia Arduina. Guidolfo wykradł przebogaty skarbiec biskupa z Vercelli, zamierzając przekazać go Arduinowi. Nieszczęsnym splotem wypadków podczas ucieczki w kościele wybuchł pożar, a następnie przeniósł się na sąsiednie zabudowania, pochłaniając w płomieniach biskupa. Za kradzież majątku i usmażenie zwierzchnika diecezji spadła na Guidolfo nie tylko kościelna klątwa, ale i wyrok śmierci nań wydano. Na tajnym spotkaniu Arduin wyprosił u Bolesława objęcie Guidolfo opieką. Tym sposobem mnich znalazł się w Polsce. A że otaczał go już wtedy nimb zawołanego pisarza i uczonego w księgach, Bolesław zlecił mu zadanie napisania historii własnego rodu.
Gdzież to kronikarz od tego czasu nie podróżował! Po wszystkich sąsiednich krajach w zbieraniu wieści, zapisków, opowieści i legend jeździł. Bolesław przydał mu na stałe trzech tłumaczy, sowicie ich opłacając. Jednego od mowy na Rusi i ichniego pisma pełnego obcych znaków, jednego od mowy ludów skandynawskich i jednego od rodzimej, polskiej mowy oraz jej narzeczy. Guidolfo bardzo szybko nauczył się polskiego, skutkiem czego jeden tłumacz odpadł. Jedynie dla nieco odmiennych języków Połabia i Pomorza, a także mowy Czechów dobierał sobie każdorazowo biegłego pomocnika. Najwięcej podstawowych wiadomości dostarczyły mu opowiadania i relacje ludzi najstarszych. Starzyków, którzy w pamięci zachowali opowieści ich przodków. A i sam Bolesław wiele przekazów w rodzie pielęgnowanych ustnie mu dostarczył.
– Nudne to jakoś na samym początku. – Bolesław odsunął stronice. – Pełno nazw, imion, plemion… Chciałem byś przelał na pergaminy więcej emocji, napięcia…
– Ale…
– Na przykład – Bolesław nie dawał mu dojść do głosu – jeżeli miecz zostanie wzniesiony do góry, to niech w brzeszczocie odbiją się krwawym lśnieniem słoneczne promienie, niech odgłos roztrzaskiwanych tarcz do wyobraźni przemówi…
– Na dalszych stronicach pełno tego, książę. – Guidolfo odważył się na zdecydowane przerwanie władcy. – Zajrzeliście dopiero w pierwsze strony, a tam musi być zawarte nakreślenie początków. Dla jednego nużące, dla innego ciekawe.
– Pierwsza księga. – Bolesław jeszcze raz podniósł drugą stronę. – O… o, tutaj, o Siemowicie?
– Oraz jego ojcu i wujach.
– A powiedz ty mi, Gudo, jakich przydomków mi przydałeś w części ostatniej, o moim ojcu traktującej, gdzie moje dzieciństwo wspomniane? – Bolesław uśmiechnął się lekko. – Bo aż trzy takowe już się ukuły: Chrobry, Wielki i Wspaniały.
– Żadnych. Za waszych chłopięcych czasów nie było takowych. Gdybym opisał wasze czyny wieku dorosłego, to najchętniej przydałbym Królewski. Ale niestety zleciliście komu innemu spisywanie najnowszych dziejów.
– Nie marudź, postaraj się o zakończenie twojej pracy, na innych się nie oglądając.
– Teraz, gdy Henryk przed tygodniem zmarł, wszyscy są pewni, książę, że papież rychło poświęci wam upragnioną koronę – zmienił gładko temat Guidolfo.
Bolesław powstał.
– Ukończ dzieło, Gudo. Ja swoje na pewno do końca doprowadzę. Nie zemrę, dopóki Polski królestwem nie ustanowię i synowi korony nie przekażę.WYGNANIE
Giecz szykował się na wielką biesiadę uświetniającą dwie ceremonie, w których odchodząca do krainy przodków starość ustępowała miejsca wigorowi młodości. Po stronie starości: Chościsko, głowa wpływowego gieczańskiego rodu – opuszczał świat żywych, tracąc pamięć i kontrolę nad zachowaniem – oraz Poprud, książę Polan, który borykał się z boleściami mocno podeszłego wieku. Po stronie młodości: dwaj synowie Chościska, bracia przyrodni – Bojomir i Popiel.
