- W empik go
Sieroca dola - ebook
Sieroca dola - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 243 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mój przyjacielu! Zarzucasz mi, że mam słabość do opisywania kłopotów ludzi uczciwych i radości hultajów; mówisz przytem, że widzę świat w ciemnych barwach. Ale robię to tylko dla oryginalności. W gruncie rzeczy sam nie wierzę w to, co piszę. Świat jest oceanem szczęścia – to wiadomo. Wszyscy, którzy pływają po nim, są bardzo zadowoleni, i – mają słuszność. Że się ten i ów zachłysnął, a ktoś inny utonął – to nie argument.
Z tej wychodząc zasady, postanowiłem zrobić się optymistą. Rzecz nader łatwa: potrzeba tylko, oglądając fakty, przechodzić na drugą stronę.
Ot i w tej chwili: alboż nie jesteśmy szczęśliwi? Zimno wprawdzie na dworze, ale tylko na naszej półkuli. Gdzie indziej klimat jest umiarkowany, a nawet tak gorący, że na wolnem powietrzu mogą piec chleb, naturalnie ci, którzy mają mąkę. Zresztą i zimno nie psuje ludziom humoru. Cieszy się składnik węgli, że będzie robił interesa; cieszy się pająk, że ostatnią w tym roku muchę złapał, a i mucha brzęczy tak, jakby była zupełnie kontenta.
Śmierć, naprzykład, uważają ludzie za najgorszy wypadek. Jest to przesąd, o czem najlepiej przekonał się pan Wincenty. Był on małym urzędnikiem, pobierał kilkaset rubli pensji, a śmierci bał się jak ognia. Jednak w chwili stanowczej, nie znać było na nim wielkiego wzruszenia. Machnął ręką, jakby chcąc powiedzieć: „Głupi świat!…” – i umarł.
Umarł tak dobrze, jak najznakomitszy aktor, bal… nawet lepiej, bo nie wstał, choć go wywoływali.
Co prawda, nie wywoływała go publiczność, tylko własna żona i trochę syn, Jaś. Ale jego można nie liczyć, bo miał dopiero trzy lata.
Przy tej sposobności, pani Wincentowa poznała całą dobroć ludzkiej natury. Prawie wszyscy koledzy nieboszczyka zeszli się na pogrzeb. Zmarły wprawdzie za każdego odrabiał zaległości, dłużej przesiadywał w biurze, brał papiery do domu. Ale i tego liczyć nie warto. Zato żadnemu z nich nie oddał ostatniej chrześcijańskiej posługi, a oni mu ją przecie oddali!…
W ciągu reszty życia pozostało dla pani Wincentowej tajemnicą, jakim sposobem wróciła z cmentarza do domu? Okoliczność ta była dowodem litości pewnego pana Karola.
– Słowo honoru daję! – mówił do swoich znajomych pan Karo] – sam ją odwiozłem i jeszcze cztery złote za dorożkę zapłaciłem. Ale ja się nie lubię chwalić!…
Wróciwszy do domu, pani Wincentowa załamała ręce i szepnęła z rozpaczą:
– Co ja tu pocznę nieszczęśliwa, ja – i… ten biedny sierota!
Mówiąc to, patrzyła na Jasia, który zmęczony, spłakany (choć płakał, sam nie wiedząc z jakiego powodu), upadł na kanapkę w żałobnej sukience i twardo zasnął.
Tymczasem, można się było smucić, ale nie wypadało rozpaczać. Rozpacz zdradza małe zaufanie do miłosierdzia ludzkiego, no! a ludzie są przecie miłosierni.
Zaraz w kilka dni po nieszczęściu, zjechali do Warszawy krewni zmarłego: pan Piotr i pani Piotrowa.
Pan Piotr, jako mężczyzna i człowiek praktyczny, wziął się do taksowania i sprzedawania ruchomości. Pani Piotrowa zaś, aby nie przeszkadzać mężowi i pofolgować własnym uczuciom, usiadła przy wdowie i poczęła płakać z nią – na współ – kę. Popłakawszy, ugotowała kawy na maszynce, napiła się sama, nakarmiła wdowę, sierotę i swego męża pana Piotra, a potem – popłókawszy szklanki i łyżeczki, wzięła się znowu do płaczu.
Taki podział zajęć i boleści zbawiennie oddziałał na wdowę, o czem przekonywamy się ze słów samego pana Piotra.
– Uspokoiła się biedna Zuzia!… – rzekł raz do swej małżonki.
– A tak!… A wszystko to zawdzięcza twojej przytomności umysłu – odpowiedziała pani Piotrowa.
– Ale gdzie tam!… Uspokoiła się, widząc twoje współczucie – twierdził pan Piotr.
– Powiadam ci, mężuniu, że to twoja praktyczność…
– Dosyć tego! – oburzył się pan Piotr. – Powiedziałem, że tyś ją pocieszyła i basta!…
Ponieważ małżonka winna być współmałżonkowi uległą, pani Piotrowa zatem głośno przyznała słuszność twórcy swojej rodziny. W duszy jej jednak pozostały pewne wątpliwości, dla usunięcia których, (gdy mąż wyszedł), spytała pani Wincentowej, ucałowawszy ją poprzednio: – Powiedz mi też, kochana Zuziu, które z nas dwojga więcej cię uspakaja?… Prawda, że Piotruś?…
Wdowa w odpowiedzi zalała się łzami.
Stan jej coraz głębsze współczucie począł budzić w krewnych. Przyjechali tu bez żadnego ściśle określonego zamiaru, lecz zbadawszy rzecz na miejscu, przekonali się, że wypada coś zrobić.
– Biedactwo!… – rzekł pan Piotr. – Te kilkaset rubli, ze sprzedaży ruchomości, wystarczą jej najwyżej na pół roku.
– Nawet i na tyle nie wystarczą!… – odpowiedziała pani Piotrowa.
– Trzebaby ją wziąć do nas.
– I dać jakieś zajęcie.
– Tak!… Poprostu dla rozerwania myśli – zakończył pan Piotr.
Skutkiem tego, pani Wincentowa, wraz z Jasiem, wyjechała na wieś. Państwo Piotrowie mieli troje dzieci i przy nich guwernantkę. Po przyjeździe jednak z Warszawy odprawili guwernantkę, którą zastąpiła wdowa: poprostu dla rozerwania myśli. Ponieważ jednak pani Wincentowa tylko dnie przepędzała na nauce dzieci, a ranki i wieczory na łzach – krewni więc, dla ostatecznego uwolnienia jej od smutku, odprawili klucznicę.
Istotnie, przy pełnieniu tych podwójnych obowiązków i czuwaniu nad własnem dzieckiem, wdowa nietylko o smutku, ale nawet o samej sobie zapomniała.
Zresztą, było jej tam dobrze, jak w raju. Dla siebie i syna miała jedzenia po uszy. Do gości wychodziła, o ile czas pozwalał i ile razy chciała. Jako krewna, pensji nie brała żadnej; państwo Piotrowie nigdyby jej w taki sposób nie uchybili. Ale zato, ile razy potrzebowała czy to dla siebie, czy dla Jasia, na sukienkę, koszulę, albo trzewiki, dość jej było powiedzieć tylko słówko:
– Kochany wuju!… Możeby wuj był łaskaw dać mi dziesięć rubli…
– Naco to, kochana Zuziu?… – pytał pan Piotr.
– Chciałabym… – mówiła cicho, ze spuszczonemi oczyma – chciałabym kupić Jasiowi płótna i korciku na ubranie…
– Owszem, kochana Zuziu!… Przecieżeś ty nasza krewna, choć daleka, a on sierota… Ja wprawdzie nie wymawiam, zawsze jednak radziłbym oszczędność. Dlatego zamiast korciku, kup mu barchanu, a i płócienko może być trochę grubsze. Widzisz, ledwie półtora roku upłynęło od śmierci męża, a już wydałaś te kilkaset rubli, którem ci wydreptał… To ile chcesz, ile?…
– Dziesięć rubli… – szepnęła, tłumiąc westchnienie.
– Naco tyle?… Dosyć będzie siedem rubli!… Ja wprawdzie nie żałuję, ale żebyś, moje dziecko, wiedziała, jak teraz o grosz trudno! – mówił pan Piotr, wydobywając powoli najbardziej zatłuszczone papierki.
Serce człowieka składa się, jak wiadomo, z dwu części: w jednej mieszkają uczucia dla siebie, w drugiej dla bliźnich. Otóż pan Piotr, pomimo wrodzoną dobroć i praktyczność, ową drugą połowę serca miał nieco skostniałą. Z tego powodu kochał własne cnoty a nienawidził wad cudzych; czuł głęboko własne przykrości, lecz o tych, które innym wyrządzał, miał wyobrażenie dosyć słabe.
Pani Wincentowa, poznawszy psychiczną organizacją krewnego, straciła śmiałość i przywiązanie do swego opiekuna. Coraz rzadziej odwoływała się do niego z prośbą o pieniądze, a coraz częściej łatała ubranie swoje i syna.
Tymczasem Jaś rósł i, jak mówił pan Piotr, hartował się i odzwyczajał od zbytków. Miał już lat pięć, chodził w lecie boso, tudzież w barchanowych majtkach, które wraz z kaftanikiem, z tyłu zapinanym, stanowiły jedną całość. Zato w dni świąteczne nosił przykrótkie nieco, ale porządne ubranie po młodszym od siebie synu pana Piotra.
Jaś był dzieckiem potulnem, uczył się i słuchał. Ludzie obcy, jak naprzykład goście i folwarczna służba, mniemali, że chłopczyk ten był nierównie lepszy od dzieci pana Piotra i jego małżonki. Na nieszczęście, pan Piotr, odznaczający się, jak wiadomo, trzeźwym umysłem, dopatrywał w nim wiele wad. Według jego opinji, Jaś był dziki, bo uciekał przed gośćmi, był skryty – bo niewiele mówił, a choć robił, co mu kazano, musiał to zapewne robić niechętnie. Najbardziej potępiał go pan Piotr za zaciętość.
– Jeżeli mego chłopca wezmę za ucho – mówił – to on zaraz krzyczy. Tego nieraz porządnie oćwiczę, a on ani piśnie. Najwięksi zbrodniarze odznaczali się w dzieciństwie takim uporem!…
Najgorszem było to, że Jaś – kłamał. Pewnego razu, synek państwa Piotrów przyleciał pędem z obory, wołając:
– Tatku!… tatku!… ja nie byłem w oborze, ja cieląt nie wypuściłem!
– To pewnie Jaś wypuścił! – rzekł surowo pan Piotr.– Prawda, synku, że Jaś?
Zdziwiony synek milczał.
– No, przyznaj się, synku – mówił dalej ojciec – prawda, że Jaś wypuścił?
– A Jaś, proszę tatki, Jaś! – odparł chłopiec, który przed oczyma duszy ujrzał w tej chwili widmo pięciopalczastej dyscypliny na sarniej nóżce.
Oburzony pan Piotr pobiegł szukać sprawcy złego i znalazł go w ogrodzie pod drzewem, gdzie Jaś spał, albo przynajmniej udawał, że śpi. Ale przenikliwy opiekun zrozumiał podstęp; porwał więc chytrego chłopca za ramię i krzyknął:
– Ty wypuściłeś cielęta?
Zbudzony Jaś szeroko otworzył oczy, wybornie udając zadziwienie i przestrach. Taka wielka bezczelność w tak małym chłopcu zrewoltowała cnotliwą duszę pana Piotra.
– O, sprawięż ja tobie łaźnię, hultaju! – mówił opiekun, ciągnąc go do swego pokoju.
– Ja nie wypuściłem cieląt!… Ja spałem w ogrodzie!… – wołał Jaś, zanosząc się od płaczu.
Ponieważ pani Wincentowej w tym czasie w domu nie było, a pani Piotrowa nie miała odwagi wstawiać się za przewrotnym chłopcem, Jaś więc dostał porządne cięgi. W kilka dni potem okazało się, że nie Jaś, lecz synek pana Piotra cielęta wypuścił, ale – już było za późno.
Małe to, jak mówił pan Piotr, nieporozumienie doreszty zniechęciło biedną wdowę. Stała się ona smutniejszą, niż kiedykolwiek, zżółkła, podupadła na zdrowiu i po całych dniach myślała o tem tylko, ażeby jak najrychlej wydobyć się z ob – jęć poczciwych krewnych. Między nią a opiekunem długi czas toczyła się głucha walka, której widocznemi objawami były wybuchy gniewu ze strony pana Piotra i łzy wdowy.II. JAŚ ZOSTAJE SYNEM GUWERNANTKI
Częstymi gośćmi w domu pana Piotra bywali państwo Anzelmowie. Widzieli oni, że pani Wincentowa doskonale uczy dzieci, że jest cicha, pracowita i zręczna, i że pan Piotr, pomimo całą dobroć serca i przytomność umysłu, nie należy do smacznych opiekunów. Litowali się oni nad losem wdowy, a ponieważ sami mieli chłopczyka i trzy córeczki, więc umyślili wziąć panią Wincentowę do siebie.
Układ zrobiono pocichu. Że jednak pani Wincentowa bała się zawiadomić o nim krewnych, więc wyręczył ją pan Anzelm.
– Cobyś też powiedział, kochany sąsiedzie – rzekł pewnego razu do Piotra – gdybyśmy ci zabrali twoją kuzynkę?
– Co wam tam po niej! – odparł Piotr, pogardliwie machnąwszy ręką.
– Byłaby u nas tak samo guwernantką, jak i tutaj. Pan Piotr poprawił wąsa i z pod oka spojrzał na mówiącego.
– Ona przecież u nas nie była guwernantką – rzekł – tylko… krewną.
– Dałbym jej dwieście rubli! – ciągnął dalej Anzelm, nie patrząc na sąsiada.
Pan Piotr oburzył się.
– Próżne gadanie! – zawołał z gniewem. – Onaby od nas nie odeszła za żadne pieniądze…
– Odejdzie! odejdzie!… A zresztą możemy ją zapytać.
– Dobrze… zapytajmy! – odparł zirytowany pan Piotr, trochę bojąc się, a trochę nie dowierzając temu, ażeby pani Wincentowa mogła okazać się niewdzięczną.
Niebawem wezwano biedaczkę, która, ku najwyższemu zdziwieniu pana Piotra, wyznała, że dom jego może opuścić.
– Co to znaczy, Zuziu? – krzyknął krewny. – Czy było ci u nas źle?…
– Owszem, dobrze… – odparła zmieszana – ale u pana Anzelma będę mieć pensją…
– No, jeżeli chodzi o stałą pensją – poprawił krewny – to mogę ci odtąd płacić sto pięćdziesiąt rubli rocznie.
– Bardzo dziękuję wujowi, ale… już umówiłam się z panem Anzelmem…
Ponieważ krewny nie odpowiedział nic, zatem pani Wincentowa pocichutku wysunęła się z pokoju. Wówczas pan Piotr wybuchnął:
– Ślicznie sąsiad postępujesz ze mną! – zawołał. – Godzi się to intrygować między familją?… Świetny los zrobi u sąsiada, że będzie guwernantką…
– Tutaj była guwernantką i klucznicą! – odparł popędliwie Anzelm.
– Co to: klucznicą?… była jak u siebie, panią w domu!… Umarłaby z głodu po śmierci męża, gdybyśmy jej nie przygarnęli… Zmarnowałaby rzeczy, gdybyśmy ich dobrze nie sprzedali!
– Cóż z tego, żeś pan sprzedał rzeczy, kiedy już nie ma pieniędzy.
Ostatnia uwaga najdotkliwiej zraniła pana Piotra, który, zapominając o prawidłach gościnności, wyszedł z pokoju, trzasnął drzwiami i zostawił sąsiada samego. Pana Anzelma wcale to nie obraziło; siadł w tej chwili na bryczkę i pojechał do domu, myśląc z rozkoszą, że pomógł prawdziwemu nieszczęściu.
Teraz dopiero, wprawdzie na bardzo krótko, zmienił się los wdowy i sieroty w domu krewnych. Pani Piotrowa ob – sypywala pieszczotami kochaną Zuzię i Jasia, któremu pan Piotr chciał natychmiast sprawić nowe ubranie, a matce płacić odtąd dwieście rubli. Poczciwy krewny robił to bardziej dla uniknięcia skandalu i zatrzymania pożytecznej Zuzi, aniżeli z uczuciowych powodów.
Ale pani Wincentowa, mimo uległości i szacunku dla opiekunów, uparła się. Widocznie nie umiała ocenić przywiązania krewnych. Po czteroletnim pobycie między nimi, dom ten wydał się jej nieznośnym. Nie było prawie kąta, gdzieby nie płakała nad sobą albo synem – nie było pokoju, w którymby nie widziała kwaśnej miny pani Piotrowej i ponurego wzroku pana Piotra – nie było pola i ogrodu, po którymby Jaś jej boso nie biegał. Przypominała sobie z goryczą kaprysy dzieci, zuchwalstwo służby, na którą nie było się przed kim skarżyć. Pamiętała gości, przed którymi obdarty i zdziczały Jaś krył się po kątach, i do których ona sama nie zawsze mogła wychodzić, z powodu braku sukni.
To też napróżno pani Piotrowa błagała ją ze łzami; napróżno dzieci, przez kilka dni, były tak grzeczne, jak cherubiny; napróżno przytomny pan Piotr zbił dwie służące za hardość. Wdowa wstawiała się za sługami, pieściła grzeczne dzieci, a uprzejmym rodzicom wyświadczała tysiączne usługi. Lecz gdy przyszły konie od pana Anzelma, postanowiła jechać.
Widząc to, pan Piotr rzekł jej na odjezdne:
– Kiedy chcesz, jedź!… Ale odtąd – nie znamy się!
Spakowawszy trochę rupieci, siadła pani Wincentowa na bryczkę, zalewając się łzami. Furman podał jej zdziwionego Jasia. Ze dworu nikt nie wyszedł na pożegnanie, tylko w oknach kuchni widać było smutne lub uśmiechnięte twarze służby. Gdy ruszyła bryczka, kilka psów podwórzowych, wśród podskoków i głośnego szczekania, odprowadziło wdowę aż na pole. Nic dziwnego! ona te psy karmiła, a Jaś zawsze bawił się z niemi, nigdy ich nie bił, ani targał za uszy:
Nowi gospodarze, choć obcy, a może właśnie dlatego, że obcy, okazali się nierównie lepszymi od krewnych. Pani Anzelmowa była sobie szczupłą, bladą i chorowitą szatynką. Lubiła czytywać romanse i grać na fortepianie; do gospodarstwa nie mieszała się tak dalece, że nawet służący jej nie umieliby powiedzieć, jak wygląda. Pan Anzelm znowu, niski, przysadzisty, ogorzały i rumiany blondyn, był człeczyna uczciwy z kościami. Czytywał mnóstwo gazet i pism rolniczych i prawie połykał artykuły, w których wyrzucano rolnikom ich niedbalstwo, brak nauki i niemyślenie o jutrze. Długie te kazania skruszyły już z natury miękkie serce pana Anzelma. Bijąc się w piersi, głośno wyznawał błędy, które mu wytykano, i odtąd począł się tak uczyć, tak dbać o gospodarstwo i myśleć o jutrze, że nie miał czasu ani zajrzeć do stodoły, ani wyjechać na pole. Dawniej także nie zaglądał i nie wyjeżdżał, ale dlatego, że nie czytywał podobnych artykułów.
Zobaczywszy to, sąsiedzi poczęli go nazywać gospodarzem-filozofem. Istotnie, pan Anzelm był filozofem, ale nie z tej szkoły, do której należało Towarzystwo Kredytowe, bo pomiędzy nim a zarządem wymienionej instytucji trafiały się… częste i ożywione sprzeczki.
Prócz tego pan Anzelm był jowjalnym. Lubił się śmiać i opowiadać dykteryjki; gdy zaś usłyszał lub wyczytał nową, powtarzał ją sąsiadom, żonie, guwernantce i ekonomowi, – wkońcu zaś pytał:
– A co, panie, dobry koncept?…
– Naturalnie!… – odpowiadał zapytany.
– To ja go wymyśliłem!
Młynkiewicz, ekonom Anzelma, który swego chlebodawcę uważał za szczyt ludzkiej doskonałości, dodzierał nietylko „pańskie” suknie, ale i pańskie dykteryjki, w towarzystwie karbowego, gajowego i pisarza. Po każdej zaś powiastce dodawał:
– A co, panie, dobry koncept?… To myśmy go wymyślili z panem Anzelmem!,..
W takiem towarzystwie nie mogło być źle pani Wincentowej. Państwo byli dobrzy, dzieci grzeczne… To też między nimi odżyła biedna kobieta i jej synek.
Zaraz po przyjeździe, pan Anzelm dał nowej guwernantce kilkadziesiąt rubli zgóry. Za tę sumę oporządzili się nieboracy i z najlepszą otuchą zajęli swój pokoiczek na piąterku.
Cacko też to było, nie pokoik! Miał czyściuchną podłogę, w kącie piec i białe jak mleko ściany, których jedyną wadą było to chyba, że trochę bieliły suknie. Do jednego z okien wspinały się gałązki dzikiego wina, do drugiego przylatywały gołębie, wołając: „Grochu!… grochu!…”
Było tam jeszcze kilka krzeseł wiśniowego koloru, komódka, szafa, szerokie łóżko dla matki, a dla syna rozsuwane łóżeczko – na wyrost. Były i dwa kotki bardzo łaskawe, jeden myszaty a drugi biały, spuścizna… po ostatniej guwernantce, starej pannie.
– Zakociła nam panna Dylska całą okolicę! – mawiał nieraz pan Anzelm, patrząc pilnie, azali się słuchacz nie roześmieje, gdy zaś to nastąpiło, dodawał z triumfem:
– A co, panie, dobry koncept?… To ja go wymyśliłem!… Jeżeli guwernantka była zadowolona z państwa, to i oni musieli być z niej kontenci. Okazało się, że pani Wincentowa posiada dużo talentów.
W miesiąc po przybyciu, nauczyła klucznicę wypasać indyki, które dotychczas były chude jak szczypy. Umiała rurkować falbany u białych spódnic i zakładała firanki jak tapicer, aż ją rozrywali sąsiedzi! Grała przytem mnóstwo tańców na fortepianie, i dlatego nie obszedł się bez niej żaden wieczór. Zwykle zapraszano ją na bal, jako młodą wdówkę, która powinnaby zdobyć męża. Niebawem jednak, wśród próśb i całusów, zasadzano ją do fortepianu, od którego wstawała ledwie nad ranem.
W domu państwa Anzelmów przemieszkała wdowa trzy lata, a czas, tam spędzony, uważała za najszczęśliwszy w życiu.III. JAŚ ZACZYNA DZIWIĆ MATKĘ
Synek wdowy, wydobywszy się z żelaznych uścisków pedagogiki pana Piotra i włożywszy nowe ubranie, szybko począł się rozwijać. Przy gościach wprawdzie, tudzież w stosunkach z dziećmi pana Anzelma, pozostał i nadal nieśmiałym, Zato jednak, znalazłszy się sam na sam z matką, ciężkiego nieraz nabawiał ją kłopotu.
Miał już skończonych lat siedem, rwał zęby przy pomocy nitki i klamki i dość wprawnie czytał, kiedy nagle – napadła go szczególna manja. Począł on po pokoiku matki chodzić wielkiemi krokami, jak pan Anzelm, garbić się i zakładać ręce wtył – zupełnie jak pan Anzelm, a nadewszystko – głośno mówić do siebie, czego już pan Anzelm nie robił.
Najciekawsze było to, co mówił:
– Będę miał bas. będę miał bat… będę miał bąk… będę miał dom…
Usłyszawszy to, matka struchlała.