Przed miesiącem Poprud ogłosił Popiela swym następcą. Niektóre z wpływowych rodów usiłowały sprzeciwić się tej decyzji, w ich mniemaniu niezgodnej z prawem, jako że Popiel po kądzielowej linii, na dodatek z nieślubnego łoża. Dla uniknięcia krwawych zamieszek i dochowania prawa jednocześnie kapłani z Gniezna nakłonili Chościska do przekazania formalnej władzy rodzicielskiej nad Popielem Poprudowi. Nie obyło się bez negocjacji. W ich wyniku Poprud zobowiązał się obdarzyć braci przyrodnich Popiela znacznymi godnościami na książęcym dworze. Przed dwoma dniami u podnóża góry w Gnieźnie Chościsko i Poprud dokonali pod nadzorem kapłanów uroczystego aktu. Góra siedzibą mocy bogów tak potężnej, że przez wiele plemion wszerz i wzdłuż czczona z najwyższą świętością. Chościsko zrzekł się ojcostwa, a Poprud Popiela usynowił, mianując go jednocześnie następcą tronu. Na zakończenie ceremonii uszczęśliwiony książę nakazał wydanie za dwa dni w Gieczu uroczystej biesiady, pokrywając koszty z własnego skarbca. Zaproszono wszystkich mieszkańców opola. Zjechać mieli, oprócz księcia z drużyną i orszakiem, kapłani i żercy z Gniezna z samym Morochem oraz przedstawiciele znaczniejszych rodów z pozostałych polańskich opoli.
Na dzień przed uroczystościami Chościsko ogłosił na zebraniu starszyzny grodowej, że zrzeka się dobrowolnie przewodzenia rodowi na rzecz syna Bojomira. Ceremonialnego aktu zamierzał dopełnić następnego dnia w obecności wszystkich zebranych na biesiadzie gości. Tym samym Giecz miał podwójną okazję do świętowania.
* * *
Podążał na południe wzdłuż koryta potoku, ciągnąc za sobą konia przewieszonymi przez ramię pasami wodzy. Kroczył łożyskiem leniwie szemrzącej wody, jeżeli płytkość na to zezwalała, a dno nie pokrywała mulista warstwa rozpadłego listowia i gałęzi, lub przedzierał się brzegiem. Wszędy wokół bezmiar gęstwiny stłoczonych drzew spowitych u ziemi mchami i chaszczami. Odwieczne półmrocze przebijały pojedyncze snopy słonecznych promieni z trudem przedzierających się przez masę splątanych u szczytu konarów. Znikomość światła utrudniała rozpoznanie znaków ciosanych od dawien przez przewodników na omszałych pniach. Nikt dobrowolnie nie zapędzi się w głąb prastarego lasu. Wejść weń pozornie możliwym, zawrócić lub zgoła przebrnąć niepodobnym. Leśna głębia wpuszcza, ale rzadko wypuszcza intruza, na wieczne błąkanie po ostępach go skazując. Stąd lud przydał jej miano „puszcza”. Jedynie odważny śmiałek obeznany z biegiem któregoś z licznych potoków i rzeczek przecinających puszczę mógł się poważyć na jej przejście.
Bojomir od młodości, pod bacznym okiem ojca i starszych braci, uczył się tajemnych dróżek prowadzących do rozsypanych między połaciami lasów źrebów, wiosek i osad. Nie tylko pobratymczych, ale również tych odleglejszych, obcym władcom podległych. Znajomość uczęszczanych szlaków otwartymi polami prowadzących ważna, jak mawiał ojciec. Po czym uzupełniał, że sekretne przejścia dziewiczymi lasami przydatne zarówno w czasie pokoju, jak i wojny. Dlatego Bojomir wybrał tę drogę. Musiał jeszcze tego dnia dotrzeć na powrót do Giecza, na naradę z braćmi przed jutrzejszą uroczystością. Gdyby wyruszył z ukrytego w puszczy sioła uczęszczanym otwartym szlakiem, nie zdążyłby, choćby konia na śmierć zajechał. Zaś droga przez puszczę skracała czas podróży o ponad połowę.
Koń za plecami, parskając parokrotnie, potargał łbem, naprężając mu wodze na ramieniu i zmuszając do zatrzymania się. Bojomir poklepał zwierzę uspokajająco po szyi, jednocześnie uważnie wokół się rozglądając. W przodzie po prawej stronie, w odległości niecałych trzydziestu kroków, dojrzał między drzewami zbocza niewielkiego wzniesienia, sięgającego szczytem koron najwyższych otaczających je dębczaków. Spomiędzy ciemnozielonych plam omszałości prześwitywały brązowoszare lica. Boskie moce utrwalone w kamiennej bryle. Koń wyczuł chyba świętą ziemię wokół kamienia, pomyślał Bojomir.
Spojrzał w skrawki nieba prześwitujące w górze między gęstą plątaniną konarów. No tak, maszerowali od poranka bez chwili postoju, może zwierzę zwyczajnie poczęło się niecierpliwić z głodu i pragnienia? Tak czy inaczej, nie rozłoży się zbyt blisko wzniesienia, lepiej nie drażnić czuwających tu odwiecznie demonów. Z zawieszonej przy siodle torby wysupłał owinięty w kapuściane liście placek, upieczony mu na drogę przez Gościradę. Odłamawszy garść ciasta, puścił konia wolno i skierował się w stronę wzniesienia. Przykucnął przy wąskim rowku wijącym się wokół kamiennej podstawy, wydrążonym w ściółce przez zamierzchłe pokolenia. W przeszłości przewodnicy wpoili mu wyraźny nakaz: aby nigdy, tędy przechodząc, nie zapomniał okazać poszanowania należnego bóstwom, które w kamieniu czuwają, rowek oczyścić, gdyby zaszła potrzeba, zniszczenia naprawić i – najważniejsze – ostawić resztki jadła. Wsypał w jedną z trzech stojących w rowku glinianych miseczek zgniecione okruchy placka. Przyłożywszy prawą dłoń do ciepłej powierzchni kamienia, wypowiedział zwyczajowe życzenia. Powróciwszy do pasącego się konia, przysiadł nad szemrającą delikatnym podźwiękiem wodą potoku. Powstał szukać miejsca za potrzebą. Przykucnięty obok bujnej krzewiny wpatrywał się we wzniesienie nieopodal. Widok przywołał zachowane w pamięci zdarzenie z przeszłości.
Miał wtedy dziesięć lat. Dla wojennej zabawy ganiali całą chmarą rówieśników po stykającym się z jeziorem lesie, na zachód od grodu, uzbrojeni w drewniane toporki i trzcinowe włócznie, podzieleni na dwie drużyny. Strona atakująca miała wytropić w zakamarkach lasu i zmusić do walki obrońców. Przydzielony do drugiej grupki Bojomir, klucząc między drzewami, szukał najlepszego miejsca na kryjówkę. Przebiegłszy szeroką groblę prowadzącą na niewielki półwysep, przystanął zziajany nieopodal wejścia do świętego gaju. Rzucił szybkie, zaciekawione spojrzenie do wnętrza. Pieńki na okrągłym placyku pośrodku dębów puste, chyba nikogo nie ma. Gdzieś z tyłu dobiegły go odgłosy nawoływań. Pościg coraz bliżej. Parę kroków przed wejściem obok dużego głazu, w gęstwinie rozgałęzień bujnego krzewu doskonały schowek. Leżąc już w ukryciu, Bojomir obserwował biegających wokół chłopaków z drużyny atakującej. Pobiegli dalej.
Odetchnąwszy, spojrzał w niebo. Słońce dochodziło pory kończącej niedługo wojenne podchody. Wróci na miejsce zbiórki z miną zwycięzcy, nie dał się złapać. Opadłe naprężenie podziałało na pęcherz. Podszedłszy do głazu, przymierzał się już do sikania, prosto na wygładzoną kamienną powierzchnię. Raptem potężny krzyk rzucił nim niemal o ziemię. Teraz dopiero, nerwowo wciągając spodnie, dojrzał, że jednak placyk w świętym gaju nie był pusty. Stojący między pieńkami opiekun miejsca wygrażał mu grubą dębową laską. Obok niego stał Zbyluch i potężnym głosem nakazał podejście do nich. Po śmierci Bieżuni Chościsko przydzielił synowi Zbylucha za wychowawcę. Jego starości, zasuszonej pod pokrytą pożółkłymi bruzdami zmarszczek twarzą, nie sposób było ocenić, mawiano, że już nad wychowaniem ojca czuwał. Karmił chłopięcy umysł Bojomira przypowieściami nasiąkniętymi przeróżnymi mądrościami, wskazówkami, wyjaśnieniami, przyobleczonymi w porównania z otaczającą ich ziemią, niebem, lasami, wodami i zwierzętami. Opowiadał o dziejach rodu, plemienia, o bogach i demonach, o prawach i zwyczajach. Na ogół serdeczny i życzliwy, tym razem nie skrywał gniewu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki